Ostatnia wojna Himmlera - ebook
Ostatnia wojna Himmlera - ebook
Powieść Roberta Conroya, znanego amerykańskiego autora książek nurtu tzw. historii alternatywnej. W VI 1944 r. Hitler ginie przypadkowo, a nowym führerem zostaje Himmler. Dysponując bombą atomową, prowadzi on nadal wojnę, rozpoczynając jednak tajne rokowania z Rosjanami. Do zwycięstwa Rzeszy ma doprowadzić zmiana sojuszy i zgładzenie sowieckich przywódców. Lecz sytuacja ulega nieprzewidzianym komplikacjom…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7700-102-8 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Najsłynniejszą próbą zamachu była ta, w którą zaangażował się Klaus von Stauffenberg; przeprowadzona 20 lipca 1944 roku, najbliższa powodzenia. Ciężko ranny Hitler żył jednak dalej, zmieniając wojnę w orgię zabijania aż do chwili, gdy w kwietniu 1945 roku w wilgotnym bunkrze w Berlinie popełnił samobójstwo.
Co by się jednak stało, gdyby Hitler został zabity nie przez zamachowca, lecz w wyniku działań wojennych? Gdyby było to działanie w dużej mierze niespodziewane i przypadkowe? Miałoby to ogromne, niespodziewane konsekwencje. Gdyby Hitlera już nie było, co stałoby się z aliancką polityką bezwarunkowej kapitulacji? Czy bez tych jego niemal szaleńczych pomysłów niemieccy generałowie prowadziliby wojnę bardziej inteligentnie, powodując znaczne i niemal niemożliwe do udźwignięcia straty wśród aliantów?
Na tym opiera się założenie „Ostatniej wojny Himmlera”. Zamiast popełniać samobójstwo wiosną 1945 roku, Hitler w mojej powieści ginie latem 1944 roku, miesiąc wcześniej przed planowanym zamachem spiskowców von Stauffenberga.
W chaosie, jaki zapanował w Niemczech, musi się pojawić nowy przywódca – jest nim złowrogi, o morderczej naturze Heinrich Himmler. Wobec śmierci Hitlera wszystkie plany polityczne i sojusze legły w gruzach, dosłownie i w przenośni. Skutki wcześniejszej jego śmierci miałyby ogromny zasięg; oto właśnie opowieść w wersji „co by było, gdyby”.
Dla uniknięcia pomieszania posłużyłem się niemal wyłącznie amerykańskimi określeniami stopni wojskowych, także przy opisie niemieckich sił zbrojnych. Poza trudnościami w wymowie różne rodzaje wojska (Waffen SS, Volkssturm, Heer – wojska lądowe) miały własne nazwy na ten sam stopień. Słowo „Wehrmacht” zostało powszechnie, lecz niepoprawnie skojarzone z armią. Jest to termin ogólny na określenie trzech rodzajów broni: Luftwaffe (siły powietrzne), Kriegsmarine (marynarka) i Heer (wojska lądowe). Poza tym, według mojej najlepszej wiedzy, podczas II wojny światowej w armii amerykańskiej nie istniał 74. Pułk Pancerny.
Robert ConroyNie bez powodu bombowce B-17 określano mianem „latających fortec”. Samoloty te, pomalowane z góry na oliwkowy kolor, tak aby w oczach pilota przeciwnika stapiać się z ziemią pod nimi, a na niebiesko od spodu, aby utrudnić ich dostrzeżenie przeciwnikowi patrzącemu w górę, ważyły ponad 30 ton i były najeżone karabinami maszynowymi kalibru 12,7 milimetrów. Twórcy z koncernu Boeinga zakładali pierwotnie, że bombowiec będzie w stanie samodzielnie obronić się przed atakami niemieckich myśliwców, a przy tym przewieźć ponad trzy tony bomb w głąb Niemiec. Potrafiły one latać ponad Europą z szybkością niemal 380 kilometrów na godzinę, miały zasięg maksymalny niemal 5470 kilometrów, na wysokości ponad 10 850 metrów. Powszechnie mówiono, że to maszyna z piekła rodem.
Jednak podobnie jak to bywało z wieloma innymi starannie przygotowanymi planami, ten również nie zadziałał, tak jak zakładano. Mimo swego uzbrojenia bombowiec był nadal wrażliwy na ataki niemieckich myśliwców, zwłaszcza szybkich i siejących spustoszenie messerschmittów 109G, wysmukłej, jednosilnikowej maszyny, która rwała szyki bombowców, kiedy zmuszone były lecieć bez eskorty. Ponieważ amerykańskie myśliwce miały znacznie krótszy zasięg niż bombowce, niemieccy lotnicy często wyczekiwali, aż eskorcie zabraknie paliwa i tym samym zmuszona będzie się oddalić. Odrzucany zbiornik na paliwo, zamontowany na amerykańskim myśliwcu P-51, miał temu zapobiec i w dużej mierze tak właśnie się działo. Zwiększył się zasięg, a bombowce były lepiej chronione.
Jednak pewnego słonecznego dnia w połowie czerwca 1944 roku wszystko poszło nie tak. Niewielka grupa osiemnastu bombowców miała spotkać się z myśliwcami, które miały ich eskortować, lecz P-51 nie nadleciały. Jakaś wpadka? Bardzo możliwe, myślały zdenerwowane załogi latających fortec, co by zresztą nie było niczym zaskakującym. Dowódca lotu, ambitny major, który przed końcem wojny chciał zostać pułkownikiem, zdecydował o kontynuacji lotu. Myśliwce mogły dołączyć albo nie, nie miało to znaczenia – on miał cel do zbombardowania i awans do zyskania. Ponieważ lądowanie w Normandii się powiodło, uważano, że upadek hitlerowskich Niemiec jest nieunikniony, najprawdopodobniej do końca 1944 roku. Tak więc major nie miał czasu do stracenia. Tu chodziło o jego awans.
Ich cel nie miał jakiegoś szczególnego znaczenia. Był to kompleks przemysłowy niedaleko miasta Landsberg, położonego na północny wschód od Berlina. W powietrzu pojawiało się coraz mniej niemieckich myśliwców i major sądził, że taka mała grupka bombowców raczej nie zwróci niczyjej uwagi. Chociaż ich atak wymagał wtargnięcia daleko w głąb Trzeciej Rzeszy, traktowano go jedynie jako nieco bardziej niebezpieczny od lotu szkoleniowego.
Kilka z osiemnastu załóg bombowców odbywało właśnie swój pierwszy lot bojowy; wśród nich byli piloci z „Mleka matki”. Nazwę wymyślili sobie po solidnym nadużyciu angielskiego piwa, a następnie, na domiar złego, wynajęli artystę o wątpliwym talencie, który na kadłubie ich samolotu namalował dziewczynę z farmy. Była w staniku, bardzo krótkich spodenkach odsłaniających tyłeczek i szczerzyła zęby w uśmiechu. Miała też groteskowo wielkie piersi, co inne załogi uznały za wyjątkowo zabawne, a co z kolei złościło młodą załogę samolotu, do której przylgnęła nazwa „mleczarzy”. Pogodzili się jakoś z tym przezwiskiem i używali go nawet między sobą.
Dowódcą samolotu był dwudziestoczteroletni porucznik Paul Phips, śmiertelnie przerażony i przemarznięty do szpiku kości. Nie był typem wojownika. Niski i chudy, kojarzył się raczej ze sprzedawcą w sklepie na środkowym zachodzie niż z pilotem bombowca. I nie było to aż tak dalekie od prawdy. Kiedy został powołany, pracował właśnie pierwszy rok jako nauczyciel w stanie Iowa i do tej pory nie miał pojęcia, jak udało mu się przejść przez szkołę lotniczą.
Ten lot po raz pierwszy wiązał się z narażeniem na walkę, co powodowało wystarczająco dużo stresu. Bardziej doświadczone załogi przezywały ich „dziewicami” lub „panienkami”, zapowiadając, że pobrudzą sobie spodnie, kiedy ktoś do nich strzeli po raz pierwszy, co nie podnosiło kruchego morale załogi.
Jak zwykle było im zimno, i to pomimo że mieli na sobie wiele warstw ubrania. Wiatr przewiewał przez maszynę i przenikał przez ciężkie kombinezony lotnicze, i nawet to, że byli podłączeni do samolotu jak kocyki elektryczne, niewiele pomagało. Strach i zimno pozbawiły ich determinacji i niejeden z nich zastanawiał się, dlaczego właściwie należy do załogi bombowca.
Nim zdążyli zrzucić swój ładunek, doszło do nieszczęścia. Zostali obskoczeni przez kilkanaście rzekomo nieistniejących Me-109, które spadły nagle z góry i zestrzeliły bądź uszkodziły kilka bombowców, zanim ktokolwiek z załóg zdołał je w ogóle zauważyć. To tyle, jeśli chodzi o nieliczenie się z niemieckimi samolotami, pomyślał Phips wraz ze swoją załogą, manewrując szaleńczo, aby uniknąć zwinnego wroga.
Samolot dowódcy lotu został zniszczony jako pierwszy, toteż reszta pozostała bez dowodzącego. Kiedy walka przemieniła się w szaleńczą młóckę, Phips popełnił poważny błąd. Uciekł. Zamiast pozostać z ocalałymi i utworzyć szyk obronny, zanurkował i poleciał na zachód w nadziei, że zdoła uniknąć atakujących go rekinów.
Tymczasem pozostały z nim dwa messerschmitty, ścigając go i szarpiąc. Phips gotów był przysiąc, że go prowokują, podczas gdy on powoli odzyskiwał kontrolę nad bombowcem i swoimi lękami.
– Co teraz, szefie? – spytał drugi pilot, podporucznik Bill Stover. Sarkazm w jego głosie nie uszedł uwagi Phipsa, który miał świadomość, że spanikował i zawalił sprawę.
– Jeśli nie zauważyłeś, to ścigają nas z południa i zachodu – ciągnął dalej Stover. – Zaraz skończy się nam paliwo i będziemy musieli siadać, nawet jeśli wcześniej nas nie zestrzelą.
– Wiem – mruknął Phips. Mimo chłodu, pot lał się z niego strumieniami.
– Szefie, wygląda na to, że jeden z nich odpada – wtrącił się tylny strzelec, sierżant Ballard. W wieku trzydziestu lat był dla nich niemal jak starzec, a jego mocny głos podziałał uspokajająco.
Phips myślał i modlił się, aby tak właśnie było. Messerschmitty miały zasięg niewiele ponad 650 kilometrów i podczas ścigania bombowców zużywały wiele paliwa. Może i drugi będzie miał ten sam problem.
Niestety. Czas płynął, samotny messerschmitt trwał za nimi, przeskakując do przodu i do tyłu, wystrzeliwując od czasu do czasu serię i wyczekując okazji do zadania śmiertelnego ciosu. Niemiec z szacunkiem trzymał się z dala od karabinów bombowca, które pluły krótkimi seriami, kiedy tylko wchodził w ich zasięg. Wyglądało to na impas, lecz nim nie było. Dopóki Niemiec miał paliwo, to on trzymał w garści wszystkie atuty. Dobrze chociaż, że lecieli na tyle nisko, by załoga „Mleka” nie musiała korzystać z tlenu.
– Szefie, czy przyjmie pan radę od swojego ukochanego nawigatora?
Phips zdołał się uśmiechnąć.
– Tak, panie Kent.
– Oddalamy się coraz bardziej od starej Anglii. Jeśli chce pan, abym znalazł drogę do domu, musimy przestać wiać i trzeba zawrócić.
A niech to, pomyślał Phips, to czas, by naprawić mój błąd.
– Okej, zawracamy i atakujemy drania.
Niemiec musiał uznać nagły ostry zwrot samolotu w prawo za oznakę uszkodzenia i ruszył do przodu, strzelając ze swoich karabinów maszynowych i działka 20 milimetrów. Od samolotu odpadły kawałki poszycia, Phips usłyszał w słuchawkach krzyk. Luźne przedmioty tłukły się po wnętrzu kadłuba.
– Carson dostał! – krzyknął ktoś.
Chryste, pomyślał Phips. Jeden ze strzelców dolnych został trafiony. Jezu, mocno krwawi.
Krzyki rannego doszły uszu Phipsa, dręczonego przez mdłości, gdyż bombowiec kontynuował zwrot.
Niespodziewanie niemiecki pilot znalazł się w zasięgu bocznych, górnych i dolnych karabinów maszynowych, które zalały go strugami ołowiu. Teraz to on spanikował i próbował uciec. W tym momencie na chwilę odsłonił spód samolotu. Kilka pocisków poszarpało jego silnik. Zaczął dymić i oddalać się coraz bardziej.
– Chryste wszechmogący! – wykrzyknął Stover. – Mamy zestrzelenie!
Niemiecki pilot wyskoczył z maszyny, otworzył się jego spadochron. Myśliwiec był zniszczony, ale pilot przeżyje, aby walczyć następnego dnia. Teraz to samo musiała zrobić załoga „Mleka”.
– Co z Carsonem? – spytał Phips.
– Nie żyje, sir.
Phips pochylił się nad zegarami. To było jego pierwsze zadanie, a on nie tylko nie posłuchał rozkazów o utrzymaniu szyku, lecz uciekł, a jeden z członków załogi, z którym byli razem przez sześć miesięcy, został zabity. Teraz musiał się postarać, aby ta żałosna sytuacja nie pogorszyła się jeszcze bardziej.
– Nawigator – odezwał się – gdzie jesteśmy?
– Nad Rzeszą, szefie.
Bardzo odkrywcze, pomyślał Phips.
– Możesz to jakoś zawęzić, Kent?
– Poważnie, szefie, próbuję, lecz przez pewien czas miotaliśmy się po niebie i muszę znaleźć jakiś punkt odniesienia. Myślę, że jesteśmy nad Wschodnimi Prusami i lecimy w stronę Rosji. Sugeruję, abyśmy skręcili na północny zachód i mieli w Bogu nadzieję, że znajdziemy coś konkretnego, na przykład Bałtyk. Sugeruję też, abyśmy zmniejszyli nasze obciążenie. Mamy tu kilka ton bomb, które tylko nas spowalniają i zużywają paliwo.
Stover odwrócił się do Phipsa, jego twarz wciąż była bez cienia litości.
– Możemy polecieć na północ do Szwecji, jeśli będzie taka potrzeba, wyskoczyć z samolotu i zostać internowani. Oczywiście przy założeniu, że w ogóle znajdziemy Szwecję.
– Tak – odparł gniewnie Phips – zostaniemy internowani na czas trwania wojny, a kto wie, kiedy ona się skończy. Eksperci mówią, że za kilka miesięcy, ale z naszym szczęściem to mogą być całe dziesięciolecia. O ile Szwedzi nie wydadzą nas Szwabom. Słyszałem, że dużo czasu zajmuje im całowanie Hitlera po dupie, bo szkopy są tuż obok nich. Oczywiście możemy też przypadkowo skakać nad okupowaną Norwegią lub nad tymi miłymi ludźmi w stalinowskim Związku Radzieckim.
Wszyscy wiedzieli, że Związek Radziecki internował kilku amerykańskich i brytyjskich lotników i wcale nie kwapił się do ich wypuszczenia. Łupanie kamieni na Syberii nie wydawało się przyjemnym rozwiązaniem.
– Dalej proponowałbym lot na północny zachód w nadziei, że trafimy nad Bałtyk. A następnie powinniśmy trzymać się wody, dopóki nie wpadniemy na Danię, w przenośni, a nie dosłownie.
– Dobra – zgodził się Phips. – Później skrócimy sobie drogę, przelatując nad Danią. Nie sądzę, aby szkopy marnowały myśliwce na zagubiony bombowiec.
Oczywiście, rozważał, nikt nie pomyślał, że ich maleńka, licząca osiemnaście samolotów grupa zostanie zaatakowana przez tak wiele niemieckich myśliwców.
– Jest to jakiś pomysł – powiedział Kent i Stover skinął głową. – Ale gdzie wyrzucisz bomby? Jeśli mamy wrócić cało, to paliwo będzie nam potrzebne.
– Nie mam żadnego celu – powiedział Phips.
Stover z niedowierzaniem pokręcił głową.
– Jezu, szefie, jesteśmy kilka tysięcy metrów nad Niemcami. Cały ten pieprzony kraj to jeden wielki cel. Po prostu je zrzućmy!
Phips pomyślał nad tym przez chwilę i zgodził się. Wreszcie czuł, że postępuje słusznie. Może uda mu się jakoś pozbierać po tym koszmarnym dniu. W Anglii skrytykują go za błędy i stratę Carsona, ale może, tylko może, pozwolą mu wyciągnąć z nich wnioski i latać dalej. Niezależnie od tego, jego głównym zadaniem było doprowadzić ich wszystkich do domu.
– Tak formalnie – zapytał – czy ktoś widzi coś, co mogłoby chociaż z grubsza nadawać się na cel porządnego bombardowania?
Stover miał najlepszy wzrok.
– Wygląda na to, że z przodu po prawej w lesie stoi grupka budynków. Nie widzę żadnych czerwonych krzyży ani niczego takiego.
– Widzę – powiedział Cullen, będący jednocześnie przednim strzelcem i bombardierem. – Użyjemy Nordena i wrzucimy im bomby prosto do hełmów.
Był to słaby dowcip. Supertajny celownik bombowy Norden, choć lepszy od wszystkich wcześniejszych, był daleki od precyzyjności. Nawet lecąc nisko, będą mieli szczęście, jeśli trafią w budynki.
– A to co? – zdziwił się Phips. Nieoczekiwanie odezwały się działka przeciwlotnicze i daleko ponad nimi pojawiły się czarne obłoczki wybuchów. Ktokolwiek znajdował się na dole, był równie zaskoczony jak oni.
Luk został otwarty, do wnętrza wpadło jeszcze więcej zimnego wiatru. Być może lecieli bliżej ziemi w samym środku lata, lecz nadal czuli się jak w śnieżnej zadymce. Kilka sekund później bomby spadły i „Mleko matki”, uwolnione od obciążenia, wzniosło się wyżej. Teraz Phips wraz z resztą „mleczarzy” naprawdę poczuł nadzieję, że może uda im się wrócić do Anglii.
– Czy ktoś widział, abyśmy w coś trafili? – spytał Phips.
Jedyną osobą widzącą jeszcze cel był tylny strzelec Ballard.
– Trafiliśmy w ziemię, sir. Poza tym kilka bomb rzeczywiście spadło na tę grupę budynków. Nie mam pojęcia, jakie spowodowaliśmy straty. Wygląda jednak na to, że uciekliśmy przed ostrzałem.
I pewnie nigdy nie dowiemy się, w co trafiliśmy, pomyślał Phips. W jego głowie pojawiła się niechciana myśl. Jeśli uda im się powrócić, będzie musiał napisać list do rodziny Carsona i opowiedzieć, jak to kolega zmarł heroicznie i bez cierpienia, podczas gdy w rzeczywistości biedak konał, wrzeszcząc i zalewając krwią cały samolot niczym zarzynana świnia.
Kilka godzin później przelecieli nad Danią i znów znaleźli się nad wodą. Zauważyli na horyzoncie szarą smugę. Kent zapewniał Phipsa, że to właśnie stara, dobra Anglia, i wszyscy odetchnęli z ulgą. Mieli już bardzo mało paliwa. Para brytyjskich hurricane’ów przeleciała obok i zajęła pozycje po bokach. Odprowadzą fortecę na lotnisko. Będą lądować na oparach, ale się im uda. Była połowa czerwca 1944 roku. Alianci wylądowali w Normandii, a załoga „Mleka” nadal brała udział w walkach.
Phips wreszcie mógł się odprężyć. Zastanawiał się, co zbombardowali podczas swojego pierwszego i jak na razie jedynego lotu bojowego nad Niemcami. Miał tylko nadzieję, że nie była to szkoła dla dziewcząt ani sierociniec. Ale ileż to szkół dla dziewcząt było chronionych przez działka przeciwlotnicze?
Pułkownik Ernst Varner odszedł od niczym niewyróżniającego się budynku, w którym tłoczyli się najwyżsi rangą dowódcy Trzeciej Rzeszy. W tej chwili była to siedziba OKW, Oberkommando der Wehrmacht, kwatera główna niemieckich sił zbrojnych. Wehrmacht kontrolował wojska lądowe – Heer, za marynarkę odpowiadała Kriegsmarine, a za lotnictwo – Luftwaffe. Varner potrzebował spaceru po okolicznych lasach, aby nieco zebrać myli. Powietrze wewnątrz było zatęchłe.
Varner był tam kilka chwil wcześniej i słyszał, jak Hitler przemawia emocjonalnie i nielogicznie na temat rozwiązania dylematów wojny, przed którymi stały Niemcy. Im dłużej słyszał swojego Führera, tym bardziej nabierał przekonania, że ten niski człowieczek z wąsikiem w najlepszym razie cierpi na urojenia.
Nie zawsze Varner myślał w ten sposób. Kiedy był młodszy, należał do gorących zwolenników Hitlera i był dość wczesnym członkiem partii narodowo-socjalistycznej, której po części zawdzięczał osiągnięcie obecnego stopnia w wieku trzydziestu ośmiu lat. Oczywiście bycie bohaterem i weteranem walk we Francji i w Rosji też miało swoje znaczenie. Rany, jakie odniósł w walkach z Rosjanami, jeszcze się nie zagoiły i uznano, że lepiej się przysłuży jako oficer sztabowy i adiutant feldmarszałka Wilhelma Keitela, szefa sztabu wojsk lądowych i człowieka, którego Varner zaczynał uważać za pozbawionego moralnego kręgosłupa padalca. Keitel nie kwestionował rozkazów Hitlera niezależnie od tego, jak bardzo były dziwne. A wiele z nich brzmiało bardziej niż dziwacznie. Jeszcze gorszy był szef oddziału operacyjnego sztabu, generał Alfred Jodl. Obaj po prostu skinęliby głowami i wysłali ludzi na śmierć, starając się wypełnić rozkazy Hitlera.
Powiedziano Varnerowi, że wkrótce zostanie awansowany na generała, lecz teraz zastanawiał się, czy jest to w ogóle coś warte, jeśli oznacza pracę dla takich głupców jak Keitel i Jodl.
Sięgnął po papierosa i przypomniał sobie, że pod wpływem nacisków żony Magdy i czternastoletniej córki Margarety rzucił palenie. Mówiły doń, że to odrażający nawyk. Varner zgodził się z nimi, zwłaszcza z chwilą, gdy jedyne papierosy dostępne w ogarniętych wojną Niemczech były absolutnym gównem zawiniętym w bibułkę. Zaczął ponownie palić, aby osłabić stres podczas walk z Armią Czerwoną na przedpolach Stalingradu. Teraz musiał odreagować stres wywołany słuchaniem Hitlera.
– Proszę – odezwał się głos zza jego pleców.
Varner roześmiał się i wziął papierosa od innego sztabowca, pułkownika Klausa von Stauffenberga. Poznali się w szpitalu, gdzie leczyli swoje rany. Ciemny, przystojny Stauffenberg stracił lewe oko, prawą dłoń i dwa palce u lewej, kiedy jego samochód ostrzelano w północnej Afryce. Varner został ranny w lewe przedramię i ramię, a lekarze kilkakrotnie usiłowali wyciągnąć ruszający się szrapnel, który czasami sprawiał mu duży ból. Varner był niższy od szczupłego i arystokratycznego Stauffenberga, a do tego masywny jak czołg, co stanowiło dość interesujący zbieg okoliczności, bowiem specjalnością Varnera były wojska pancerne. Jego ciemne włosy zaczęły się już przerzedzać i był wdzięczny, że Margareta odziedziczyła delikatną urodę po Magdzie, kobiecie, którą uważał za znacznie go przewyższającą pod wieloma względami. Varner nie miał żadnych szans, by zostać uznanym za jasnowłosego, aryjskiego nadczłowieka.
Udało im się zapalić. Papierosy jak zwykle były paskudne.
– Czemu nie jesteś ze wszystkimi? – spytał Varner.
Stauffenberg niemal prychnął.
– Ponieważ wewnątrz jest za duży tłok i nie potrzebują mnie, abym pomógł im popełniać dalsze błędy. To wręcz niewiarygodne, że wciąż mają wątpliwości, czy lądowanie aliantów w Normandii jest prawdziwe, czy to pomyłka. Jednak Führer zdaje się odzyskiwać trzeźwość umysłu, bo nie upiera się już, że ewentualnym prawdziwym celem jest nie Normandia, tylko Pas-de-Calais. Jednak decyzja została podjęta zbyt późno, aby zdołano ich stamtąd wyrzucić.
Varner był zaskoczony szczerością mężczyzny. Uwagi Stauffenberga niebezpiecznie graniczyły z krytyką Hitlera, co nie było rzeczą mądrą, zwłaszcza dla niskiego stopniem oficera sztabowego, niezależnie od tego, czy był bohaterem, czy nie. Inne zdanie niebezpiecznie często uznawano za zdradę. Niektórzy wysoko postawieni generałowie sprzeczali się z Führerem i przepadali gdzieś w mrokach.
On i Stauffenberg, choć przyjaźnie do siebie nastawieni i serdeczni, nie byli na tyle blisko, aby dzielić się prywatnymi przemyśleniami, i Varner zastanawiał się, co tamten pułkownik ma na myśli. Czy był sprawdzany, a jeśli tak, to w jakim celu? Krążyły plotki, że Stauffenberg nie był entuzjastą zarówno Hitlera, jak i partii. Cóż, Varner miał teraz swoje własne wątpliwości.
Postanowił obrócić wszystko w żart.
– Wyszedłem, ponieważ nie byłem na tyle ważny, aby pozostać.
– Być może bycie mało ważnym to dobra rzecz – roześmiał się Stauffenberg.
Niby przez przypadek odeszli od budynku, w którym odbywało się spotkanie. Był to kompleks kwatery głównej i centrum dowodzenia, znajdujący się niedaleko pruskiego miasta Rastenberg. Hitler lubił tu przyjeżdżać, aby być z dala od Berlina, miasta, którego szczerze nienawidził, gdyż uważał je za dekadenckie. Sam miał niewiele złych skłonności. Pił rzadko i jadł skromnie. Varner sądził, że Hitler miał kochankę, pulchną blondynkę imieniem Eva, lecz nikt nie był tego pewien. A Varner stwierdził, że nic go to nie obchodzi.
Berlińczycy odwzajemniali tę niechęć i nie wydawało się, aby kochali Hitlera równie mocno, jak w innych częściach Niemiec. Większość feldmarszałków i generałów zdecydowanie bardziej wolała tamtejsze luksusy i jaskinie rozpusty. Varner również wolał przebywać w stolicy, choćby tylko dlatego, że tam mieszkała jego mała rodzina.
Nagle rozległy się syreny i działa przeciwlotnicze otworzyły ogień.
Varner odruchowo spojrzał na niebo.
– Co to?
Pojawił się na nim samolot lecący nisko i szybko. Bombowiec. Dobry Boże, pomyślał. Był to amerykański B-17.
Obaj oficerowie pobiegli w stronę płytkiego okopu i zanurkowali w nim w tej samej chwili, gdy zaczęły wybuchać bomby. Od siły eksplozji drżała ziemia, a Varner poczuł się tak, jakby znów był w Rosji i jakby spadały na niego pociski radzieckiej artylerii. Po falach kolejnych wstrząsów zorientował się, że nie słyszy. Piach wciąż sypał się na niego.
Wreszcie odczuł, że zapanowała cisza, i uniósł głowę. Stauffenberg leżał nieruchomo na dnie okopu. Czaszkę zmiażdżył mu spadający kawałek metalu, a jedyne oko wypadło z oczodołu. Varner wyczołgał się z okopu i jęknął z przerażenia, widząc ogrom zniszczeń. Wtedy w głowie zaświtała mu myśl: a co z Hitlerem?
Zataczając się, ruszył w stronę budynku, z którego dopiero co wyszedł. Leżał teraz w ruinie. Pojawiły się wielkie kłęby dymu, lecz nie było widać wielu płomieni. Ocaleni ludzie chodzili chwiejnie wokół, niewielka grupka próbowała wyciągnąć innych z gruzów, panował całkowity chaos. Później, kiedy odzyskał słuch, Varner zorientował się, że kilku z nich coś krzyczało. Nikt nie dowodził. Zdał sobie nagle sprawę, że Niemcy mogły właśnie utracić wszystkich swoich rządzących. Nieważne, jakie żywił wobec osoby Hitlera wątpliwości, nie mógł wszakże pozwolić, aby wrogowie Niemiec dostrzegli, że nikt nimi nie dowodzi.
Wziął głęboki oddech. To on, Varner, obejmie dowodzenie. Złapał oszołomionego porucznika i dwóch zdezorientowanych żołnierzy. Słuch w znacznej mierze już mu powrócił, choć wciąż wydawało mu się, że ma słaby głos.
– Ej, wy! Idźcie do łączności i wyłączcie wszystkie nadajniki – rozkazał. – Żadna wiadomość stąd nie wychodzi ani do nas nie przychodzi. Wykonać z mojego rozkazu w zastępstwie Führera! Jeśli ktokolwiek się temu sprzeciwi, to go zabijcie.
Trzej mężczyźni zasalutowali i odbiegli, aby wykonać zadanie. Tak samo postąpił z garstką innych żołnierzy, wysyłając ich do bramy głównej z poleceniem, aby nikogo nie wpuszczali i nie wypuszczali.
Wydawało się, że ratowanie ludzi ze zrujnowanego budynku posuwa się naprzód. Sanitariusze przedzierali się przez ruiny. Jeden z nich trzymał czyjąś urwaną nogę, na ziemi leżał już pokotem rząd ciał. Kilku ocalałych żołnierzy w porwanych mundurach krążyło jak w malignie.
Varner zmusił się do spojrzenia na trupy. Keitel, człowiek, którego uważał za padalca, leżał z wyrazem wiecznego zdziwienia. Sanitariusz powiedział mu, że Jodl jest ciężko ranny, stracił obie nogi i umrze w ciągu kilku minut.
Zamierzał właśnie zadać pytanie o Hitlera, kiedy ludzie przeszukujący ruiny wydali okrzyk pełen desperacji i skowyt emocjonalnego bólu. Znaleźli ciało Führera.
Usunięto zwalisko, lekarz stanął przy bladych i skurczonych zwłokach Adolfa Hitlera. Varner poszedł w ślad za nim. Oczy Hitlera były otwarte i spoglądały w niebo. Nie ruszał się.
– Żyje? – spytał Varner.
Lekarz ze smutkiem pokręcił głową. Znów nadszedł właściwy moment, aby działać, i Varner uświadomił sobie w jednej chwili, co należy uczynić.
– Doktorze, pan się myli – szepnął doń. – Powie pan, że jest ciężko ranny i musi zostać natychmiast zabrany do szpitala. Proszę bezzwłocznie wykonać, i to tak, aby nikt nie zorientował się, jak jest w rzeczywistości.
Oszołomiony lekarz zamierzał się sprzeciwić, kiedy dotarło do niego, co Varner tak naprawdę chciał mu powiedzieć.
– Nosze! – krzyknął. – Natychmiast! Natychmiast przenieść Hitlera do szpitala! Jego życie od tego zależy!
Bezwładne ciało Führera zostało złożone na noszach i okryte kocem odsłaniającym jedynie głowę, co tworzyło wrażenie, jakby wciąż żył. Noszowi, a tuż obok nich lekarz, niemal pędem pobiegli do szpitala. Varner był teraz spokojny i pewny, iż tylko on i doktor wiedzieli, że Adolf Hitler nie żyje.
Kapitan armii amerykańskiej Jack Morgan zastanawiał się, co u licha było tak ważne, że wezwał go oficer marynarki dowodzący LST1. Zastanawiał się także, co robił na LST kierującym się do Francji. Był oficerem lotnictwa, nawet jeśli jego kariera pilota bombowca się skończyła, a amerykańskie bazy znajdowały się w Anglii, nie we Francji. Zakładał, że w jakiś sposób będzie wykorzystany przez lotnictwo, ale że zostanie wysłany do Francji? Nigdy. I przede wszystkim po co?
Kiedy zbliżał się do mostka, nie miał pojęcia, co mówi regulamin marynarki, i cytując Rhetta Butlera z „Przeminęło z wiatrem”, szczerze mówiąc, miał to gdzieś. LST miał zabrać go z Dover i wysadzić na plażach Normandii, skąd sam miał wyruszyć i znaleźć jednostkę, która by reflektowała na wypalonego pilota bombowca. Było to dla niego całkowitym zaskoczeniem. Kiedy na początku został wysłany do Anglii, zakładał logicznie, że zostanie przydzielony jako oficer sztabowy w bazie lotniczej. Teraz nie miał pojęcia, co z nim będzie.
LST mierzył sobie ponad 100 metrów długości; upchnięto na nim około pięciuset ludzi i tony zaopatrzenia na okres czegoś, co miało być trwającym nieco ponad kilka godzin rejsem z Dover do Normandii. Przy takim założeniu komfort żołnierzy w ogóle się nie liczył. LST po krótkiej podróży miał ich wysadzić i koniec.
Kapitanem LST był niski, pulchny i bardzo poważny komandor podporucznik nazwiskiem Stephens, który nie wyglądał na zadowolonego.
– Kapitanie Morgan, jestem pewien, że nie zna pan regulaminu marynarki, toteż wybaczę panu jego naruszenie.
– Dziękuję, sir – powiedział Morgan z lekką nutką sarkazmu.
Obaj stali i Morgan, mierzący nieco poniżej metra osiemdziesiąt, był przy wadze 73 kilogramów o kilka centymetrów wyższy i znacznie szczuplejszy. Miał też czuprynę krótko przyciętych, brązowych włosów, podczas gdy Stephens łysiał.
– Na przyszłość, kiedy przychodzi pan na mostek, poprosi pan o pozwolenie na wejście.
– Byłem pod wrażeniem faktu, że mnie pan wezwał, sir.
Marynarz był tylko o stopień wyżej od Morgana, co nie robiło na nim wrażenia. Jack znał na tyle marynarkę, by pojąć, że ten nadęty, mały palant jest na swoim statku uważany za pierwszego po Bogu. Uznał też, że prawdopodobnie nigdy więcej nie stanie na tym cholernym mostku, więc walić Stephensa.
Mężczyzna ciężko pokiwał głową.
– Wezwałem was, ponieważ jesteście najwyższym rangą oficerem pośród tej tłuszczy, którą upchnęła mi tu armia. Dlatego będzie pan osobą, która utrzyma wśród nich dyscyplinę, zorganizuje ich i usunie z drogi ponad setki ludzi obsługujących ten statek. Nie będę tolerował bójek, pijaństwa ani hazardu. Czy to jasne?
– Jak słońce – odparł Jack.
– No to do roboty. – Kapitan zasalutował i wyszedł.
Do planowanego wypłynięcia LST pozostała jeszcze godzina. Pierwszą rzeczą, którą zrobił, było odnalezienie innych oficerów i podoficerów. Ci zorganizowali pozostałych w kilkunastoosobowe grupy. Niektórym oficerom i podoficerom nie podobało się to, zastanawiali się nawet, dlaczego, do cholery, chłopcy nie mogliby się zabawić przez ostatnie kilka godzin przed dotarciem do nieprzyjacielskiej Francji, a Jack nie potrafił udzielić im dobrej odpowiedzi. Ostatecznie jednak stopień przeważył i zrobili to, co rozkazał im Stephens.
Zanim mu się to udało i mógł uznać, że masa ludzi w ładowniach LST znalazła się pod czymś, co przypominało namiastkę kontroli, zapadła ciemność i już wypływali z Dover.
Stephens podszedł do niego, kiedy stał przy barierce na górnym pokładzie. Zstąpił z Olimpu między śmiertelnych, pomyślał Morgan.
– Odwalił pan kawał dobrej roboty, kapitanie. Wiem, że obszedłem się z panem ostro, ale brakowało nam czasu, a sprawy musiały znaleźć się pod kontrolą. Kanał nie jest całkiem bezpieczny, są tam Niemcy. Zrobiłem już kilka takich kursów, jak na razie nie straciłem ani jednego człowieka i chcę, aby tak zostało.
– Jasne, sir. – Być może ten niskiego wzrostu marynarz wcale nie był aż takim palantem.
– Wie pan, kapitanie, co oznacza skrót „LST”?
– Nie, sir.
– Łódka Szybko Trafiana – powiedział Stephens, uśmiechając się lekko. – Zasadniczo skrót oczywiście oznacza jego podstawowe przeznaczenie, czyli transport czołgów, lecz LST okazał się bardzo pożytecznym okrętem ogólnego przeznaczenia, co czyni z niego cholernie pożądany cel.
Wyjaśnił też, że ważąca trzydzieści osiem tysięcy ton jednostka rozwija prędkość maksymalną zaledwie dwunastu węzłów, a Morgan wątpił, aby kiedykolwiek ją osiągnęła. W tę samą stronę co oni płynęły też inne statki, w tym inne LST, ledwo widoczne o tej porze w mroku.
– Zwykle dowozimy zaopatrzenie na plaże. To mój trzeci kurs z niezorganizowaną piechotą, kapitanie, a pierwsze dwa były koszmarne. Żołnierze płyną na wojnę i bardzo źle przyjmują fakt, że moi marynarze wrócą do Anglii, gdzie jest spokój, gorące posiłki i może jeszcze panienki na przepustce. To prowadziło do bójek i aktów wandalizmu. Podczas ostatniego rejsu dwóch moich ludzi zostało poranionych nożami i chcę tego uniknąć. Część żołnierzy wszczęła bójki, ponieważ uważali, że zostali oszukani przy kartach, wielu upiło się gorzałą, którą przemycili na pokład, a jeszcze więcej z nich porzygało się w różnych miejscach. Teraz pan pojmuje?
– Domyślam się, że to raczej nie jest „Queen Mary” – odparł Morgan, uśmiechając się pod nosem.
– Jasne, że nie. Muszę utrzymać ten bajzel na jakimś poziomie; to, że za chwilę połowa żołnierzy będzie wisiała przez reling, jest rzeczą normalną, lecz inne rzeczy nie powinny mieć miejsca.
Jakby na potwierdzenie tych słów przebiegł obok nich młody żołnierz i rzygnął za reling. Stephens niemal się roześmiał.
– Kolejny zadowolony klient.
Morgan obszedł jednostkę i sprawdził, czy wszystko idzie w miarę dobrze, a przynajmniej wygląda, jakby było pod kontrolą. Pijani zachowywali się cicho, a karciarze uporczywie starali się pozbyć swoich pieniędzy, lecz jak na razie obyło się bez bójek. Podszedł do relingu i popatrzył na kanał La Manche i pozostałe okręty, które nocą były zaledwie sylwetkami. Dostrzegł coś na wodzie. Co to, do diaska? Przez wodę w stronę okrętu gnała biała kreska.
– Torpeda! – krzyknął i rzucił się na pokład, chcąc osłonić się przed eksplozją. Pocisk osiągnął cel, LST zatrząsł się gwałtownie. Jack był przemoczony i obsypany odłamkami. Ludzie krzyczeli i obijali się o ściany. Morgan, już leżąc, uniknął tego. Mimo to uderzył w coś głową, a jego ramię zostało boleśnie wykręcone.
Udało mu się dźwignąć na nogi. Żołnierze i marynarze wyciągali rannych spod pokładu. Morgan złapał marynarza, który początkowo zamierzał protestować, lecz zobaczył kapitańskie belki na mundurze Jacka.
– Co się tam dzieje?
– Jest wielu uwięzionych, sir, woda się wlewa przez wyrwę. Można by w nią wjechać ciężarówką.
Morgan zaczął przedzierać się na dół, pod prąd ludzkiej fali prącej do góry. Ładownię wypełniała woda. Kilka pokiereszowanych ciał kołysało się na wodzie twarzą w dół, lecz nie obchodzili go umarli. Chodziło mu o rannych i uwięzionych. Złapał kilku ludzi i kazał im przekazywać rannych do góry. Większość żołnierzy wypełniła jego rozkazy, lecz kilku było tak przerażonych, że mogli jedynie krzyczeć. Ci byli bezużyteczni, więc pozwolił im wygramolić się po drabinie.
Znalazł dwóch ludzi uwięzionych pod fragmentami okrętu. Byli nieprzytomni, toteż w ciemnościach i zamieszaniu nie zostali zauważeni. Ich głowy znajdowały się już niemal pod wodą.
– Pomóżcie! – krzyknął. Kilku ludzi zaczęło ciągnąć, podczas gdy Morgan trzymał głowy nieprzytomnych ponad szybko przybierającą wodą. Jednego udało się uwolnić i został wyniesiony. Skądś wydobywał się dym. Morgan zaniepokoił się, czy na pokładzie jest amunicja i czy czasem nie wybuchnie.
Odpowiedź nadeszła kilka sekund później, kiedy już uwolniono drugiego rannego. Amunicja karabinowa i pistoletowa zaczęła nagle wybuchać, a wokół tworzyły się pożary. Morgan nagle zorientował się, że jest sam. Pozostali ludzie uciekli przed ogniem i stale przybierającą wodą.
– Szlag by to trafił – powiedział do nieprzytomnego żołnierza. Przerzucił go sobie przez zdrowe ramię, po czym rozpoczął mozolną i bolesną wspinaczkę na pokład, podczas gdy wokół świstały i dzwoniły kule. Kilka go trafiło, jednak nie na tyle mocno, by spowodować poważne obrażenia. Wreszcie jakieś ręce pochwyciły go i uwolniły od ciężaru. Osunął się na kolana na deski pokładu. Rozpoznał bardzo młodego marynarza, jednego z tych, którzy uciekli.
– Przepraszam, spanikowałem, sir – przyznał potulnie młodzik.
Jack pokiwał głową, klepiąc dzieciaka po ramieniu. Przerażenie to jedno. Odzyskanie panowania i powrót z dołu pozwalał wiele wybaczyć. Wiedział o tym cholernie dobrze.
Kapitan Stephens podprowadził go do krzesła.
– Jest pan ranny.
– Naprawdę?
Morgan obejrzał się i obmacał; znalazł rozcięcie na czole, skąd krew spływała po całej twarzy, było też kilka poparzeń i siniaków na rękach. Ramię zostało wybite ze stawu, lecz zdołał je nastawić.
– Cholera, nawet tego nie zauważyłem.
– Był pan zbyt zajęty, aby wiele myśleć – powiedział Stephens, wręczając mu kubek. – Medyczna brandy. Sądzę, że jej pan potrzebuje.
Morgan łyknął i poczuł, jak ciepło rozlewa mu się po żołądku. Stephens zdecydowanie nie był palantem.
– Czy zatoniemy, sir?
– Eee tam. Moi ludzie łatają dziurę, pompy działają. Będziemy płytko zanurzeni, ale dopłyniemy. Pożar też został ugaszony. To nigdy nie było największym zagrożeniem. Niestety mamy kilkunastu zabitych i prawie trzy razy tyle rannych. Takie mam dane. Większość mojej załogi, nie wyłączając mówiącego te słowa, jest śmiertelnie przerażona, ale dobijemy do brzegu.
Sanitariusz obandażował czoło Jacka i starł mu z twarzy krzepnącą krew.
– To chyba dobrze – powiedział kapitan.
– Tia, witamy we Francji – burknął Stephens.
------------------------------------------------------------------------
1 LST (Landing Ship, Tank) – okręt desantowy przeznaczony do transportu czołgów (przyp. tłum.).