Ostatnich gryzą psy - ebook
Ostatnich gryzą psy - ebook
Prawdziwe wspomnienia GROM-owca o szczęściu, jakie trzeba w życiu mieć, bo nie zawsze chęci i umiejętności pozwalają, by osiągnąć obrany cel. Ale to też obraz determinacji i ciężkiej pracy, dzięki której, początkowe niepowodzenie przekuwa się w sukces.
Na stronach tej książki znajdziecie fizyczny wysiłek do bólu po krew, nie znajdziecie jednak chwili zwątpienia i poddania się. W książce nie ma gotowej recepty na sukces, jak autor często poważa, każdy ma inna drogę do celu, ale jest w niej nadzieja, że jak on dał radę, to czemu wy macie nie dać!
Naval nie zawsze był operatorem GROMu. By nim się stać w jego przypadku trzeba było być wcześniej dekarzem, ślusarzem, spawaczem, kelnerem, a i drobnym przemytnikiem. Taka była jego droga, inni chłopcy byli wcześniej technikami szkół rolniczych, prokuratorami, strażakami, a nawet trafił się architekt, być żołnierzem tej Jednostki, to bycie żołnierzem uniwersalnym, dla każdego dobrego chłopaka jest w GROMie miejsce. Te nabyte czasami mimowolnie w cywilu umiejętności pozwalają przejść selekcję i kurs podstawowy. Ale to nie koniec, zdradzi wam, że selekcja w GROMie trwa wiecznie.
Ta książka zabierze was w podróż w czasie, od zwykłego mało miejskiego dzieciństwa po ciężką pracę w zespole bojowego w GROMu.
Naval opowiedział wam wcześniej swą historię jak „Przetrwać Belize”, ale by móc poznać sztukę przetrwania w ekstremalnych warunkach belizeńskiej dżungli, nusiał wcześniej przetrwać… Starsze siostry, szkołę zawodową, zasadnicza służbę wojskową w Lublińcu, misję w Libanie, pracę robotnika i strażnika w fabryce, selekcję, usunięcie z kursu podstawowego w GROMie i polityczne zawirowanie w około GROMu. To żadne bohaterstwo, to życie, dla tego warto przeczytać tę książkę! Ona pokaże Ci że i Twoje życie wcale nie jest nudne i że warto mieć cel, a do niego dobry plan.
Kategoria: | Historia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-14465-1 |
Rozmiar pliku: | 4,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Maska dobrze przylega mi do twarzy. Robię przysiad, by pozbyć się jak najwięcej powietrza z kombinezonu nurkowego. Odchylam kryzę i słyszę, jak syczy, wydostając się szparą. Wstając, czuję, że gumowa powłoka ściska mi ciało, garby pofałdowanej gumy wyglądają jak nadmiar skóry u jaszczurki o czarnym kamuflażu. Wkładam automat oddechowy do ust. Patrzę na Bodka, który już na mnie czeka na skraju betonowego nabrzeża. Lekkie skinienie głową i robimy stanowczy krok do przodu, by po sekundowym opadaniu poczuć, jak o poranku budzi nas wrześniowa woda Bałtyku. Robimy próbne zanurzenie. Woda w kanale portowym nie jest zbyt przejrzysta, tak więc po wyszasowaniu się gdzieś na dwóch metrach musimy przed samym okularem maski nurkowej pokazać sobie nawzajem, że jest okej. I jest okej. Kciuk do góry, wypuszczamy powietrze z płuc i spotykamy się na powierzchni.
Zadanie na dziś to pływanie na dystansie. Rozciągnięta pomiędzy dwoma bojami linka wyznacza nasz dzisiejszy stupięćdziesięciometrowy dystans, który mamy pokonać dziesięciokrotnie, czyli, jak łatwo obliczyć, przed nami półtora kilometra. Jak to zwykle bywa, gdy jest się młodym, a tu ja nim jestem, do mnie należy ciąganie za sobą czerwonej boi na znak, gdzie się nasza dzielna para podziewa i w jakim tempie przebiera płetwami, rozdzierając mroczną toń Zatoki Gdańskiej. Płynę trochę z tyłu za Bodkiem, lubię z nim nurkować, nie przesadza z tempem, dziś to szczególnie ważne, by się całkowicie nie spalić. Mamy na popołudnie zaplanowane zdawanie wuefu, a to w wojsku rzecz święta. Ot, takie coroczne zawody. Ale na razie muszę równo machać płetwami. Jest to kolejny dzień kursu nurkowego, utrzymanie się w toni nie stanowi więc już dla mnie problemu, jedyne, nad czym muszę zapanować i nadal się tego uczę, to to, by przez pół godziny nie zużyć całego zapasu powietrza, a pod wodą jakoś bardziej chce się mi oddychać niż na powierzchni.
To nie tylko rytuał, ale i wymóg, by po nurkowaniu wejść pod prysznic w całym sprzęcie i obmyć się ze słonej wody. Sprzęt obsłużony, dopiero teraz mam w głowie zaliczenie wuefu. Z Warszawy przyjechał gość ze szkoleniówki. Nie ma ściemy i egzamin jest w pełnej regulaminowej oprawie. Choć większość nas codziennie dozuje sobie o wiele więcej wysiłku, to i tak naocznie musimy udowodnić, że się podciągamy, biegamy i takie tam. No oczywiście należy to zrozumieć, bo są też tacy żołnierze co, że tak powiem, stronią od wysiłku fizycznego. A i u nas ostatnimi czasy znaleźli się chętni do bycia komandosami z nadania, mamy więc nie lada zabawę, chórem licząc im podciągnięcia do trzech. Ich popisy dzieli występ na drążku Stacha, który, mając już pięćdziesiąt wiosen, od niechcenia zalicza dwadzieścia podciągnięć. Choć na piątkę trzeba zrobić osiemnaście, to jakoś nikt nie robi mniej. No, jak Stachu machnął dwadzieścia, to młodsze roczniki nie mogą się oszczędzać. Na piątkę trzeba też zrobić osiemdziesiąt brzuszków w dwie minuty i tu nikt nie przesadza z zawyżeniem normy. Przed obiadem jeszcze biegniemy sprint w dyscyplinie wahadłowej, czyli dziesięć metrów tam i z powrotem dziesięć razy. Ot, taka rozgrzewka przed obiadem. Dopiero na deser będzie bieg na trzy kilometry – wisienka na torcie.
Podczas obiadu dochodzą nas słuchy, że w Stanach jakiś samolot zahaczył o jeden z wieżowców w Nowym Jorku i jest dużo ofiar. No cóż, nikt nie wie, co przyniesie dzień, takie życie. Nie przejadam się, choć głodny jestem jak wilk, bo woda wyciąga. Po obiedzie, po małej drzemce, budzi się we mnie dusza sportowca. Jestem więc gotów na zmierzenie się z chłopakami. Większość to moi dobrzy kumple z kursu podstawowego. Teraz jako instruktorzy na kursie nurkowym mają zabawę, podtapiając mnie ponad przydział. Dlatego obiecuję sobie, że pokażę im plecy. Taki mam zamiar. Na kursie nurków działań bojowych nie ma niestety zbyt dużo czasu na bieganie i szlifowanie formy. Pożegnanie na starcie biegu brzmi zaskakująco – mamy biec szybko, bo ponoć będziemy się pakować i wracać do Warszawy. Ale o co chodzi? Nikt nic nie wie. No i START. Nie pamiętam takiego biegu na egzaminie w firmie, by się wolno biegało lub by ktoś nie pobił życiowego rekordu. Schemat biegu jest prosty – przód ciągnie, a tył pcha. Dlatego na tej fali biegowi maruderzy nie wierzą na mecie w swe sportowe osiągnięcie.
Biegnie mi się dobrze, tym bardziej że nie biegniemy bieżnią wkoło boiska, tylko na trasie od Westerplatte w stronę Przeróbki. Tak jakoś jest, nie wiem czemu, że na prostym odcinku, takim jak ten, tempo jest zawsze szybsze niż na bieżni. Te biegi są do siebie bardzo podobne, do połowy dystansu biegniemy w peletonie i to mi bardzo pasuje. Wolę, jak z początku ktoś narzuca dobre tempo, a wybitnych biegaczy wkoło mnie sporo i niby nie ma rywalizacji i na piątkę wystarczy 11:30, ale po prędkości widać, że nie ma miękkiej gry. Asfalt nagrzany jest popołudniowym słońcem i zaczyna mi być sucho w gard-le. Na tyle sucho, że tuż przed metą wyprzedza mnie Edek i wprawdzie z dobrym czasem, bo 10:22, ale jestem drugi. No nic, tłumaczę sobie oddanie pierwszeństwa respektem przed instruktorem. W wybornych humorach wracamy do bazy, lecz na dziś to koniec wesołości. Jest decyzja z Warszawy, że mamy się natychmiast pakować. Całą jednostkę postawiono w stan gotowości bojowej. Obraz przekazywany na żywo w telewizji nie wymaga komentarza, serce podchodzi do gardła na widok walących się nowojorskich wież.2. Epoka Gierka
Jak na trzylatka biegłem naprawdę szybko, co chwilę oglądając się, żeby zobaczyć, czy ona wciąż jest za mną, ona – czyli starsza o cztery lata kuzynka. Od babci do naszego nowego domu był niespełna kilometr i sam chciałem tam trafić, nie potrzebując żadnego anioła stróża, a tym bardziej anielicy. Facet, mając trzy i pół roku, wiedział swoje i chętnie bym jej wtedy uciekł, ale była starsza i miała przewagę szybkości. To była dla mnie ujma, przecież to dziewczyna! Takie to już życie, że od najmłodszych lat albo ktoś nas goni, albo my za czymś biegniemy. Słyszeliście zapewne o podziale klasowym w równym komunistycznym społeczeństwie. Mnie zdarzyło się urodzić w rodzinie robotniczo-chłopskiej. Inaczej tego nazwać nie można, patrząc z perspektywy Polski lat siedemdziesiątych. Rodzice ciężko pracowali, by wybudować dom i nakarmić naszą trójkę. W epoce Gierka udało mi się posmakować szkloków i wyrobów czekoladopodobnych popijanych oranżadą, zanim nastał Jaruzelski i lata osiemdziesiąte, w których już tylko z opowieści Mamy słyszałem, że kiedyś w sklepie prócz półek były jeszcze słodycze. Życie w tamtych czasach dzieciaków nie rozpieszczało, o tym, że gdzie indziej jest lepiej, nie wiedzieliśmy, bo i skąd. Ameryka czy Zachód były tak samo odległe jak gwiazdy na niebie, które są, ale tak naprawdę, co kogo one w tej oddali obchodziły. Czasami tylko jakaś gwiazda spadła z ciemnego nieba, tak jak paczka z „rajchu” do sąsiada, i wtedy udało się posmakować inności. Na co dzień była szarość taka jak okładka zeszytów oferowanych w sklepie papierniczym. Ale to było jednak dzieciństwo, którego źle nie wspominam. W tym czasie ukształtował się mój charakter, który pchał mnie do przodu, bo chciałem zobaczyć, co jest za kolejną górką, a może nawet zajść dalej niż inni.
Ćwicząc w wojsku na wszelkich torach sprawnościowych, zacząłem się zastanawiać, dlaczego z taką łatwością przychodzą mi różne zręcznościowe wygibasy. Tory przeszkód są zmyślnymi budowlami, to równoważnie, ściany do wspinania się, płoty, rowy, tunele w niedokończonych domach itd. Przebieganie po nich nigdy nie sprawiało mi problemów, co więcej, było wręcz frajdą. Tak zapamiętałem te harce w ogrodzie babci i na okolicznych budowach. Urodziłem się w dużym poniemieckim familoku, dziadek z babcią po przybyciu na tak zwane ziemie odzyskane dostali go w zamian za to, co zostawili na Kresach przedwojennej Polski. Jestem pewien, że nic im nie było w stanie wynagrodzić tego, co pozostawili, tam była dla nich Polska, tam byli u siebie.
Dom zagospodarowali na wielomieszkaniowy blok, w którym z czasem ich dzieci wychowywały swoje dzieci. Za domem posadzili wielki sad, a wkoło był duży kawał pola czekającego na ciężką pracę. Gdy się urodziłem, dziadka już nie było, pozostała cudowna babcia i ogród, który był moim pierwszym torem przeszkód. Mieszkała nas tam spora gromadka, ogród tętnił więc życiem. Rosły w nim wielkie orzechy, rząd czereśni, grusze i jabłonie, i choć sad był wielki, trzeba było stoczyć wiele walk, aby dostać się na najlepsze drzewo, czyli zarazem najwyższe. Starsze siostry i kuzynostwo bronili dostępu do najwyższych partii potężnych orzechowców, bo któż chciałby siedzieć na niższej gałęzi. Na dodatek byłem smarkaczem, którego trzeba było pilnować. A że z góry lepiej widać, to argument, by mnie oraz kuzyna, jeszcze większego smarkacza, bo o rok młodszego, nie puszczać, był słuszny.
Na rękach ukochanej babci Gienii. W tyle sad, który był moim pierwszym torem przeszkód, 1977 rok
Oczywiście nie jestem wyjątkiem, całe nasze pokolenie urodzone w latach siedemdziesiątych ma podobne wspomnienia z dzieciństwa. To była jedyna rozrywka, my, dzieci z przedmieść i wiosek, mieliśmy sady, ogrody, lasy, a dzieciaki z miast trzepaki i mizerne łańcuchowe huśtawki w blokowiskach, place zabaw wtedy były jeszcze rzadkością. Na swoim terenie znałem każde drzewo. Oczywiście im wyższe, tym wspanialszy był widok na okolicę. To wspinając się po nich, mój młody organizm nabierał sprawności i siły, a odwaga, hm, po prostu nie czuło się strachu i tyle, o lęku wysokości nikt wtedy nie słyszał.
Kiedyś jednak trochę się bałem, mimo że wiele razy spadłem z drzewa, ale raz dość nieszczęśliwie, bo akurat na kawałek szkła i przeciąłem w poprzek stopę. Byłem w strachu, że jeszcze w tyłek dostanę za rozwalenie nogi. Ale co tam, i tyłek, i stopa zagoiły się jak na psie. Tak jak już wspomniałem, gdy miałem trzy lata, przeprowadziliśmy się z ojcowizny mojego taty do własnego, nowo wybudowanego domu. Gierek pozwolił się budować, dlatego na polach okalających nie tylko Racibórz, ale wszystkie polskie miasta powstawały przedmieścia złożone z kwadratowych domków, najlepiej bliźniaków, by o koszt jednej ściany było taniej. Pierwszego okresu po przeprowadzce nie wspominam zbyt dobrze. Wybudowaliśmy się na ulicy jako pierwsi, nie było więc w pobliżu żadnych dzieci. Siostry, starsza o pięć lat Ewa i o cztery lata Jola, nie chciały mieć ze mną za wiele wspólnego. A do kuzyna, który pozostał w dawnym domu, nie wiadomo dlaczego było dla czterolatka za daleko, by go samego puszczać.
Oddaliłem się od ogrodu tylko o kilometr, to tam skakaliśmy po drzewach jak małpy, tam byłem wolny, tam była ukochana babcia czuwająca nad naszym bezpieczeństwem. Teraz dostałem pokój, w którym byłem sam, po sąsiedzku były, co prawda, siostry, ale co to oznacza, wie tylko ten, kto miał starsze rodzeństwo. Wojna domowa była na porządku dziennym. Pokój nastawał z chwilą powrotu rodziców z pracy. Panował wtedy niepisany pakt o nieagresji i nie pamiętam, by któreś z nas się skarżyło.
Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.