- W empik go
Ostatnia z Krwi - ebook
Ostatnia z Krwi - ebook
Mroczna. brutalna. zaskakująca. powieść Aleksandry Pilch nie pozwoli ci zasnąć.
Trudno jest przeżyć, gdy wszyscy próbują cię zabić.
Dalillah Roy jako jedyna ocalała z eksterminacji sabatu Krwi. Bezlitośni zmiennokształtni podążają jej tropem od miesięcy, a zmęczona dziewczyna już prawie się nie łudzi, że uzyska gdzieś wsparcie. Gdy zostaje porwana przez fałszywego księdza i wyszczekanego Omegę, musi dokonać wyboru: przeczekać w ukryciu do końca wojny domowej czy stanąć do walki, żeby się zemścić?
W brutalnym starciu o odzyskanie równowagi najmniejszy błąd może kosztować życie. Wrogowie wykorzystają każdy sposób, by zgładzić tych, którzy nie chcą im się podporządkować.
"Wszystko, co wyjdzie spod pióra autorki, czytamy w ciemno! Świat stworzony przez Aleksandrę Pilch wciąga od pierwszej strony i trzyma czytelnika w garści aż do ostatniej. Trup będzie ścielił się gęsto, a Wasze serduszko wyjdzie z tej lektury odrobinę poharatane. Potężna magia, szczypta humoru i trochę mroku, czego chcieć więcej?"
Kala Konarzewska i Wiga Pszczółkowska, @fantastyczne.pogaduchy
"Aleksandra Pilch zostaje złodziejką czytelniczych serc! „Ostatnia z krwi” to historia, która od pierwszych stron powoduje całkowite uzależnienie. Doskonale wykreowani bohaterowie, dynamiczna akcja i zabawne dialogi to coś, co pozostanie w Waszych sercach na długo. Zakończenie tej powieści sprawi, że otworzycie szeroko oczy ze zdumienia. Wciągająca, zaskakująca i świeża, taka jest właśnie ta książka!"
Kinga Rutkowska, @iskierka_czyta
"Aleksandra Pilch od pierwszych stron wprowadza czytelnika do niezwykle brutalnego świata, pełnego zmiennokształtnych, wampirów i czarownic o wyjątkowych umiejętnościach. Historia Dallilah zaciekawia na tyle, że trudno się od niej oderwać, a utarczki słowne między bohaterami są niczym wisienka na fabularnym torcie. Świetnie się bawiłem podczas tej przygody i zachęcam Was, byście dali tej książce szansę – z pewnością się nie zawiedziecie!"
Maciej Klebański, @ksiazkowy_pirat
"Gratuluję: doskonały wybór! Właśnie trzymasz w ręku polską fantastykę na światowym poziomie. Nie puszczaj, a obiecuję, że główna bohaterka zabierze Cię na świetną przygodę. Zgoda: śmiertelnie niebezpieczną i krwawą, ale zawsze! Podziękujesz mi później. Polecam."
Marta Lis, @pannafox
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-65830-19-7 |
Rozmiar pliku: | 2,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Uciekanie od dawna miałam we krwi.
Skrywałam się przed spojrzeniami, które na przemian łączyły w sobie ciekawość, lekceważenie oraz politowanie. W końcu opuszczanie głowy czy czmychnięcie za załom korytarza zmieniło się w wyprostowane plecy i wzruszenie ramion. Unikałam lekcji, które sprawiały mi najwięcej problemów. Chłonęłam wiedzę z innych dziedzin, próbując jakoś sobie wynagrodzić swoją magiczną ułomność. Próbowałam nie być postrzegana przez pryzmat mojej matki czy talentu.
A teraz nie było dla mnie żadnej przyszłości. Wszystko krzyczało: _Uciekaj, inaczej zginiesz_. Nie było nic bardziej prawdziwego. _Wgryzą się w_ _twoje ciało_. Byłam pewna, że niemal smakowali moją krew na językach. _Rozszarpią cię_. I zrobią to tak, jak zrobili to z każdą bliską mi osobą.
Byłam aż nazbyt pewna tego, że powoli traciłam zmysły. To nie sen stał się moim wrogiem, a te chwile, zanim dopadło mnie przemożne zmęczenie. W głowie widziałam horror ostatnich miesięcy, każdy mój błąd i wszystkie słabości. Miałam już dość nieustannie przewijającej się kliszy.
Przymknęłam oczy, odpychając na bok obrzydliwe obrazy. Wiatr się wzmógł, a mną targnęły dreszcze. Starałam się odciąć od bodźców napływających w stronę mojego ciała. Niemal uwierzyłam, że świat na parę sekund przestał istnieć.
Niemal.
***
Wszystko byłoby o wiele łatwiejsze, gdybym potrafiła zapomnieć. Może uciekałabym z większą determinacją, może mój umysł wyostrzyłby się i przypominał miecz zdolny do odparcia każdego ataku. Te pobożne życzenia pozostawały jednak daleko w tyle. Coś takiego nigdy się nie zdarzy.
W oddali rozległo się przeszywające wycie. Ociężale uniosłam głowę i zacisnęłam usta w wąską kreskę. Oczyściłam głowę z natrętnych myśli, zrywając się do biegu. Pędziłam tak, jakbym była ścigana przez samo piekło.
I chyba tak właśnie było.
2 tygodnie później
Toronto, Kanada
Miasto nocą wyglądało odrobinę bajkowo. Gdyby ktoś jeszcze wierzył w bajki, to miejsce byłoby dla niego idealne. Dla mnie, niestety, żadne już takie nie było.
Szłam szybko, od czasu do czasu potrącając przechodniów. Czułam podenerwowanie każdą reakcją ludzi. Opuściłam głowę, próbując się wyciszyć i ukoić drżenie dłoni.
Z czystego przyzwyczajenia lekko uniosłam ramiona, jakbym chciała się ukryć w tym niewielkim łuku. Dawno zaleczone blizny, teraz już niewyraźne, w większych tłumach zaczynały fantomowo swędzieć. Musiałam użyć każdej uncji opanowania, by nie łapać się za gardło, ramiona, brzuch.
Z knajpki po mojej lewej dolatywały tak niebiańskie zapachy, że nie potrafiłam już dłużej sobie odmawiać. W ciągu ostatnich dwóch dni byłam w ciągłym biegu, nie miałam nawet jak odsapnąć, choćby przez parę minut. Nie znałam Toronto tak dobrze, jak myślałam, ale był to plus – kiedy sama się zgubiłam, pozbyłam się również ścigającej mnie hordy wilków. Powrót do znanych mi uliczek zajął mnóstwo czasu, a od rana nie miałam w ustach niczego prócz strachu przepłukanego odrobiną wody.
Unikanie morderców rodziny oraz sabatu pochłaniało każdą cząstkę mnie. Z każdym kolejnym kilometrem, stoczonym bojem… za każdym razem odbierali mi coraz więcej, ale jeśli wciąż chciałam czuć słodki smak życia na języku, nie mogłam spocząć. Utrata czujności wykopałaby mi głęboką mogiłę. Horror ostatnich miesięcy przypominał mi o tym za każdym razem, kiedy chciałam choć na chwilę odpuścić. Szybko przekonywałam się o gorzkich konsekwencjach złudnego poczucia bezpieczeństwa.
Wiatr ponownie podsunął mi pod nos ten cudowny zapach smażonego niezdrowego żarcia, którego nieprawdopodobnie potrzebowałam. Przetrząsnęłam kieszenie i znalazłam ostatnie pieniądze. Dobre i to, nie miałam ochoty dziś nikogo okradać.
Od lodowatej coli, którą podała mi kelnerka, rozbolały mnie głowa oraz zęby, lecz nie zważałam na dyskomfort. Obserwowałam ludzi cieszących się czasem wolnym i dobrym posiłkiem. Kręciłam się niespokojnie na siedzeniu, dopóki kelnerka nie pojawiła się z zamówieniem. Łapczywie zabrałam się do jedzenia.
Przełknęłam ciężko, powoli zlizując sól z palców. Coś było nie tak. Nienawidziłam tego gorąca, które narastało w piersi, kiedy byłam obserwowana.
Moje ruchy stały się oszczędniejsze, bardzo uważałam, gdzie kładę ręce, i szacowałam, jak szybko przyjdzie mi rzucić się ku drzwiom. Musiałam być gotowa, by w każdej chwili zerwać się do biegu. Tyle że on nic nie robił. Nonszalancko oparł się o kanapę dwa stoliki dalej i powoli sączył jakiś ciemny napój. Dopóki potencjalny agresor nie wykonywał żadnego ruchu, skupiłam się na sobie. Postarałam się pochłonąć tyle jedzenia, ile jeszcze mogłam. Przez chłopaka moje wnętrzności zaczęły skręcać się od znajomego uczucia niepokoju. Co jakiś czas wzrok uciekał mi w kierunku nieznajomego. Rozchełstana koszula w kratę, zmierzwione blond włosy, niedbały zarost i prawie śpiące oczy – pozory, pozory, pozory – cały składał się z pozorów. Chyba był w moim wieku, choć równie dobrze mógł już przekroczyć trzydziestkę. Z nimi nigdy nie wiadomo, wyglądają młodziej. Zawsze.
Z ciężkim żołądkiem próbowałam dokończyć frytki. Starałam się ignorować to, jak bezszelestnie zbliżył się w moim kierunku. Zapach wilka nie był wyczuwalny, pachniał słodkim shakiem. Nigdy jeszcze nie spotkałam tak zręcznego mistrza maskowania.
– Cześć – rzucił przeciągle.
Nie odpowiedziałam, wpatrzona w swój talerz. Moja zjeżona postawa i dojmująca cisza nie zraziły go ani trochę. Wzdrygnęłam się, gdy nachylił się niebezpiecznie blisko, opierając łokcie o blat stołu. Zakończenia nerwowe paliły mnie jak szalone, a na czole wystąpił pot. Wróciły wspomnienia. Przez niego znów znalazłam się w Stanach, w knajpie jeszcze mniejszej i nie tak eleganckiej jak ta. Otoczenie różniło się tylko jednym – teraz od razu wychwyciłam aurę niebezpieczeństwa. Wiedziałam, że nie mogę mu ufać i muszę mieć się na baczności.
– Wydajesz się jedyną interesującą osobą w tym mieście. Może masz ochotę na kawę? Parę przecznic stąd jest zabójcza kawiarenka, zaufaj mi.
Bulgoczący śmiech zamarł mi w płucach, a gardło zamrowiło od dawnego bólu. Toronto jest ogromne. Jest tu w cholerę ludzi, a on przyczepił się do takiego robaczka jak ja. Musiał być bardziej szalony ode mnie, jeśli sądził, że to wypali. __ Mój umysł stworzył setki możliwych scenariuszy. Zadrżałam, ponieważ pamiętałam, że raz byłam taka głupia. Zaufałam osobie, która miała być wspaniała, miała być moją opoką.
– Och, widzę, że ci zimno. Tym bardziej nalegam na coś ciepłego… – urwał zaskoczony, kiedy zerwałam się na równe nogi.
– Krew chyba robi sobie jaja – warknęłam do siebie, szybko wychodząc z boksu.
Od dalszej ucieczki powstrzymał mnie mocnym uchwytem powyżej mojego łokcia. Co oni mieli z tym przekraczaniem przestrzeni osobistej w miejscu publicznym? Do tej pory nigdy nie posunęli się tak daleko. Wcześniej woleli się przyczaić, uśpić czujność. Starali się zawlec ofiarę tam, gdzie nikt nie patrzył.
– Ejże, dziewczyno, nie pędź tak. Porozmawiajmy – zaśmiał się.
Zabrzmiało to zbyt sztucznie, nienaturalnie, jakby nie nawykł do okazywania wesołości publicznie. Albo w ogóle jakiejkolwiek radości. Coś ciemnego, nerwowego przemknęło przez jego twarz, gdy zacisnął szczękę. Nie było mu w smak tutaj być, ale umiał przez chwilę pomydlić komuś oczy, zanim wciśnie pięść w bebechy. Znałam ten typ.
Wyrwałam mu się i szybko podeszłam do lady, wręczając barmance całą kasę, jaką miałam.
– Reszty nie trzeba – rzuciłam pospiesznie. Głos powoli poddawał się emocjom, stara rana dała się we znaki. Odwróciłam się plecami do mężczyzny. Chłopaka. Wilka. Nieważne, jak go określę, ważne, że stał o wiele za blisko i moje kolano zaswędziało od potrzeby uderzenia w jego czułe miejsce. – Nie idź za mną, wilczku.
Sfrustrowany nastroszył brwi, ale poświęciłam mu jedynie chwilę uwagi, gdy przelotnie spojrzałam przez ramię, po czym rzuciłam się do ucieczki. Oddech ciężko rzęził w mojej piersi, a podeszwy butów uderzały rytmicznie o chodnik. Ludzie nie stawali na mojej drodze, przestali się dla mnie liczyć. Musiałam po prostu biec.
Sama nawet nie wiedziałam, kiedy nogi poniosły mnie tak daleko. Nikt za mną nie podążał. Tym razem uniknęłam obławy i sama nie wiedziałam, dlaczego tak się stało. Przecież wilk nawet nie spociłby się w pogoni za mną. Zmarszczyłam brwi z niedowierzaniem, ale na chwilę musiałam odpuścić szukanie podstępu w całej tej sytuacji.
Każdy krok uświadamiał mi, jak bardzo jestem zmęczona. Płuca paliły ogniem tak żywym i bolesnym, jak obrazy najgorszego dnia w moim życiu. Cały mój sabat… Trupy, wszędzie trupy. Mroczki latały mi przed oczami, nie wiedziałam już, co tak naprawdę robię. W końcu ile już tak biegłam, starając się uniknąć stracenia? Miesiące, cholernie długie miesiące. Bałam się pomyśleć, ile jeszcze będę musiała to robić. Już nie miałam siły na ucieczkę, przestałam widzieć w tym sens. Może sama powinnam odnaleźć tego chłopaka, oddać się w jego ręce i zwyczajnie zapaść w wieczysty sen.
Ciężko dysząc, zwaliłam się na najbliższą ławkę i zgięłam ciało wpół. Musiałam wsadzić głowę między kolana, a zaciśnięte pięści wcisnęłam w kieszenie kurtki. Byłam już taka zmęczona, tak bardzo wycieńczona. Moja drżąca dłoń bezwiednie powędrowała do gardła, ale odnalazłam tam tylko niemal gładką skórę.
Niespodziewanie mocny chwyt na ramieniu sprawił, że z cichym okrzykiem podskoczyłam na ławce.
Starałam się stłumić w sobie wszystkie reakcje obronne. Musiałam wycofać swoją zdziczałą magię głęboko w ciało, inaczej ściągnęłabym na siebie uwagę. Poczułam, jak impulsy mocy przeskakują od jednego palca do drugiego.
Długa grzywka wpadła mi do oczu, a na karku czułam przerażający chłód. Pierwszy raz od dawna modliłam się, żeby moje żyły pozostały spokojne. Przełknęłam ciężko, gdy jakiś strzępek światła zapulsował na mojej dłoni. Trwało to jednak ułamek sekundy.
Spojrzałam na starszą kobietę tak agresywnie, jak tylko potrafiłam. Ona jednak siedziała dzielnie, nawet lekko się do mnie uśmiechając.
– Dziecko, kiedy ostatni raz byłaś w kościele? – spytała pogodnie.
Jej miła pomarszczona twarz nie pomogła mi się odprężyć, wręcz przeciwnie. Przez to urocze oblicze jeszcze bardziej napięłam mięśnie, gotowa się wyszarpnąć i w razie czego uderzyć kobietę. Bałam się użyć jakiegokolwiek zaklęcia ochronnego. Nie wiedziałam, jak później miałabym się pozbyć z jej głowy wspomnienia o tym spotkaniu.
Musiałam rozegrać to spokojnie. A przynajmniej tak swobodnie, jak tylko umiałam, co mogło skończyć się fiaskiem.
– Nie pamiętam – wychrypiałam, starając się delikatnie wyswobodzić z jej uścisku.
Moje tętno znacznie przyspieszyło, gdy próbowałam unikać jej spojrzenia. Nie odważyłam się nawet skorzystać z zaklęcia, które rozpoznałoby jej krew. _Mojis_ w tej chwili mogłoby ją uszkodzić, a jeśli była tylko człowiekiem… Nie chciałam mieć kobiety na sumieniu.
– Pan na ciebie czeka, dziecko – mówiła łagodnym głosem, wciskając mi jakiś papierek w dłoń. – Potrzebujesz pomocy. Nawet potomek szatana potrzebuje wybawienia! Proszę, przyjdź do naszego kościoła. On ci pomoże.
Kiwnęła głową z przekonaniem i szybko się ode mnie oddaliła. Nie miałam nawet możliwości, by otworzyć usta. Zdumiona patrzyłam za nią, aż zniknęła mi z widoku.
– Szatanie, jeśli mnie słyszysz, to przydałby mi się teraz kąt do spania. – Uniosłam wzrok. – Nie? No cóż…
Drżącymi dłońmi rozprostowałam reklamę, zostawiając na papierze niewielkie ślady potu. Wielki czarny krzyż i białe litery wyglądały dziwnie oskarżycielsko. Musiałam zamrugać kilka razy, zanim mój wzrok skupił się na pięknie wykaligrafowanym piśmie.
_Pomagamy zagubionym, odnajdujemy drogę do porzuconych, dajemy nadzieję tym, którzy nie wierzą w lepsze jutro._
_Nieważne kiedy, nieważne, o której godzinie.
Przyjdź do ojca Samuela, on zna odpowiedź na twoje pytania._
Słowa, które można znaleźć na każdym przykościelnym afiszu. Nie mogłam jednak uwierzyć w to, że naprawdę kusiły. Teraz byłam bezpieczna, siedziałam w parku jeszcze tętniącym życiem. Nigdy nie chodziłam do przytułków i schronisk, chyba że miałam stuprocentową pewność, że nikt nie siedzi mi na ogonie, a w rzeczonych miejscach zadają mniej niż minimum pytań. Ponownie zerknęłam na wywinięte litery i zapaliła się we mnie iskierka. Może ten cały klecha pozwoliłby mi się przespać kilka godzin?
Na dole kartki, drobnym druczkiem, ktoś ręcznie dopisał adres.
Impuls podrywający do działania zmienił się w mocne postanowienie. Wstałam pospiesznie, choć nogi wciąż drżały po intensywnym biegu. Sprzeczne emocje tylko przez chwilę targały mną to w jedną, to w drugą stronę. Splotłam palce na karku i przymknęłam powieki, śmiejąc się z siebie cicho. Niech będzie, księżulku, zobaczymy, czy naprawdę masz tak miłosierne serce. Niespiesznie ruszyłam przed siebie z nadzieją, że idę ku zbawieniu, a nie kieruję się prosto do piekła.
Drzwi kościoła były zamknięte. Spojrzałam na swoje drżące dłonie, delikatnie rozświetlone fioletowym blaskiem żył. Adrenalina ledwo krążyła w moim ciele, nie dając zbyt wiele sił. Mdlące uczucie w żołądku jasno sugerowało, że znów pakuję się w beznadziejną sytuację.
Przesunęłam rękami po twarzy. Dasz radę, przecież to tylko klecha i co najwyżej cię wyśmieje, wskazując drzwi_._ Gorzej, jak wezwie policję i opiekę społeczną. Ucieczka przed nimi jest trudniejsza niż przed bandą wilków.
Drzwi otworzyły się z łatwością pod naporem moich dłoni. W przedsionku musiałam na chwilę przystanąć, by przystosować wzrok do panującego wewnątrz półmroku. Odległa woń kadzidła trochę mnie uspokoiła, poczułam się przez nią jakoś swojsko.
W kościele panowałaby neutralna cisza, gdyby nie dwa głosy szepcące coś do siebie. Mogłabym założyć, że to spowiednik i grzesznik kierują swoje słowa ku Bogu, gdybym wewnątrz siebie nie znała prawdy. Z góry skazałam Samuela na przegraną i chyba miałam rację. Podeszłam bezszelestnie bliżej nawy głównej, prawie nie oddychając. Skryta w mroku za okrągłym filarem obserwowałam ich przez sekundę. Stali pochyleni ku sobie. Nawet nie musiałam się za bardzo wysilać – to był tamten zmiennokształtny z restauracji, kłócił się teraz zajadle z klechą.
Księżulek był cholernie wysoki, a szerokie bary rozsadzały mu sutannę. Prezentował się bardziej jak sportowiec niż kaznodzieja. Ojciec Samuel spokojnym głosem próbował przekonać do czegoś chłopaka. Ruchy jego dłoni były wyważone i opanowane. Wilk słuchał go uważnie i metodycznie sprawdzał swojego glocka, burcząc coś od czasu do czasu.
Chciałam przestać oddychać, dobrze wiedząc, że przeraźliwe dudnienie mojego serca zwróci ich uwagę. Nie, wcale nie czułam się zdradzona, tylko wręcz zażenowana swoją postawą. Najwyraźniej mogłam sobie wmawiać, że nie jestem łatwowierna, ale jak widać, gdy tylko nadarzała się okazja, prosiłam się o śmierć. I to za każdym cholernym razem.
Chwiejnie zrobiłam krok do tyłu. Piętą zahaczyłam o jakiś piekielny dywanik i ciężko zwaliłam się na posadzkę. Zmiennokształtny poderwał głowę znad broni, usłyszałam, jak gwałtownie wciągnął powietrze.
– Czarownico… – mruknął, chowając pistolet do kabury.
Zerwałam się do biegu, nim zdążył cokolwiek zrobić. Odbiłam się od filaru, od ściany, od każdej nieszczęsnej przeszkody stojącej mi na drodze. Głęboki głos księdza krążył wokół mojej głowy, ograniczając się do przekleństw pobrzmiewających irytacją i rezygnacją. Wybiegłam na świeże powietrze, lecz jedyne, co mnie goniło, to głosy nawołujące moje imię.
Dalillah niestety rozpłynęła się już w powietrzu, nie poczuwszy nic na dźwięk tego martwego, bezdennego słowa. Zdaje się, że do końca moich dni będę niewolnikiem własnej historii.
Biegłam, aż wszelka ochota na płacz zmieniła się w chłodną determinację.
ROZDZIAŁ 2
Cuchnęło.
Niech to szlag, przez ten smród łzy zaczęły spływać po mojej twarzy. Zasłoniłam rękawem usta i nos, starając się brać płytkie wdechy, lecz to nie pomagało. Oczywiście, że jedyne miejsce, w którym mogłam spróbować się zdrzemnąć, było w takim okropnym stanie. Ale cóż, darowanemu koniowi smrodu z pyska się nie wypomina.
Ruszyłam w głąb pustostanu. Łudziłam się, że jeśli ksiądz i wilk puścili się w pogoń, to ruszyli poza Toronto. Skoro wiedzieli, że trzeba mnie złapać, musieli kojarzyć wzorce, jakimi się posługiwałam.
Zdławiłam przekleństwo, stając na progu długiego pokoju, który kiedyś musiał być jadalnią. Gdyby udało mi się użyć _aljit_, podstawowego zaklęcia maskującego, mogłabym rozpalić w pokruszonym kominku ogień. Oczywiście jeśli walające się dookoła resztki zniszczonego stołu i krzesła nie były zbutwiałe i wilgotne.
Byłam kiepska w oględzinach, na początku ominęłam wzrokiem rozkładające się zwłoki. Stałam zaledwie na progu, lecz widziałam te paskudne, wijące się larwy. Gardłowy jęk uciekł mi spomiędzy warg. Mój sabat czcił ludzkie życie, każdy oddech – czasem tylko eksperymentował z czyimś nagłym zgonem. Ciało nie było dla nas niczym dziwnym, czasem znaliśmy je lepiej niż własne sny. Organizm ludzki stał się otwartą księgą dla magii płynącej w naszych żyłach i określano nas mianem uzdrowicieli. Byliśmy sabatem Krwi.
Przymknęłam powieki, starając się nie oddychać.
_Jesteśmy sabatem Krwi_, niechętnie poprawiłam się w myślach, _nawet jeśli zostałam tylko ja_.
Jako córka przewodniczącej triumwiratu powinnam być dobrze wyszkolona w każdym aspekcie – od reprezentantki Krwi po najmniejsze arkana magiczne, jakimi posługiwali się moi ludzie.
Tak jednak nie było.
Skrzywiłam się i opuściłam spojrzenie na podłogę. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, gdy zbliżyłam się do denata. Ironią było, że przez wieki uprzedzeń i przedawnionych grzechów wciąż poniekąd kojarzyliśmy się z mroczniejszą magią. Lecz tak naprawdę to sabat Światła manipulował życiem, naginając jego granice do ostatecznych kształtów. Wynaturzeń. Cholernie bałam się ożywieńców i nie chciałam mieć z żadnym do czynienia. Jeden jedyny raz, kiedy przetrwałam spotkanie z taką maszkarą, wystarczył mi na całe życie.
Z trudem przełykałam ślinę, moje oczy łzawiły, a z każdym krokiem oddychałam coraz płycej. Wybiegłam jednak prędko ze środka, byleby tylko nie puścić pawia na trupa. Wmawiając sobie, że dam radę, wróciłam tam po kilku minutach.
Zwłoki ruszały się, rozpierane przez robale. Wziąwszy do ręki złamaną nogę krzesła, szturchnęłam drewnem udo nieszczęśnika, a potem kolejny raz i jeszcze następny, a moje żyły rozświetlił fioletowy ogień. Impuls przemknął przez palce do ścierwa, które pozostało nieruchome. Odetchnęłam z ulgą, choć od razu pożałowałam swojej decyzji i zatoczyłam się do tyłu.
Nie tylko smród zabijał. Wiedziałam już, że coś jest nie tak, a jeszcze nawet nie obróciłam się twarzą do drzwi.
Wilczek z knajpy uśmiechał się półgębkiem, celując z pistoletu w moją klatkę piersiową. Mogłabym westchnąć z rezygnacją, że takie rzeczy na _siryn_ nie działają, lecz wystrzelił tak szybko, że w życiu nie zdążyłabym się uchylić ani nawet krzyknąć w proteście.
Poczułam jedynie ukłucie, wyrwałam strzałkę, ale niewystarczająco prędko. Nabój padł na ziemię, a ja wraz z nim. Chyba zaaplikował mi środek nasenny w dawce dla konia.
Takiego obrotu spraw się nie spodziewałam.
***
Z reguły _siryn_ trudno w jakikolwiek sposób odurzyć. Gdy odzyskałam przytomność, zadziałałam automatycznie, wciąż z duszącym smrodem tkwiącym w moim nosie.
Rozorałam komuś policzek paznokciami i przyłożyłam mu w twarz niezdarnie, ale mocno. Skurczybyk nadal warczał na mnie ze sprzeciwem, więżąc moje nadgarstki w żelaznym uścisku. Miotałam się bez sensu pod naporem siły zmiennokształtnego. Sapałam ciężko, piorunując spojrzeniem trzymającego moje ręce wilkołaka.
Zmrużyłam oczy, wpatrując się w jego przystojną twarz.
– Gdyby tylko Sam nie był tak napalony na… – sapnął i zaskomlał, gdy kopnęłam go w jaja. – Do cholery, czarownico, przestań.
Ktoś zachichotał gdzieś za nim. Kręciło mi się w głowie od natłoku myśli i resztek narkotyku. Drżenie dłoni wzmagało się z każdą sekundą, ale tym razem nie miałam zamiaru niczego powstrzymywać.
Mężczyzna za nami odchrząknął i usłyszałam stukot jego butów. Spojrzałam ponad ramieniem wilkołaka, mętnie widząc, że ojciec Samuel uniósł uspokajająco dłonie.
– Puść ją.
– Co? – warknęliśmy równocześnie, oboje równie zaskoczeni.
Moje ręce mrowiły, a magia rozświetliła mi żyły. Impuls przeskoczył między palcami, zaledwie muskając skórę mężczyzny.
– Ty wariatko! – sapnął, odskakując.
Odczołgałam się do tyłu, wpatrując się czujnie to w niego, to w stojącego tuż obok księdza. Wtulona w zagłówek łóżka patrzyłam, jak Samuel podchodzi do drzwi. Rzucił karcące spojrzenie wilkołakowi i nacisnął klamkę, wskazując dłonią korytarz.
– Pogarszasz naszą sytuację – odparł zmęczonym głosem.
Wilk pokręcił głową i najeżył się lekko, przechodząc obok silnej postaci Samuela. Nie posłuchawszy rozkazu księdza, oparł się o framugę i przyglądał się nam czujnie.
Prędko rozejrzałam się po pokoju. Był prosty, ale o wiele bardziej elegancki niż moje ostatnie standardy mieszkaniowe. Grube grafitowe zasłony tłumiły światło zza okna. Na wyposażenie składały się łóżko, krzesło, dębowa komoda i szafa.
– A teraz – Samuel zwrócił się do mnie – jeśli jesteś na siłach, to przejdziemy do biblioteki, Wszyscy tam już na nas czekają. Potrzebujesz czegoś do picia?
Potrząsnęłam głową z niedowierzaniem. Głos księdza brzmiał jak niskie mruczenie luksusowego auta, kojarzył mi się z czymś bogatym i niedostępnym.
– Daruję sobie spacer na własną egzekucję – burknęłam, nie ruszając się ani o cal.
Drżące palce zacisnęłam w pięści, wbijając je mocno w materac. Mężczyzna zmarszczył nieznacznie brwi, pochylając głowę do przodu.
– Możliwe, że zaczęliśmy od złej strony…
– A kiedy porwanie i przetrzymywanie wbrew czyjejś woli było dobrą stroną dla kogokolwiek? – zapytałam ochryple.
– Jesteś wolną osobą, Dalillah – zauważył, gestem wskazując na moje nieskrępowane niczym kończyny. Jakby to było głównym argumentem optującym za zaufaniem. – Nalegam jednak, byś została, dobrze? Proszę, wysłuchaj tego, co mamy do powiedzenia.
Był ostrożny, łagodny i starał się nie unosić głosu.
– Mogłeś nalegać słownie. Postrzał w tyłek nie sprawia, że zapałałam do ciebie sympatią – wzruszyłam ramionami – ani zaufaniem.
Założył ramiona na szerokiej piersi, a materiał sutanny napiął się na barkach. Szwy chyba trzymały ostatkiem sił. Mimo to nie wyglądał pokracznie, Samuel był po prostu onieśmielająco potężnym mężczyzną.
– Nie dałaś mi, nam, szansy – wytknął.
– Przepraszam bardzo, że uciekam na widok broni! – fuknęłam gniewnie, a on roześmiał się głośno.
Pokręcił głową, na chwilę odwracając ode mnie spojrzenie.
– Thomas non stop jest w gotowości. Nam też grozi niebezpieczeństwo – stwierdził, a wilk poparł jego słowa pomrukiem. – W kościele nie miał zamiaru na ciebie zapolować, czarownico – odparł.
– Semantyka. Później przecież strzelił – wytknęłam gniewnie.
Ujrzawszy jednak mroczny błysk w oku mężczyzny, nie wiedziałam, czy chcę aż tak bardzo testować granice jego wytrzymałości.
Samuel zacisnął powieki, masując nasadę nosa. Mięśnie zadrgały na jego szczęce, gdy przeszył mnie ciemnym, odrobinę gniewnym spojrzeniem.
– Nie pracujemy z watahą Jadeitu, tylko działamy przeciwko niej – wycedził. – Rozumiemy twoją sytuację i chcemy ci pomóc. Żadna krzywda cię tutaj nie spotka, obiecuję.
Niepewnie poruszyłam ustami, ale nic się z nich nie wydobyło. Z piersi Thomasa wyrwało się warknięcie.
– Wiem, że strzelenie do ciebie nie było dobre, ale zrobiłem to dla twojego bezpieczeństwa – wtrącił sztywnym głosem. – Przepraszam, musiałem.
– A więc tak brzmią roboty – zdziwiłam się, słysząc jego wymuszone przeprosiny.
Miękkie westchnienie Samuela zwróciło moją uwagę. Przyglądał się uważnie moim nagim przedramionom, a wyraz jego kanciastej twarzy odrobinę złagodniał.
– Gdy tylko dowiedzieliśmy się, że żyjesz, staraliśmy się do ciebie dotrzeć. Nie czytałaś wiadomości? Przekazywaliśmy je w różnych miejscach – zapytał zdziwiony. Zmarszczyłam brwi, ledwo zauważalnie kręcąc głową. – Musisz w końcu się dowiedzieć, co się dzieje w rodach.
Jedynymi poszukującymi mnie ludźmi byli ci, którzy przyczynili się do śmierci mojego sabatu. Wcześniej nie natknęłam się na żadnych zbawców w lśniących koloratkach. A tym bardziej na wiadomości od nich.
– A co się ma dziać? – sarknęłam. Samuel musi dać mi więcej informacji, inaczej przy pierwszej nadarzającej się okazji ucieknę. – Odstrzelono cały sabat Krwi, pewnie wszędzie wrze jak w ulu.
Kąciki ust ojca Samuela opadły, gdy oparł dłonie na wąskich biodrach.
– Zaklęcie fluorescencji. Ulotka schroniska, którą wcisnęli ci w Detroit, gdy powróciłaś w okolice ośrodka sabatu. Wiemy, że przyglądałaś się jej, zanim odciągnęliśmy od ciebie Jadeit.
Wzdrygnęłam się, gdy to usłyszałam. Pamiętam, że jakiś miły chłopak zaprosił mnie na jedzenie do przytułku i wręczył mi świstek. Moja magia zaczęła jednocześnie świrować, bo wyczułam wilkołaki. Nigdy nie dotarłam do tamtego miejsca i nie pamiętam, co zrobiłam z ulotką. Łatwo umknęłam pogoni, za łatwo, jak na moje początkowe potyczki ze zmiennokształtnymi.
– Za dużo zamieszania, żebym przejmowała się jakąś kartką od człowieka – wykrztusiłam.
– A zaklęcie ukryte w ulotce, którą dostałaś od babci? – powiedział, lecz zaraz przymknął powieki. – Oczywiście, że tego nie prześwietliłaś.
Co niby miałam mu powiedzieć? W pierwszym odruchu rzadko myślałam jak czarownica, więc odczarowanie ulotki nigdy nie nastąpiło. Nie opanowałam fluorescencji w pełni. Ba, nie udało mi się to z większością podstawowych czarów, które mógł wykonać każdy sabat. Wraz z moją magią byłyśmy dzikie, robiłyśmy, co chciałyśmy, i trudno było nam kogokolwiek słuchać.
Wszystkie wskazówki, jakie niby mieli mi przekazywać, przeoczyłam. Zaczynałam być ciekawa, ile ich było.
– Po prostu chciałam przetrwać, nie myślałam racjonalnie – przyznałam w końcu z trudem.
Pokręcił głową jakoś tak smutno.
– Och, czarna nocy, dziewczyno – wymamrotał. – Jesteśmy w stanie wojny.
Przez chwilę patrzyliśmy sobie w oczy. Po tym, jak potrząsnęłam głową, uparcie próbując zaprzeczyć jego słowom, mężczyzna westchnął i wyszedł z pokoju.
Gdy zniknął za zakrętem, moja magia odprężyła się, a resztka _tii-vijon_ opuściła jego ciało. Wiedziałam, że nie zbadałam jego krwi w najbardziej subtelny sposób, lecz nie oponował przeciwko tej ingerencji.
Dzikie oczy klechy i wilczka były charakterystycznym znakiem rozpoznawczym watahy Onyksu. Mówiono, że są okrutni, zacięci, wybitnie terytorialni i niestabilni. Jednak jeśli Samuel mówił prawdę, to pomogli mi podczas ucieczki i wciąż chcieli pomóc.
Przełknęłam ciężko ślinę i zsunęłam się na podłogę. Najpierw szłam trochę chwiejnie, ale gdy odzyskałam pełną władzę w nogach, pospiesznie ruszyłam w ślad za wilkiem. Prawie się roześmiałam – wilkołak w sutannie. Nie wiedziałam, że przywódca Onyksu był duchownym, i w sumie mi to do niego nie pasowało. Oczywiście, każda istota w rodach mogła iść własną ścieżką, nie broniono nam bratać się ze światem ludzi, musieliśmy tylko zachować dyskrecję.
Obserwowałam, z jaką gracją poruszał się Samuel. Jego sutanna miękko szeleściła, za to kroków w ogóle nie było słychać. Gdy zbliżyłam się do jego boku, uśmiechnął się półgębkiem, lecz nic nie powiedział.
Minęliśmy z tuzin drzwi, zanim w końcu znaleźliśmy się w przestronnym pokoju. Salon łączył się z otwartą kuchnią. Choć pomieszczenie było słusznych rozmiarów, przez brak okien czułam się klaustrofobicznie. Moje palce nerwowo drgały, gdy przyglądałam się osobom zebranym w środku.
Najeżyłam się, ujrzawszy starą kobietę, która złapała mnie w parku. Wesoło rozmawiała z Thomasem, nieustannie dziergając coś na drutach. Moją uwagę zwrócił wampir przy kuchennej wyspie. Oszczędnymi ruchami z hermetycznie zamkniętego woreczka przelał krew do kieliszka. Patrząc na niego, łatwo było stwierdzić, że jest stary, mimo że jego twarz pozostawała młoda. Biła od niego potężna aura. Wampiry przechodziły przemianę w najgorszy możliwy sposób. Starzały się. Ich ciała musiały przejść przez ludzki rozkład aż do samego kresu, żeby odrodzić się na nowo i na wieczność.
Ten tutaj wyglądał całkowicie normalnie, jego skóra miała zdrowy jasnobrązowy kolor, a włosy zaczesane do tyłu lśniły jak polerowany mahoń. Lekko mrużył powieki, wpatrując się w nalaną krew. Gdy uniósł spojrzenie, zauważyłam, że tęczówki mają barwę ciemnego błękitu, co świadczyło o przynależności do rodziny Kosmosu. Choć prezentował się szykownie, to w jego spojrzeniu widniały zmęczenie i troska.
Potarłam kciukiem o palec wskazujący, próbując ukierunkować swoją magię ku krwi zebranych. Nie musiałam skupiać się na wilkach i wampirze. Babulinka zaskoczyła mnie swoim rodowodem. Pochodziła od olbrzymów, uzyskała od nich wyłącznie siłę fizyczną, ponieważ wyglądała bardziej mizernie niż gargantuicznie. Rozplotłam swoją magię, wysyłając impulsy poza pokój, lecz dotyk na ramieniu mnie rozproszył.
– Nie trudź się, czarownico – szepnął mi do ucha Samuel. Jego sutanna zaszeleściła cicho, kiedy nachylał się nade mną. – Na cały dom zostały nałożone silne zaklęcia ochronne i nie wyjdziesz magią poza ten pokój. Oprócz nas są tu jeszcze tylko cztery osoby, ale nie chcę ich chwilowo w to wszystko wciągać.
Zmarszczyłam brwi, patrząc na niego podejrzliwie.
– Trzymasz na smyczy wilki gotowe na żer? – spytałam, cofając się o krok.
Spojrzał na mnie na poły z politowaniem, na poły z irytacją.
– Trzymam ich z dala, ponieważ to jeszcze dzieci – prychnął rozdrażniony. – Pozwól mi to wszystko wyjaśnić, Dalillah. Wiem, że zaufanie komukolwiek nie wydaje ci się dobrym pomysłem, ale proszę, spróbuj.
Thomas zbliżył się do nas wraz z wampirem, który wyciągał ku mnie dłoń.
– Gueronimo de Medrano – przedstawił się i kurtuazyjnie ucałował moją rękę. – Możesz mi mówić Jinn, _brujita_.
Zmarszczyłam lekko brwi, lecz bezwiednie odpowiedziałam nieśmiałym uśmiechem. „Mała czarownico”, też mi coś.
– Dalia, miło mi – odparłam oszołomiona.
Wolałam, gdy zwracano się do mnie tym zdrobnieniem. Nie czułam się wtedy tak poważnie ani nie miałam wrażenia, jakby ktoś non stop strofował mnie za przypadkowe rozwalenie ściany budynku.
– Niech będzie – mruknął Samuel niskim głosem. – Unicestwienie twojego sabatu było zalążkiem wojny. Teraz staramy się przebrnąć przez to z jak najmniejszą liczbą ofiar. Wraz z moim Omegą – skinął głową na Thomasa – i kilkoma innymi stworzyliśmy miejsce mogące nam wszystkim pomóc.
Och, najwyraźniej to człowiek walę-prosto-z-mostu. Omega __ uśmiechnął się krzywo, widząc, jak usilnie staram się poukładać to sobie w głowie. Prawa ręka Alfy, jego kat i powiernik, wyszkolony kłamca. Wojna. Azyl.
– Brzmi to… wiarygodnie. I wygodnie. – Odchrząknęłam. – Mów dalej.
– Nikt już nie jest bezpieczny. Przez to zawiesiłem służbę i zwerbowaliśmy garstkę odpowiednich ludzi tworzących Protektorat Ras.
Znaleźli się bojownicy w obronie ciemiężonych. Gdzie był ten rycerzyk, gdy metodycznie zabijano cały mój sabat? Dlaczego takie rzeczy zawsze robi się po fakcie? Samo szykanowanie Krwi i Onyksu przez długie lata nie dało mu powodów do namysłu?
– Reasumując – wycedziłam sucho – rzuciłeś posługę pańską i zebrałeś grupę bohaterów pomocników, żeby chronić wszystkie rasy?
– Nie jestem księdzem, a detektywem w Patrolu – sprostował, a ja mimowolnie zmierzyłam go spojrzeniem. – To długa historia i nie czas teraz na nią.
Poczułam, jak usta mimowolnie wykrzywia mi uśmiech.
– Duzi chłopcy i ich fetysze. Możemy odwiesić ten temat na czas nieokreślony – wymamrotałam, a Thomas prychnął.
Próbowałam nie patrzeć na niego zbyt często. Za bardzo przypominał mi Caina, a myśli o nim tylko pogarszały mój humor. Siłą więc zmusiłam się do spojrzenia na Samuela.
– Proszę, ktoś tu ma charakterek – westchnął jakby zadowolony.
Chyba stwierdził, że skoro potrafię zażartować, to i zaufać.
Wzruszyłam ramionami.
– Tak mi się trafiło od losu – powiedziałam. – W porządku, zarżnęli moich ludzi, rodzinę i… i co z tego? Po co?
– Staramy się znaleźć na to odpowiedzi – wtrącił Thomas, przewiercając mnie spojrzeniem na wylot. – Jest ciężko, dziewczyno. Wyrżnęli w pień watahę Księżyca, prawie pozbyli się sabatu Krwi, a rodzina Kosmosu została rozproszona po całej Ziemi i trwa teraz nagonka na resztki ocalałych.
Wzdrygnęłam się na jego słowa. Wojna domowa była ostatnim, o czym myślałam. A tym bardziej nie podejrzewałam, że rody się w nią uwikłają. Przez tyle stuleci naszej koegzystencji nikt się do tego nie posunął. Teraz powinniśmy się jednoczyć, a nie… rozrywać na strzępy.
Złowiłam ostrożne spojrzenie babuni Fenny. Zmrużonymi oczyma przez chwilę przyglądała mi się znad robótki, po czym na powrót pogrążyła się w rozmowie z kobietą, którą wcześniej ominęłam wzrokiem.
– Wciąż nie rozumiem – szepnęłam bez tchu, przymykając powieki. – Krew zawsze była cierniem w boku sabatów, ponieważ uważano nas za brudasów parających się plugawym rodzajem magii. Ale pozostali…
Urwałam, bojąc się to powiedzieć. To, że ofiar było tak wiele, wiele więcej, niż mogłam sobie wyobrażać.
– Tak, to pieprzona wojna. – Samuel zabrał się do rozpinania sutanny, która najwyraźniej zaczęła go drażnić. – Do diabła z tym cholerstwem. Spójrz, gdyby to były zwykłe potyczki, zginęłoby może parę osób z waszych sabatów, a nie prawie wszyscy. Zaraz po Krwi poleciał Księżyc, a Kosmos został zapędzony w kozi róg.
Dotychczas cichy wampir powściągliwie skinął głową, pedantycznie składając w kostkę odrzuconą niedbale na bok sutannę.
– Jestem Kosmosem, _brujita_ – powiedział. – Patrzyłem, jak moją rodzinę zmuszono do opuszczenia Ameryki. Podczas przesilenia wiosennego prawie spalono nas żywcem w jednej z rezydencji. Pozostałe cztery domy w Europie zostały ostrzeżone i się ukryły. W zeszłym tygodniu grupa _locos_ odnalazła jedną z kryjówek i zabiła wszystkich, którzy tam przebywali.
Samuel przytaknął, siadając na skraju kanapy. Ułożył łokcie na kolanach, a jego czarne oczy lśniły smutno.
– Przecież poczułaś ten przypływ mocy, Dalio – westchnął Alfa, przeczesując dłonią włosy. – Atak nie był wymierzony tylko w Detroit, nie tylko w Krew. Podskórnie wiesz, że nie kłamiemy.
Głos ugrzązł mi w gardle i spojrzałam na twarz mężczyzny. Chwilami ledwie nad sobą panowałam, zwłaszcza po lipcowych wydarzeniach. Moc rozkładała się równomiernie w tym świecie, skumulowana we wszystkich istotach. Po śmierci zaś musiała znaleźć gdzieś ujście, więc zagnieżdżała się w nowych gospodarzach. Zatem jeśli zginąłby cały sabat, wzrost potęgi odczuliby inni magiczni. W tym wypadku byłam to ja, zrzeszająca w sobie wszystkich czarowników Krwi. Ale skoro pragnęli mojej śmierci, pragnęli tego, co trzymało się mnie z dziką wściekłością.
Przełknęłam ślinę.
– Moc… Myślicie, że członkowie Jadeitu zrobili to, żeby być silniejsi? – powiedziałam słabo, ale nawet dla mnie ta teoria nie miała sensu.
Thomas jednak mruknął potakująco.
– Pragnienie władzy i mocy jest głęboko zakorzenione we wszystkich istotach tego świata. Wydaje ci się jednak, że to tylko Jadeit? – zapytał ostro, a ja mimowolnie się wzdrygnęłam.
– Tylko… – wymamrotałam, próbując złapać oddech i nie oszaleć. – Tylko wybrani z rodów mieli dostęp do tej najświętszej wiedzy. Nad paktami Girena sprawowali pieczę wataha Jadeitu, rodzina Zmierzchu i…
– Sabat Światła – podsunął miękko Samuel.
Spojrzałam na nich dogłębnie zraniona, jak ludzkie dziecko, które odkryło, że Mikołaj jest tylko chwytem komercyjnym.
– Giren wierzył, że byli najbardziej prawi z nas wszystkich, że ochronią tę wiedzę…
Przymknęłam powieki i mocno zacisnęłam pięści. Tacy byli w chwili ustanawiania paktów. Ale czasy się zmieniają, tak jak i ludzie.
Moc zaszumiała mi w żyłach, rozświetlając je fioletowym blaskiem, gdy przypomniałam sobie wszystkie obelgi rzucane przez świętoszków Światła.
– Och, _brujita_ – westchnął ciężko Jinn – nie ma już nic świętego na tym świecie. Czystość pozostała wyłącznie pustym słowem.
Spojrzałam na niego ponuro, choć trudno było patrzeć w jego znękane oczy. Czułam się, jakbym tonęła w tej dzikiej, ponurej rezygnacji, jaka go spowijała. Gueronimo żył świadomością, że kwestią czasu jest zarżnięcie także i jego pobratymców.
W moich myślach powstało błędne koło. Zabij lub zostań zabitym. Na co nam Protektorat Ras, jeśli myślałam tylko o tym, jak zabić tych wszystkich kolaborujących skurwieli?
Pomasowałam dłonią zesztywniały kark. Już otwierałam usta, by zapytać o coś Alfę, lecz przerwał mi bolesny jęk dochodzący z ust Thomasa. Złote włosy opadały mu na twarz, przysłaniając rozbiegane spojrzenie.
– Tommy? – spytała kobieta, która właśnie przystanęła w progu salonu. Dostojna, czarnoskóra wilczyca patrzyła na niego z niepokojem. – Thomas?
Coś pojawiło się w jej spojrzeniu, kiedy przyłożyła dłoń do serca.
– Trish… Dzwoniła Sybil – wydusił, miażdżąc telefon w ręce. – Nie ma już ogierów z watahy Onyksu.
Nie mogłam oddychać, gdy kobieta padła z wrzaskiem na podłogę.