Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
11 września 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
44,90

Ostatnie dziecko lasu. Jak uchronić nasze dzieci przed zespołem deficytu natury - ebook

„Bardzo dobra książka o tym, czym kiedyś było dzieciństwo i czym powinno dziś być, oraz dlaczego tak ważny jest kontakt dzieci z przyrodą. Zresztą nie tylko dzieci. Bez zaglądania w różne zakamarki, włóczenia się po lesie albo łąkach lub podglądania innych stworzeń po prostu nie będziemy szczęśliwi i nic nam tego nie zastąpi.” (Adam Wajrak)

„Ostatnie dziecko lasu” to książka, która radykalnie zmienia sposób myślenia o przyszłości – naszej i naszych dzieci.

Choć z badań wynika, że kontakt z przyrodą wspomaga leczenie ADHD, poprawia koncentrację i koordynację ruchową, regeneruje umysł i ciało, na całym świecie – nie tylko w krajach rozwiniętych – wzrasta liczba osób, których kontakt z naturą ograniczony jest do minimum. Richard Louv błyskotliwie pisze o tym, jak do tego doszło, dlaczego to tak istotne i co możemy z tym zrobić.

Książka „Ostatnie dziecko lasu” została przetłumaczona na kilkanaście języków, wywołując liczne dyskusje wśród nauczycieli, lekarzy i rodziców na temat „zespołu deficytu natury” i przyszłości naszego społeczeństwa.

 

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68227-10-9
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Było raz dziecko, które szło naprzód każ­dego dnia,
I sta­wało się pierw­szą rze­czą, na którą spoj­rzało,
A przed­miot ten sta­wał się czę­ścią jego na cały dzień lub na część dnia,
Albo na kilka lat lub na dłu­gie lata.

Wcze­sne bzy sta­wały się czę­ścią tego dziecka,
I trawa, i świtu bla­ski białe i czer­wone, białe i czer­wone goź­dziki, i śpiew mucho­łówki,
I mar­cowe jagnięta, i jasno­ró­żowe pro­sięta, i źre­bię, i cielę…

— Walt Whit­man
_Było raz dziecko, które szło naprzód_
w tłum. Krzysz­tofa Bocz­kow­skiego

Lubię się bawić w środku, bo tam są wszyst­kie urzą­dze­nia elek­tryczne.

— Czwar­to­kla­si­sta z San DiegoPodziękowania

Jak więk­szość ksią­żek, także i ta była pracą zbio­rową. Moja żona, Kathy Fre­de­rick Louv, i syno­wie, Jason oraz Mat­thew, udzie­lali mi logi­stycz­nego, emo­cjo­nal­nego i inte­lek­tu­al­nego wspar­cia. Prze­szli też przez cały pro­ces badaw­czy.

Książka nie uka­za­łaby się bez pomocy wydaw­czyni Eli­sa­beth Schar­latt i agenta lite­rac­kiego Jamesa Levine’a. Eli­sa­beth patrzyła na wszystko życz­li­wym, lecz kry­tycz­nym okiem. Zapew­niała korze­niom prze­strzeń do wzro­stu, ale łagod­nie, acz sta­now­czo przy­ci­nała nie­sforne pędy. Współ­praca z nią to sama radość. Rów­nież Amy Gash z wydaw­nic­twa Algo­nquin udzie­lała mi budu­ją­cego wspar­cia, podob­nie jak Craig Pope­lars, Ina Stern, Brun­son Hoole, Michael Taec­kens, Aimee Bol­len­bach, Kathe­rine Ward i pozo­stali człon­ko­wie zespołu wydaw­ni­czego. Ciężka praca korek­tor­ska przy­pa­dła _mojemu_ uta­len­to­wa­nego przy­ja­cie­lowi, nie­mal już bratu, Deanowi Stah­lowi. Nie do prze­ce­nie­nia jest pomoc redak­tor­ska, jaką zaofe­ro­wali mi John Shore, Lisa Poli­kov, Che­ryl Nic­chitta oraz moi redak­to­rzy w San Diego Union Tri­bune: Bill Osborne, Ber­nie Jones, Lora Cicalo, Jane Clif­ford, Karin Win­ner i Peter Kaye. W odpo­wied­nich momen­tach na zie­mię spro­wa­dzali mnie John Johns, David Boe, Larry Hin­man, Karen Ker­che­lich, Rose­mary Erick­son, R. Larry Schmitt, Melissa Bal­dwin, Jac­kie Green, Jon Funa­biki, Bill Sto­thers, Michael Step­ner, Susan Bales, Michael Gold­stein, Susan White, Bob Lau­rence, Jean­nette De Wyze, Gary Shie­bler, Anne Pearse Hoc­ker, Peter Sebring, Janet Fout, Neal Peirce, LaVonne Misner, Melissa Moriarty, a przede wszyst­kim, jak zawsze świe­cąc przy­kła­dem, Michael Louv.

Choć nie jest przy­jęte, by pisarz dzię­ko­wał auto­rom dzieł cyto­wa­nych w swo­jej książce, sta­ran­ność (skru­pu­lat­ność) oraz sza­cu­nek naka­zują mi wyra­zić wdzięcz­ność trzem gru­pom. Pierw­sza z nich to nauczy­ciele, a zwłasz­cza John Rick, Brady Kelso, Tina Kafka, David Ward i Candy Van­der­hoff, któ­rzy zachę­cali uczniów do dzie­le­nia się ze mną swo­imi prze­my­śle­niami. Druga to sami ucznio­wie (imiona nie­któ­rych zostały przeze mnie zmie­nione). Trze­cia to wielce uży­teczna grupa naukow­ców, któ­rzy w ostat­nich latach roz­po­częli pracę na tym polu. Jestem szcze­gól­nie wdzięczny Louise Chawli, która nie tylko podzie­liła się ze mną wła­snymi odkry­ciami, ale rów­nież wska­zała mi prace innych bada­czy. Prze­pra­szam tych, któ­rych doko­na­nia w tej dzie­dzi­nie są bez­cenne, lecz do któ­rych nie odwo­ły­wa­łem się w spo­sób bez­po­średni.

To już dru­gie wyda­nie tej książki. Mam dług wdzięcz­no­ści wobec Che­ryl Char­les i Ali­cii Senauer, które pod­jęły się aktu­ali­za­cji przy­wo­ły­wa­nych badań. Jestem też wdzięczny Mar­ti­nowi LeBlan­cowi, Amy Per­t­schuk, Marti Erick­so­nowi, Joh­nowi Par­rowi, Ste­phe­nowi Kel­ler­towi, Yusu­fowi Bur­ges­sowi, Chri­sowi Kru­ege­rowi, Mike’owi Per­t­schukowi, Kathy Bau­gh­man McLeod, Nancy Her­ron, Bobowi Pear­towi oraz po raz kolejny Che­ryl Char­les, za zało­że­nie Sieci „Dzieci i przy­roda” (Chil­dren & Nature Network), która pod­trzy­muje dzie­dzic­two tej książki.

Na końcu chciał­bym podzię­ko­wać Ela­ine Bro­oks, która nie­stety ni­gdy nie prze­czyta książki, do napi­sa­nia któ­rej mnie inspi­ro­wała, lecz któ­rej głos sły­chać na jej kar­tach.Wprowadzenie

Pew­nego wie­czoru, kiedy moi chłopcy byli młodsi, sie­dzie­li­śmy w restau­ra­cji, a dzie­się­cio­letni wtedy Mat­thew spoj­rzał na mnie znad tale­rza i zapy­tał z powagą: „Tato, dla­czego było faj­niej, kiedy ty byłeś dziec­kiem?”.

Zapy­ta­łem, co ma na myśli.

„No cią­gle tylko opo­wia­dasz o swo­ich lasach i dom­kach na drze­wie, i jak jeź­dzi­łeś na koniu nie­da­leko tam­tego bagna”.

W pierw­szej chwili pomy­śla­łem, że jest na mnie zły. Rze­czy­wi­ście czę­sto opo­wia­da­łem mu, jak uży­wa­li­śmy sznurka i kawał­ków wątróbki do łapa­nia raków w stru­myku, a więc o czymś, czego próżno dziś szu­kać wśród dzie­cię­cych zabaw. Jak wielu rodzi­com, zda­rza mi się ide­ali­zo­wać swoje dzie­ciń­stwo i oba­wiam się, że zbyt czę­sto oka­zuję lek­ce­wa­że­nie dla spo­so­bów zabawy i przy­gód wła­snych dzieci. Mój syn mówił jed­nak cał­kiem poważ­nie, czuł, że omija go coś bar­dzo waż­nego.

I miał rację. Moi rówie­śnicy – poko­le­nie wyżu demo­gra­ficz­nego – czy też starsi Ame­ry­ka­nie odda­wali się swego rodzaju nie­skrę­po­wa­nej, bli­skiej natu­rze zaba­wie, która w epoce tele­fo­nów komór­ko­wych, ese­me­so­wa­nia i Nin­tendo wydaje się jakimś oso­bli­wym prze­żyt­kiem.

W ciągu ostat­nich kilku dzie­się­cio­leci rady­kal­nie zmie­nił się spo­sób rozu­mie­nia i doświad­cza­nia przy­rody przez dzieci. Nastą­piło cał­ko­wite odwró­ce­nie sytu­acji. Dzie­ciaki są dziś świa­dome glo­bal­nych zagro­żeń dla śro­do­wi­ska natu­ral­nego, ale ich fizyczny kon­takt i bli­ska rela­cja z przy­rodą powoli odcho­dzą w zapo­mnie­nie. Zupeł­nie ina­czej niż wtedy, kiedy ja byłem dziec­kiem.

Kiedy byłem mały, w ogóle nie zda­wa­łem sobie sprawy, że moje lasy znaj­dują się w eko­lo­gicz­nej łącz­no­ści z innymi lasami. W latach 50. nikt nie mówił o kwa­śnych desz­czach, dziu­rze ozo­no­wej czy glo­bal­nym ocie­ple­niu. Mimo to świet­nie zna­łem swoje lasy i pola, zna­łem każdy zakręt stru­myka i zagłę­bie­nie w piasz­czy­stych ścież­kach. Wędro­wa­łem po nich nawet we śnie. Współ­cze­sne dzie­ciaki z pew­no­ścią opo­wie­dzą nam wszystko o ama­zoń­skich lasach tro­pi­kal­nych, lecz nie o tym, kiedy ostat­nio samot­nie spa­ce­ro­wały po lesie albo leżały na łące, wsłu­chu­jąc się w świst wia­tru i obser­wu­jąc prze­pły­wa­jące nad ich gło­wami chmury.

Ta książka doty­czy rosną­cej prze­pa­ści mię­dzy naszymi dziećmi a świa­tem przy­rody oraz jej śro­do­wi­sko­wych, spo­łecz­nych, psy­cho­lo­gicz­nych i ducho­wych kon­se­kwen­cji. Powo­łuję się w niej na coraz obszer­niej­szy mate­riał badaw­czy, który wska­zuje na to, jak ważny jest kon­takt z przy­rodą dla zdro­wego roz­woju dziecka – jak rów­nież osoby doro­słej.

Choć sku­piam się tu przede wszyst­kim na dzie­ciach, to sporo miej­sca poświę­cam także tym, któ­rzy uro­dzili się w prze­ciągu ostat­nich dwóch, trzech dzie­się­cio­leci. Zmiana, która nastą­piła w naszym sto­sunku do świata przy­rody, jest pora­ża­jąca nawet w tych oko­licz­no­ściach, które – mogłoby się zda­wać – z defi­ni­cji sprzy­jają bli­skiemu kon­tak­towi z przy­rodą. Jesz­cze nie tak dawno obóz letni był miej­scem, gdzie spało się pod namio­tami, cho­dziło po lasach, zdo­by­wało wie­dzę o rośli­nach i zwie­rzę­tach oraz opo­wia­dało przy ogni­sku histo­rie o duchach i dra­pież­nych bestiach. Ale dzi­siaj „obóz letni” coraz czę­ściej ozna­cza wczasy odchu­dza­jące albo obóz kom­pu­te­rowy. Dla młod­szego poko­le­nia przy­roda bliż­sza jest abs­trak­cji niż rze­czy­wi­sto­ści. Coraz czę­ściej jest czymś, co się obser­wuje, kon­su­muje, zakłada na sie­bie – i igno­ruje. Nie­dawno emi­to­wano w tele­wi­zji reklamę przed­sta­wia­jącą samo­chód tere­nowy z napę­dem na cztery koła pędzący wzdłuż osza­ła­mia­jąco pięk­nego gór­skiego potoku. Na tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu sie­działo dwoje dzieci i oglą­dało na wysu­wa­nym ekra­nie film, zupeł­nie nie­świa­dome widoku za oknem.

Sto lat temu histo­ryk Fre­de­rick Jack­son Tur­ner oświad­czył, że nastą­pił koniec ame­ry­kań­skiego „efektu pogra­ni­cza”. Jego teza na­dal sta­nowi przed­miot debat i dys­ku­sji. Ale dzi­siaj prze­kra­czamy podobną i jesz­cze istot­niej­szą gra­nicę.

Nasze spo­łe­czeń­stwo uczy mło­dych ludzi uni­ka­nia bez­po­śred­niego kon­taktu z przy­rodą. Taką lek­cję dają nam szkoła, rodzina, a nawet orga­ni­za­cje tury­styczno-kra­jo­znaw­cze; została ona wpi­sana w prawne i regu­la­cyjne struk­tury naszych spo­łecz­no­ści. Nasze insty­tu­cje, plany zago­spo­da­ro­wa­nia prze­strzeni miast i przed­mieść oraz postawy kul­tu­rowe nie­świa­do­mie przed­sta­wiają przy­rodę jako źró­dło wszel­kiego nie­szczę­ścia, a otwartą prze­strzeń pozba­wiają jej kono­ta­cji z rado­ścią i samot­no­ścią. Sys­tem szkol­nic­twa, media i rodzice, kie­ro­wani pozy­tyw­nymi pobud­kami, w rze­czy­wi­sto­ści tylko odstra­szają dzieci od zabawy w lasach i na polach. Na uczel­niach, rzą­dzą­cych się zasadą „opa­ten­tuj albo zgiń”, jeste­śmy świad­kami śmierci histo­rii natu­ral­nej, która zanika, w miarę jak prak­tyczne dzie­dziny takie jak zoo­lo­gia ustę­pują miej­sca tym bar­dziej teo­re­tycz­nym i opła­cal­nym, jak na przy­kład mikro­bio­lo­gia i inży­nie­ria gene­tyczna. Szybki roz­wój tech­no­lo­gii zaciera gra­nice mię­dzy czło­wie­kiem, zwie­rzę­ciem i maszyną. Post­mo­der­ni­styczne stwier­dze­nie, że rze­czy­wi­stość jest jedy­nie kon­struk­tem – a my sami tym, co sobie zapro­gra­mu­jemy – obie­cuje czło­wie­kowi nie­skoń­czone moż­li­wo­ści, lecz w miarę jak mło­dzi ludzie coraz mniej czasu spę­dzają w oto­cze­niu przy­rody, ich zmy­sły ule­gają fizjo­lo­gicz­nemu i psy­cho­lo­gicz­nemu ogra­ni­cze­niu, a to zmniej­sza bogac­two ludz­kiego doświad­cze­nia.

Jed­nak w tym samym cza­sie, gdy więź łącząca mło­dych ludzi ze świa­tem przy­rody zanika, coraz więk­sza liczba badań wska­zuje na bez­po­średni i jed­no­znacz­nie pozy­tywny wpływ przy­rody na nasze zdro­wie psy­chiczne, fizyczne i duchowe. Nie­któ­rzy naukowcy suge­rują nawet, że prze­my­ślany kon­takt mło­dzieży z przy­rodą bywa bar­dzo sku­teczną formą tera­pii zabu­rzeń defi­cytu uwagi i innych scho­rzeń. Jak twier­dzi jeden z bada­czy, można już śmiało powie­dzieć, że dzieci potrze­bują kon­taktu z przy­rodą w takim samym stop­niu, jak nie­zbędne jest im wła­ściwe odży­wia­nie czy odpo­wied­nia ilość snu.

Zmniej­sze­nie tego defi­cytu – połą­cze­nie zerwa­nej więzi mię­dzy mło­dymi a przy­rodą – leży w naszym inte­re­sie nie tylko ze względu na wymogi este­tyki czy spra­wie­dli­wo­ści, ale także dla­tego, że od tego zależy nasze zdro­wie psy­chiczne, fizyczne i duchowe. Stawką jest też zdro­wie całej pla­nety. To, w jaki spo­sób mło­dzież reaguje na przy­rodę i jak wychowa swoje dzieci, będzie wpły­wać na kon­fi­gu­ra­cje i warunki panu­jące w naszych mia­stach, domach – w naszym życiu codzien­nym. Na kolej­nych stro­nach przyj­rzę się alter­na­tyw­nym ścież­kom pro­wa­dzą­cym do przy­szło­ści, włą­cza­jąc w to jedne z naj­bar­dziej inno­wa­cyj­nych eko­lo­gicz­nych pro­gra­mów szkol­nych; rewi­zjom i innym spo­so­bom pro­jek­to­wa­nia śro­do­wisk miej­skich – a więc temu, co pewien teo­re­tyk okre­ślił mia­nem „zoo­po­lii”; spo­so­bom radze­nia sobie z wyzwa­niami, które stoją przed gru­pami eko­lo­gicz­nymi i zaj­mu­ją­cymi się ochroną przy­rody; oraz temu, jak orga­ni­za­cje wyzna­niowe mogą przy­wró­cić bli­ską więź z przy­rodą w ramach ducho­wego kształ­ce­nia dzieci. Na kar­tach tej książki zabie­rają głos rodzice, dzieci, dziad­ko­wie, nauczy­ciele, naukowcy, przy­wódcy reli­gijni, eko­lo­dzy i bada­cze z róż­nych czę­ści kraju. Wszy­scy ci ludzie dostrze­gają, że nad­szedł czas na zmianę. Nie­któ­rzy z nich kre­ślą wizje nowej przy­szło­ści, w któ­rej dzieci zostają na powrót zjed­no­czone z naturą, a śro­do­wisko natu­ralne jest doce­niane i chro­nione.

W cza­sie badań nad tą książką żywi­łem nadzieję, że wielu obec­nym stu­den­tom, nale­żą­cym do pierw­szego poko­le­nia, które dora­stało w ode­rwa­niu od świata przy­rody, udało się zakosz­to­wać jej na tyle dużo, by intu­icyj­nie zdać sobie sprawę z tego, co ich omi­nęło. Ta tęsk­nota jest źró­dłem siły. Ci mło­dzi ludzie opie­rają się postę­pu­ją­cemu odcho­dze­niu od tego, co realne, do tego, co wir­tu­alne, od gór do Matrixa. Oni nie zamie­rzają zostać ostat­nimi dziećmi lasu.

Moi syno­wie mogą jesz­cze doświad­czyć tego, co pisarz Bill McKib­ben nazwał „koń­cem przy­rody” – to nie­skoń­cze­nie smutny świat, w któ­rym czło­wiek nie ma już dokąd uciec. Ale jest jesz­cze jedna moż­li­wość: wcale nie koniec przy­rody, lecz odro­dze­nie postawy peł­nej zadzi­wie­nia, a nawet rado­ści. Nagro­bek, który Jack­son wysta­wił ame­ry­kań­skiemu pogra­ni­czu, był tylko po czę­ści uza­sad­niony. Choć jedno pogra­ni­cze znik­nęło, poja­wiło się inne, na któ­rym Ame­ry­ka­nie ide­ali­zo­wali, wyko­rzy­sty­wali, chro­nili i nisz­czyli przy­rodę. Teraz i to pogra­ni­cze – obecne na rodzin­nej far­mie, w lesie na krańcu drogi, w par­kach naro­do­wych i w naszych wła­snych ser­cach – zaczyna zni­kać albo zmie­nia się nie do pozna­nia.

Ale, tak jak i poprzed­nio, nasza rela­cja z naturą może jesz­cze prze­mie­nić się w coś zupeł­nie innego. Ta książka opo­wiada o końcu pew­nej epoki, ale i o zupeł­nie nowym pogra­ni­czu – o lep­szym spo­so­bie współ­ży­cia z przy­rodą.Część pierwsza. Nowa relacja dziecka z naturą

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Nowa rela­cja dziecka z naturą

Popa­trzmy na tę olbrzy­mią, dra­pieżną, ryczącą matkę, którą posia­damy – Naturę – jak leży przy nas prze­peł­niona pięk­nem i czu­ło­ścią dla swo­ich dzieci tak, że przy­po­mina samicę lam­parta. Nie­stety, tak wcze­śnie jeste­śmy odłą­czeni od jej piersi i zapę­dzeni w spo­łe­czeń­stwo, w kul­turę, która jest oddzia­ły­wa­niem na czło­wieka.

— Henry David Tho­reau,
_Sztuka cho­dze­nia_ w tłum. Pio­tra MadejaRozdział 1. Dary natury

Roz­dział 1

Dary natury

Gdy widzę brzozy, w prawo lub w lewo schy­lone, Sko­śne na tle pio­no­wych krech ciem­niej­szych pni, Chęt­nie godzę się z myślą, że to jakiś chło­pak Musiał się na nich huś­tać.

— Robert Frost
_Brzozy_ w tłum. Sta­ni­sława Barań­czaka

Jeśli w dzie­ciń­stwie włó­czy­li­śmy się po lasach topo­lo­wych w sta­nie Nebra­ska, hodo­wa­li­śmy gołę­bie na dachu w Queens, łowi­li­śmy bassy nie­bie­skie w Ozark i czu­li­śmy, jak pod­nosi się fala, która prze­była tysiąc mil, zanim otarła się o naszą łódź, to ze świa­tem przy­rody połą­czyła nas więź, która pozo­staje z nami do dzi­siaj. Przy­roda wciąż wywiera na nas swój wpływ – pod­rywa nas do lotu, nie­sie na swoim grzbie­cie.

Dla dzieci przy­roda ma wiele twa­rzy. To nowo naro­dzony cie­lak; zwie­rzak domowy, który żyje, a potem umiera; wydep­tana ścieżka w lesie; fort wznie­siony wśród pokrzyw; wil­gotny, tajem­ni­czy skraj pustej działki. Nie­za­leż­nie od tego, jaką przyj­muje formę, otwiera przed każ­dym dziec­kiem sta­ro­dawny, bez­kre­sny świat, poza kon­trolą rodzi­ców. W prze­ci­wień­stwie do tele­wi­zji przy­roda nie zabiera nam czasu, ona go roz­sze­rza. Przy­roda działa jak bal­sam dla duszy dziecka, które żyje w wynisz­cza­ją­cej je rodzi­nie albo nie­bez­piecz­nym oto­cze­niu. Jest jak czy­sta karta, na któ­rej dziecko kre­śli i inter­pre­tuje na nowo fan­ta­zje kul­tury. Przy­roda pobu­dza kre­atyw­ność u dziecka, doma­ga­jąc się wizu­ali­za­cji i wyko­rzy­sta­nia wszyst­kich zmy­słów. Jeśli mu tylko pozwo­lić, dziecko zabie­rze swoje zagu­bie­nie w świe­cie do lasu, opłu­cze je w stru­myku i wywróci na drugą stronę, żeby zoba­czyć, co się tam kryje. Przy­roda może też dziecko prze­stra­szyć i ten strach ma swój cel. W przy­ro­dzie dziecko odnaj­dzie wol­ność, wyobraź­nię i pry­wat­ność: to miej­sce z dala od świata doro­słych, jego wła­sny (s)pokój.

To tylko nie­które z prak­tycz­nych zasto­so­wań przy­rody, ale na pozio­mie głę­bo­kim przy­roda sama ofia­ro­wuje się dzie­ciom – sama z sie­bie, a nie jako odbi­cie kul­tury. Na tym pozio­mie nie­wy­tłu­ma­czal­ność natury spra­wia, że odczu­wamy pokorę.

Jak pisze jedyny w swoim rodzaju poeta przy­rody Gary Sny­der, odwo­łu­jemy się do dwóch zna­czeń słowa „natura”, które pocho­dzi od łaciń­skiego _natura_ – naro­dziny, istota, cha­rak­ter, bieg rze­czy – oraz _natura, nasci_ – naro­dzić się. W swoim naj­szer­szym zna­cze­niu natura–przy­roda obej­muje świat mate­rialny wraz ze wszyst­kimi jego przed­mio­tami i zja­wi­skami, zgod­nie z tą defi­ni­cją czę­ścią natury będzie też maszyna. Oraz tok­syczne odpady. W innym uję­ciu przy­roda to „otwarta prze­strzeń”. Według tej kono­ta­cji wytwór czło­wieka nie sta­nowi czę­ści natury, jest od niej osobny. Na pierw­szy rzut oka Nowy Jork nie ma z przy­rodą wiele wspól­nego, ale prze­cież kryje w sobie róż­nego rodzaju tajemne, samo­wy­star­czalne prze­strze­nie dzi­ko­ści, poczy­na­jąc od stwo­rzeń ukry­wa­ją­cych się w próch­nie w Cen­tral Parku, na jastrzę­biach kołu­ją­cych nad Bro­nxem koń­cząc. W tym sen­sie mia­sto żyje w zgo­dzie z sze­roko poj­mo­wa­nymi pra­wami natury, jest natu­ralne (tak jak i maszyna jest czę­ścią przy­rody), ale i cza­sami dzi­kie.

Roz­my­śla­jąc nad rela­cją dzieci z przy­rodą, chcia­łoby się odna­leźć jakąś bogat­szą defi­ni­cję, defi­ni­cję pozo­sta­wia­jącą wię­cej miej­sca na wzię­cie odde­chu – taką, która nie obej­muje sobą _wszyst­kiego_, ale też nie ogra­ni­cza natury do dzie­wi­czych lasów. Sny­dera przy­cią­gnęła fraza poety Johna Mil­tona: „cały gąszcz sło­dy­czy”. „U Mil­tona słowo _gąszcz_ zawiera w sobie całą tę nie­by­wale realną ener­gię i bogac­two, które czę­sto można odna­leźć w dzi­kich sys­te­mach. «Gąszcz sło­dy­czy» jest jak miliardy mło­dych śle­dzi i makreli w oce­anie, całe metry sze­ścienne krylu, nasiona dzi­kich traw na pre­rii… cała ta nie­by­wała mno­gość małych zwie­rząt i roślin, utrzy­mu­ją­cych przy życiu szer­szą sieć” – wyja­śnia. „Ale z dru­giej strony _gąszcz_ przy­wo­łuje na myśl chaos, Erosa, nie­znane, prze­strze­nie tabu, sie­dli­sko tego, co zara­zem eks­ta­tyczne i demo­niczne. W obu zna­cze­niach tego słowa jest to miej­sce arche­ty­po­wej mocy, nauki i wyzwa­nia”. Roz­my­śla­jąc o dzie­ciach i darach natury, warto pamię­tać o tym trze­cim, peł­nym obfi­to­ści zna­cze­niu. Na potrzeby tej książki, kiedy uży­wam słowa „natura” (lub „przy­roda”) w spo­sób ogólny, mam na myśli gąszcz przy­rody: róż­no­rod­ność bio­lo­giczną, nad­miar – to, co można zna­leźć w nie­upo­rząd­ko­wa­nej prze­strzeni podwórka i na urwi­stym grzbie­cie góry. Ponad wszystko natura znaj­duje swoje odbi­cie w naszej zdol­no­ści do zadzi­wie­nia. Nasci. Naro­dzić _się._

Choć czę­sto wyobra­żamy sobie sie­bie w ode­rwa­niu od przy­rody, istoty ludz­kie także są czę­ścią tego gąsz­czu. Moje pierw­sze wspo­mnie­nie, odczu­wane wszyst­kimi zmy­słami i pełne zadzi­wie­nia, to pewien zimny wio­senny pora­nek w Inde­pen­dence w sta­nie Mis­so­uri. Mia­łem wtedy jakieś trzy lata i sie­dzia­łem na wysu­szo­nym na wiór polu za wik­to­riań­skim domem mojej babki, z któ­rego łusz­czyła się farba. Mój ojciec pra­co­wał obok, sadząc rośliny w ogro­dzie. Rzu­cił na zie­mię nie­do­pa­łek papie­rosa – jak zro­bi­łoby to tylu innych w tam­tych cza­sach, kiedy miesz­kańcy Środ­ko­wego Zachodu bez­tro­sko rzu­cali na zie­mię odpadki albo wyrzu­cali butelki po piwie i napo­jach gazo­wa­nych oraz nie­do­pałki z okien samo­cho­dów, aż iskry latały na wie­trze. Sucha trawa zajęła się ogniem. Pamię­tam dosko­nale ten dźwięk pło­mieni i zapach dymu, i szust! nogi ojca, kiedy zadep­ty­wał ogień, kro­cząc za nim, w miarę jak ten roz­prze­strze­niał się po polu.

Po tym samym polu spa­ce­ro­wa­łem wokół spa­dów z bab­ci­nej gru­szy, zgięty w pół i zaty­ka­jąc nos pal­cami, w ostroż­nej odle­gło­ści od nie­wiel­kich sto­sów fer­men­tu­ją­cej mate­rii, by wresz­cie zdo­być się na eks­pe­ry­men­talny oddech. Sia­da­łem wtedy wśród roz­kła­da­ją­cych się owo­ców, pełen fascy­na­cji i odrazy. Ogień i fer­men­ta­cja…

Spę­dza­łem całe godziny, odkry­wa­jąc lasy i pola na brzegu mia­sta. Rosły tam drzewa żółt­nicy poma­rań­czo­wej ze swo­imi kol­cza­stymi, nie­przy­ja­znymi kona­rami, z któ­rych spa­dały lep­kie, obrzy­dliwe owoce więk­sze od piłki do soft­ballu. Tych nale­żało uni­kać. Ale na kra­wę­dzi lasu rosły drzewa, na które można było się wdra­pać, a ich małe gałę­zie były dla nas jak stop­nie dra­biny. Wspi­na­li­śmy się kil­ka­na­ście metrów nad zie­mię, wysoko nad żółt­ni­co­wym wia­tro­chro­nem, i z tego punktu obser­wa­cyj­nego spo­glą­da­li­śmy na dobrze znane, błę­kitne wstążki Mis­so­uri i na dachy nowych domów na roz­py­cha­ją­cych się jak zawsze przed­mie­ściach.

Czę­sto wspi­na­łem się sam. Cza­sem, zagu­biony w swoim zadzi­wie­niu, wcho­dzi­łem głę­boko w las i wyobra­ża­łem sobie, że jestem Mow­glim z książki Rudy­arda Kiplinga, chłop­cem wycho­wa­nym przez wilki, i wspi­na­jąc się na górę, pozby­wa­łem się więk­szo­ści ubra­nia. Jeśli udało mi się wejść wystar­cza­jąco wysoko, gałę­zie sta­wały się tak cien­kie, że przy każ­dym podmu­chu wia­tru cały świat prze­chy­lał się w dół i w górę, i dookoła, i w górę, i w bok, i znowu w górę. Było to prze­ra­ża­jące i wspa­niałe zara­zem, tak oddać się mocy wia­tru. Moje zmy­sły wypeł­niały odczu­cia towa­rzy­szące spa­da­niu, wzno­sze­niu się, huś­ta­niu, wokół mnie sły­chać było liście trza­ska­jące jak kostki u dłoni, i wes­tchnie­nia oraz szepty wia­tru. Wiatr przy­niósł też ze sobą zapa­chy, a i drzewo szyb­ciej uwal­niało swoją woń chło­stane jego powie­wem. I wresz­cie pozo­sta­wał już tylko wiatr, prze­bi­ja­jący się przez wszyst­kie te dozna­nia.

Dzi­siaj czasy wspi­na­nia się na drzewa mam już za sobą, ale czę­sto roz­my­ślam nad nie­prze­mi­jalną war­to­ścią tych wcze­snych, cudow­nie leni­wych dni. Teraz potra­fię doce­nić ten widok aż po hory­zont otwie­ra­jący się z korony drzewa. Las dzia­łał na mnie rów­nie sty­mu­lu­jąco, jak Rita­lin¹. Natura uspo­ka­jała mnie, uła­twiała kon­cen­tra­cję, ale i pobu­dzała zmy­sły.

„Tam, gdzie wszystkie urządzenia elektryczne”

Wielu przed­sta­wi­cieli mojego poko­le­nia dora­stało, nie doce­nia­jąc darów natury. Zakła­da­li­śmy (jeśli w ogóle prze­szło nam to przez myśl), że przy­szłe poko­le­nia też będą miały do nich dostęp. Ale coś się zmie­niło. Nastą­piło to, co nazy­wam zespo­łem defi­cytu natury. Ten ter­min nie ma nic wspól­nego z dia­gnozą medyczną, lecz pozwala się zasta­no­wić nad pro­ble­mem i moż­li­wo­ściami jego roz­wią­za­nia – dla naszych dzieci, ale także i dla nas samych.

Ja sam zda­łem sobie sprawę z tego, że zaszła podobna prze­miana, pod koniec lat 80., pod­czas badań towa­rzy­szą­cych pisa­niu książki _Przy­szłość dzie­ciń­stwa_ poświę­co­nej życiu rodzin­nemu w cza­sach nowo­cze­snych. Prze­pro­wa­dzi­łem roz­mowy z pra­wie trzema tysią­cami dzieci i rodzi­ców z całego kraju, z tere­nów miej­skich, podmiej­skich i wiej­skich. W kla­sie szkol­nej i w salo­nie od czasu do czasu poja­wiał się temat rela­cji dziecka z przy­rodą. Czę­sto przy­po­mi­nam sobie tę nie­zwy­kle szczerą opi­nię, którą podzie­lił się ze mną Paul, czwar­to­kla­si­sta z San Diego: „Lubię się bawić w środku, bo tam są wszyst­kie urzą­dze­nia elek­tryczne”.

Podobne uwagi sły­sza­łem w wielu kla­sach szkol­nych. Oczy­wi­ście dla wielu dzieci natura na­dal jest źró­dłem rado­ści i zadzi­wie­nia. Ale innym zabawa na dwo­rze wydaje się taka… bez­pro­duk­tywna. Zabro­niona. Obca. Uro­cza. Nie­bez­pieczna. Prze­fil­tro­wana przez medium tele­wi­zji.

„To przez to cią­głe oglą­da­nie tele­wi­zji” – powie­działa mi pewna mama ze Swar­th­more w sta­nie Pen­syl­wa­nia. „Nasze spo­łe­czeń­stwo wie­dzie teraz sie­dzący tryb życia. Kiedy byłam dziec­kiem dora­sta­ją­cym w Detroit, cią­gle bawi­li­śmy się na dwo­rze. Dzieci, które zosta­wały w domu, były jakieś dziwne. Nie mie­li­śmy dostępu do żad­nych wiel­kich prze­strzeni, ale cały czas bawi­li­śmy się na ulicy – na pustych dział­kach, gra­jąc w gumę albo w base­ball czy w klasy. Ulica była naj­waż­niej­szym miej­scem zabawy nawet dla nasto­lat­ków”.

Inny rodzic ze Swar­th­more dodał, że „coś jesz­cze wyglą­dało ina­czej, kiedy byli­śmy dziećmi. Nasi rodzice też sie­dzieli na zewnątrz. Nie żeby od razu zapi­sy­wali się na zaję­cia spor­towe, nic w tym rodzaju, ale prze­by­wali poza domem, sie­dzieli na ganku albo tara­sie, roz­ma­wia­jąc z sąsia­dami. Jeśli cho­dzi o aktyw­ność fizyczną, dzieci mają się dziś naj­go­rzej w całej histo­rii Sta­nów Zjed­no­czo­nych. Ich rodzice poszli się prze­biec po parku, a dzie­ciaki po pro­stu zostały w domu”.

To było jak man­tra wypo­wia­dana przez rodzi­ców, dziad­ków, wuj­ków, cio­cie, nauczy­cieli i innych doro­słych w całym kraju, nawet tam, gdzie spo­dzie­wa­łem się usły­szeć inne głosy. Odwie­dzi­łem na przy­kład przed­mie­ścia Over­land Park w sta­nie Kan­sas, oko­lice zamiesz­ki­wane przez dość zamożną klasę śred­nią, nie­da­leko miej­sca, gdzie sam dora­sta­łem. W mię­dzy­cza­sie wiele lasów i pól znik­nęło, ale pozo­stało na tyle dużo natu­ral­nego kra­jo­brazu, by dostar­czyć oka­zji do zabawy na dwo­rze. Byłem pewien, że dzie­ciaki bawią się tam w oto­cze­niu przy­rody. Nie­zbyt czę­sto się to dzieje, jak uświa­do­mili mnie rodzice, któ­rzy pew­nego wie­czoru spo­tkali się w czy­imś salo­nie, aby poroz­ma­wiać o nowym pej­zażu dzie­ciń­stwa. I choć wielu z nich miesz­kało w tym samym bloku, niektó­rzy z nich ni­gdy wcze­śniej się nie spo­tkali.

„Kiedy dzieci były w trze­ciej lub czwar­tej kla­sie, cią­gle jesz­cze mie­li­śmy ten skwer za domem” – powie­działa jedna z matek. „Dzie­ciaki maru­dziły, że się nudzą. A ja powie­działam: _Jest wam nudno? To jazda na dwór, na skwe­rek za domem,_ i _nie wra­caj­cie wcze­śniej niż za dwie godziny. Znajdź­cie sobie coś do roboty. Zaufaj­cie mi, po pro­stu spró­buj­cie. Może wam się to spodoba_. Tak więc nie­chęt­nie wyszli na dwór się poba­wić. I nie wró­cili po dwóch godzi­nach, wró­cili znacz­nie póź­niej. Zapy­ta­łam dla­czego, a one odpo­wie­działy: _Było super! Nie wie­dzie­li­śmy, że może być tak faj­nie_! Wspi­nali się na drzewa, obser­wo­wali różne rze­czy, ganiali się po polu, bawili się w takie same zabawy, jak my, kiedy byli­śmy mali. Następ­nego dnia mówię więc: _Hej, znowu się nudzi­cie – może znowu wyj­dzie­cie na dwór_? A oni na to: _E tam, już się tam bawi­li­śmy_. I wcale nie mieli ochoty tego znowu spró­bo­wać”.

„Nie wiem, czy rozu­miem, o co ci cho­dzi” – odpo­wie­dział jeden z ojców. „Wydaje mi się, że moje dziew­czynki lubią takie rze­czy jak peł­nia księ­życa, ładny zachód słońca albo kwiaty. Lubią, kiedy drzewa koły­szą się na wie­trze – i inne takie”.

Inna mama tylko potrzą­snęła głową: „Jasne, malu­chy zauwa­żają takie rze­czy” – powie­działa. „Ale nie potra­fią się na nich sku­pić”. Zaczęła nam opo­wia­dać o ostat­nich rodzin­nych waka­cjach na nar­tach w Kolo­rado. „Był taki cudowny, spo­kojny dzień, dzie­ciaki zjeż­dżały po stoku – ze słu­chaw­kami na uszach. Nie potra­fią się cie­szyć odgło­sami przy­rody ani byciem sam na sam z naturą. Nie potra­fią bawić się same ze sobą. Muszą mieć coś innego”.

Męż­czy­zna, który wycho­wał się na far­mie i do tej pory nie zabie­rał głosu, włą­czył się do roz­mowy.

„Tam, gdzie ja dora­sta­łem, natu­ral­nie wszy­scy spę­dza­li­śmy cały czas na dwo­rze” – powie­dział. „Nie­ważne, w którą stronę się poszło, było się na dwo­rze – na świeżo zaora­nym polu, w lesie, nad stru­mie­niem. Tutaj jest ina­czej. Over­land Park to teraz mia­sto. Dzieci niczego nie utra­ciły, bo ni­gdy tego nie miały. To, o czym tutaj roz­ma­wiamy, to przej­ście, któ­rego doko­na­li­śmy my sami, któ­rzy dora­sta­li­śmy na łonie natury. Teraz natury po pro­stu tu nie ma”.

Zapa­dła cisza. Tak, wiele z daw­nych dzi­kich tere­nów zamie­niło się w tereny zabu­do­wane – ale z okna domu, w któ­rym sie­dzie­li­śmy, można było dostrzec brzeg lasu. Natura cią­gle tam była. Było jej mniej, bez wąt­pie­nia, ale jed­nak cią­gle tam była.

Następ­nego dnia po roz­mo­wie z rodzi­cami z Over­land Park prze­je­cha­łem przez gra­nicę stanu Kan­sas z Mis­so­uri, aby odwie­dzić szkołę pod­sta­wową South­wood w Ray­ton w sta­nie Mis­so­uri, nie­opo­dal Kan­sas City. Ja sam też do niej cho­dzi­łem. Ku mojemu zdzi­wie­niu nad asfal­tem skrzy­piały dokład­nie te same huś­tawki (albo tak mi się zda­wało), pod­łogi były pokryte iden­tycz­nym lino­leum, a małe drew­niane krze­sła z napi­sami wyry­tymi czar­nym, nie­bie­skim i czer­wo­nym dłu­go­pi­sem cią­gle stały w nie­rów­nych rzę­dach, jakby w ocze­ki­wa­niu.

Pod­czas gdy nauczy­ciele zbie­rali uczniów z klas II–V i odpro­wa­dzali ich do sali, w któ­rej cze­ka­łem, ja odpa­ko­wy­wa­łem swój magne­to­fon i patrzy­łem przez okno na nie­bie­sko­zie­loną ścianę drzew, naj­praw­do­po­dob­niej dębów błot­nych, klo­nów i topól wło­skich, a może i orzesz­ni­ków jadal­nych albo gle­di­czji trój­cier­nio­wych, któ­rych gałę­zie drżały i koły­sały się powoli na let­nim wie­trze. Jakże czę­sto te wła­śnie drzewa inspi­ro­wały mnie do dzie­cię­cych snów na jawie!

W ciągu następ­nej godziny, kiedy wypy­ty­wa­łem mło­dych ludzi o ich rela­cje z przy­rodą, oni opi­sy­wali nie­które spo­śród barier, które powstrzy­my­wały ich przed wycho­dze­niem na dwór: brak czasu, tele­wi­zję, stan­dar­dowe i czę­sto przy­wo­ły­wane przy­czyny. Ale ich ist­nie­nie nie ozna­czało, że dzie­ciom bra­ko­wało cie­ka­wo­ści. Wręcz prze­ciw­nie, mówiły o przy­ro­dzie z dziwną mie­sza­niną zakło­po­ta­nia, ode­rwa­nia i tęsk­noty – a cza­sem z opo­rem. W przy­szło­ści czę­sto mia­łem spo­tkać się z tym wła­śnie tonem.

„Tak naprawdę moi rodzice nie czują się bez­piecz­nie, kiedy wcho­dzę w głąb lasu” – mówił jeden chło­piec. „Nie mogę odejść za daleko. Moi rodzice cią­gle się o mnie mar­twią. Ale ja i tak tam cho­dzę, tylko nic im o tym nie mówię – i wtedy są na mnie wście­kli. Ale ja po pro­stu sie­dzę sobie za drze­wem albo coś w tym rodzaju, albo leżę na polu z kró­li­kami”.

Któ­ryś chło­piec powie­dział, że kom­pu­tery są waż­niej­sze od przy­rody, bo to one pozwa­lają zna­leźć pracę. Jesz­cze inni stwier­dzili, że nie mają czasu, żeby wyjść na dwór. Ale jedna uczen­nica pią­tej klasy w pro­stej, wzo­rzy­stej sukience i z bar­dzo poważ­nym wyra­zem twa­rzy wyznała mi, że kiedy doro­śnie, chce zostać poetką.

„Kiedy jestem w lesie” – powie­działa – „czuję się jak mama”.

Była jed­nym z tych wyjąt­ko­wych dzieci, które cią­gle jesz­cze spę­dzają czas na dwo­rze, w samot­no­ści. Dla niej natura ozna­czała piękno – i ucieczkę. „Jest tam tak spo­koj­nie i powie­trze tak ład­nie pach­nie. To zna­czy, też jest zanie­czysz­czone, ale nie tak bar­dzo, jak powie­trze w mie­ście. Dla mnie jest tam zupeł­nie ina­czej” – powie­działa. „Jest tak, jakby się było zupeł­nie wol­nym. To twój wła­sny czas. Cza­sami wycho­dzę na dwór, kiedy jestem strasz­nie zła – i wtedy, w całym tym spo­koju, nagle zaczy­nam czuć się lepiej. Wra­cam do domu szczę­śliwa, a moja mama nawet nie wie dla­czego”.

Potem opi­sała swój wła­sny leśny zaką­tek.

„Mia­łam tam swoje miej­sce. Po jed­nej stro­nie był duży wodo­spad i stru­myk. Wyko­pa­łam tam dużą dziurę i cza­sami zabie­ra­łam ze sobą namiot albo koc, i kła­dłam się w tej dziu­rze, i patrzy­łam w górę na drzewa i niebo. Cza­sami zasy­pia­łam. Czu­łam się wolna, to było takie jakby moje miej­sce i mogłam tam robić to, co chcia­łam, i nikt nie mógł mnie powstrzy­mać. Cho­dzi­łam tam pra­wie każ­dego dnia”.

Twarz mło­dej poetki zaru­mie­niła się, zaczęła mówić zdu­szo­nym gło­sem.

„I wtedy po pro­stu wycięli las. Czu­łam się, jakby wycięli kawa­łek mnie samej”.

Z cza­sem zaczą­łem rozu­mieć zło­żo­ność, jaką repre­zen­to­wali chło­piec – zwo­len­nik urzą­dzeń elek­trycz­nych, i poetka, która utra­ciła swój uko­chany leśny zaką­tek. Nauczy­łem się też cze­goś jesz­cze. Rodzice, nauczy­ciele, inni doro­śli, insty­tu­cje – sama kul­tura – mówi dzie­ciom jedno, jeśli cho­dzi o dary natury, ale nasze dzia­ła­nia i prze­sła­nie – zwłasz­cza te, któ­rych sami nie sły­szymy – to coś zupeł­nie innego.

A dzieci mają dosko­nały słuch.

1. Lek sty­mu­lu­jący uży­wany do lecze­nia zespołu nad­po­bu­dli­wo­ści psy­cho­ru­cho­wej z defi­cy­tem uwagi – ADHD .
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: