Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostatnie dni świata - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 marca 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie dni świata - ebook

Autor tak sobie wyobraził schyłek naszego świata, a właściwie to raczej naszych czasów: „Czarna, głucha pustynia! Ogień niebieski strawił wszelką barwę. Z trudnością mogę sobie wyobrazić zielone zbocza, białe szczyty gór, srebrzyste morze, żółte skały — zwykłe, żywe oblicze ziemi. Zali snem było tamto, czy też to, co jest obecnie? Ogień spalił nie tylko miasta, lasy — zniszczył też historię ludzkości, jej religię, naukę, sztukę — cała ziemia jest jak zwęglony trup, tylko niebo teraz takie piękne, wspaniałe, jak nigdy. Sześciopromienna kometa jest, jak biała lilia z płomienistym słupkiem; listki tej nadziemskiej lilii, która spaliła ziemię, z lekka się wyginają, jakby chyląc się pod naporem wichru unoszącego kometę w głąb nieba. Wieczorem lilia przybiera bladozłoty odcień, a dokoła niej rozsiewa się spokojny, srebrzysty blask”. Ale to dopiero początek opowieści, fascynującej, dającej do myślenia. Zapraszamy do lektury.

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7639-339-1
Rozmiar pliku: 90 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZDZIAŁ I.

Z tej nory, w której siedzę, widać naprawo czarną, zębatą ścianę gór, spowiniętych w liljową mgłę; okopcone, zwalone kłody drzew w dolinie i szare stosy kamieni. Czerwonawy blask zmniejsza odległość i nadaje wszystkim przedmiotom na zdeformowanej, czarnej ziemi, fantastyczne zarysy.

Szczyt Oldetta wygląda, jak olbrzym, który klęcząc, z pochyloną głową, uważnie przygląda się czemuś między zwaliskami Heljopolisu. Kamienna skorupa pokryła most, arkę pokoju i setki małych, tonących w zieleni domków, gdzie mieszkali robotnicy z głównej stacji elektrycznej. Zwęglony las jest, jak cmentarz.

Na wzgórzu, gdzie wznosiło się obserwatorium, wielkie głazy i zwalone gmachy utworzyły coś w rodzaju wywróconej do góry dnem łodzi. Tumany czarnej mgły ścielą się nad ziemią, powiewając nakształt żałobnego woalu.

Czarna, głucha pustynia! Ogień niebieski strawił wszelką barwę. Z trudnością mogę sobie wyobrazić zielone zbocza, białe szczyty gór, srebrzyste morze, żółte skały, — zwykłe, żywe oblicze ziemi. Zali snem było tamto, czy też to, co jest obecnie?

Ogień spalił nietylko miasta, lasy, — zniszczył też historję ludzkości, jej religję, naukę, sztukę, — cała ziemia jest jak zwęglony trup, tylko niebo teraz takie piękne, wspaniałe, jak nigdy.

Sześciopromienna kometa jest, jak biała lilja z płomienistym słupkiem; listki tej nadziemskiej lilji, która spaliła ziemię, zlekka się wyginają, jakby chyląc się pod naporem wichru unoszącego kometę w głąb nieba. Wieczorem lilia przybiera blado złocisty odcień, a dokoła niej rozsiewa się spokojny, srebrzysty blask.

Wczoraj o świcie stary Wincenty wdrapał się na ruiny obserwatorium i krzyczał:

— Ej, wy tam, na niebie! czy nas słyszycie? Nie chcemy być na ziemi, zawalonej trupami.. Kto jesteś? Jak zwą ciebie, który jesteś na niebie? chcę cię posłyszeć..

Krzyczał tak, dopóki nie weszło słońce i nie zagasły krwawe smugi na niebieskiem sklepieniu.

Jest nas sześcioro: dwie kobiety i czterech mężczyzn. Trzeci już miesiąc żyjemy w ruinach królewskiego muzeum starożytności. Najstarszy z pomiędzy nas, Wincenty Enrio, ma lat 67; był zakonnikiem i na pół roku przed ukazaniem się komety zamieszkał w jednem z tych podziemi, co budziły grozę w każdym, kto zaszedł w wązkie, kręte galerje pod klasztorem św. Jakóba. Dniem i nocą klęczał Enrio w swej podziemnej celi, modlił się i bił tysiące pokłonów. Niejednokrotnie kusił go diabeł, który wychodził z wilgotnej ściany, gasił woskową świecę, przesuwał trumnę, gdzie zakonnik kładł się na spoczynek, wylewał wodę z kropielnicy. Na powierzchni ziemi, w słonecznem świetle, wszystkie te jego sztuczki wydawałyby się niemądremi figlami. Sam Enrio zresztą nie uważał tego demona za zbyt mądrego i zastawiał nań sidła i zasadzki, jak na bezmyślne zwierzę. Nawykłszy do czarnych murów podziemia i ustawicznej martwej ciszy, ojciec Wincenty najlepiej z nas wszystkich znosi cierpienia. Zdaje mu się, jakby nie zaszło nic szczególnego i tylko na bezkresną przestrzeń, od ziemi do nieba, rozsunęły się ściany tej mogiły, w której sam dobrowolnie się zagrzebał. Najwięcej martwi go zniknięcie demona, bez którego nie wie, czem zapełnić połowę swego czasu. Niebo wydaje się ojcu Enrio, jak ocean, na którym lada chwila ukaże się łódź ratunkowa. Całemi godzinami wystaje z podniesioną do góry głową na stosie kamieni, zwalonych u szczytu góry. Czasem ojciec Wincenty wyciąga ręce, przyzywając kogoś w napadzie rozpaczy i znowu zamiera, — czarny na czarnych kamieniach.

Drugi mój towarzysz, Olrid był kustoszem królewskiego muzeum starożytności.

— Wiedziałem, że to wszystko tak się skończy, — mówił Olrid, — trochę kamieni, stos skorup, starych monet, zardzewiała broń, resztki posągów, wpółzatarty napis — oto wszystko, co koniec końców pozostaje z każdego narodu. W jednym z kątów królewskiego muzeum stała zakurzona skrzynka, tak lekka, że dziecko mogłoby ją podnieść, a w skrzynce tej mieściła się cała spuścizna narodu, który istniał dwadzieścia przeszło wieków.

Kustosz muzeum, jak i ojciec Wincenty, przestający w ciągu wielu lat wśród kamiennych odłamków, wyrzuconych z łona ziemi, jak morze wyrzuca na piasczyste wybrzeże deski i maszty zatopionych okrętów, prędzej od nas wszystkich wyzbył się strachu.

Obłąkany zwał się Filip Evert. Nam, ludziom starego świata, imię to dobrze jest znane. Evert był znakomitym chirurgiem, który pierwszy potrafił zmieniać zużyte serca, jak się zmienia osłabłą sprężynę w zegarku.

Zwariował skutkiem potwornej myśli stworzenia wyższej, myślącej istoty z mózgu i innych tkanek żywotnych, sztucznie wytworzonych. Już od stu lat nasi chemicy wyrabiają wszystkie materje organiczne. W muzeum bjologicznem, w pierwszej sali naprawo od wejścia, znajdowała się bogata kolekcja organów, wytworzonych w laboratorjum. Każdy inżynier biolog umiał zrobić doskonałą wątrobę, wytwarzającą żółć; — oko, mocny, zdrowy muskuł, a maszyna muskułowa w wielu drobnych przedsiębiorstwach zaczęła zastępować stalowe mechanizmy.

Evert postanowił zbudować myślący mózg; a ponieważ nie było u nas artystów, poezja dawno umarła, nie było proroków, zatem chirurg postawił sobie za zadanie z soli, kwasów i alkalji stworzyć w swojem laboratorium głowę genialnego myśliciela.

Świat odczuwał potrzebę nowych, niezwykłych idei, wielkich błędów i wielkich prawd. Pośród pałaców, świątyń, kolosalnych fabryk, ludzkość dusiła się skutkiem braku natchnienia, jak ryba na dnie wyschniętego jeziora. Życie stało się zbyt mdłe, a że ani jedna głowa nie była w stanie dać nic takiego, coby przedtem już nie było wiadome, zatem wielu zgadzało się, iż pomysł Everta jest rozumny i pożyteczny.

Rząd oddał mu do rozporządzenia starą fabrykę chemiczną, gdzie w ciągu dwóch lat Evert z zapałem pracował nad stworzeniem swego proroka. Z polecenia „Gazety Południa” zwiedzałem pewnego razu tę fabrykę, właśnie w dniu, kiedy znajdowały się tam wychowanki dwóch ochronek w jasno-błękitnych sukienkach, oraz ze trzydziestu nauczycieli, którzy pragnęli się zapoznać z najnowszemi zdobyczami techniki. Evert już wówczas zdradzał objawy rozstroju umysłowego. Mówił, że obawia się swego dzieła i z przerażeniem oczekuje chwili, gdy świadomość i myśl, przebiwszy się nakształt promieni słońca poprzez ciężkie, deszczowe chmury, zbudzi się w szarej masie sztucznego mózgu. Drżał przed jego dziką, żywiołową potęgą.

„Gazeta Południa” pierwsza zauważyła, iż „stan zdrowia Everta wzbudza obawy” (Nr 1273). Wspominam o tym fakcie nie przez próżność, lecz dlatego jedynie, iż w następstwie nędzny pismak i sprzedajny współpracownik „Wiadomości Heljopoliskich” W. G. M. z właściwą sobie bezczelnością twierdził, jakoby właśnie on pierwszy powiadomił publiczność o warjacji Everta.. Zresztą, teraz niema ani gazet, ani czytelników, ani wydawców. Jestem ostatnim w literaturze świata, niema więc poco wszczynać starych waśni.

Szczególnym wypadkiem, wszechświatowy pożar, w którym zginęły miljony zacnych ludzi, uczonych, polityków, filantropów, oszczędził człowieka, który trzy czwarte swego życia przepędził w więzieniach, nie mającego nawet własnego imienia i nazywającego się Nr 369. Bezimienny nie przyznaje się do winy i powiada, że parlament i królowie ustawicznie spóźniali się z wydawaniem tych praw, zgodnie z któremi ludzie postępowali i że jedynie skutkiem tego opóźnienia przesiedział 34 lat w 11 więzieniach.

Nr 369 ocalił się z łańcuchami na nogach, a że nie mieliśmy narzędzi, by go rozkuć, zatem zbiegły galernik całemi godzinami rozbijał swoje kajdany kamieniami, spadłemi z przeklętej komety. Przy pracy tej wyśpiewywał więzienne pieśni, wymyślał na parlament, królów, sędziów, prawa i wypowiadał głębokie zadowolenie z okropne] klęski, która zniszczyła całą cywilizację.

Wzamian jednak los oszczędził jednego z najznakomitszych ludzi w Heljopolisie, — mądrego i dobrego króla Mereditha XVI. Portrety nie dawały dokładnego wyobrażenia o wyglądzie jego królewskiej mości. Wszyscy malarze umówili się jakby, żeby przedstawiać go nie takim, jak jest na prawdę, lecz takim, jak być powinien. Niema w nim nic majestatycznego, a gdy milczy i siedzi w jamie, do której gwiazda nas zagnała, możnaby go wziąć za jednego z tych ludzi pozbawionych pracy, wynędzniałych z głodu i znużonych ustawicznemi niepowodzeniami, jakich tysiące błąkało się po miastach starego świata.

Wczoraj Nr 369 długo siedział obok Mereditha, przypatrując mu się tak uważnie, jakby rozwiązywał jakieś karkołomne zagadnienie.

— Więc to jest król? — zapytał Bezimienny, zwracając się do mnie, — ten sam król, który mógł wziąć pióro i napisać: Nr 369 zostaje mianowany na gubernatora Heljopolisu”, albo Nr 369 nadaje się tytuł hrabiowski”, a mnie zrobiliby gubernatorem, hrabią i wszystkiem, czemby się jemu podobało. Ale on mógł również wziąć pióro i napisać: „wyprowadzić Nr 369 na skałę, gdzie wykonywane są wyroki śmierci i zrzucić go z wysokości 500 stóp”. Wszystko to mogliście zrobić?

— Mogłem, — odrzekł król z uśmiechem.

— No, a teraz, któż wy jesteście?

— I teraz jestem królem.

Nr 369 roześmiał się.

— Wyjdź, Wasza Królewska Mość, z jamy i spójrz raz jeszcze, co zrobiło niebo z ziemią i Heljopolisem. Stos gruzów, jak po katastrofie z pociągiem kurierskim. Wspaniale rozbiliśmy się w największym pędzie. Ogon komety zmiótł wszelkie prawa. Twoją władzę i moje więzienie porwał za sobą ten oto biały drobiazg, co zwisa nad naszemi głowami.

— A mimo to ja jestem królem, — powtórzył z uporem Meredith.

Nr 369 zagwizdał marsza galerników i pobrzękując kajdanami (były one hygjeniczne, najnowszego systemu), skierował się ku wyjściu zawalonej galerji.

Dzisiaj spierają się na temat władzy królewskiej od samego rana. Mereditha XVI popiera zakonnik i kustosz muzeum. Po stronie Bezimiennego stoi obłąkany Evert.

— Już ja wam wybiję z głowy te głupstwa, — krzyczał Bezimienny. — Stary świat zgorzał, jak stóg siana i niema o czem mówić.

— Kometa nie mogła zniszczyć historji. Ty byłeś i będziesz zbiegłym galernikiem, Meredith królem, a czcigodny ojciec Wincenty człowiekiem cnotliwym i świątobliwym, czego mu nikt wydrzeć nie zdoła.

— Cóż więc, według was, zniszczyła kometa?

— Mury, tylko mury. Żaden ogień nie może strawić starych, odwiecznych ideałów.

— I odwiecznych błędów, — ochrypłym głosem odezwał się Evert.

Tak to sprzeczali się na wąskiej, czarnej platforemce, zalanej oślepiającym blaskiem słońca, i wyglądali w swoich łachmanach, obok kupy gruzów i skorup, na handlarzy starzyzną, którzy, kłócąc się, grzebią w śmietnisku.

Kobiety trzymają się zdala od nas. Jest ich dwie. Młodsza, Zuzanna, córka bogatego przedsiębiorcy, i upadła dziewczyna, Elza, będąca dawniej w wesołym zakładzie syndykatu, który skoncentrował w swoich rękach cały handel kobietami. Zuzanna jest bardzo piękna i nawet gdy płacze, siedząc na kamiennym złomie, jej silne, gibkie ciało wywołuje pożądanie. My wszyscy, za wyjątkiem Everta, chcieliśmy mieć ją dla siebie; ona o tem wiedziała i usuwała się bojaźliwie, gdy który z nas ku niej podchodził, ale w jej leniwem ciele i wyrazie olbrzymich oczu było coś takiego, co przeczyło jej bojaźliwości i nieledwie krzyczało:

— Weźcie mnie, pragnę żyć!

I to nieme bezustanne wołanie dziewiczego ciała niszczyło to, czego nie mógł strawić ogień komety. Budził się w nas człowiek pierwotny, nie wiedzący, co to wstyd, nie uznający władzy, religii ani prawa; zwierzęca namiętność owładała to tym, to owym; i wówczas na zboczu wzgórza, gdzie mieszkaliśmy, działy się straszliwe sceny, podczas których ojciec Wincenty przeklinał kobiety i wzywał kary niebios na nas wszystkich, Zuzannę i Elzę.

— Trzeba z tem skończyć, — rzekł pewnego wieczoru Nr 369. — Biorę dziewczynę za żonę i skończona historia.

Olrid powstał ze stosu metalicznego popiołu, nawianego przez kometę, i odpowiedział za wszystkich:

— Jeżeli dotkniesz Zuzanny, rozwalę ci głowę.

Bezimienny podniósł kamień i rzucił nim w Olrida. Kamień zdarł mu skórę na policzku i czerwona struga pociekła po twarzy i szyi kustosza.

— Krew, — rzekł ochrypłym głosem, patrząc na czerwone palce, któremi otarł policzek, a szara twarz jego nagle pobladła.

— Jestem silniejszy od was, więc biorę dziewczynę, — powtórzył Bezimienny i zwolna poszedł w tę stronę, gdzie siedziała Zuzanna. Jego wielka głowa, zarośnięta długiemi, splątanemi włosami, mocne, brązowe ciało, pokryte łachmanami aresztanckiej kurtki i błyszczący łańcuch z metalowych kółek na brudnych, bosych nogach, z przerażającą wyrazistością zarysowywały się w czerwonem świetle komety, którą widać było przez szeroki otwór w galerji. Wyglądało to, jakbyśmy siedzieli w olbrzymiej kuźni o czarnych murach z kamienia, a w otwartym kotle gotowały się stosy metali.

— Stój! — krzyknął Evert. W dźwięku głosu obłąkanego uczonego brzmiała taka siła, że Nr 369 odwrócił się i czekał. — Ta kobieta będzie matką, a dzieci jej stworzą nowy świat na gruzach starego..

— Więc ja będę patrjarchą nowej ludzkości — powiedział drwiąco Nr 369.

Evert ujął Bezimiennego za nagie, włochate ramię.

— Nie odejdziesz, dopóki nie powiem wszystkiego.

— Mów sobie, co chcesz, a przecież ona będzie moją żoną, ja tak chcę, słyszycie wy wszyscy, ja tak chcę!

Bezimienny założył ręce za plecy i stanął koło czarnego muru w takiej pozie, jakby mu było absolutnie obojętne, co powiedzą Evert i wszyscy inni.

— Kto z nas jest najgodniejszy być ojcem nowych ludzi? — Uczony spojrzał pytająco na gromadkę mężczyzn, cisnących się u wejścia do galerji. — Ty, królu, jesteś ostatnim potomkiem rodu, historję którego wszyscy znamy. Ojciec — kretyn, dziadek — pijak, rozpustnik, pradziadek — obłąkany, manjak. Zali możesz być mężem tej ostatniej kobiety starego świata, a pierwszej w świecie przyszłości? W związek ten wniósłbyś cały rój okropnych widm, które zaciążyłyby nad umysłem i duszą nowych ludzi.

Król milczał.

— Olrid, kustosz muzeum królewskiego — słabe, wynędzniałe ciało. Zbliż się ku mnie. Schyl głowę. Tak! Dobrze! — cienkie palce Everta przesuwały się szybko po małej głowie Olrida.

— Brak wyobraźni.. Blady, drobny mózg.

— Napisałem dziesięć tomów o zabytkach starej kultury, — tonem głębokiej urazy powiedział kustosz muzeum królewskiego.

— I ty sam masz głowę starego typu.. Kości czołowe zupełnie nierozwinięte. Czasami ogarnia cię strach, prawda, Olrid?

— Strach? przed czem?

— Ach, ty sam tego nie wiesz i w tem właśnie cała rzecz. Nachodzi na ciebie czarne przerażenie, boisz się nieba, króla, ciemności; czujesz się taki drobny, nędzny, jak mrówka, zbłąkana w odwiecznym lesie.

— Tak, to się zdarza.

— Pierwotny, zwierzęcy strach. Obawa — jest to najdawniejsze ze wszystkich uczuć; rozrasta się ona u pnia życia i tylko rozum może ją przezwyciężyć. Cienie nocne spływają od słońca.

— Teraz Wincenty.

— Czego odemnie chcecie, — krzyknął gniewnie zakonnik. — Nie waż się mnie dotykać, jesteś opętany przez djabła. Przeklnę cię, a gdy my wszyscy znajdziemy się w niebieskiej naszej ojczyźnie, będziesz sam jeden krył się w norach na tej przeklętej, spalonej ziemi, oświetlonej piekielnym, czerwonym płomieniem. Nie chcę tej dziewczyny, chociaż demon mnie kusi.

— Teraz Enrio Wittorino, — zwrócił się Evert do mnie. — Literat, lat 37. Neurastenia na podłożu dziedzicznego alkoholizmu (opisuję tę scenę możliwie najdokładniej ze względu na jej doniosłe znaczenie dla przyszłych pokoleń, jednak, chcąc być sprawiedliwym, muszę zaznaczyć, iż w stosunku do mnie Evert się mylił: piję bardzo mało i tylko czasem, kiedy zabraknie mi tematu, szukam go przy pomocy środków pobudzających).

— Pozostaje więc tylko Nr 369, czy jak go tam nazywają. Zbliż się do mnie.

Czarna postać oderwała się od skały i zwolna ruszyła ku oświetlonej platformie.

— No i cóż! — głucho zamruczał olbrzym, spoglądając zgóry na Everta.

— Zabójca! — cicho i wyraźnie powiedział doktór.

Wydało mi się, jakby to krótkie słowo rozległo się po wszystkich okolicznych skałach.

— Biliśmy się uczciwie, a ja temu nie winien, że jego nóż się złamał, — również cicho odparł Nr 369. A potem, podniósłszy głos, mówił dalej: — Wezmę tę dziewczynę, ponieważ tak chcę! Słyszycie: ja tak chcę! Nic mnie nie obchodzi, co będzie później. Doktór ogląda tu nas, jak konie na targu. Z tego, co mówi, wynika, że król przyciągnął tu z sobą wszystkich swoich obłąkanych przodków; Olrid jest nowem wydaniem starożytnego człowieka; w głowie i w czole literata siedzi z dziesięciu pijaków; ja jestem zabójcą. Nie wierzcie temu szaleńcowi: kometa spaliła wszystko, co było dawniej, przodków i ich mogiły. Po co, u djabła, wyciągacie tu trupy, płaszcze królewskie, ustawy parlamentu, a nawet jakiegoś głupiego demona! Jestem silniejszy od was wszystkich i ta kobieta będzie moją.

Bezimienny poszedł zwolna w tę stronę, gdzie spały kobiety.

Rozeszliśmy się, położyliśmy na spoczynek i w milczeniu patrzyliśmy na płomienny kwiat w srebrzystej otchłani nad czarną, opaloną ziemią.

W dolinach stały jeszcze trujące gazy, przyniesione przez kometę, to też od trzech miesięcy ani razu nie schodziliśmy z góry, na wschodnie zbocze której wychodzi zawalona galerja królewskiego muzeum starożytności.

Czuje, się bardzo źle, w uszach mam ustawiczny szum, jakby fal morskich. Zdaje mi się, że słyszę burzę, która porywa kometę i gnie jej sześć ognistych promieni.

Evert powiada, że jestem zatruty gazem cjanu. Trzeba się pośpieszyć z poprawieniem notat o zagładzie ziemi. Uwagi na marginesie rękopisu pisaliśmy ja i Evert. Te ostatnie podznaczone są literą E.ROZDZIAŁ II.

Pierwsza wiadomość o ukazaniu się komety. — Dzienniki przed końcem świata. — Pomnik Venturia. — Plac Wiary. — Świątynia Człowieka. — Śpiący i zmartwychwstali.

Poraz pierwszy usłyszałem o komecie w redakcji „Gazety Południa”, gdzie prowadziłem kronikę i dwa razy na tydzień pisałem feljeton. O godzinie trzeciej siedziałem, jak zwykle, przy swojem biurku i przeglądałem wzmianki reporterów. Jest to zajęcie, zdolne doprowadzić do czarnej melancholii najweselszego pod słońcem człowieka. Przytem robota ta wymagała wielkiej uwagi, ponieważ obyczaje dziennikarzy heljopoliskich były ogromnie zepsute i każdy reporter musiał zręcznie ukrywać wynagrodzenia, jakie otrzymywał od osób, zainteresowanych w zamieszczeniu tej lub owej wiadomości; dzienniki ponosiły skutkiem tego olbrzymie straty, ponieważ połowa dochodów, pobieranych przez dziennikarzy od teatrów, towarzystw asekuracyjnych, banków, restauracji, parlamentu, łaźni i t. d. i t. d. należała się wydawcom. Niepodobna było przeprowadzić żadnej, najdrobniejszej nawet sprawy, zapoczątkować żadnego przedsiębiorstwa, nie wyznaczywszy zgóry pewnej określonej, i to znacznej sumy, na przekupienie gazet i dziennikarskich wyrobników.

W Heljopolisie, przed ukazaniem się komety, wychodziło cztery tysiące wydawnictw codziennych. Wszystkie mieściły się w specjalnej dzielnicy, w zachodniej części miasta, w pobliżu ulic, zamieszkałych przez upadłe kobiety.

Dzielnica dziennikarska była najbardziej ożywioną częścią wszechświatowego miasta. Od godziny dziesiątej rano kolosalne gramofony, ustawione nad drzwiami redakcji, zaczynały wykrzykiwać wiadomości, otrzymane ze wszystkich stron świata, a potem natychmiast je odwoływały.

Setki mniejszych gramofonów wymyślały na konserwatystów, radykałów, republikanów, ministrów, większość i mniejszość parlamentarną, przedsiębiorstwa akcyjne, nowe religje, jednem słowem wszystko i wszystkich na świecie.

Dla zagłuszenia straszliwego ryku mechanicznych głosów, przeciwnicy dziennikarscy puszczali w ruch syreny okrętowe, gwizdanie których rozlegało się po całym Heljopolisie. Kolporterzy uliczni, odziani w jaskrawe, różnobarwne kostiumy, w orszaku akrobatów i ulicznych muzykusów, na całe gardło wykrzykiwali tytuły artykułów i rozrzucali tysiące ogłoszeń, które jak płatki śniegu unosiły się nad ulicami, zaścielając chodniki i bruki. Przed domami przepływała bezustannie gwarna fala ludzi, którzy potrzebowali pomocy prasy, lub pragnęli zdobyć jej względy. Żebracy, dworacy, malarze, mistycy, poeci, bankierzy, wynalazcy, aktorzy, szarlatani, lekarze, adwokaci napływali przez szeroko otwarte drzwi redakcji i wszczynali głośne targi z właścicielami dzienników, ich pełnomocnikami i współpracownikami.

Pisma wychodziły co godzinę w milionach egzemplarzy, rozsyłano je na aeroplanach, a wpływy ich były bezgraniczne.

By dać pojęcie przyszłym pokoleniom o tem znaczeniu, jakie posiadała prasa wszechświatowa w ostatnich dniach swego istnienia, opowiem, jak dzienniki wzniosły pomnik czcigodnemu, znakomitemu Venturio, przywódcy syndykatu handlu żywym towarem.

Nie wiem dokładnie, ile go to kosztowało, ale pewnego rana wszystkie gramofony w dzielnicy prasy jednogłośnie jęły go wychwalać i wynosić pod niebiosa. Mała gazetka „Osa” próbowała protestować przy pomocy swego gramofonu, który brzęczał, jak komar nad stawem, ale „Głos Prawdy” wprawił w ruch olbrzymią syrenę, poruszaną przez maszynę o sile stu koni i zmusił „Osę” do milczenia. Cztery tysiące artykułów, w których była mowa o rozumie Venturia, o hojności Venturia, o szlachetności Venturia, ukazywały się co godzina i za pośrednictwem telegrafu bez drutu rozsyłane były do wszystkich zakątków kuli ziemskiej. Fala dziennikarska unosiła każdego, kto śmiał sprzeciwiać się wysławianiu i wynoszeniu głośnego właściciela wesołych domów. Podczas tej kampanii padły dwa ministerja, a co najsmutniejsze, stary, poczciwy Kempel, przywódzca partji narodowej, skończył samobójstwem, ponieważ co godzinę oskarżano go o wszelkiego rodzaju zbrodnie.

Ale co robić. Venturio płacił, Kempel zaś był biedny, jak mysz kościelna.

Przypominam sobie, że śmierć jego niezmiernie zmartwiła redaktora „Gazety Południa”.

Biedak płakał ze wzruszenia, a równocześnie kolosalny gramofon z dachu redakcji ryczał na pięć mil wokoło:

— Kempel oszust! Kempel łapownik! Nowa zbrodnia Kempela!..

Mała „Osa” brzęczała: Mordercy!.. Mordercy!.. ale tuż koło niej wyła syrena „Głosu Prawdy” i protestu „Osy” nikt nie brał w rachubę.

By podtrzymać gorliwość dziennikarzy, Venturio pozwolił im bezpłatnie uczęszczać do wszystkich swoich zakładów i nawet do słynnego pałacu wodotrysków, dokąd za olbrzymią opłatą dopuszczana bywała niewielka tylko liczba wybrańców.

Syndykat nietylko, że dostarczał najpiękniejszych kobiet ze wszystkich stron świata, lecz i wychowywał je, przygotowywał w specjalnych szkółkach. Tutaj formowano ciało i psyche dziewczat, a że dzieło to prowadzono pod doświadczonym kierunkiem uczonych psychologów i wybitnych artystów, syndykat po wieloletnich staraniach doszedł do tego, iż wytworzył nową rasę kobiet, na wzór bogiń i nimf świata mitologicznego.

W Heljopolisie kobiety dzieliły ciężką pracę narówni z mężczyznami. Pracowały na ziemi, pod ziemią i w powietrzu. Główny zarząd aeroplanów przyjmował do służby tylko kobiety. W instytucjach rządowych było ich więcej, aniżeli mężczyzn. Po zaciętej walce, kobiety oddawna już zdobyły sobie prawo zajmowania najwyższych stanowisk w zarządzie kraju. Kilkakrotnie ministerjum składało się z samych kobiet, aż wreszcie zewnętrznie i duchowo upodobniły się one najzupełniej do mężczyzn.

Płeć wymierała i powstawała nowa istota, którą w mowie potocznej nazywano man. Można było cały rok przesiedzieć w jakiemś biurze z kolegą, ubranym, jak wszyscy, w granatową bluzę i szerokie spodnie, nie wiedząc, kto jest ów kolega: mężczyzna, czy kobieta. Ustawiczna, wyczerpująca praca, choroby zawodowe, brak ruchu i powietrza, zatruwanie się najrozmaitszemi środkami pobudzającymi, odbiły się na kobietach ciężej, aniżeli na mężczyznach. Późnym wieczorem, gdy many przepełniali labirynt ulic i zaułków, zalanych jaskrawem światłem słońc elektrycznych, zdawało się, jakby wszyscy ci ludzie o szarych twarzach, o znużonych i nabrzękniętych oczach, wykonani byli według jednego i tego samego wzoru, w jednej i tej samej fabryce. Niepodobna było określić ani wieku, ani płci. Miłość, opiewana przez poetów minionych wieków, oddawna już wymarła. Zpoczątku, nakształt bluszczu, wiła się dokoła maszyn, potem liście jej pożółkły, zwiędły i opadły. Miłość, jako przeżytek, wybuchała niekiedy jasnem płomieniem, zdarzało się, iż wywoływała starą zazdrość i doprowadzała nawet do zbrodni, ale zazwyczaj kobiety i mężczyźni schodzili się i rozchodzili, szukając w swem towarzystwie chwilowej przyjemności, gdy nie było innych rozrywek. Venturio wskrzesił dawną kobietę, nieskończenie różniącą się od mężczyzny, tajemniczą, wrogą. On sam — niski, brzydki, z obwisłym brzuchem, podobny do bożka indyjskiego, mawiał, że w każdej robotnicy, — szarej i nędznej, jak wyschła ziemia, są dane do przetworzenia jej w jednę z takich kobiet, jakiemi syndykat zaludniał swe zakłady i pałace.

W miesiąc po otworzeniu przez Venturia ogrodów syndykatu dla przedstawicieli prasy, wszyscy, począwszy od króla, a skończywszy na najostatniejszym żebraku, spostrzegli, że trzeba koniecznie postawić pomnik. Jeden z posłów, przez dwadzieścia lat wyczekujący na tekę ministra, wypowiedział w parlamencie wielką mowę o zasługach Venturia i sposobie uwiecznienia jego nazwiska. Nikt nie protestował. Kandydat na ministra zażądał jawnego głosowania „abyśmy mogli sprawdzić, — jak mówił — nazwiska tych, którzy będą przeciwni chwale narodu”. Wniosek został przyjęty jednogłośnie.

Z sali obrad wyszedł jeden tylko poseł: siemdziesięcioletni starzec, który przed wielu laty wygrał był wielką bitwę w Afryce i ocalił Heljopolis od zguby. Nie chcąc, by imię jego zostało obrzucone błotem, bohater narodowy odebrał sobie życie, wysławszy uprzednio listy do redakcji z prośbą, ażeby o nim nic nie pisano. Ostatnia jego wola była święcie wypełniona, i tylko 69 gazet nazwało go starym, zniedołężniałym idjotą i zwyrodniałym rozpustnikiem.

Za pieniądze, zebrane na listę narodową, właścicielowi domów rozpusty wzniesiono pomnik z bronzu i marmuru. Venturio sam uwieńczył swoją bronzową postać laurowym wieńcem, a gdy ów mały, łysy człowieczek z obwisłym brzuchem, wdrapał się po drabinie na plecy posągu, wielotysięczny tłum, który mówi zawsze to, co mówią dzienniki, krzyczał z radości, sławiąc imię wielkiego Venturia.

Taka to była w Heljopolisie siła prasy. Piszę to nie przez próżność, jak niektórzy mogą pomyśleć, lecz dlatego jedynie, by ludzie przyszłości wiedzieli, jaki to był ostatni, wielki czyn wszechświatowej prasy.

Tego dnia, gdy poraz pierwszy usłyszałem o komecie, konserwatyści pobili się z radykałami i nasz sprawozdawca parlamentarny, profesor uniwersytetu heljopoliskiego, siedząc naprzeciw mnie na rogu biurka, opowiadał o tym wypadku tak, jakby walczyli nie żywi ludzie, lecz wstępowały w bój paragrafy, artykuły i punkty „prawa o konstytucji”. Taki sposób przedstawiania rzeczy nazywał analizą jurydyczną.

— Cały ten skandal wywołał paragraf Nr 27, szczęście tylko, że przypisek do artykułu 94 dawał możność wystawienia kwestii o głosowaniu, ale tutaj zepsuł wszystko punkt 5..

Nudziarz był okropny, a rozmowa z nim nie sprawiała żadnej przyjemności.

Nagle zadzwonił telefon.

— Mówi obserwatorjum. Dokonano właśnie obliczeń elementów komety B; spotkanie, jak się zdaje, jest nieuniknione.

— Spotkanie? z czem?

— Z ziemią. Słucha mię pan? Dnia 25 lub 27 sierpnia przejdziemy.. końca zdania nie dosłyszałem.

— O co chodzi? — zapytał profesor. — Zapewne rezultat głosowania?

— Ależ nie! Obserwatorium zawiadamia, że ziemia spotka się z jakąś tam kometą.

— Plotą trzy po trzy. Daj mi pan czterysta wierszy, napiszę artykuł o paragrafie 94.

Naczelny redaktor rzucił wzmiankę o komecie do kosza.

— Znamy się na tem. Niech naprzód zapłacą za tysiąc wierszy po podwyższonej cenie.

— Ależ to obserwatorium.

— Posłuchaj, Vittorino, mnie pan w pole nie wyprowadzisz, — redaktor podniósłszy z nad rękopisu małe, zmrużone oczy. — Na 26 sierpnia wyznaczone są wyścigi aeroplanów. Kto chce zepsuć interes, musi zapłacić.

Z tych, czy też z innych jakich względów, ani jedna większa gazeta nie zamieściła wiadomości o ukazaniu się komety, a gdy gramofony nad oknami tanich pism, nie wywierających wpływu na bieg polityki wszechświatowej, krzyczały:

— Zagląda ziemi! Pożar świata! Pozostaje nam jeszcze sześćdziesiąt dni życia!.. Wrzask ich zagłuszał ryk syren „Wiadomości Heljopoliskich”, oraz innych wydawnictw ze znaczeniem.

Mimo to jednak, wiadomości o ukazaniu się komety niesłychanie szybko rozeszła się po całym Heljopolisie.

Przedewszystkiem podnieśli krzyk mistycy, teozofowie i medja.

W Heljopolisie nie było religji panującej; każdemu obywatelowi jednak, w wieku lat 25, prawo nakazywało wybrać sobie którekolwiek z wyznań i trwać przy niem przynajmniej w ciągu jednego roku. Według urzędowych spisów ludności, olbrzymia większość była chrześcijanami, nie mając wszakże najmniejszego pojęcia, na czem polega jego wiara i jakie obowiązki chrześcijaństwo nakłada na człowieka.

Na placu Gwiazdy i na przylegających do niego ulicach i zaułkach, zawsze można było spotkać gwarne tłumy, ściągające tu dla dokonania wyboru wiary. Inni przychodzili tutaj, by przedstawić nową, przez siebie wynalezioną religję, lub znaleźć naśladowców. Świątynie wszystkich wieków i narodów tworzyły tu labirynt, wśród którego beznadziejnie błąkały się tysiące ludzi, szukających bóstwa.

Kapłani Ozyrysa tłoczyli się na stopniach szerokich, marmurowych schodów, które zdobiły dwa szeregi lwów z twarzami kobiet. W świątyni Ozyrysa, dokąd wchodziło się przez wąskie, trójkątne drzwiczki, było ciemno i zimno, jak w opuszczonej studni. W srebrnych wazach stała mętna woda z Nilu, którą chorzy okładali zbolałe członki; opasłe, czarne koty, przeraźliwie miaucząc, biegały pomiędzy szeregami marmurowych trumien, w których spoczywały zabalsamowane ciała bogatych wyznawców starożytnej egipskiej religji.

Kapłani Ozyrysa w długich, białych szatach, ujętych złotymi pasami, kłócili się wciąż z kręcącymi się tu derwiszami, którzy wariowali w okrągłym pawilonie naprzeciw; ostry dach pawilonu podtrzymywały dwa rzędy kolumn, a z ulicy widać było dziesiątki obszarpanych, brudnych ludzi, kręcących się we wściekłym tańcu, albo też z pobladłemi, szaremi twarzami rozciągniętych na wydeptanym piasku.

Na placyku pomiędzy świątynią Ozyrysa, a pawilonem derwiszów nauczał ateusz Ploomper, miarkujący się prorokiem. Nosił on szeroką, czerwoną togę i siadywał pod baldachimem przy stole, założonym stosami książek, broszur i proklamacji, w których negował wszystkie religie, nowe i stare. Taniec derwiszów przechodził niekiedy w jakiś żywiołowy pęd; porywał on widzów, jak wicher porywa i unosi suche liście; koło pląsających gwałtownie się rozszerzało, występując poza kolumny pawilonu; tworzyły się coraz to nowe kręgi i czasem zdarzało się, że i ateusz Ploomper w swojej rozwiewającej się todze i biali kapłani Ozyrysa kręcili się po placyku aż do ostatniego tchnienia.

Olbrzymia, biała świątynia Zeusa Gromowładnego zasłaniała sobą dwa rzędy domów w których mieszkali wierzący w Coś. Lśniące złomy marmuru pokrywały złocone płaskorzeźby, przedstawiające boga bogów, przy wejściu siedzieli prorocy i handlarze amuletów.

Wierzący w Coś dzielili się na 36 sekt i codziennie urządzali publiczne dysertacje na placu za świątynią Zeusa. Odróżniali się oni kolorem odzieży, gdyż inaczej z łatwością można ich było pomieszać, cała bowiem różnica w pojęciach najbardziej nawet krańcowych pomiędzy nimi — zielonych i czerwonych — polegała na tem, iż zieloni uważali Wielkie Coś za poznawalne, a czerwoni nie za poznawalne, lecz za uznawalne. Kapłani ich podobni byli do pieniaczy, toczących wieczne procesy z niebem. Każdemu nawróconemu na ich wiarę otwierali wolny wstęp do swych bibljotek, oraz archiwum zakurzonych rękopisów, pozwalając grzebać się we wszystkich tych sprzecznych dokumentach, ile tylko dusza zapragnie.

W sąsiednim wąskim, ciemnym, krytym szkłem zaułku lokowały się biura medjów i jasnowidzących, którzy za niewielką opłatą podejmowali się skomunikowania ze światem zagrobowym. W zaułku tym panowała szczególna mieszanina żywych i umarłych.

— Kto chce pomówić z duchem młodej dziewczyny, zmarłej przed 200 laty.. Z egipcjaninem z czasów pierwszych faraonów! Duch ojca bankiera Girfelda wzywa syna.. Może komu jest potrzebny Karol XII?

Wszystko to wykrzykiwały dziesiątki zaaferowanych oficjalistów, ukazując się na balkonach i we drzwiach biur.

W poczekalniach, na wyplatanych kanapach, przy okrągłych stołach, na których leżały porozkładane fotografje duchów, siedzieli zawsze interesanci, czekający na swoją kolej.

Medja często kłóciły się ze sobą, ponieważ codziennie prawie zdarzało się, iż jeden i ten sam duch ukazywał się równocześnie w dziesięciu biurach, ku wielkiemu zgorszeniu odbiorców tej nadprzyrodzonej gałęzi przemysłu. Pieniacze z dzielnicy wierzących w Coś przychodzili również co chwilę do medjów i wszczynali z nimi kłótnie, w których brały udział i duchy zmarłych.

Kryta ulica medjów wychodziła na placyk, wybrukowany różowym marmurem. Na placyku tym wznosiła się świątynia Człowieka. W Heljopolisie było mnóstwo ludzi, którzy uważali się za bogów, ale niewielu z nich jedynie decydowało się przyjmować ofiary i pokłony od pochlebców w świątyni za ulicą medjów. W południowej części świątyni znajdowało się podziemie samobójców. Tutaj, na długim szeregu szarych, marmurowych tafli, spoczywały ciała tych, którzy na pewien czas tylko wycofywali się z życia. Takim samobójcom kapłani w świątyni Człowieka wprowadzali do krwi specjalny eliksir niebytu; sen przychodził nie zaraz, lecz po jakichś dwóch, trzech dniach, a czasem nawet dopiero po miesiącu. W tym czasie samobójca zwolna zamieniał się w trupa; słabł wzrok, słuch, przytępiała się wrażliwość na ból; zupełny bezwład ciała następował wcześniej, a wkrótce potem zamierało życie duchowe. W podziemiu samobójców znajdowało się zawsze kilka trupów, w których błyszczała świadomość, jak promień zachodu w ciemnej fali wodnej. Najczęściej umierano na dziesięć lat, ale byli i tacy, którzy pragnęli zbudzić się dopiero po stu latach — ostatecznym terminie działania eliksiru niebytu. Po przebudzeniu się, samobójcy żyli tak długo, jakby mieli żyć, nie przerywając życia.

Rząd bardzo często mianował urzędników na przyszłe dziesięciolecie tak samo, jakby wysyłał ich z poleceniem na krańce państwa; tacy urzędnicy pobierali całą należną im pensję, dyjety i wiorstowe. W każdem ministerjum była specjalnie dla nich wyznaczana piwnica, gdzie leżały dziesiątki i setki poważnych, nieruchomych ludzi, ściskając w pożółkłych, skamieniałych rękach napakowane papierami portfele i paczki, które mieli przedstawić po swem zmartwychwstaniu. Czasami w papierach znajdowały się rozporządzenia, dotyczące przestępców, którzy zdążyli zażyć eliksiru niebytu i pomieszczeni byli w osobnym oddziale przy centralnem więzieniu. Zdarzało się, że gdy nikt nie wiedział, kiedy zbudzi się jakiś znaczniejszy przestępca, posyłano za nim dwóch lub trzech urzędników, zaopatrzonych w jaknajrozleglejsze plenipotencje. Podczas procesu słynnego Këtmena, który przekupił cały parlament, podsądny w przeddzień ogłoszenia wyroku zasnął na 80 lat. Ze względu na wyjątkowe znaczenie sprawy, w pogoń za oskarżonym wysłano sędziów, obrońców i prokuratora. Wszyscy oni leżeli jeden koło drugiego w bocznym korytarzu pałacu sprawiedliwości, a że jest tam dość ciasno, zatem Këtmena umieścili pod generalnym prokuratorem, a zwierzchu nakładli wszystkie akta jego procesu.

W świątyni Człowieka spoczywały ciała tylko tych samobójców, którzy mogli dobrze zapłacić za miejsce. Kapłani ciągnęli niezłe poboczne dochody z pokazywania trupów zwiedzającym podziemia, a opowiadali przytem o zmarłych niestworzone historje. Pewnego, wielkiej zacności filantropa, który zapragnął na przeciąg stu lat przejść w krainę niebytu, ażeby módz na własne oczy zobaczyć, co się stanie z ufundowanemi przezeń instytucjami, słudzy świątyni obdarli ze czci i wiary do tego stopnia, że nazwisko zmarłego stało się synonimem wszystkich hultai i oszustów.

Zdarzało się, iż przerywali sobie czasowo życie zakochani, z zastrzeżeniem, by aż do zmartwychwstania ciała ich spoczywały koło siebie. Kapłani jednak przez lenistwo poplątali wszystkie miejsca i sam byłem świadkiem, jak pewien młodzieniec, który zasnął był przed pół wiekiem, zbudziwszy się, błagał dozorcę cmentarnego, by mu niezwłocznie odszukał jakąś Elzę, z którą kochanek zasnął ręka w rękę.

— Wszystko jej poświęciłem, — jęczał nieszczęsny, — nie mam dokąd i nie mam poco iść z tej świątyni!

Gruby kapłan, wsunąwszy ręce za złoty pas, obojętnie słuchał żalów młodzieńca.

— Wybierz pan sobie inną; jutro zbudzi się ta oto śliczna panienka, w rogu, pod okrągłem oknem. Cóż? Nie podoba się panu? Ależ przypatrz się pan uważnie. Towarzysza jej już dwadzieścia lat temu przenieśliśmy do piwnicy pod świątynią, ponieważ tutaj obok trzeba było zrobić miejsce dla pewnego jubilera. Wierz mi pan, nie jest nic a nic gorszą od twojej Elzy.

Kochanek ani chciał o tem słyszeć.

— Elzo! Elzo! — wołał, pochylając się nad kamiennemi taflami.

— Zdaje mi się, że napróżno się pan trudzisz. Ona odeszła, jak i tylu innych. Skąd pan możesz wiedzieć, na ile lat miała zasnąć? Teraz twoja ukochana ma pewno dzieci, a kto wie — może nawet i wnuki.

Kapłan zwrócił się do mnie:

— Spójrz pan tam, naprawo, gdzie pada promień słońca; od dwudziestu lat leży tam umarły; jaki ma szczęśliwy wyraz twarzy. Kiedy przyszedł tutaj, miał troje dzieci, dwóch synów i córkę, które wychowywał według jakiegoś specjalnego, przez siebie wynalezionego systemu. Ten dziwak marzył, że jego dzieci wyrosną na świętych, albo na bohaterów i pragnął, zbudziwszy się, usłyszeć o ich sławie i bogobojności. Pamiętam doskonale, jak wszyscy czworo stali tu, w tem samem miejscu, gdzie my teraz stoimy..

Kapłan poprawił osuniętą rękę poety, który zesztywniał na sto lat, by ujrzeć wielkie swoje dzieło, i skierował się ku wyjściu.

— Zaczekaj pan! Zaczekaj! A zakończenie tej historji! — Krzyknąłem za nim.

— Najstarszy syn zapił się na śmierć, młodszy jest lichwiarzem, córka — gdzieś u Venturia..

Grabarze na zwyczajnych cmentarzach nie byli mniej obojętni na ludzkie cierpienia i nieszczęścia, aniżeli kapłani w świątyni Człowieka, ci ostatni bowiem widywali nietylko śmierć, lecz i zmartwychwstanie, które niejednokrotnie bywało stokroć gorsze od samej śmierci.

W Heljopolisie znajdowała się cała sekta zasypiających, którzy czekali na zapanowanie na ziemi państwa Bożego, sprawiedliwości i miłości. Tymczasem jednak, nie mając najmniejszej ochoty mieszać się do biegu historji, zasypiali na trzydzieści trzy lata w suchych i ciepłych piwnicach pod halami targowemi; był to lokal bardzo wygodny, oświetlony dwoma rzędami wąskich okien, opatrzonych żelaznemi kratami. Wyczekujacy nastania państwa Bożego budzili się po to tylko, by zobaczyć, do jakiego stopnia doskonałości doszła już ludzkość.

Przekonawszy się, że wszystko jest po staremu, albo nawet gorzej, niż dawniej, zaczynali wymyślać, prawili kazania, nauki moralne i wszczynali taki gwałt, że trzeba ich było uśmierzać aż przy pomocy policji. Na placu Wiary codziennie można było spotkać kilkunastu takich sekciarzy, którzy zaczepiali przechodniów, namawiając ich do opamiętania się i pokuty. Bladzi, z opuchniętemi twarzami, odziani w białe szaty, w których chcieli się zjawić na święto miłości i sprawiedliwości, ludzie ci wzbudzali powszechną pogardę, będąc przedmiotem złośliwych drwin. Stworzony w ich wyobraźni świat, tak dalece różnił się od rzeczywistego, iż wielu sekciarzy wolało skończyć życie gdzieś w rzece, aniżeli pozostawać wśród mieszkańców Heljopolisu.

Z świątyni człowieka po szerokich, marmurowych schodach o trzystu stopniach schodziło się do dzielnicy, zamieszkałej przez mistyków, magów, proroków, teozofów i wróżbitów.

W tej posępnej dzielnicy, dokąd nigdy prawie nie zaglądało słońce, wygłodniali filozofowie z resztek dawnych wierzeń wykrawali nowe systematy religijne; tutaj można było zamówić sobie bóstwo według własnego gustu, zupełnie tak samo, jak się obstalowuje meble, lub ubranie.

Zgodnie z rozporządzeniem parlamentu heljopoliskiego, cuda wolno było robić tylko w specjalnym lokalu, dokąd widzów wpuszczano za drobną opłatą. Tam, na podwórzu, wybrukowanem czerwonym kamieniem, traciły swą moc wszystkie prawa przyrody. W ciągu kilku minut wyrastały krzaki, a nawet całe drzewa, rzucone w górę kamienie nie wracały na ziemię; w jasny dzień widziało się księżyc i gwiazdy; ludzie unosili się w powietrzu i spacerowali po powierzchni wody w wielkim basenie, który jedną stroną dotykał do muru. Wszystko to były sztuki dla niewymagającego tłumu robotników i majstrów, którzy szeroką falą napływali przez wrota na dziedziniec cudów; dla bardziej wymagających, lub niedowierzających widzów magowie mieli w pogotowiu nierównie bardziej skomplikowane i niepodobne do objaśnienia zjawiska. Jedną z najbardziej zadziwiających sztuk była zamiana osobowości. Pierwszy lepszy biedak za niewielką opłatą mógł się czasowo zamienić, w kogo tylko zapragnął. Znałem pewnego staruszka, buchaltera Zjednoczonego Banku, który każdą wolną chwilę spędzał na dziedzińcu cudów, w nawpółciemnym pokoju, z niskim sufitem, gdzie niepojętym jakimś sposobem, zamieniał się w króla. Ale sztuka magów na tem się jeszcze nie kończyła; mogli oni zamieniać człowieka w jakie kto chciał zwierzę. W ciągu kilku minut gość przeżywał dziwne, niepojęte rzeczy. Widział się to wśród dziewiczych lasów, to wśród pustyni, w głębi oceanu, a nawet na przeróżnych planetach. Wszystkie te obrazy przesuwały się, jak wicher, przed oczyma jego duszy, a gdy zbudził się do rzeczywistego życia, nie chciał wierzyć, iż spał zaledwie dwie, lub trzy minuty.

Nazajutrz po otrzymaniu z obserwatorium wiadomości o ukazaniu się komety, około szóstej wracałem z redakcji i przystanąłem koło świątyni Człowieka, by spojrzeć na niebo. Słońce już zaszło, lecz od zachodu szła srebrzysta światłość tak silna, że wszystkie przedmioty rzucały wyraźne, głębokie cienie. Gmachy za rzeką i aeroplany, krążące nad miastem, wydawały się, jakby spowite w świetlistą mgłę. Komety nie było widać, chociaż w tłumie, który się zgromadził pomiędzy świątynią Ozyrysa, a katedrą ateusza Ploompera, wyciągało się ku niej setki rąk; jedni mówili, że widzą biały ogon komety naprawo, nad linją domów, inni — wprost nad swojemi głowami, inni jeszcze poczytywali za groźną gwiazdę zielone latarnie pocztowego aeroplanu, zwolna lecącego wzdłuż ruin dawnego nasypu kolejowego. Kapłani, teozofowie i inni pośrednicy pomiędzy niebem a ziemią, snujący się po placu, zachowywali się nader dziwnie. Możnaby powiedzieć, że ucieszyło ich ukazanie się złowrogiej komety i niezmiernie szczegółowo, z wielkim zapałem opowiadali o okropnościach, jakich doczekają się ludzie za karę za swoje grzechy. Tuż koło mnie zgromadził się ogromny tłum, by posłuchać, co mówił rozpustny kapłan Klaudiusz, nie mający żadnej religji i służący wszystkim bogom.

— Doigraliście się, — krzyczał Klaudiusz, wymachując czarnym posochem nad głowami słuchaczów. — Zginiecie, boście nie czcili ołtarzy, ani sług nieba, nie pomoże wam teraz ani nauka, ani polityka!.. będziecie się modlić i modlitwa was nie zbawi, sąd wydał wyrok i wszyscy jesteście skazani na śmierć w niebieskim płomieniu.

Kapłan zeszedł z pagórka, nie przestając wykrzykiwać bez związku, grożąc i przeklinając. Za nim szła gromada ludzi, z których jedni płakali, drudzy zaś obrzucali Klaudiusza wymysłami, piaskiem i błotem. Jakiś ulicznik, wdrapawszy się na mur, wylał Klaudiuszowi całe wiadro wody na głowę. Idąc dalej placem Wiary, wszędzie widziałem podobne sceny. Tłum widocznie nie zdawał sobie jeszcze dokładnie sprawy z doniosłości przepowiedni, wypowiadanych przez kapłanów, którzy zawsze zresztą mieli zwyczaj straszyć przesądną ludność Heljopolisu okropną zemstą niebios. Ci słudzy ołtarzy podobni byli do właściciela ogrodu zoologicznego, który ma w kieszeni klucz od klatek z drapieżnemi zwierzętami. Każdej chwili można było pootwierać klatki i wypuścić na bezbronną ludność dzikie, wygłodniałe zwierzęta. Przypominając sobie wszystkie wypadki, poprzedzające zagładę ziemi, z wszelką pewnością mogę twierdzić, że panika zaczęła się szerzyć najpierw w dzielnicy Wiary. Kiedy jeszcze w innych częściach miasta, rozłożonego na przestrzeni tysiąca przeszło kwadratowych wiorst, życie szło zwykłym trybem, dokoła świątyni już działy się sceny, przypominające ostatnie dni świata. Olbrzymie tłumy, wśród których przeważały kobiety, rzucały się jak w konwulsjach od jednego ołtarza do drugiego; padano na kolana, tarzano się w prochu na kamiennych płytach, modlono się, lub przeklinano. Miarowe bicie w ogromne, miedziane gongi zlewało się ze śpiewami pogrzebowemi i dzikimi krzykami proroków. Tutaj, u podnóża świątyni Ozyrysa, narodził się ten ślepy strach, który później miljony ludzi popchnął do samobójstwa, zanim jeszcze ziemia spotkała się z kometą.

Pogoda była wciąż prześliczna, a słońce wdzierało się nawet w najbardziej zaciemnione zakątki świątyni. Świetliste plamy kładły się na kamiennych stopniach, na posadzkach i murach, metalowe ozdoby rzucały snopy skrzących się promieni, zalane słonecznem światłem marmurowe posągi wydawały się jakby żywe. Gwarne, barwne tłumy nadawały miastu odświętny wygląd. W świątyni Ozyrysa działy się dziwne sceny; podczas gdy w jednym jej kącie odprawiano uroczyste nabożeństwo, w drugim gromada tkaczów, którzy zbiegli się tu z przedmieścia, rozbijała na drobne kawałki figury bożka, deptała nogami większe złomy i rzucała niemi w kolorowe szyby. Błękitny dym, snujący się z wielkich, bronzowych kadzielnic, mieszał się z ciężką, białą kurzawą, podnoszącą się z rozbitych posągów. Już w tych pierwszych dniach paniki wielu ateuszów znalazło się naraz wśród zastępów wierzących, ludzie religijni zaś zamieniali się niespodzianie w nieprzejednanych wrogów milczących bożków. Zajścia przybrały tak dalece groźny nastrój, iż rząd chciał wysłać do dzielnicy Wiary wojsko i policję; ale że zgodnie z 127 paragrafem praw zasadniczych w Heljopolisie ludziom uzbrojonym nie wolno było wchodzić do świątyń, zatem do parlamentu coprędzej wniesiono projekt do prawa o zniesieniu tego paragrafu „z powodu najzupełniej wyjątkowych okoliczności”, jak było powiedziano w memorjale wyjaśniającym. Na nieszczęście obrady w parlamencie niesłychanie się przeciągnęły, ponieważ leader partji konserwatywnej zamyślił z powodu tej kwestji obalić ministerjum liberalne. Przeciwnicy sprzeczali się tak długo, aż ludzkość została się zupełnie bez religji. Całe miasto zajmowało się wypadkami na placu Gwiazdy więcej, aniżeli kometą, która zresztą dotychczas była widzialną jedynie dla astronomów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: