Ostatnie dziecko lasu. Jak ocalić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook
Ostatnie dziecko lasu. Jak ocalić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook
Jak uchronić dzieci przed zespołem deficytu natury?
W przeciągu ostatnich kilku dziesięcioleci radykalnie zmienił się sposób rozumienia i doświadczania przyrody przez dzieci. Dzieciaki są dziś świadome globalnych zagrożeń dla środowiska naturalnego, ale ich fizyczny kontakt i intymna relacja z przyrodą powoli odchodzą w zapomnienie.
Choć z badań wynika, że kontakt z przyrodą wspomaga leczenie ADHD, poprawia koncentrację i koordynację ruchową, regeneruje umysł i ciało, na całym świecie – nie tylko w krajach rozwiniętych – wzrasta liczba osób, których kontakt z naturą ograniczony jest do minimum.
„Ostatnie dziecko lasu” to książka, która radykalnie zmienia sposób myślenia o przyszłości – naszej i naszych dzieci. Richard Louv nie zachęca do powrotu do leśnej chaty, ale pokazuje, jak pogodzić wyzwania współczesnego świata z jego nowoczesnymi technologiami z nienadążającymi za nimi potrzebami ludzkiego organizmu.
Książka Richarda Louva została przetłumaczona na kilkanaście języków, wywołując liczne dyskusje wśród nauczycieli, lekarzy i rodziców. Stworzony przez niego termin zespół deficytu natury trwale wpisał się do debaty o zrównoważonym rozwoju.
Bardzo dobra książka o tym, czym kiedyś było dzieciństwo, i czym powinno dziś być oraz dlaczego tak ważny jest kontakt dzieci z przyrodą. Zresztą nie tylko dzieci. Bez zaglądania w różne zakamarki, włóczenia się po lesie albo łąkach, lub podglądania innych stworzeń po prostu nie będziemy szczęśliwi i nic nam tego nie zastąpi.
Adam Wajrak
przyrodnik i dziennikarz
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66750-21-0 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I stawało się pierwszą rzeczą, na którą spojrzało,
A przedmiot ten stawał się częścią jego na cały dzień lub na część dnia,
Albo na kilka lat lub na długie lata.
Wczesne bzy stawały się częścią tego dziecka,
I trawa, i świtu blaski białe i czerwone, białe i czerwone goździki, i śpiew muchołówki,
I marcowe jagnięta, i jasnoróżowe prosięta, i źrebię, i cielę…
—WALT WHITMAN
Było raz dziecko, które szło naprzód
w tłum. Krzysztofa Boczkowskiego
„Lubię się bawić w środku, bo tam są wszystkie
urządzenia elektryczne.”
—CZWARTOKLASISTA Z SAN DIEGOPODZIĘKOWANIA
Jak większość książek, także i ta była pracą zbiorową. Moja żona, Kathy Frederick Louv, i synowie, Jason oraz Matthew, udzielali mi logistycznego, emocjonalnego i intelektualnego wsparcia. Przeszli też przez cały proces badawczy.
Książka nie ukazałaby się bez pomocy wydawczyni Elisabeth Scharlatt i agenta literackiego Jamesa Levine’a. Elisabeth patrzyła na wszystko życzliwym, lecz krytycznym okiem. Zapewniała korzeniom przestrzeń do wzrostu, ale łagodnie, acz stanowczo przycinała niesforne pędy. Współpraca z nią to sama radość. Również Amy Gash z wydawnictwa Algonquin udzielała mi budującego wsparcia, podobnie jak Craig Popelars, Ina Stern, Brunson Hoole, Michael Taeckens, Aimee Bollenbach, Katherine Ward i pozostali członkowie zespołu wydawniczego. Ciężka praca korektorska przypadła mojemu utalentowanego przyjacielowi, niemal już bratu, Deanowi Stahlowi. Nie do przecenienia jest pomoc redaktorska, jaką zaoferowali mi John Shore, Lisa Polikov, Cheryl Nicchitta oraz moi redaktorzy w San Diego Union Tribune: Bill Osborne, Bernie Jones, Lora Cicalo, Jane Clifford, Karin Winner i Peter Kaye. W odpowiednich momentach na ziemię sprowadzali mnie John Johns, David Boe, Larry Hinman, Karen Kerchelich, Rosemary Erickson, R. Larry Schmitt, Melissa Baldwin, Jackie Green, Jon Funabiki, Bill Stothers, Michael Stepner, Susan Bales, Michael Goldstein, Susan White, Bob Laurence, Jeannette De Wyze, Gary Shiebler, Anne Pearse Hocker, Peter Sebring, Janet Fout, Neal Peirce, LaVonne Misner, Melissa Moriarty, a przede wszystkim, jak zawsze świecąc przykładem, Michael Louv.
Choć nie jest przyjęte, by pisarz dziękował autorom dzieł cytowanych w swojej książce, staranność (skrupulatność) oraz szacunek nakazują mi wyrazić wdzięczność trzem grupom. Pierwsza z nich to nauczyciele, a zwłaszcza John Rick, Brady Kelso, Tina Kafka, David Ward i Candy Vanderhoff, którzy zachęcali uczniów do dzielenia się ze mną swoimi przemyśleniami. Druga to sami uczniowie (imiona niektórych zostały przeze mnie zmienione). Trzecia to wielce użyteczna grupa naukowców, którzy w ostatnich latach rozpoczęli pracę na tym polu. Jestem szczególnie wdzięczny Louise Chawli, która nie tylko podzieliła się ze mną własnymi odkryciami, ale również wskazała mi prace innych badaczy. Przepraszam tych, których dokonania w tej dziedzinie są bezcenne, lecz do których nie odwoływałem się w sposób bezpośredni.
To już drugie wydanie tej książki. Mam dług wdzięczności wobec Cheryl Charles i Alicii Senauer, które podjęły się aktualizacji przywoływanych badań. Jestem też wdzięczny Martinowi LeBlancowi, Amy Pertschuk, Marti Ericksonowi, Johnowi Parrowi, Stephenowi Kellertowi, Yusufowi Burgessowi, Chrisowi Kruegerowi, Mike’owi Pertschukowi, Kathy Baughman McLeod, Nancy Herron, Bobowi Peartowi oraz po raz kolejny Cheryl Charles, za założenie Sieci „Dzieci i przyroda” (Children & Nature Network), która podtrzymuje dziedzictwo tej książki.
Na końcu chciałbym podziękować Elaine Brooks, która niestety nigdy nie przeczyta książki, do napisania której mnie inspirowała, lecz której głos słychać na jej kartach.WPROWADZENIE
Pewnego wieczoru, kiedy moi chłopcy byli młodsi, siedzieliśmy w restauracji, a dziesięcioletni wtedy Matthew spojrzał na mnie znad talerza i zapytał z powagą: „Tato, dlaczego było fajniej, kiedy ty byłeś dzieckiem?”.
Zapytałem, co ma na myśli.
„No ciągle tylko opowiadasz o swoich lasach i domkach na drzewie, i jak jeździłeś na koniu niedaleko tamtego bagna”.
W pierwszej chwili pomyślałem, że jest na mnie zły. Rzeczywiście często opowiadałem mu, jak używaliśmy sznurka i kawałków wątróbki do łapania raków w strumyku, a więc o czymś, czego próżno dziś szukać wśród dziecięcych zabaw. Jak wielu rodzicom, zdarza mi się idealizować swoje dzieciństwo i obawiam się, że zbyt często okazuję lekceważenie dla sposobów zabawy i przygód własnych dzieci. Mój syn mówił jednak całkiem poważnie, czuł, że omija go coś bardzo ważnego.
I miał rację. Moi rówieśnicy – pokolenie wyżu demograficznego – czy też starsi Amerykanie oddawali się swego rodzaju nieskrępowanej, bliskiej naturze zabawie, która w epoce telefonów komórkowych, sms-owania i Nintendo wydaje się jakimś osobliwym przeżytkiem.
W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci radykalnie zmienił się sposób rozumienia i doświadczania przyrody przez dzieci. Nastąpiło całkowite odwrócenie sytuacji. Dzieciaki są dziś świadome globalnych zagrożeń dla środowiska naturalnego, ale ich fizyczny kontakt i bliska relacja z przyrodą powoli odchodzą w zapomnienie. Zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy ja byłem dzieckiem.
Kiedy byłem mały, w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że moje lasy znajdują się w ekologicznej łączności z innymi lasami. W latach 50. nikt nie mówił o kwaśnych deszczach, dziurze ozonowej czy globalnym ociepleniu. Mimo to świetnie znałem swoje lasy i pola, znałem każdy zakręt strumyka i zagłębienie w piaszczystych ścieżkach. Wędrowałem po nich nawet we śnie. Współczesne dzieciaki z pewnością opowiedzą nam wszystko o amazońskich lasach tropikalnych, lecz nie o tym, kiedy ostatnio samotnie spacerowały po lesie albo leżały na łące, wsłuchując się w świst wiatru i obserwując przepływające nad ich głowami chmury.
Ta książka dotyczy rosnącej przepaści między naszymi dziećmi a światem przyrody oraz jej środowiskowych, społecznych, psychologicznych i duchowych konsekwencji. Powołuję się w niej na coraz obszerniejszy materiał badawczy, który wskazuje na to, jak ważny jest kontakt z przyrodą dla zdrowego rozwoju dziecka – jak również osoby dorosłej.
Choć skupiam się tu przede wszystkim na dzieciach, to sporo miejsca poświęcam także tym, którzy urodzili się w przeciągu ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleci. Zmiana, która nastąpiła w naszym stosunku do świata przyrody, jest porażająca nawet w tych okolicznościach, które – mogłoby się zdawać – z definicji sprzyjają bliskiemu kontaktowi z przyrodą. Jeszcze nie tak dawno obóz letni był miejscem, gdzie spało się pod namiotami, chodziło po lasach, zdobywało wiedzę o roślinach i zwierzętach oraz opowiadało przy ognisku historie o duchach i drapieżnych bestiach. Ale dzisiaj „obóz letni” coraz częściej oznacza wczasy odchudzające albo obóz komputerowy. Dla młodszego pokolenia przyroda bliższa jest abstrakcji niż rzeczywistości. Coraz częściej jest czymś, co się obserwuje, konsumuje, zakłada na siebie – i ignoruje. Niedawno emitowano w telewizji reklamę przedstawiającą samochód terenowy z napędem na cztery koła pędzący wzdłuż oszałamiająco pięknego górskiego potoku. Na tylnym siedzeniu samochodu siedziało dwoje dzieci i oglądało na wysuwanym ekranie film, zupełnie nieświadome widoku za oknem.
Sto lat temu historyk Frederick Jackson Turner oświadczył, że nastąpił koniec amerykańskiego „efektu pogranicza”. Jego teza nadal stanowi przedmiot debat i dyskusji. Ale dzisiaj przekraczamy podobną i jeszcze istotniejszą granicę.
Nasze społeczeństwo uczy młodych ludzi unikania bezpośredniego kontaktu z przyrodą. Taką lekcję daje nam szkoła, rodzina, a nawet organizacje turystyczno–krajoznawcze; została ona wpisana w prawne i regulacyjne struktury naszych społeczności. Nasze instytucje, plany zagospodarowania przestrzeni miast i przedmieść oraz postawy kulturowe nieświadomie przedstawiają przyrodę jako źródło wszelkiego nieszczęścia, a otwartą przestrzeń pozbawiają jej konotacji z radością i samotnością. System szkolnictwa, media i rodzice, kierowani pozytywnymi pobudkami, w rzeczywistości tylko odstraszają dzieci od zabawy w lasach i na polach. Na uczelniach, rządzących się zasadą „opatentuj albo zgiń”, jesteśmy świadkami śmierci historii naturalnej, która zanika w miarę, jak praktyczne dziedziny takie jak zoologia, ustępują miejsca tym bardziej teoretycznym i opłacalnym, jak na przykład mikrobiologia i inżynieria genetyczna. Szybki rozwój technologii zaciera granice między człowiekiem, zwierzęciem i maszyną. Postmodernistyczne stwierdzenie, że rzeczywistość jest jedynie konstruktem – a my sami tym, co sobie zaprogramujemy – obiecuje człowiekowi nieskończone możliwości, lecz w miarę, jak młodzi ludzie coraz mniej czasu spędzają w otoczeniu przyrody, ich zmysły ulegają fizjologicznemu i psychologicznemu ograniczeniu, a to zmniejsza bogactwo ludzkiego doświadczenia.
Jednak w tym samym czasie, gdy więź łącząca młodych ludzi ze światem przyrody zanika, coraz większa liczba badań wskazuje na bezpośredni i jednoznacznie pozytywny wpływ przyrody na nasze zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe. Niektórzy naukowcy sugerują nawet, że przemyślany kontakt młodzieży z przyrodą bywa bardzo skuteczną formą terapii zaburzeń deficytu uwagi i innych schorzeń. Jak twierdzi jeden z badaczy, można już śmiało powiedzieć, że dzieci potrzebują kontaktu z przyrodą w takim samym stopniu, jak niezbędne jest im właściwe odżywianie czy odpowiednia ilość snu.
Zmniejszenie tego deficytu – połączenie zerwanej więzi między młodymi a przyrodą – leży w naszym interesie nie tylko ze względu na wymogi estetyki czy sprawiedliwości, ale także dlatego, że od tego zależy nasze zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe. Stawką jest też zdrowie całej planety. To, w jaki sposób młodzież reaguje na przyrodę i jak wychowa swoje dzieci, będzie wpływać na konfiguracje i warunki panujące w naszych miastach, domach – w naszym życiu codziennym. Na kolejnych stronach przyjrzę się alternatywnym ścieżkom prowadzącym do przyszłości, włączając w to jedne z najbardziej innowacyjnych ekologicznych programów szkolnych; rewizjom i innym sposobom projektowania środowisk miejskich – a więc temu, co pewien teoretyk określił mianem „zoopolii”; sposobom radzenia sobie z wyzwaniami, które stoją przed grupami ekologicznymi i zajmującymi się ochroną przyrody; oraz temu, jak organizacje wyznaniowe mogą przywrócić bliską więź z przyrodą w ramach duchowego kształcenia dzieci. Na kartach tej książki zabierają głos rodzice, dzieci, dziadkowie, nauczyciele, naukowcy, przywódcy religijni, ekolodzy i badacze z różnych części kraju. Wszyscy ci ludzie dostrzegają, że nadszedł czas na zmianę. Niektórzy z nich kreślą wizje nowej przyszłości, w której dzieci zostają na powrót zjednoczone z naturą, a środowisko naturalne jest doceniane i chronione.
W czasie badań nad tą książką żywiłem nadzieję, że wielu obecnym studentom, należącym do pierwszego pokolenia, które dorastało w oderwaniu od świata przyrody, udało się zakosztować jej na tyle dużo, by intuicyjnie zdać sobie sprawę z tego, co ich ominęło. Ta tęsknota jest źródłem siły. Ci młodzi ludzie opierają się postępującemu odchodzeniu od tego, co realne, do tego, co wirtualne, od gór do Matrixa. Oni nie zamierzają zostać ostatnimi dziećmi lasu.
Moi synowie mogą jeszcze doświadczyć tego, co pisarz Bill McKibben nazwał „końcem przyrody” – to nieskończenie smutny świat, w którym człowiek nie ma już dokąd uciec. Ale jest jeszcze jedna możliwość: wcale nie koniec przyrody, lecz odrodzenie postawy pełnej zadziwienia, a nawet radości. Nagrobek, który Jackson wystawił amerykańskiemu pograniczu, był tylko po części uzasadniony. Choć jedno pogranicze zniknęło, pojawiło się inne, na którym Amerykanie idealizowali, wykorzystywali, chronili i niszczyli przyrodę. Teraz i to pogranicze – obecne na rodzinnej farmie, w lesie na krańcu drogi, w parkach narodowych i w naszych własnych sercach – zaczyna znikać albo zmienia się nie do poznania.
Ale, tak jak i poprzednio, nasza relacja z naturą może jeszcze przemienić się w coś zupełnie innego. Ta książka opowiada o końcu pewnej epoki, ale i o zupełnie nowym pograniczu – o lepszym sposobie współżycia z przyrodą.1. Dary natury
Gdy widzę brzozy, w prawo lub w lewo schylone,
Skośne na tle pionowych krech ciemniejszych pni,
Chętnie godzę się z myślą, że to jakiś chłopak
Musiał się na nich huśtać.
—ROBERT FROST
Brzozy w tłum. Stanisława Barańczaka
Jeśli w dzieciństwie włóczyliśmy się po lasach topolowych w stanie Nebraska, hodowaliśmy gołębie na dachu w Queens, łowiliśmy bassy niebieskie w Ozark i czuliśmy, jak podnosi się fala, która przebyła tysiąc mil, zanim otarła się o naszą łódź, to ze światem przyrody połączyła nas więź, która pozostaje z nami do dzisiaj. Przyroda wciąż wywiera na nas swój wpływ – podrywa nas do lotu, niesie na swoim grzbiecie.
Dla dzieci przyroda ma wiele twarzy. To nowo narodzony cielak; zwierzak domowy, który żyje, a potem umiera; wydeptana ścieżka w lesie; fort wzniesiony wśród pokrzyw; wilgotny, tajemniczy skraj pustej działki. Niezależnie od tego, jaką przyjmuje formę, otwiera przed każdym dzieckiem starodawny, bezkresny świat, poza kontrolą rodziców. W przeciwieństwie do telewizji przyroda nie zabiera nam czasu, ona go rozszerza. Przyroda działa jak balsam dla duszy dziecka, które żyje w wyniszczającej je rodzinie albo niebezpiecznym otoczeniu. Jest jak czysta karta, na której dziecko kreśli i interpretuje na nowo fantazje kultury. Przyroda pobudza kreatywność u dziecka, domagając się wizualizacji i wykorzystania wszystkich zmysłów. Jeśli mu tylko pozwolić, dziecko zabierze swoje zagubienie w świecie do lasu, opłucze je w strumyku i wywróci na drugą stronę, żeby zobaczyć, co się tam kryje. Przyroda może też dziecko przestraszyć i ten strach ma swój cel. W przyrodzie dziecko odnajdzie wolność, wyobraźnię i prywatność: to miejsce z dala od świata dorosłych, jego własny (s)pokój.
To tylko niektóre z praktycznych zastosowań przyrody, ale na poziomie głębokim przyroda sama ofiarowuje się dzieciom – sama z siebie, a nie jako odbicie kultury. Na tym poziomie niewytłumaczalność natury sprawia, że odczuwamy pokorę.
Jak pisze jedyny w swoim rodzaju poeta przyrody Gary Snyder, odwołujemy się do dwóch znaczeń słowa „natura”, które pochodzi od łacińskiego natura – narodziny, istota, charakter, bieg rzeczy – oraz natura, nasci – narodzić się. W swoim najszerszym znaczeniu natura–przyroda obejmuje świat materialny wraz ze wszystkimi jego przedmiotami i zjawiskami, zgodnie z tą definicją częścią natury będzie też maszyna. Oraz toksyczne odpady. W innym ujęciu przyroda to „otwarta przestrzeń”. Według tej konotacji wytwór człowieka nie stanowi części natury, jest od niej osobny. Na pierwszy rzut oka Nowy Jork nie ma z przyrodą wiele wspólnego, ale przecież kryje w sobie różnego rodzaju tajemne, samowystarczalne przestrzenie dzikości, poczynając od stworzeń ukrywających się w próchnie w Central Parku, na jastrzębiach kołujących nad Bronksem kończąc. W tym sensie miasto żyje w zgodzie z szeroko pojmowanymi prawami natury, jest naturalne (tak jak i maszyna jest częścią przyrody), ale i czasami dzikie.
Rozmyślając nad relacją dzieci z przyrodą, chciałoby się odnaleźć jakąś bogatszą definicję, definicję pozostawiającą więcej miejsca na wzięcie oddechu – taką, która nie obejmuje sobą wszystkiego, ale też nie ogranicza natury do dziewiczych lasów. Snydera przyciągnęła fraza poety Johna Miltona: „cały gąszcz słodyczy”. „U Miltona słowo gąszcz zawiera w sobie całą tę niebywale realną energię i bogactwo, które często można odnaleźć w dzikich systemach. „Gąszcz słodyczy” jest jak miliardy młodych śledzi i makreli w oceanie, całe metry sześcienne krylu, nasiona dzikich traw na prerii… cała ta niebywała mnogość małych zwierząt i roślin, utrzymujących przy życiu szerszą sieć” – wyjaśnia. „Ale z drugiej strony gąszcz przywołuje na myśl chaos, erosa, nieznane, przestrzenie tabu, siedlisko tego, co zarazem ekstatyczne i demoniczne. W obu znaczeniach tego słowa jest to miejsce archetypowej mocy, nauki i wyzwania”. Rozmyślając o dzieciach i darach natury, warto pamiętać o tym trzecim, pełnym obfitości znaczeniu. Na potrzeby tej książki, kiedy używam słowa „natura” (lub „przyroda”) w sposób ogólny, mam na myśli gąszcz przyrody: różnorodność biologiczną, nadmiar – to, co można znaleźć w nieuporządkowanej przestrzeni podwórka i na urwistym grzbiecie góry. Ponad wszystko natura znajduje swoje odbicie w naszej zdolności do zadziwienia. Nasci. Narodzić się.
Choć często wyobrażamy sobie siebie w oderwaniu od przyrody, istoty ludzkie także są częścią tego gąszczu. Moje pierwsze wspomnienie, odczuwane wszystkimi zmysłami i pełne zadziwienia, to pewien zimny wiosenny poranek w Independence w stanie Missouri. Miałem wtedy jakieś trzy lata i siedziałem na wysuszonym na wiór polu za wiktoriańskim domem mojej babki, z którego łuszczyła się farba. Mój ojciec pracował obok, sadząc rośliny w ogrodzie. Rzucił na ziemię niedopałek papierosa – jak zrobiłoby to tylu innych w tamtych czasach, kiedy mieszkańcy Środkowego Zachodu beztrosko rzucali na ziemię odpadki albo wyrzucali butelki po piwie i napojach gazowanych oraz niedopałki z okien samochodów, aż iskry latały na wietrze. Sucha trawa zajęła się ogniem. Pamiętam doskonale ten dźwięk płomieni i zapach dymu, i szust! nogi ojca, kiedy zadeptywał ogień, krocząc za nim w miarę, jak ten rozprzestrzeniał się po polu.
Po tym samym polu spacerowałem wokół spadów z babcinej gruszy, zgięty w pół i zatykając nos palcami, w ostrożnej odległości od niewielkich stosów fermentującej materii, by wreszcie zdobyć się na eksperymentalny oddech. Siadałem wtedy wśród rozkładających się owoców, pełen fascynacji i odrazy. Ogień i fermentacja…
Spędzałem całe godziny, odkrywając lasy i pola na brzegu miasta. Rosły tam drzewa żółtnicy pomarańczowej ze swoimi kolczastymi, nieprzyjaznymi konarami, z których spadały lepkie, obrzydliwe owoce większe od piłki do softballu. Tych należało unikać. Ale na krawędzi lasu rosły drzewa, na które można było się wdrapać, a ich małe gałęzie były dla nas jak stopnie drabiny. Wspinaliśmy się kilkanaście metrów nad ziemię, wysoko nad żółtnicowym wiatrochronem, i z tego punktu obserwacyjnego spoglądaliśmy na dobrze znane, błękitne wstążki Missouri i na dachy nowych domów na rozpychających się jak zawsze przedmieściach.
Często wspinałem się sam. Czasem, zagubiony w swoim zadziwieniu, wchodziłem głęboko w las i wyobrażałem sobie, że jestem Mowglim z książki Rudyarda Kiplinga, chłopcem wychowanym przez wilki, i wspinając się na górę, pozbywałem się większości ubrania. Jeśli udało mi się wejść wystarczająco wysoko, gałęzie stawały się tak cienkie, że przy każdym podmuchu wiatru cały świat przechylał się w dół i w górę, i dookoła, i w górę, i w bok, i znowu w górę. Było to przerażające i wspaniałe zarazem, tak oddać się mocy wiatru. Moje zmysły wypełniały odczucia towarzyszące spadaniu, wznoszeniu się, huśtaniu, wokół mnie słychać było liście trzaskające jak kostki u dłoni, i westchnienia oraz szepty wiatru. Wiatr przyniósł też ze sobą zapachy, a i drzewo szybciej uwalniało swoją woń chłostane jego powiewem. I wreszcie pozostawał już tylko wiatr, przebijający się przez wszystkie te doznania.
Dzisiaj czasy wspinania się na drzewa mam już za sobą, ale często rozmyślam nad nieprzemijalną wartością tych wczesnych, cudownie leniwych dni. Teraz potrafię docenić ten widok aż po horyzont otwierający się z korony drzewa. Las działał na mnie równie stymulująco, jak Ritalin¹. Natura uspokajała mnie, ułatwiała koncentrację, ale i pobudzała zmysły.
„Tam, gdzie wszystkie urządzenia elektryczne”
Wielu przedstawicieli mojego pokolenia dorastało, nie doceniając darów natury. Zakładaliśmy (jeśli w ogóle przeszło nam to przez myśl), że przyszłe pokolenia też będą miały do nich dostęp. Ale coś się zmieniło. Nastąpiło to, co nazywam zespołem deficytu przyrody. Ten termin nie ma nic wspólnego z diagnozą medyczną, lecz pozwala się zastanowić nad problemem i możliwościami jego rozwiązania – dla naszych dzieci, ale także i dla nas samych.
Ja sam zdałem sobie sprawę z tego, że zaszła podobna przemiana, pod koniec lat 80., podczas badań towarzyszących pisaniu książki Przyszłość dzieciństwa poświęconej życiu rodzinnemu w czasach nowoczesnych. Przeprowadziłem rozmowy z prawie trzema tysiącami dzieci i rodziców z całego kraju, z terenów miejskich, podmiejskich i wiejskich. W klasie szkolnej i w salonie od czasu do czasu pojawiał się temat relacji dziecka z przyrodą. Często przypominam sobie tę niezwykle szczerą opinię, którą podzielił się ze mną Paul, czwartoklasista z San Diego: „Lubię się bawić w środku, bo tam są wszystkie urządzenia elektryczne”.
Podobne uwagi słyszałem w wielu klasach szkolnych. Oczywiście dla wielu dzieci natura nadal jest źródłem radości i zadziwienia. Ale innym zabawa na dworze wydaje się taka… bezproduktywna. Zabroniona. Obca. Urocza. Niebezpieczna. Przefiltrowana przez medium telewizji.
„To przez to ciągłe oglądanie telewizji” – powiedziała mi pewna mama ze Swarthmore w stanie Pensylwania. „Nasze społeczeństwo wiedzie teraz siedzący tryb życia. Kiedy byłam dzieckiem dorastającym w Detroit, ciągle bawiliśmy się na dworze. Dzieci, które zostawały w domu, były jakieś dziwne. Nie mieliśmy dostępu do żadnych wielkich przestrzeni, ale cały czas bawiliśmy się na ulicy – na pustych działkach, grając w gumę albo w baseball czy w klasy. Ulica była najważniejszym miejscem zabawy nawet dla nastolatków”.
Inny rodzic ze Swarthmore dodał, że „coś jeszcze wyglądało inaczej, kiedy byliśmy dziećmi. Nasi rodzice też siedzieli na zewnątrz. Nie żeby od razu zapisywali się na zajęcia sportowe, nic w tym rodzaju, ale przebywali poza domem, siedzieli na ganku albo tarasie, rozmawiając z sąsiadami. Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, dzieci mają się dziś najgorzej w całej historii Stanów Zjednoczonych. Ich rodzice poszli się przebiec po parku, a dzieciaki po prostu zostały w domu”.
To było jak mantra wypowiadana przez rodziców, dziadków, wujków, ciocie, nauczycieli i innych dorosłych w całym kraju, nawet tam, gdzie spodziewałem się usłyszeć inne głosy. Odwiedziłem na przykład przedmieścia Overland Park w stanie Kansas, okolice zamieszkiwane przez dość zamożną klasę średnią, niedaleko miejsca, gdzie sam dorastałem. W międzyczasie wiele lasów i pól zniknęło, ale pozostało na tyle dużo naturalnego krajobrazu, by dostarczyć okazji do zabawy na dworze. Byłem pewien, że dzieciaki bawią się tam w otoczeniu przyrody. Niezbyt często się to dzieje, jak uświadomili mnie rodzice, którzy pewnego wieczoru spotkali się w czyimś salonie, aby porozmawiać o nowym pejzażu dzieciństwa. I choć wielu z nich mieszkało w tym samym bloku, niektórzy z nich nigdy wcześniej się nie spotkali.
„Kiedy dzieci były w trzeciej lub czwartej klasie, ciągle jeszcze mieliśmy ten skwer za domem” – powiedziała jedna z matek. „Dzieciaki marudziły, że się nudzą. A ja powiedziałam: Jest wam nudno? To jazda na dwór, na skwerek za domem, i nie wracajcie wcześniej niż za dwie godziny. Znajdźcie sobie coś do roboty. Zaufajcie mi, po prostu spróbujcie. Może wam się to spodoba. Tak więc niechętnie wyszli na dwór się pobawić. I nie wrócili po dwóch godzinach, wrócili znacznie później. Zapytałam, dlaczego, a one odpowiedziały: Było super! Nie wiedzieliśmy, że może być tak fajnie! Wspinali się na drzewa, obserwowali różne rzeczy, ganiali się po polu, bawili się w takie same zabawy, jak my, kiedy byliśmy mali. Następnego dnia mówię więc Hej, znowu się nudzicie – może znowu wyjdziecie na dwór? A oni na to: E tam, już się tam bawiliśmy. I wcale nie mieli ochoty tego znowu spróbować”.
„Nie wiem, czy rozumiem, o co ci chodzi”– odpowiedział jeden z ojców. „Wydaje mi się, że moje dziewczynki lubią takie rzeczy, jak pełnia księżyca, ładny zachód słońca albo kwiaty. Lubią, kiedy drzewa kołyszą się na wietrze – i inne takie”.
Inna mama tylko potrząsnęła głową: „Jasne, maluchy zauważają takie rzeczy” – powiedziała. „Ale nie potrafią się na nich skupić”. Zaczęła nam opowiadać o ostatnich rodzinnych wakacjach na nartach w Kolorado. „Był taki cudowny, spokojny dzień, dzieciaki zjeżdżały po stoku – ze słuchawkami na uszach. Nie potrafią się cieszyć odgłosami przyrody ani byciem sam na sam z naturą. Nie potrafią bawić się same ze sobą. Muszą mieć coś innego”.
Mężczyzna, który wychował się na farmie i do tej pory nie zabierał głosu, włączył się do rozmowy.
„Tam, gdzie ja dorastałem, naturalnie wszyscy spędzaliśmy cały czas na dworze” – powiedział. „Nieważne, w którą stronę się poszło, było się na dworze – na świeżo zaoranym polu, w lesie, nad strumieniem. Tutaj jest inaczej. Overland Park to teraz miasto. Dzieci niczego nie utraciły, bo nigdy tego nie miały. To, o czym tutaj rozmawiamy, to przejście, którego dokonaliśmy my sami, którzy dorastaliśmy na łonie natury. Teraz natury po prostu tu nie ma”.
Zapadła cisza. Tak, wiele z dawnych dzikich terenów zamieniło się w tereny zabudowane – ale z okna domu, w którym siedzieliśmy, można było dostrzec brzeg lasu. Natura ciągle tam była. Było jej mniej, bez wątpienia, ale jednak ciągle tam była.
Następnego dnia po rozmowie z rodzicami z Overland Park przejechałem przez granicę stanu Kansas z Missouri, aby odwiedzić szkołę podstawową Southwood w Rayton w stanie Missouri, nieopodal Kansas City. Ja sam też do niej chodziłem. Ku mojemu zdziwieniu, nad asfaltem skrzypiały dokładnie te same huśtawki (albo tak mi się zdawało), podłogi były pokryte identycznym linoleum, a małe drewniane krzesła z napisami wyrytymi czarnym, niebieskim i czerwonym długopisem ciągle stały w nierównych rzędach, jakby w oczekiwaniu.
Podczas gdy nauczyciele zbierali uczniów z klas II–V i odprowadzali ich do sali, w której czekałem, ja odpakowywałem swój magnetofon i patrzyłem przez okno na niebieskozieloną ścianę drzew, najprawdopodobniej dębów błotnych, klonów i topól włoskich, a może i orzeszników jadalnych albo glediczji trójcierniowych, których gałęzie drżały i kołysały się powoli na letnim wietrze. Jakże często te właśnie drzewa inspirowały mnie do dziecięcych snów na jawie!
W ciągu następnej godziny, kiedy wypytywałem młodych ludzi o ich relacje z przyrodą, oni opisywali niektóre spośród barier, które powstrzymywały ich przed wychodzeniem na dwór: brak czasu, telewizję, standardowe i często przywoływane przyczyny. Ale ich istnienie nie oznaczało, że dzieciom brakowało ciekawości. Wręcz przeciwnie, mówiły o przyrodzie z dziwną mieszaniną zakłopotania, oderwania i tęsknoty – a czasem z oporem. W przyszłości często miałem spotkać się z tym właśnie tonem.
„Tak naprawdę moi rodzice nie czują się bezpiecznie, kiedy wchodzę w głąb lasu” – mówił jeden chłopiec. „Nie mogę odejść za daleko. Moi rodzice ciągle się o mnie martwią. Ale ja i tak tam chodzę, tylko nic im o tym nie mówię – i wtedy są na mnie wściekli. Ale ja po prostu siedzę sobie za drzewem albo coś w tym rodzaju, albo leżę na polu z królikami”.
Któryś chłopiec powiedział, że komputery są ważniejsze od przyrody, bo to one pozwalają znaleźć pracę. Jeszcze inni stwierdzili, że nie mają czasu, żeby wyjść na dwór. Ale jedna uczennica piątej klasy w prostej, wzorzystej sukience i z bardzo poważnym wyrazem twarzy wyznała mi, że kiedy dorośnie, chce zostać poetką.
„Kiedy jestem w lesie” – powiedziała – „czuję się jak mama”.
Była jednym z tych wyjątkowych dzieci, które ciągle jeszcze spędzają czas na dworze, w samotności. Dla niej natura oznaczała piękno – i ucieczkę. „Jest tam tak spokojnie i powietrze tak ładnie pachnie. To znaczy, też jest zanieczyszczone, ale nie tak bardzo, jak powietrze w mieście. Dla mnie jest tam zupełnie inaczej” – powiedziała. „Jest tak, jakby się było zupełnie wolnym. To twój własny czas. Czasami wychodzę na dwór, kiedy jestem strasznie zła – i wtedy, w całym tym spokoju, nagle zaczynam czuć się lepiej. Wracam do domu szczęśliwa, a moja mama nawet nie wie, dlaczego”.
Potem opisała swój własny leśny zakątek.
„Miałam tam swoje miejsce. Po jednej stronie był duży wodospad i strumyk. Wykopałam tam dużą dziurę i czasami zabierałam ze sobą namiot albo koc, i kładłam się w tej dziurze, i patrzyłam w górę na drzewa i niebo. Czasami zasypiałam. Czułam się wolna, to było takie jakby moje miejsce i mogłam tam robić to, co chciałam, i nikt nie mógł mnie powstrzymać. Chodziłam tam prawie każdego dnia”.
Twarz młodej poetki zarumieniła się, zaczęła mówić zduszonym głosem.
„I wtedy po prostu wycięli las. Czułam się, jakby wycięli kawałek mnie samej”.
Z czasem zacząłem rozumieć złożoność, jaką reprezentował chłopiec – zwolennik urządzeń elektrycznych i poetka, która utraciła swój ukochany leśny zakątek. Nauczyłem się też czegoś jeszcze. Rodzice, nauczyciele, inni dorośli, instytucje – sama kultura – mówi dzieciom jedno, jeśli chodzi o dary natury, ale nasze działania i przesłanie – zwłaszcza te, których sami nie słyszymy – to coś zupełnie innego.
A dzieci mają doskonały słuch.3. Kryminalizacja zabawy
w otoczeniu przyrody
Lata całe byłem samozwańczym inspektorem
burz śnieżnych i ulew…
—Henry David Thoreau
Przypatrzmy się dokładniej okolicy pana Ricka.
Piętnaście lat temu John Rick, gimnazjalny nauczyciel matematyki, przeniósł się razem z rodziną na Rancho Scripps, ponieważ miało reputację miejsca przyjaznego dla dzieci. Scripps znajduje się pośrodku bujnego gaju eukaliptusowego w północnym San Diego, w okolicy pociętej licznymi kanionami i z gęstą siecią spacerowych ścieżek. Jest jednym z niewielu osiedli, gdzie rodzice mogą wyobrazić sobie, że ich dzieci będą cieszyć się przyrodą tak, jak oni kiedyś. Tablica znajdująca się koło wjazdu głosi: „Życie na wsi”.
„Mamy tu najwięcej w skali kraju grup skautów na głowę mieszkańca” mówi Rick. „Planiści wywalczyli mnóstwo otwartej przestrzeni przeznaczonej na miejsca zabaw dla dzieci, każde osiedle ma swój park”.
Kilka lat po przeprowadzce Rick zaczął zauważać w lokalnej prasie artykuły na temat „nielegalnego użytkowania” otwartych przestrzeni. „W przeciwieństwie do naszej poprzedniej okolicy, tutaj dzieci naprawdę spędzały czas na świeżym powietrzu, biegając wśród drzew, budując forty i dając upust swojej wyobraźni”, wspomina Rick. „Dzieci budowały sobie rampy do skoków na rowerach. Tworzyły tamy na strumieniach, żeby móc pływać na łódkach. Innymi słowy robiły dokładnie to, co my, kiedy byliśmy mali. Tworzyły sobie te same doświadczenia, które my wspominamy z tak wielką nostalgią”. Nagle to wszystko zostało zakazane. „Z jakiegoś powodu domki na drzewach okazały się zagrożeniem pożarowym. Tamy mogły grozić powodzią”.
Apodyktyczni dorośli ze Stowarzyszenia Społecznego Scripps Ranch przegonili dzieci znad niewielkiego stawu koło biblioteki publicznej, gdzie dzieci od kilkudziesięciu lat łowiły rybki, jeszcze gdy na Rancho Scripps hodowano bydło. W odpowiedzi na te zakazy na prywatnych podwórkach pojawiły się kosze do koszykówki. Młodzi ludzie przenieśli swoje deskorolkowe rampy na własne podjazdy. Jednak Stowarzyszenie przypomniało mieszkańcom, że takie działania łamią warunki umowy, którą mieszkańcy musieli podpisać przy kupnie domu.
Rampy i kosze musiały zniknąć, a dzieci wróciły do domów.
„Konsole do gry, jak Game Boy i Sega, stały się jedynym ujściem dla ich wyobraźni”, mówi Rick. „Rodzice zaczęli się niepokoić. Ich dzieci zaczęły przybierać na wadze, trzeba było coś z tym zrobić”. Dlatego miejscowi rodzice pomogli utworzyć skatepark na mniej restrykcyjnym osiedlu. To osiedle było odległe o 16 km.
Rick mógłby się przeprowadzić, ale podobne zakazy stają się regułą na rosnących przedmieściach większości amerykańskich miast. Niezliczona liczba społeczności lokalnych wprowadziła kompletny zakaz swobodnej zabawy w otoczeniu przyrody, często z powodu obawy przed pozwami sądowymi, ale również przez rosnącą obsesję na punkcie porządku. Wielu rodziców i ich dzieci wierzy, że zabawa na świeżym powietrzu jest zabroniona nawet wtedy, gdy nie ma żadnego formalnego zakazu: przeświadczenie zmieniające się w fakt.
Jednym ze źródeł tych ograniczeń są prywatne zarządy osiedli. Większość osiedli mieszkaniowych i zamkniętych społeczności utworzonych w ciągu ostatnich dwudziestu–trzydziestu lat podlega surowym regulaminom, które ograniczają lub wręcz całkowicie zakazują zabawy na dworze w sposób, jaki my praktykowaliśmy jako dzieci. Według Instytutu Stowarzyszeń Społecznych (Community Associations Institute) obecnie ponad 57 milionów Amerykanów mieszka w domach zarządzanych przez radę osiedla, spółdzielnię mieszkaniową lub stowarzyszenie właścicieli. Liczba towarzystw społecznych wzrosła gwałtownie z 10 000 w 1970 roku do dzisiejszych 286 000. Te stowarzyszenia narzucają swoje zasady zarówno dzieciom, jak i dorosłym (dzieci zwykle nie mają żadnego głosu w stowarzyszeniach), od niewielkich ograniczeń aż po całkowite zakazy. Stowarzyszenie zarządzające Scripps Ranch jest jednym z bardziej tolerancyjnych, ale nawet tam zorganizowane grupy dorosłych regularnie niszczą forty i domki na drzewach budowane przez dzieci w zadrzewionych kanionach.
Niektóre przyczyny takich działań są zrozumiałe, na przykład obawa przed włóczęgami czy pożarem. Jednak głównym, niezamierzonym skutkiem jest zniechęcenie do zabawy w otoczeniu przyrody.
Władze lokalne również ograniczają dzieciom dostęp do przyrody. W większości przypadków kryminalizacja zabawy w otoczeniu przyrody jest bardziej sugerowana niż prawdziwa, ale w niektórych społecznościach młodzi ludzie próbujący naśladować zabawy swoich rodziców mogą zostać oskarżeni o wykroczenie, a ich rodzice pozwani do sądu. W Pensylwanii trzech braci w wieku ośmiu, dziecięciu i dwunastu lat poświęciło osiem miesięcy i własne kieszonkowe, żeby wybudować za swoim domem domek na drzewie. Władze dzielnicy nakazały im usunąć domek, ponieważ bracia nie mieli pozwolenia na budowę. W Clinton w stanie Missisipi pewna rodzina wydała 4 tysiące dolarów na budowę domku na drzewie – wyszukanego, dwupiętrowego, w stylu wiktoriańskim. Zapytali władze miasta o pozwolenie, a urzędnicy odpowiedzieli, że w tym przypadku nie jest potrzebne. Pięć lat później miejskie biuro planowania przestrzennego ogłosiło, że domek musi zostać wyburzony, ponieważ łamie rozporządzenie zakazujące dodatkowej zabudowy przed domami.
Inne surowe ograniczenia dla zabawy na dworze wynikają z chęci ochrony przyrody przed wpływem ludzi. Dla ochrony zagrożonej południowo-zachodniej ropuchy Arroyo, w Narodowym Lesie Angeles całkowicie zamknięto obszar ponad tysiąca hektarów, wcześniej masowo wykorzystywany przez biwakowiczów i wędkarzy. W kalifornijskim regionie Wydm Oceano zabroniono puszczania latawców, ponieważ płoszyły sieweczki morskie, chroniony gatunek ptaka brodzącego o bardzo ograniczonym siedlisku lęgowym. Po wejściu zakazu w życie miejscowy strażnik parku wyznał jednemu z mieszkańców Oceano, Ambrose Simasowi, że musiał przestać puszczać latawce (które sieweczki mylą z jastrzębiami) ze swoim wnukiem na tej samej plaży, na której przed laty puszczał latawce ze swoim ojcem i dziadkiem. W moim własnym mieście obowiązuje zakaz „uszkodzenia, zniszczenia, cięcia lub usunięcia drzewa … rośliny… rosnących w miejskim parku… bez pisemnej zgody władz miasta”. Co właściwie oznacza „uszkodzenie”? Czy dziecko może uszkodzić drzewo, wspinając się na nie? Niektórzy ludzie tak właśnie uważają. Inne rozporządzenie zakazuje „chwytania, zabijania, ranienia lub płoszenia… ptaków i zwierząt… z wyjątkiem gatunków uznanych przez władze miasta za szkodniki…”.
Współistnienie zagrożonych gatunków roślin i zwierząt z ludźmi wymaga ostrożnego postępowania zarówno ze strony dorosłych, jak i dzieci. Jednak niewłaściwe planowanie przestrzenne ograniczające dostęp do przyrody na terenach miejskich czyni przyrodzie znacznie więcej szkody niż dzieci. Dwa przykłady: w zlewni Zatoki Chesapeake co roku zabudowuje się ponad 20 tys. ha gruntów, czyli prawie pół hektara co dziesięć minut. W tym tempie w ciągu najbliższych dwudziestu pięciu lat w zlewni Zatoki Chesapeake zabudowie ulegnie większy obszar niż przez ostatnie trzy i pół stulecia (dane Stowarzyszenia na rzecz Zatoki Chesapeake). Tak samo region Charlotte w stanie Karoliny Północnej utracił 20 procent powierzchni leśnej w ciągu ostatnich dwudziestu lat; w latach 1982-2002 stan ten codziennie tracił 150 ha obszarów rolniczych i leśnych. Amerykańskie Ministerstwo Rolnictwa szacuje utratę powierzchni lasów z 307 tys. ha w 1982 roku do 150 tys. ha w 2022 roku. Co ciekawe, wzrost powierzchni obszarów zabudowanych w Karolinie Północnej jest dwukrotnie szybszy niż wzrost liczebności populacji.
Kurczenie się otwartych przestrzeni idzie w parze ze wzrostem intensywności użytkowania. To stwierdzenie jest prawdziwe nawet na tych obszarach, które są powszechnie uważane raczej za podmiejskie niż miejskie. Jak na ironię, kiedy ludzie przeprowadzają się do miast Sun Belt (Pas Słońca, południowe stany USA), oczekując więcej przestrzeni życiowej, często znajdują jej znacznie mniej. Osiem metropolii o najwyższej gęstości zaludnienia znajduje się właśnie na południowym zachodzie. W wielu z tych miast normą jest zabudowa zniwelowanych wzgórz, sztuczne kształtowanie krajobrazu, podwórka wielkości nagrobków i niewiele zielonych miejsc do zabawy. Im więcej ubywa publicznie dostępnych terenów zielonych, tym bardziej rośnie presja na te, które jeszcze pozostały. Miejscowa flora zostaje zadeptana, fauna ginie lub migruje gdzie indziej, a ludzie głodni przyrody kontynuują swe poszukiwania w samochodach terenowych i na motocyklach. Jednocześnie prawo jest jasne: nieliczne enklawy dzikiej przyrody pozostawione przez planistów są tylko do oglądania z zewnątrz, a nie dotykania.
Zbiorowy wpływ nadmiernej ekspansji zabudowy, rosnącej liczby zakazów w parkach, pełnych dobrych intencji (i zwykle rzeczywiście potrzebnych) przepisów ochrony przyrody, prawa budowlanego, restrykcyjnych stowarzyszeń społecznych i obawy przed popełnieniem przestępstwa sprawiają, że dzieci czują się zniechęcone do beztroskiej zabawy na dworze i mają wrażenie, że jedyną dozwoloną formą rekreacji są zorganizowane sporty uprawiane na specjalnie przystosowanych obiektach. „Nasze dzieci słyszą, że tradycyjna zabawa na dworze jest łamaniem zasad”, mówi Rick. „A potem są strofowane, kiedy siedzą przed telewizorem – i wysyłane do zabawy na dwór. Tylko gdzie? W jaki sposób? Czy powinny zacząć uprawiać kolejny zorganizowany sport? Nie wszystkie dzieci chcą być cały czas zorganizowane. One pragną dać upust swojej wyobraźni; zbadać, dokąd płyną strumienie”.
Nie każdy młody człowiek daje za wygraną. Kiedy Rick poprosił swoich uczniów o opisanie ich doświadczeń związanych z przyrodą, dwunastoletnia Lorie wyznała, jak bardzo lubi wspinać się na drzewa, zwłaszcza te rosnące na skwerze na końcu jej ulicy. Pewnego dnia, gdy Lorie i jej koleżanka wspinały się wśród gałęzi: „Przyszedł jakiś facet i zaczął krzyczeć – Wynoście się, złaźcie z tych drzew! – Byłyśmy przerażone, pobiegłyśmy z powrotem do domu i bałyśmy się znowu wyjść. Miałam wtedy siedem lat, więc ten dorosły wydawał mi się wyjątkowo przerażający. Sytuacja powtórzyła się w zeszłym roku, tym razem przed moim własnym domem – to był ktoś inny i zupełnie go zignorowałam, więc właściwie nic się nie stało”. Według Lorie cała ta sytuacja jest dosyć głupia i ogranicza jej możliwości, aby „móc zachowywać się swobodnie, a nie być zawsze czysta i schludna jak te dziewczynki, które obawiają się każdego zadrapania i odrobiny błota. Ciągle jestem dzieckiem, więc chyba nie proszę o zbyt wiele – powinnyśmy mieć takie same prawo do zabawy, jak obecni dorośli, kiedy byli w naszym wieku”.
Ocena od-naturalnionego dzieciństwa
Na przestrzeni ostatnich dziesięciu lat niewielka grupa naukowców zaczęła śledzić od-naturalnienie dzieciństwa – jego złożone przyczyny, zasięg i skutki. W większości było to zupełnie nowe pole badań: na przykład postępująca kryminalizacja zabawy wśród przyrody, która jest zarówno przyczyną, jak i skutkiem tych zmian, pozostaje niemal niezauważona. Liczne badania pokazują kurczenie się czasu wolnego w rodzinach, więcej czasu spędzanego przed telewizorem i komputerem, rosnącą z powodu niewłaściwej diety i braku ruchu liczbę otyłych dzieci i dorosłych. Już to wszystko wiemy. Czy wiemy jednak, ile mniej czasu dzieci spędzają konkretnie w otoczeniu przyrody? Nie. „Nie wiemy również, czy geograficzne lub klasowe podziały wpływają w jakiś sposób na czas spędzany przez dzieci wśród natury”, mówi Louise Chawla, profesor psychologii środowiskowej na Kentucky State University i niezmordowana orędowniczka zwiększania stopnia doświadczania przyrody przez dzieci. Brakuje porządnych, wieloletnich badań, które obejmowałyby całe dziesięciolecia. „Nie mamy żadnych historycznych danych do porównania. Nikt nie zadawał tych pytań 30 czy 50 lat temu”, mówi Chawla.
Podobnie jak wielu z nas, naukowcy zawsze uznawali związek między dziećmi i przyrodą za oczywisty. Jak to się stało, że coś tak uniwersalnego nagle się zmieniło? Niektórzy badacze zaczęli się nad tym zastawiać, ale inni zbyli problem jako kwestię nostalgii za idealnym dzieciństwem. Jednym z powodów takiego podejścia był brak motywacji finansowej. James Sallis spędził wiele lat na badaniu przyczyn różnic w aktywności wśród dzieci i dorosłych. Pracuje on dla Robert Wood Johnson Foundation jako dyrektor Programu badań nad aktywnym stylem życia, wieloletniego wysiłku badawczego w celu znalezienia takich metod projektowania obiektów rekreacyjnych i całych społeczności, które zachęcałyby wszystkie grupy wiekowe do większej aktywności fizycznej. Ich badania skupiają się na obiektach takich jak parki miejskie, ośrodki rekreacyjne, ulice i prywatne domy.
„Z naszych wcześniejszych badań wynika, że najczęstszą przyczyną podejmowania aktywności fizycznej u dzieci w wieku przedszkolnym jest po prostu przebywanie na dworze, a dzieciństwo spędzone w domu, z niewielką ilością ruchu, może prowadzić do problemów ze zdrowiem psychicznym” mówi Sallis.
Zapytałem go, czego dowiedział się o sposobach użytkowania przez dzieci lasów, pól, kanionów i nieużytków – innymi słowy „dzikich”, niezagospodarowanych obszarów.
„Nie pytamy o takie miejsca” powiedział Sallis.
Skoro nawet Robert Wood Johnson Foundation nie gromadzi tego rodzaju danych, trudno się tego spodziewać po projektach badawczych finansowanych przez korporacje. Jedną z najlepszych stron niezorganizowanej zabawy na świeżym powietrzu jest to, że ona nic nie kosztuje. Sallis tłumaczył: „Ponieważ taka zabawa jest za darmo, nie da się na niej zarobić. Kto będzie chciał zapłacić za badania? Dzieciaki jeżdżące na rowerach i chodzące na spacery nie zużywają paliwa, nie są niczyją widownią, nie zarabiają dla nikogo pieniędzy… Spójrz, gdzie są pieniądze”.
Pomimo tego zarówno w USA, jak i poza nimi od lat 80. rośnie liczba dowodów na międzypokoleniową utratę kontaktu z przyrodą.
Robin Moore, profesor architektury krajobrazu na Uniwersytecie Stanu Karoliny Północnej, był pierwszym, który zmierzył, jak bardzo skurczyła się powierzchnia „dzikich” miejsc zabawy w miastach Anglii. Ta zmiana w krajobrazie dzieciństwa dokonała się w ciągu piętnastu lat. Inne brytyjskie badanie wykryło, że przeciętne ośmiolatki radziły sobie lepiej z nazywaniem rodzajów Pokemonów z japońskiej gry karcianej niż miejscowych gatunków roślin i zwierząt: Pikachu i Metapod były im lepiej znane niż wydra, żuk i dąb. Również w Japonii krajobraz dzieciństwa (i tak ograniczony) jeszcze się skurczył. Znany japoński fotograf Keiki Haginoya przez niemal dwadzieścia lat robił zdjęcia dzieciom bawiącym się na ulicach japońskich miast. Ostatnimi laty „dzieci nagle zniknęły z jego pola widzenia, więc musiał zakończyć ten projekt”, donosi Moore. „Albo pozostawanie w domu stało się bardziej atrakcyjne, albo na dworze nie pozostało nic ciekawego – albo jedno i drugie”.
W Izraelu naukowcy ujawnili, że niemal wszyscy badani dorośli uznali „dzikie” miejsca zabawy za najważniejsze okolice ich dzieciństwa; opinię tę podzieliła mniej niż połowa ośmio- do jedenastolatków. Nawet biorąc pod uwagę tendencję do upiększania wspomnień z dzieciństwa, ta różnica jest porażająca. Holandia, uważana za wyjątkowo proekologiczne państwo, jest jednak wysoko zurbanizowana i dzieci mają „niewielki kontakt z przyrodą”, jak wynika z ankiety przeprowadzonej wśród uczniów siedmiu holenderskich gimnazjów przez Janę Verboom-Vasiljev z Uniwersytetu Wageningen.
„Nie ma żadnych dowodów na to, że miłość do przyrody jest zaszczepiana w domu rodzinnym. Wręcz przeciwnie, około dwie trzecie ankietowanych uczniów uważało, że w ich domu zainteresowanie przyrodą jest niewielkie, a jedenaście procent, że żadne”. Ponad połowa z nich nigdy nie była w rezerwacie przyrody, parku, ogrodzie zoologicznym czy botanicznym. Większość uczniów nie była w stanie podać nazwy nawet jednego zagrożonego gatunku rośliny i tylko kilka zagrożonych gatunków zwierząt. „Lista gatunków roślin i zwierząt, których brakowałoby uczniom, gdyby zniknęły, była zdominowana przez uroczo wyglądające ssaki i zwierzęta, które są często pokazywane w telewizji… byliśmy zaskoczeni, widząc na tej liście zwierzęta domowe i hodowlane” stwierdziła Verboom-Vasiljev we wnioskach pracy. Badanie zostało przeprowadzone w Holandii, lecz „obraz, który się z niego wyłonił może się odnosić również do innych wysoko zurbanizowanych obszarów Europy, gdzie występują podobne warunki kulturowe, ekonomiczne i socjalne”. Potwierdza to inne badanie z Amsterdamu, które miało na celu porównanie zabawy dzieci w Holandii w latach 50. i 60. z tą na początku XXI wieku. Dzisiejsze dzieci bawią się na dworze rzadziej i krócej, mniej oddalają się od domu, mają mniejszą liczbę i mniej zróżnicowanych towarzyszy zabaw.
Także w USA dzieci spędzają mniej czasu, bawiąc się na zewnątrz, czy w ogóle bawiąc się swobodnie. Według badań Sandry Hofferth z Uniwersytetu Maryland w latach 1997-2003 o połowę zmalała liczba dzieci poświęcających czas na zajęcia takie jak wędrówki, spacery, wędkowanie, zabawy na plaży czy uprawianie ogródka. Hofferth odkryła również, że przez ostatnie 25 lat czas wolny i poświęcany przez dzieci na swobodną zabawę zmalał o 9 godzin tygodniowo. Poza tym, według Rhondy L. Clements, profesor edukacji z Manhattanville College w stanie Nowy Jork, dzieci bawiły się na zewnątrz mniej niż ich matki w dzieciństwie. Clemens i jej współpracownicy zankietowali 800 matek, których odpowiedzi zostały porównane z tymi udzielonymi przez inne matki pokolenie wcześniej – 71 procent dzisiejszych matek pamiętało codzienną zabawę na dworze jako dzieci, ale tylko 26 procent z nich mogło powiedzieć to samo o swoich dzieciach. „Co zaskakujące, nie było dużych różnic między odpowiedziami kobiet mieszkających na wsi i w mieście. Te wyniki zgadzają się z innymi badaniami przeprowadzonymi w Anglii i Walii” powiedziała Clemens. Wyniki tych badań zadały kłam założeniu, że dzieci wiejskie mają lepszy dostęp do publicznych obszarów zabawy i rekreacji. Okazało się, że tereny rolnicze, jako obszary o jednolitym typie użytkowania i braku możliwości nadzoru nad dziećmi, wcale nie oferowały więcej możliwości do doświadczania zabawy na świeżym powietrzu.
Niektórzy naukowcy zasugerowali, że zespół deficytu natury postępuje najszybciej w krajach anglojęzycznych. Być może to prawda, ale zjawisko jest obecne we wszystkich krajach rozwijających się. Daily Monitor, dziennik wydawany w Addis Abebie w Etiopii, w marcu 2007 zaapelował do rodziców, aby pozwolili swoim dzieciom wychodzić z domu i bawić się na zewnątrz, zauważając przy tym, że „wielu Etiopczyków osiągnie wiek dorosły bez doświadczenia zabawy na dworze”.
Jeden z amerykańskich badaczy zasugerował, że całe pokolenie dzieci nie tylko jest wychowywane w domu, ale także jest ograniczane do coraz mniejszej przestrzeni. Jane Clark, profesor kinezjologii (nauki o poruszaniu się człowieka) z Uniwersytetu Maryland, nazywa je „dziećmi z pudełka” – bo spędzają coraz więcej czasu na siedzeniach samochodów, wysokich dziecięcych krzesełkach, a nawet specjalnych krzesełkach do oglądania telewizji. Dzieci zabierane na dwór są umieszczane wewnątrz „pudełek” wózków i popychane przez spacerujących lub biegających rodziców. Takie postępowanie wynika głównie z potrzeby bezpieczeństwa, ale na dłuższą metę może negatywnie wpływać na zdrowie dzieci. Naukowcy z Uniwersytetu w Glasgow w Szkocji opublikowali w medycznym czasopiśmie Lancet pracę, w której badali aktywność dzieci zaczynających chodzić. Przyczepili specjalne czujniki w okolice talii 78 trzylatkom i zostawili je przez tydzień. Okazało się, że badane dzieci były aktywne fizycznie tylko przez dwadzieścia minut dziennie. Podobne wyniki przyniosły badania wiejskich dzieci w Irlandii. Wydaje się jasne, że rozłam między dzieciństwem a przyrodą jest tylko częścią większego zakłócenia – fizycznego ograniczenia dzieciństwa w zurbanizowanym świecie, w którym doświadczanie przyrody jest tylko jedną z ofiar.
W miarę jak rośnie niedobór przyrody, pojawia się coraz więcej dowodów na nieodzowność bezpośredniego kontaktu z przyrodą dla prawidłowego fizycznego i emocjonalnego rozwoju. Na przykład pojawiły się nowe badania sugerujące, że kontakt z przyrodą może zmniejszać objawy zespołu deficytu uwagi i nadpobudliwości psychoruchowej, poprawiać zdolności poznawcze i zwiększać odporność na stres i depresję.