- W empik go
Ostatnie dni w komunie. Emigracja - ebook
Ostatnie dni w komunie. Emigracja - ebook
Minęło ćwierć wieku od momentu mojej emigracji i sytuacja na świecie diametralnie się zmieniła. Upadła komuna, żelazna kurtyna, mur berliński. Wolność odzyskały wszystkie Demoludy będące od końca II Wojny Światowej przez 50 lat wasalem Sowietów. Wszystkie granice w Europie są otwarte i można je przekraczać bez ograniczeń. Mając paszport w kieszeni, świat stoi otworem. Niewiele osób w tej chwili pamięta restrykcje „najlepszego ustroju na świecie”, tworzącego jeden wielki Gułag, oddzielony żelazną kurtyną od reszty wolnego świata. Ta książka ma go przypomnieć.
Autor
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7942-005-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wróciłem do domu z pracy na kontrakcie w Libii w połowie czerwca 1982 roku i miałem jeszcze ponad czterdzieści dni urlopu płatnego przez firmę eksportową Dromex. Po tym urlopie miałem obowiązek zgłosić się do pracy w moim macierzystym zakładzie, z którego zostałem skierowany na kontrakt, aby nie stracić ciągłości pracy.
Oficjalnie nadal trwał stan wojenny, ale nie zauważyłem widocznych zmian w naszym mieście i w okolicy. Na początek, zaraz po przyjeździe, mieliśmy bardzo dużo spraw do załatwienia i trzeba było jeździć po całej Polsce, ale po dwóch tygodniach wszystko już mieliśmy załatwione i zaczęło się normalne, codzienne życie.
Mój urlop oficjalnie kończył się ostatniego dnia sierpnia, ale otrzymałem zawiadomienie, aby natychmiast porozumieć się w pilnej sprawie z prezesem naszej spółdzielni. Po zgłoszeniu się na rozmowę, prezes prosił mnie, abym natychmiast wrócił do pracy na stanowisko kierownika Działu Kadr, a resztę urlopu wykorzystał w późniejszym terminie. Wieloletnim kierownikiem tego działu był Zbyszek Kwiatkowski, musiało się więc coś wydarzyć.
Obiecałem przyjść normalnie do pracy na drugi dzień rano, o siódmej. Zgłosiłem się w sekretariacie i prezes kazał mi iść do Działu Kadr, przejąć biurko i dokumenty kierownika. W kadrach dowiedziałem się od Halinki, długoletniej pracownicy tego działu, że Rada Spółdzielni czyni jakieś podjazdy pod prezesa i szuka pretekstu, aby go odwołać.
W myśl naszego statutu, prezesa spółdzielni powoływała i mogła odwołać w każdym czasie Rada Spółdzielni, ale musiał być do tego jakiś konkretny powód, uzasadnione zarzuty w pracy lub w kontaktach z innymi firmami współpracującymi ze spółdzielnią. Pierwszymi prezesami byli ludzie z załogi spółdzielni, wybierani przez Radę Spółdzielni i zatwierdzani przez załogę na walnym zebraniu, ale każdy z nich musiał należeć do partii. Raz w roku, po zatwierdzeniu bilansu, odbywało się walne zebranie wszystkich członków spółdzielni, na którym udzielano prezesowi i Zarządowi Spółdzielni absolutorium. Nowego prezesa spółdzielni przywieziono w „teczce” z Miejskiego Komitetu PZPR w połowie lat sześćdziesiątych, na miejsce poprzednika, przeniesionego do Spółdzielni „Skała” na takie samo stanowisko. Dla tymczasowego prezesa, którego wybrała Rada Spółdzielni, przygotowano nową posadę zastępcy prezesa ds. handlowych.
To się nie podobało większości załogi i Radzie Spółdzielni, która wg statutu powoływała prezesa. Kompetencje rady określone szczegółowo w statucie spółdzielni okazały się fikcją, bo prezesa mianował Komitet Miejski PZPR, a rada tylko akceptowała nominację. Tak było w większości zakładów w tamtym okresie, dyrektorem lub kierownikiem zakładu mógł zostać tylko ktoś z partyjnej nomenklatury, a dobrzy fachowcy mogli być tylko zastępcami. Tylko nielicznym, wybitnym fachowcom udało się uniknąć wcielenia do partii i pozostania na stanowisku dyrektora, prezesa lub kierownika, ale za to obstawiano ich partyjnymi zastępcami albo donosicielami, aby w razie ich destrukcyjnej działalności w porę donieść gdzie trzeba.
Nowy prezes był działaczem partyjnym z przekonania i wieloletnim kierownikiem Działu Kadr w strzegomskim zakładzie Zremb, dla niego partia była największym autorytetem. Jeszcze w czasie mojej pracy na stanowisku kierownika Działu Zaopatrzenia i Transportu nieustannie dochodziło do tarć pomiędzy Radą Spółdzielni a nowym prezesem. Umiejętnie podsycał to prezes handlowy, będąc w dobrej komitywie z radą, ale otwartej walki nie prowadził, starając się być w cieniu. Osobiście byłem wrogiem wszelkiego rodzaju kacyków postawionych przez komitet do rządzenia, ale zaopatrzenie, zbyt i transport podlegały prezesowi handlowemu i nie miałem z głównym prezesem zbyt wiele do czynienia.
Spółdzielnia szybko się rozwijała i zatrudniała w okresie największego rozkwitu prawie czterystu pracowników, w tym umysłowych było aż 48. Spółdzielnia miała czynne cztery zakłady produkcyjne, w tym jeden we wsi Kostrza. Mieliśmy swój ośrodek wczasowy w Olejnicy, utrzymywany z funduszu socjalnego spółdzielni. Za minimalną opłatą mogli z niego korzystać wszyscy pracownicy. Ośrodek ten był oczkiem w głowie prezesa i na jego polecenie pojechałem do Warszawy kupić dwie żaglówki Mak, którymi można było pływać bez karty żeglarskiej, na zwykłą kartę pływacką. Wszystkie domki naszego ośrodka były wybudowane przez grupę budowlaną spółdzielni, wyposażone w sprzęt z funduszu socjalnego i pomalowane przez pracowników. Wszystko było dobrze zorganizowane i to stanowiło dużą zasługę prezesa. Wielu osobom to się nie podobało i dlatego ciągle były jakieś pretensje, podejrzenia, posądzenia – jak zwykle u Polaków. W tej atmosferze nie dało się pracować z pełnym zaangażowaniem i w końcu prezes miał dość tych podjazdów.
Ja osobiście nie miałem do niego zastrzeżeń i uważałem go za porządnego człowieka, mimo że był bardzo partyjny i był moim politycznym przeciwnikiem. Przyjął mnie do pracy w 1976 roku na bardzo odpowiedzialne stanowisko, mimo że doskonale wiedział, że zwolniono mnie z kasyna jako wroga socjalistycznego systemu. Powierzył mi stanowisko kierownika zaopatrzenia, wiedząc, że brak jakiegoś materiału oznaczał zastój w produkcji i wielotysięczne straty dla spółdzielni. Podpisał mi też zgodę na wyjazd do pracy na kontrakcie w Libii, zastrzegając sobie tylko w miarę równorzędne zastępstwo.
Rada Spółdzielni koniecznie chciała go odwołać i ciągle szukała jakiegoś pretekstu, a nawet zatrudniła radcę prawnego z Wrocławia, mimo że spółdzielnia miała stałego radcę. Myślę, że wpływ na atmosferę wokół prezesa miała ciągle nielegalna Solidarność, której członkami była większość Rady Spółdzielni z Kaziem Dębowskim i Zygmuntem Chudzią na czele, ale te sprawy mnie nie interesowały i nie szukałem na to dowodów. Wiedziałem doskonale, że jestem ciągle pod dyskretną obserwacją tajnych współpracowników Służby Bezpieczeństwa, a w spółdzielni było co najmniej dwóch, których dobrze znałem.
Przez cały okres mojej pracy na stanowisku kierownika zaopatrzenia nigdy nie podpadłem i nie zawiodłem, dlatego prezes miał do mnie zaufanie. Sytuacja w spółdzielni była bardzo napięta i prezes potrzebował kogoś zaufanego do prowadzenia korespondencji z radą. Wieloletnią sekretarką prezesa była Krystyna, żona przewodniczącego Rady Spółdzielni. Wszystkie sprawy przechodzące przez sekretariat znała szczegółowo Rada Spółdzielni. Informacje o telefonach, wizytach i innych kontaktach prezesa znała z pierwszej ręki. Dlatego prezes czuł się osaczony przez osobistych wrogów i miał w pewnym sensie związane ręce – nie mógł zwolnić ani przenieść sekretarki na inne stanowisko. To właśnie było powodem ściągnięcia mnie z urlopu i ulokowanie w Dziale Kadr jako kierownika. Prezes zastrzegł jednak, że wszystkie pisma kierowane do Rady Spółdzielni muszą być konsultowane z nim osobiście.
Trochę czasu upłynęło, zanim się połapałem w sytuacji, aby mieć własną opinię na temat konfliktu. Z nikim nie dzieliłem się swoimi spostrzeżeniami, ale spór miał wyraźnie podłoże polityczne. Nikt w spółdzielni nie wiedział o mojej przeszłości ani nie znał moich poglądów, bo z tym nie mogłem się afiszować.
W dziale kadr niewiele miałem do roboty, bo prawie wszystko wykonywała wieloletnia pracownica tego działu Halinka, ale pisma do rady redagowałem osobiście i zawsze musiałem iść do prezesa w celu sprawdzenia treści i uzyskania podpisu. Czasem musiałem wielokrotnie zmieniać treść przygotowanego pisma i przedstawiać ją prezesowi, by można było nanieść kolejne poprawki.
Strudzony ciągłą korespondencją z radą, pewnego dnia prezes poszedł na zwolnienie lekarskie, co oznaczało powolne zakończenie jego egzystencji w spółdzielni. Rada natychmiast zareagowała, posądzając prezesa o symulację i przedstawienie fałszywego zwolnienia lekarskiego, ale nikt nic nie mógł zrobić, nawet radca prawny rady, z uwagi na przepisy Kodeksu pracy chroniące osoby przebywające na zwolnieniu lekarskim, a udowodnienie fałszerstwa nie było takie proste.
W zastępstwie chorego prezesa w spółdzielni rządził wiceprezes ds. handlowych Wacław Kubryński, były główny księgowy i eksprezes. Po upływie jakiegoś czasu, w porozumieniu ze swoim radcą prawnym, rada odwołała zaocznie prezesa i zwolniła go ze stanowiska kierownika spółdzielni, nadal wypłacając mu normalną pensję za przebywanie na zwolnieniu lekarskim.Rozdział II Awans
Pewnego dnia przewodniczący rady, Zygmunt, zapytał mnie podczas rozmowy w cztery oczy, czy się zgadzam na nominację na prezesa spółdzielni, bo rada musi wiedzieć, zanim podejmie uchwałę, rozpatrując kilku kandydatów. Wyraziłem zgodę na proponowane mi stanowisko i wpisanie mnie na listę kandydatów. Rada Spółdzielni przegłosowała moją kandydaturę i z dniem 17 lutego 1983 roku zostałem prezesem zarządu i kierownikiem Spółdzielni „Stop” w Strzegomiu.
Uzasadnienie mojego wyboru dotarło do mnie na zabawie po walnym zgromadzeniu wiosną 1983 roku. Jeden z podpitych członków rady powiedział mi, że wybrany zostałem prezesem dlatego, że wróciłem z kontraktu i mam dosyć pieniędzy, więc nie będę musiał kraść, jestem członkiem spółdzielni ponad pięć lat, mam ukończone studia prawnicze i jestem członkiem partii, więc miejscowy komitet nie będzie miał do mnie żadnych zastrzeżeń.
Faktycznie zostałem prezesem z wyboru Rady Spółdzielni, a nie z nominacji komitetu PZPR i nie przywieziono mnie „w teczce”, jak to powszechnie praktykowano w tamtych czasach. Byłem zaskoczony, że komitet nie miał zastrzeżeń do decyzji Rady Spółdzielni, mimo zwolnienia mnie z kasyna ze względów politycznych.
W ten sposób znalazłem się wśród strzegomskiej elity, między innymi wśród tych, co po zwolnieniu z kasyna na żądanie kontrwywiadu traktowali mnie jak czarną owcę. Nikt wtedy nie chciał się przyznać do znajomości ze mną, a moje starania o przyjęcie do pracy kończyły się na obiecankach. Nie miałem pretensji do nikogo, bo takie były czasy i każdy pilnował swojego stołka.
Przeniosłem się z Działu Kadr do gabinetu prezesa i tam rozpocząłem urzędowanie. Sekretarka załatwiła mi nowe pieczątki, a w strzegomskim banku złożyłem nowe wzory podpisów na dokumentach finansowych. Należało złożyć wizyty we wszystkich strzegomskich zakładach, począwszy od I sekretarza Miejskiego Komitetu PZPR i Prezydium Miasta, a skończywszy na wszystkich spółdzielniach. Na zasadzie wzajemności, jak w dyplomacji, musiałem przyjmować u siebie delegacje i dyrektorów wszystkich miejscowych zakładów.
Powoli nasze kontakty rozszerzyły się na sąsiednie miasta i firmy zainteresowane naszą produkcją. Wytwarzanie aluminiowych nakryć stołowych było tylko ułamkiem naszej produkcji odlewniczej żeliwa, mosiądzu i aluminium, ale – ze względu na braki towaru na rynku – władza naciskała na produkcję rynkową, a także na eksportową – z uwagi na dewizy.
Moja praca w Spółdzielni „Stop” na stanowisku prezesa i kierownika spółdzielni nie miała nic wspólnego z prowadzonym przez żonę pawilonem handlowym i starałem się te sprawy wyraźnie oddzielać, ale ludzie w małym miasteczku i tak uważali, że to mój prywatny interes, a nie żony.