Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook
Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook
„Bardzo dobra książka o tym, czym kiedyś było dzieciństwo i czym powinno dziś być, oraz dlaczego tak ważny jest kontakt dzieci z przyrodą. Zresztą nie tylko dzieci. Bez zaglądania w różne zakamarki, włóczenia się po lesie albo łąkach lub podglądania innych stworzeń po prostu nie będziemy szczęśliwi i nic nam tego nie zastąpi.” (Adam Wajrak)
„Ostatnie dziecko lasu” to książka, która radykalnie zmienia sposób myślenia o przyszłości – naszej i naszych dzieci.
Choć z badań wynika, że kontakt z przyrodą wspomaga leczenie ADHD, poprawia koncentrację i koordynację ruchową, regeneruje umysł i ciało, na całym świecie – nie tylko w krajach rozwiniętych – wzrasta liczba osób, których kontakt z naturą ograniczony jest do minimum. Richard Louv błyskotliwie pisze o tym, jak do tego doszło, dlaczego to tak istotne i co możemy z tym zrobić.
Książka „Ostatnie dziecko lasu” została przetłumaczona na kilkanaście języków, wywołując liczne dyskusje wśród nauczycieli, lekarzy i rodziców na temat „zespołu deficytu natury” i przyszłości naszego społeczeństwa.
Kategoria: | Poradniki |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68227-10-9 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I stawało się pierwszą rzeczą, na którą spojrzało,
A przedmiot ten stawał się częścią jego na cały dzień lub na część dnia,
Albo na kilka lat lub na długie lata.
Wczesne bzy stawały się częścią tego dziecka,
I trawa, i świtu blaski białe i czerwone, białe i czerwone goździki, i śpiew muchołówki,
I marcowe jagnięta, i jasnoróżowe prosięta, i źrebię, i cielę…
— Walt Whitman
_Było raz dziecko, które szło naprzód_
w tłum. Krzysztofa Boczkowskiego
Lubię się bawić w środku, bo tam są wszystkie urządzenia elektryczne.
— Czwartoklasista z San DiegoPodziękowania
Jak większość książek, także i ta była pracą zbiorową. Moja żona, Kathy Frederick Louv, i synowie, Jason oraz Matthew, udzielali mi logistycznego, emocjonalnego i intelektualnego wsparcia. Przeszli też przez cały proces badawczy.
Książka nie ukazałaby się bez pomocy wydawczyni Elisabeth Scharlatt i agenta literackiego Jamesa Levine’a. Elisabeth patrzyła na wszystko życzliwym, lecz krytycznym okiem. Zapewniała korzeniom przestrzeń do wzrostu, ale łagodnie, acz stanowczo przycinała niesforne pędy. Współpraca z nią to sama radość. Również Amy Gash z wydawnictwa Algonquin udzielała mi budującego wsparcia, podobnie jak Craig Popelars, Ina Stern, Brunson Hoole, Michael Taeckens, Aimee Bollenbach, Katherine Ward i pozostali członkowie zespołu wydawniczego. Ciężka praca korektorska przypadła _mojemu_ utalentowanego przyjacielowi, niemal już bratu, Deanowi Stahlowi. Nie do przecenienia jest pomoc redaktorska, jaką zaoferowali mi John Shore, Lisa Polikov, Cheryl Nicchitta oraz moi redaktorzy w San Diego Union Tribune: Bill Osborne, Bernie Jones, Lora Cicalo, Jane Clifford, Karin Winner i Peter Kaye. W odpowiednich momentach na ziemię sprowadzali mnie John Johns, David Boe, Larry Hinman, Karen Kerchelich, Rosemary Erickson, R. Larry Schmitt, Melissa Baldwin, Jackie Green, Jon Funabiki, Bill Stothers, Michael Stepner, Susan Bales, Michael Goldstein, Susan White, Bob Laurence, Jeannette De Wyze, Gary Shiebler, Anne Pearse Hocker, Peter Sebring, Janet Fout, Neal Peirce, LaVonne Misner, Melissa Moriarty, a przede wszystkim, jak zawsze świecąc przykładem, Michael Louv.
Choć nie jest przyjęte, by pisarz dziękował autorom dzieł cytowanych w swojej książce, staranność (skrupulatność) oraz szacunek nakazują mi wyrazić wdzięczność trzem grupom. Pierwsza z nich to nauczyciele, a zwłaszcza John Rick, Brady Kelso, Tina Kafka, David Ward i Candy Vanderhoff, którzy zachęcali uczniów do dzielenia się ze mną swoimi przemyśleniami. Druga to sami uczniowie (imiona niektórych zostały przeze mnie zmienione). Trzecia to wielce użyteczna grupa naukowców, którzy w ostatnich latach rozpoczęli pracę na tym polu. Jestem szczególnie wdzięczny Louise Chawli, która nie tylko podzieliła się ze mną własnymi odkryciami, ale również wskazała mi prace innych badaczy. Przepraszam tych, których dokonania w tej dziedzinie są bezcenne, lecz do których nie odwoływałem się w sposób bezpośredni.
To już drugie wydanie tej książki. Mam dług wdzięczności wobec Cheryl Charles i Alicii Senauer, które podjęły się aktualizacji przywoływanych badań. Jestem też wdzięczny Martinowi LeBlancowi, Amy Pertschuk, Marti Ericksonowi, Johnowi Parrowi, Stephenowi Kellertowi, Yusufowi Burgessowi, Chrisowi Kruegerowi, Mike’owi Pertschukowi, Kathy Baughman McLeod, Nancy Herron, Bobowi Peartowi oraz po raz kolejny Cheryl Charles, za założenie Sieci „Dzieci i przyroda” (Children & Nature Network), która podtrzymuje dziedzictwo tej książki.
Na końcu chciałbym podziękować Elaine Brooks, która niestety nigdy nie przeczyta książki, do napisania której mnie inspirowała, lecz której głos słychać na jej kartach.Wprowadzenie
Pewnego wieczoru, kiedy moi chłopcy byli młodsi, siedzieliśmy w restauracji, a dziesięcioletni wtedy Matthew spojrzał na mnie znad talerza i zapytał z powagą: „Tato, dlaczego było fajniej, kiedy ty byłeś dzieckiem?”.
Zapytałem, co ma na myśli.
„No ciągle tylko opowiadasz o swoich lasach i domkach na drzewie, i jak jeździłeś na koniu niedaleko tamtego bagna”.
W pierwszej chwili pomyślałem, że jest na mnie zły. Rzeczywiście często opowiadałem mu, jak używaliśmy sznurka i kawałków wątróbki do łapania raków w strumyku, a więc o czymś, czego próżno dziś szukać wśród dziecięcych zabaw. Jak wielu rodzicom, zdarza mi się idealizować swoje dzieciństwo i obawiam się, że zbyt często okazuję lekceważenie dla sposobów zabawy i przygód własnych dzieci. Mój syn mówił jednak całkiem poważnie, czuł, że omija go coś bardzo ważnego.
I miał rację. Moi rówieśnicy – pokolenie wyżu demograficznego – czy też starsi Amerykanie oddawali się swego rodzaju nieskrępowanej, bliskiej naturze zabawie, która w epoce telefonów komórkowych, esemesowania i Nintendo wydaje się jakimś osobliwym przeżytkiem.
W ciągu ostatnich kilku dziesięcioleci radykalnie zmienił się sposób rozumienia i doświadczania przyrody przez dzieci. Nastąpiło całkowite odwrócenie sytuacji. Dzieciaki są dziś świadome globalnych zagrożeń dla środowiska naturalnego, ale ich fizyczny kontakt i bliska relacja z przyrodą powoli odchodzą w zapomnienie. Zupełnie inaczej niż wtedy, kiedy ja byłem dzieckiem.
Kiedy byłem mały, w ogóle nie zdawałem sobie sprawy, że moje lasy znajdują się w ekologicznej łączności z innymi lasami. W latach 50. nikt nie mówił o kwaśnych deszczach, dziurze ozonowej czy globalnym ociepleniu. Mimo to świetnie znałem swoje lasy i pola, znałem każdy zakręt strumyka i zagłębienie w piaszczystych ścieżkach. Wędrowałem po nich nawet we śnie. Współczesne dzieciaki z pewnością opowiedzą nam wszystko o amazońskich lasach tropikalnych, lecz nie o tym, kiedy ostatnio samotnie spacerowały po lesie albo leżały na łące, wsłuchując się w świst wiatru i obserwując przepływające nad ich głowami chmury.
Ta książka dotyczy rosnącej przepaści między naszymi dziećmi a światem przyrody oraz jej środowiskowych, społecznych, psychologicznych i duchowych konsekwencji. Powołuję się w niej na coraz obszerniejszy materiał badawczy, który wskazuje na to, jak ważny jest kontakt z przyrodą dla zdrowego rozwoju dziecka – jak również osoby dorosłej.
Choć skupiam się tu przede wszystkim na dzieciach, to sporo miejsca poświęcam także tym, którzy urodzili się w przeciągu ostatnich dwóch, trzech dziesięcioleci. Zmiana, która nastąpiła w naszym stosunku do świata przyrody, jest porażająca nawet w tych okolicznościach, które – mogłoby się zdawać – z definicji sprzyjają bliskiemu kontaktowi z przyrodą. Jeszcze nie tak dawno obóz letni był miejscem, gdzie spało się pod namiotami, chodziło po lasach, zdobywało wiedzę o roślinach i zwierzętach oraz opowiadało przy ognisku historie o duchach i drapieżnych bestiach. Ale dzisiaj „obóz letni” coraz częściej oznacza wczasy odchudzające albo obóz komputerowy. Dla młodszego pokolenia przyroda bliższa jest abstrakcji niż rzeczywistości. Coraz częściej jest czymś, co się obserwuje, konsumuje, zakłada na siebie – i ignoruje. Niedawno emitowano w telewizji reklamę przedstawiającą samochód terenowy z napędem na cztery koła pędzący wzdłuż oszałamiająco pięknego górskiego potoku. Na tylnym siedzeniu samochodu siedziało dwoje dzieci i oglądało na wysuwanym ekranie film, zupełnie nieświadome widoku za oknem.
Sto lat temu historyk Frederick Jackson Turner oświadczył, że nastąpił koniec amerykańskiego „efektu pogranicza”. Jego teza nadal stanowi przedmiot debat i dyskusji. Ale dzisiaj przekraczamy podobną i jeszcze istotniejszą granicę.
Nasze społeczeństwo uczy młodych ludzi unikania bezpośredniego kontaktu z przyrodą. Taką lekcję dają nam szkoła, rodzina, a nawet organizacje turystyczno-krajoznawcze; została ona wpisana w prawne i regulacyjne struktury naszych społeczności. Nasze instytucje, plany zagospodarowania przestrzeni miast i przedmieść oraz postawy kulturowe nieświadomie przedstawiają przyrodę jako źródło wszelkiego nieszczęścia, a otwartą przestrzeń pozbawiają jej konotacji z radością i samotnością. System szkolnictwa, media i rodzice, kierowani pozytywnymi pobudkami, w rzeczywistości tylko odstraszają dzieci od zabawy w lasach i na polach. Na uczelniach, rządzących się zasadą „opatentuj albo zgiń”, jesteśmy świadkami śmierci historii naturalnej, która zanika, w miarę jak praktyczne dziedziny takie jak zoologia ustępują miejsca tym bardziej teoretycznym i opłacalnym, jak na przykład mikrobiologia i inżynieria genetyczna. Szybki rozwój technologii zaciera granice między człowiekiem, zwierzęciem i maszyną. Postmodernistyczne stwierdzenie, że rzeczywistość jest jedynie konstruktem – a my sami tym, co sobie zaprogramujemy – obiecuje człowiekowi nieskończone możliwości, lecz w miarę jak młodzi ludzie coraz mniej czasu spędzają w otoczeniu przyrody, ich zmysły ulegają fizjologicznemu i psychologicznemu ograniczeniu, a to zmniejsza bogactwo ludzkiego doświadczenia.
Jednak w tym samym czasie, gdy więź łącząca młodych ludzi ze światem przyrody zanika, coraz większa liczba badań wskazuje na bezpośredni i jednoznacznie pozytywny wpływ przyrody na nasze zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe. Niektórzy naukowcy sugerują nawet, że przemyślany kontakt młodzieży z przyrodą bywa bardzo skuteczną formą terapii zaburzeń deficytu uwagi i innych schorzeń. Jak twierdzi jeden z badaczy, można już śmiało powiedzieć, że dzieci potrzebują kontaktu z przyrodą w takim samym stopniu, jak niezbędne jest im właściwe odżywianie czy odpowiednia ilość snu.
Zmniejszenie tego deficytu – połączenie zerwanej więzi między młodymi a przyrodą – leży w naszym interesie nie tylko ze względu na wymogi estetyki czy sprawiedliwości, ale także dlatego, że od tego zależy nasze zdrowie psychiczne, fizyczne i duchowe. Stawką jest też zdrowie całej planety. To, w jaki sposób młodzież reaguje na przyrodę i jak wychowa swoje dzieci, będzie wpływać na konfiguracje i warunki panujące w naszych miastach, domach – w naszym życiu codziennym. Na kolejnych stronach przyjrzę się alternatywnym ścieżkom prowadzącym do przyszłości, włączając w to jedne z najbardziej innowacyjnych ekologicznych programów szkolnych; rewizjom i innym sposobom projektowania środowisk miejskich – a więc temu, co pewien teoretyk określił mianem „zoopolii”; sposobom radzenia sobie z wyzwaniami, które stoją przed grupami ekologicznymi i zajmującymi się ochroną przyrody; oraz temu, jak organizacje wyznaniowe mogą przywrócić bliską więź z przyrodą w ramach duchowego kształcenia dzieci. Na kartach tej książki zabierają głos rodzice, dzieci, dziadkowie, nauczyciele, naukowcy, przywódcy religijni, ekolodzy i badacze z różnych części kraju. Wszyscy ci ludzie dostrzegają, że nadszedł czas na zmianę. Niektórzy z nich kreślą wizje nowej przyszłości, w której dzieci zostają na powrót zjednoczone z naturą, a środowisko naturalne jest doceniane i chronione.
W czasie badań nad tą książką żywiłem nadzieję, że wielu obecnym studentom, należącym do pierwszego pokolenia, które dorastało w oderwaniu od świata przyrody, udało się zakosztować jej na tyle dużo, by intuicyjnie zdać sobie sprawę z tego, co ich ominęło. Ta tęsknota jest źródłem siły. Ci młodzi ludzie opierają się postępującemu odchodzeniu od tego, co realne, do tego, co wirtualne, od gór do Matrixa. Oni nie zamierzają zostać ostatnimi dziećmi lasu.
Moi synowie mogą jeszcze doświadczyć tego, co pisarz Bill McKibben nazwał „końcem przyrody” – to nieskończenie smutny świat, w którym człowiek nie ma już dokąd uciec. Ale jest jeszcze jedna możliwość: wcale nie koniec przyrody, lecz odrodzenie postawy pełnej zadziwienia, a nawet radości. Nagrobek, który Jackson wystawił amerykańskiemu pograniczu, był tylko po części uzasadniony. Choć jedno pogranicze zniknęło, pojawiło się inne, na którym Amerykanie idealizowali, wykorzystywali, chronili i niszczyli przyrodę. Teraz i to pogranicze – obecne na rodzinnej farmie, w lesie na krańcu drogi, w parkach narodowych i w naszych własnych sercach – zaczyna znikać albo zmienia się nie do poznania.
Ale, tak jak i poprzednio, nasza relacja z naturą może jeszcze przemienić się w coś zupełnie innego. Ta książka opowiada o końcu pewnej epoki, ale i o zupełnie nowym pograniczu – o lepszym sposobie współżycia z przyrodą.Część pierwsza. Nowa relacja dziecka z naturą
CZĘŚĆ PIERWSZA
Nowa relacja dziecka z naturą
Popatrzmy na tę olbrzymią, drapieżną, ryczącą matkę, którą posiadamy – Naturę – jak leży przy nas przepełniona pięknem i czułością dla swoich dzieci tak, że przypomina samicę lamparta. Niestety, tak wcześnie jesteśmy odłączeni od jej piersi i zapędzeni w społeczeństwo, w kulturę, która jest oddziaływaniem na człowieka.
— Henry David Thoreau,
_Sztuka chodzenia_ w tłum. Piotra MadejaRozdział 1. Dary natury
Rozdział 1
Dary natury
Gdy widzę brzozy, w prawo lub w lewo schylone, Skośne na tle pionowych krech ciemniejszych pni, Chętnie godzę się z myślą, że to jakiś chłopak Musiał się na nich huśtać.
— Robert Frost
_Brzozy_ w tłum. Stanisława Barańczaka
Jeśli w dzieciństwie włóczyliśmy się po lasach topolowych w stanie Nebraska, hodowaliśmy gołębie na dachu w Queens, łowiliśmy bassy niebieskie w Ozark i czuliśmy, jak podnosi się fala, która przebyła tysiąc mil, zanim otarła się o naszą łódź, to ze światem przyrody połączyła nas więź, która pozostaje z nami do dzisiaj. Przyroda wciąż wywiera na nas swój wpływ – podrywa nas do lotu, niesie na swoim grzbiecie.
Dla dzieci przyroda ma wiele twarzy. To nowo narodzony cielak; zwierzak domowy, który żyje, a potem umiera; wydeptana ścieżka w lesie; fort wzniesiony wśród pokrzyw; wilgotny, tajemniczy skraj pustej działki. Niezależnie od tego, jaką przyjmuje formę, otwiera przed każdym dzieckiem starodawny, bezkresny świat, poza kontrolą rodziców. W przeciwieństwie do telewizji przyroda nie zabiera nam czasu, ona go rozszerza. Przyroda działa jak balsam dla duszy dziecka, które żyje w wyniszczającej je rodzinie albo niebezpiecznym otoczeniu. Jest jak czysta karta, na której dziecko kreśli i interpretuje na nowo fantazje kultury. Przyroda pobudza kreatywność u dziecka, domagając się wizualizacji i wykorzystania wszystkich zmysłów. Jeśli mu tylko pozwolić, dziecko zabierze swoje zagubienie w świecie do lasu, opłucze je w strumyku i wywróci na drugą stronę, żeby zobaczyć, co się tam kryje. Przyroda może też dziecko przestraszyć i ten strach ma swój cel. W przyrodzie dziecko odnajdzie wolność, wyobraźnię i prywatność: to miejsce z dala od świata dorosłych, jego własny (s)pokój.
To tylko niektóre z praktycznych zastosowań przyrody, ale na poziomie głębokim przyroda sama ofiarowuje się dzieciom – sama z siebie, a nie jako odbicie kultury. Na tym poziomie niewytłumaczalność natury sprawia, że odczuwamy pokorę.
Jak pisze jedyny w swoim rodzaju poeta przyrody Gary Snyder, odwołujemy się do dwóch znaczeń słowa „natura”, które pochodzi od łacińskiego _natura_ – narodziny, istota, charakter, bieg rzeczy – oraz _natura, nasci_ – narodzić się. W swoim najszerszym znaczeniu natura–przyroda obejmuje świat materialny wraz ze wszystkimi jego przedmiotami i zjawiskami, zgodnie z tą definicją częścią natury będzie też maszyna. Oraz toksyczne odpady. W innym ujęciu przyroda to „otwarta przestrzeń”. Według tej konotacji wytwór człowieka nie stanowi części natury, jest od niej osobny. Na pierwszy rzut oka Nowy Jork nie ma z przyrodą wiele wspólnego, ale przecież kryje w sobie różnego rodzaju tajemne, samowystarczalne przestrzenie dzikości, poczynając od stworzeń ukrywających się w próchnie w Central Parku, na jastrzębiach kołujących nad Bronxem kończąc. W tym sensie miasto żyje w zgodzie z szeroko pojmowanymi prawami natury, jest naturalne (tak jak i maszyna jest częścią przyrody), ale i czasami dzikie.
Rozmyślając nad relacją dzieci z przyrodą, chciałoby się odnaleźć jakąś bogatszą definicję, definicję pozostawiającą więcej miejsca na wzięcie oddechu – taką, która nie obejmuje sobą _wszystkiego_, ale też nie ogranicza natury do dziewiczych lasów. Snydera przyciągnęła fraza poety Johna Miltona: „cały gąszcz słodyczy”. „U Miltona słowo _gąszcz_ zawiera w sobie całą tę niebywale realną energię i bogactwo, które często można odnaleźć w dzikich systemach. «Gąszcz słodyczy» jest jak miliardy młodych śledzi i makreli w oceanie, całe metry sześcienne krylu, nasiona dzikich traw na prerii… cała ta niebywała mnogość małych zwierząt i roślin, utrzymujących przy życiu szerszą sieć” – wyjaśnia. „Ale z drugiej strony _gąszcz_ przywołuje na myśl chaos, Erosa, nieznane, przestrzenie tabu, siedlisko tego, co zarazem ekstatyczne i demoniczne. W obu znaczeniach tego słowa jest to miejsce archetypowej mocy, nauki i wyzwania”. Rozmyślając o dzieciach i darach natury, warto pamiętać o tym trzecim, pełnym obfitości znaczeniu. Na potrzeby tej książki, kiedy używam słowa „natura” (lub „przyroda”) w sposób ogólny, mam na myśli gąszcz przyrody: różnorodność biologiczną, nadmiar – to, co można znaleźć w nieuporządkowanej przestrzeni podwórka i na urwistym grzbiecie góry. Ponad wszystko natura znajduje swoje odbicie w naszej zdolności do zadziwienia. Nasci. Narodzić _się._
Choć często wyobrażamy sobie siebie w oderwaniu od przyrody, istoty ludzkie także są częścią tego gąszczu. Moje pierwsze wspomnienie, odczuwane wszystkimi zmysłami i pełne zadziwienia, to pewien zimny wiosenny poranek w Independence w stanie Missouri. Miałem wtedy jakieś trzy lata i siedziałem na wysuszonym na wiór polu za wiktoriańskim domem mojej babki, z którego łuszczyła się farba. Mój ojciec pracował obok, sadząc rośliny w ogrodzie. Rzucił na ziemię niedopałek papierosa – jak zrobiłoby to tylu innych w tamtych czasach, kiedy mieszkańcy Środkowego Zachodu beztrosko rzucali na ziemię odpadki albo wyrzucali butelki po piwie i napojach gazowanych oraz niedopałki z okien samochodów, aż iskry latały na wietrze. Sucha trawa zajęła się ogniem. Pamiętam doskonale ten dźwięk płomieni i zapach dymu, i szust! nogi ojca, kiedy zadeptywał ogień, krocząc za nim, w miarę jak ten rozprzestrzeniał się po polu.
Po tym samym polu spacerowałem wokół spadów z babcinej gruszy, zgięty w pół i zatykając nos palcami, w ostrożnej odległości od niewielkich stosów fermentującej materii, by wreszcie zdobyć się na eksperymentalny oddech. Siadałem wtedy wśród rozkładających się owoców, pełen fascynacji i odrazy. Ogień i fermentacja…
Spędzałem całe godziny, odkrywając lasy i pola na brzegu miasta. Rosły tam drzewa żółtnicy pomarańczowej ze swoimi kolczastymi, nieprzyjaznymi konarami, z których spadały lepkie, obrzydliwe owoce większe od piłki do softballu. Tych należało unikać. Ale na krawędzi lasu rosły drzewa, na które można było się wdrapać, a ich małe gałęzie były dla nas jak stopnie drabiny. Wspinaliśmy się kilkanaście metrów nad ziemię, wysoko nad żółtnicowym wiatrochronem, i z tego punktu obserwacyjnego spoglądaliśmy na dobrze znane, błękitne wstążki Missouri i na dachy nowych domów na rozpychających się jak zawsze przedmieściach.
Często wspinałem się sam. Czasem, zagubiony w swoim zadziwieniu, wchodziłem głęboko w las i wyobrażałem sobie, że jestem Mowglim z książki Rudyarda Kiplinga, chłopcem wychowanym przez wilki, i wspinając się na górę, pozbywałem się większości ubrania. Jeśli udało mi się wejść wystarczająco wysoko, gałęzie stawały się tak cienkie, że przy każdym podmuchu wiatru cały świat przechylał się w dół i w górę, i dookoła, i w górę, i w bok, i znowu w górę. Było to przerażające i wspaniałe zarazem, tak oddać się mocy wiatru. Moje zmysły wypełniały odczucia towarzyszące spadaniu, wznoszeniu się, huśtaniu, wokół mnie słychać było liście trzaskające jak kostki u dłoni, i westchnienia oraz szepty wiatru. Wiatr przyniósł też ze sobą zapachy, a i drzewo szybciej uwalniało swoją woń chłostane jego powiewem. I wreszcie pozostawał już tylko wiatr, przebijający się przez wszystkie te doznania.
Dzisiaj czasy wspinania się na drzewa mam już za sobą, ale często rozmyślam nad nieprzemijalną wartością tych wczesnych, cudownie leniwych dni. Teraz potrafię docenić ten widok aż po horyzont otwierający się z korony drzewa. Las działał na mnie równie stymulująco, jak Ritalin¹. Natura uspokajała mnie, ułatwiała koncentrację, ale i pobudzała zmysły.
„Tam, gdzie wszystkie urządzenia elektryczne”
Wielu przedstawicieli mojego pokolenia dorastało, nie doceniając darów natury. Zakładaliśmy (jeśli w ogóle przeszło nam to przez myśl), że przyszłe pokolenia też będą miały do nich dostęp. Ale coś się zmieniło. Nastąpiło to, co nazywam zespołem deficytu natury. Ten termin nie ma nic wspólnego z diagnozą medyczną, lecz pozwala się zastanowić nad problemem i możliwościami jego rozwiązania – dla naszych dzieci, ale także i dla nas samych.
Ja sam zdałem sobie sprawę z tego, że zaszła podobna przemiana, pod koniec lat 80., podczas badań towarzyszących pisaniu książki _Przyszłość dzieciństwa_ poświęconej życiu rodzinnemu w czasach nowoczesnych. Przeprowadziłem rozmowy z prawie trzema tysiącami dzieci i rodziców z całego kraju, z terenów miejskich, podmiejskich i wiejskich. W klasie szkolnej i w salonie od czasu do czasu pojawiał się temat relacji dziecka z przyrodą. Często przypominam sobie tę niezwykle szczerą opinię, którą podzielił się ze mną Paul, czwartoklasista z San Diego: „Lubię się bawić w środku, bo tam są wszystkie urządzenia elektryczne”.
Podobne uwagi słyszałem w wielu klasach szkolnych. Oczywiście dla wielu dzieci natura nadal jest źródłem radości i zadziwienia. Ale innym zabawa na dworze wydaje się taka… bezproduktywna. Zabroniona. Obca. Urocza. Niebezpieczna. Przefiltrowana przez medium telewizji.
„To przez to ciągłe oglądanie telewizji” – powiedziała mi pewna mama ze Swarthmore w stanie Pensylwania. „Nasze społeczeństwo wiedzie teraz siedzący tryb życia. Kiedy byłam dzieckiem dorastającym w Detroit, ciągle bawiliśmy się na dworze. Dzieci, które zostawały w domu, były jakieś dziwne. Nie mieliśmy dostępu do żadnych wielkich przestrzeni, ale cały czas bawiliśmy się na ulicy – na pustych działkach, grając w gumę albo w baseball czy w klasy. Ulica była najważniejszym miejscem zabawy nawet dla nastolatków”.
Inny rodzic ze Swarthmore dodał, że „coś jeszcze wyglądało inaczej, kiedy byliśmy dziećmi. Nasi rodzice też siedzieli na zewnątrz. Nie żeby od razu zapisywali się na zajęcia sportowe, nic w tym rodzaju, ale przebywali poza domem, siedzieli na ganku albo tarasie, rozmawiając z sąsiadami. Jeśli chodzi o aktywność fizyczną, dzieci mają się dziś najgorzej w całej historii Stanów Zjednoczonych. Ich rodzice poszli się przebiec po parku, a dzieciaki po prostu zostały w domu”.
To było jak mantra wypowiadana przez rodziców, dziadków, wujków, ciocie, nauczycieli i innych dorosłych w całym kraju, nawet tam, gdzie spodziewałem się usłyszeć inne głosy. Odwiedziłem na przykład przedmieścia Overland Park w stanie Kansas, okolice zamieszkiwane przez dość zamożną klasę średnią, niedaleko miejsca, gdzie sam dorastałem. W międzyczasie wiele lasów i pól zniknęło, ale pozostało na tyle dużo naturalnego krajobrazu, by dostarczyć okazji do zabawy na dworze. Byłem pewien, że dzieciaki bawią się tam w otoczeniu przyrody. Niezbyt często się to dzieje, jak uświadomili mnie rodzice, którzy pewnego wieczoru spotkali się w czyimś salonie, aby porozmawiać o nowym pejzażu dzieciństwa. I choć wielu z nich mieszkało w tym samym bloku, niektórzy z nich nigdy wcześniej się nie spotkali.
„Kiedy dzieci były w trzeciej lub czwartej klasie, ciągle jeszcze mieliśmy ten skwer za domem” – powiedziała jedna z matek. „Dzieciaki marudziły, że się nudzą. A ja powiedziałam: _Jest wam nudno? To jazda na dwór, na skwerek za domem,_ i _nie wracajcie wcześniej niż za dwie godziny. Znajdźcie sobie coś do roboty. Zaufajcie mi, po prostu spróbujcie. Może wam się to spodoba_. Tak więc niechętnie wyszli na dwór się pobawić. I nie wrócili po dwóch godzinach, wrócili znacznie później. Zapytałam dlaczego, a one odpowiedziały: _Było super! Nie wiedzieliśmy, że może być tak fajnie_! Wspinali się na drzewa, obserwowali różne rzeczy, ganiali się po polu, bawili się w takie same zabawy, jak my, kiedy byliśmy mali. Następnego dnia mówię więc: _Hej, znowu się nudzicie – może znowu wyjdziecie na dwór_? A oni na to: _E tam, już się tam bawiliśmy_. I wcale nie mieli ochoty tego znowu spróbować”.
„Nie wiem, czy rozumiem, o co ci chodzi” – odpowiedział jeden z ojców. „Wydaje mi się, że moje dziewczynki lubią takie rzeczy jak pełnia księżyca, ładny zachód słońca albo kwiaty. Lubią, kiedy drzewa kołyszą się na wietrze – i inne takie”.
Inna mama tylko potrząsnęła głową: „Jasne, maluchy zauważają takie rzeczy” – powiedziała. „Ale nie potrafią się na nich skupić”. Zaczęła nam opowiadać o ostatnich rodzinnych wakacjach na nartach w Kolorado. „Był taki cudowny, spokojny dzień, dzieciaki zjeżdżały po stoku – ze słuchawkami na uszach. Nie potrafią się cieszyć odgłosami przyrody ani byciem sam na sam z naturą. Nie potrafią bawić się same ze sobą. Muszą mieć coś innego”.
Mężczyzna, który wychował się na farmie i do tej pory nie zabierał głosu, włączył się do rozmowy.
„Tam, gdzie ja dorastałem, naturalnie wszyscy spędzaliśmy cały czas na dworze” – powiedział. „Nieważne, w którą stronę się poszło, było się na dworze – na świeżo zaoranym polu, w lesie, nad strumieniem. Tutaj jest inaczej. Overland Park to teraz miasto. Dzieci niczego nie utraciły, bo nigdy tego nie miały. To, o czym tutaj rozmawiamy, to przejście, którego dokonaliśmy my sami, którzy dorastaliśmy na łonie natury. Teraz natury po prostu tu nie ma”.
Zapadła cisza. Tak, wiele z dawnych dzikich terenów zamieniło się w tereny zabudowane – ale z okna domu, w którym siedzieliśmy, można było dostrzec brzeg lasu. Natura ciągle tam była. Było jej mniej, bez wątpienia, ale jednak ciągle tam była.
Następnego dnia po rozmowie z rodzicami z Overland Park przejechałem przez granicę stanu Kansas z Missouri, aby odwiedzić szkołę podstawową Southwood w Rayton w stanie Missouri, nieopodal Kansas City. Ja sam też do niej chodziłem. Ku mojemu zdziwieniu nad asfaltem skrzypiały dokładnie te same huśtawki (albo tak mi się zdawało), podłogi były pokryte identycznym linoleum, a małe drewniane krzesła z napisami wyrytymi czarnym, niebieskim i czerwonym długopisem ciągle stały w nierównych rzędach, jakby w oczekiwaniu.
Podczas gdy nauczyciele zbierali uczniów z klas II–V i odprowadzali ich do sali, w której czekałem, ja odpakowywałem swój magnetofon i patrzyłem przez okno na niebieskozieloną ścianę drzew, najprawdopodobniej dębów błotnych, klonów i topól włoskich, a może i orzeszników jadalnych albo glediczji trójcierniowych, których gałęzie drżały i kołysały się powoli na letnim wietrze. Jakże często te właśnie drzewa inspirowały mnie do dziecięcych snów na jawie!
W ciągu następnej godziny, kiedy wypytywałem młodych ludzi o ich relacje z przyrodą, oni opisywali niektóre spośród barier, które powstrzymywały ich przed wychodzeniem na dwór: brak czasu, telewizję, standardowe i często przywoływane przyczyny. Ale ich istnienie nie oznaczało, że dzieciom brakowało ciekawości. Wręcz przeciwnie, mówiły o przyrodzie z dziwną mieszaniną zakłopotania, oderwania i tęsknoty – a czasem z oporem. W przyszłości często miałem spotkać się z tym właśnie tonem.
„Tak naprawdę moi rodzice nie czują się bezpiecznie, kiedy wchodzę w głąb lasu” – mówił jeden chłopiec. „Nie mogę odejść za daleko. Moi rodzice ciągle się o mnie martwią. Ale ja i tak tam chodzę, tylko nic im o tym nie mówię – i wtedy są na mnie wściekli. Ale ja po prostu siedzę sobie za drzewem albo coś w tym rodzaju, albo leżę na polu z królikami”.
Któryś chłopiec powiedział, że komputery są ważniejsze od przyrody, bo to one pozwalają znaleźć pracę. Jeszcze inni stwierdzili, że nie mają czasu, żeby wyjść na dwór. Ale jedna uczennica piątej klasy w prostej, wzorzystej sukience i z bardzo poważnym wyrazem twarzy wyznała mi, że kiedy dorośnie, chce zostać poetką.
„Kiedy jestem w lesie” – powiedziała – „czuję się jak mama”.
Była jednym z tych wyjątkowych dzieci, które ciągle jeszcze spędzają czas na dworze, w samotności. Dla niej natura oznaczała piękno – i ucieczkę. „Jest tam tak spokojnie i powietrze tak ładnie pachnie. To znaczy, też jest zanieczyszczone, ale nie tak bardzo, jak powietrze w mieście. Dla mnie jest tam zupełnie inaczej” – powiedziała. „Jest tak, jakby się było zupełnie wolnym. To twój własny czas. Czasami wychodzę na dwór, kiedy jestem strasznie zła – i wtedy, w całym tym spokoju, nagle zaczynam czuć się lepiej. Wracam do domu szczęśliwa, a moja mama nawet nie wie dlaczego”.
Potem opisała swój własny leśny zakątek.
„Miałam tam swoje miejsce. Po jednej stronie był duży wodospad i strumyk. Wykopałam tam dużą dziurę i czasami zabierałam ze sobą namiot albo koc, i kładłam się w tej dziurze, i patrzyłam w górę na drzewa i niebo. Czasami zasypiałam. Czułam się wolna, to było takie jakby moje miejsce i mogłam tam robić to, co chciałam, i nikt nie mógł mnie powstrzymać. Chodziłam tam prawie każdego dnia”.
Twarz młodej poetki zarumieniła się, zaczęła mówić zduszonym głosem.
„I wtedy po prostu wycięli las. Czułam się, jakby wycięli kawałek mnie samej”.
Z czasem zacząłem rozumieć złożoność, jaką reprezentowali chłopiec – zwolennik urządzeń elektrycznych, i poetka, która utraciła swój ukochany leśny zakątek. Nauczyłem się też czegoś jeszcze. Rodzice, nauczyciele, inni dorośli, instytucje – sama kultura – mówi dzieciom jedno, jeśli chodzi o dary natury, ale nasze działania i przesłanie – zwłaszcza te, których sami nie słyszymy – to coś zupełnie innego.
A dzieci mają doskonały słuch.
1. Lek stymulujący używany do leczenia zespołu nadpobudliwości psychoruchowej z deficytem uwagi – ADHD .