Ostatnie polowanie - ebook
Ostatnie polowanie - ebook
Zwłoki Jürgena von Geyersberga, bogatego dziedzica rodu ze Szwabii, odnaleziono w lesie. Morderca wykastrował ofiarę i odciął jej głowę. Do współpracy z niemiecką policją wyznaczono komendanta Pierre’a Niémansa i jego partnerkę Ivanę Bogdanović. Znany z Purpurowych rzek policjant wyrusza ze swoją nietuzinkową podwładną do Schwarzwaldu. Tam czeka ich wiele dziwnych spotkań – z kapłanką wód termalnych, hodowcami psów, uzdrowicielem… Wszystko po to, by dotrzeć do czarnych myśliwych, którzy kontynuują tradycje kryminalistów zmobilizowanych przez Himmlera do tropienia i mordowania Żydów. Zupełnie jakby zbrodniarze i ich krwiożercze psy powrócili z zaświatów.
Idealnie skonstruowana fabuła, solidna konstrukcja. Autor od razu przechodzi do sedna, skutecznie unikając martwych fragmentów. „Le Figaro”
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-302-5 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żadnych wspomnień, no… prawie.
Kiedy wyłowiono go z rwącego potoku, rozpłatanego od góry do dołu, wykrwawionego, był pełen wody jak bukłak trapera. Wtedy był jeszcze przytomny, zastanawiano się tylko, co też mogło utkwić w jego świadomości.
W karetce zapadł w śpiączkę. Tak minęły dwa tygodnie. Dwa tygodnie w nicości, zanim rozbłysło światełko w głębi jego mózgu. Czuł się tak, jakby zaglądał do mlecznej studni, z której wynurzały się zamazane obrazy rzeczy, bezkształtne stwory, strzępy życia… Na tamtym etapie dominowała wizja spermy.
Skojarzenie z mlekiem przyszło później. Rozmyślał o znanym epizodzie hinduskiej kosmogonii. O freskach, które podziwiał niegdyś w świątyniach Angkoru: bogowie i demony ubijali morze mleka, żeby wyłonić z niego cudowne stworzenia. W jego mózgu ten taniec tworzył wyłącznie brutalne sceny, gęby morderców, trudne do przyjęcia klęski… Pojawiało się wszystko, co kryła pamięć gliniarza z kryminalnej.
W końcu, ku wielkiemu zdumieniu lekarzy, odzyskał przytomność. To było jak ciąg dalszy tańca bogów, ale w realnym życiu, czas przeciekał przez niego niczym woda przez dziurawy bukłak, noce przemieniały się w dnie, doznania pozostawały pogrzebane na zawsze pod gipsem i znieczulone. Zdaniem lekarzy to był dobry znak.
Później zaczął siadać w łóżku i pytać o nowiny. Ale o kogo pytał? O co?
Przede wszystkim o Fanny Ferreirę, tę, która rozpruła go aż po gardło. Nie przeżyła tanga, które tańczyli we dwoje w lodowatym strumieniu. Pogrzebano ją wraz z siostrą bliźniaczką w nieujawnionym miejscu, kilka kilometrów od Guernon. Dla złowieszczych sióstr nie było miejsca na cmentarzu…
I o Karima Abdoufa, partnera w tym makabrycznym śledztwie. Abdouf spisał w krótkich słowach wnioski w sprawie, cisnął je żandarmom w twarz i odszedł z pracy. „Wrócił do kraju”. Niémans o nic więcej nie pytał – wiedział, że Karim to bezpaństwowiec. Nie próbował się z nim skontaktować. Przecież nie łączyło ich nic prócz złych wspomnień.
Nadszedł czas, by powrócić do świata zwykłych ludzi. W szpitalnym pokoju zaczęły odwiedzać go grube ryby z policji kryminalnej, pojawiali się wysocy rangą oficerowie żandarmerii narodowej. W piżamie odznaczony medalem poczuł się jak martwy motyl przyszpilony do korkowej tablicy. Podobny smak, podobny kolor.
Uznano go także za „inwalidę pierwszego stopnia” – to według ubezpieczeń społecznych. Nie mógł już wykonywać zawodu policjanta terenowego, przyznano mu rentę inwalidzką. Niémans zastanawiał się nawet, czy nie byłoby lepiej, gdyby zginął wraz z Fanny w wodach lodowca.
Ale francuska administracja nie pozostawia ludzi na pastwę losu – poddaje ich recyklingowi. Po rekonwalescencji zaproponowano mu pracę wykładowcy w szkole policyjnej w Cannes-Écluse. Dlaczego nie? Sądził, że jego doświadczenie może posłużyć kandydatom na policjantów.
Jednak po trzech latach pracy dano mu do zrozumienia, że jego wizja zawodu nie przystaje – by tak to ująć – do przyjętych kryteriów i roli policjanta. Wrócił do czynnej służby, choć na marginesie – jako konsultant, doradca, mediator – wszystko, byle zostać w obiegu.
Odzyskał pełną sprawność fizyczną. Gorzej z psychiką. Żył, jakby stale miał na grzbiecie mokre palto, jakby dźwigał brzemię powszechnie zwane „depresją”. Typowe oznaki: ściskanie w żołądku, konwulsyjne dreszcze, dławienie w gardle… Wciąż chciało mu się wyć, nieustannie odczuwał niepohamowaną chęć, żeby spać, bo była to świetna metoda ucieczki przed własną degrengoladą.
Tak upłynęły kolejne dwa lata wycieńczenia i frustracji, poniżeń i zobojętnienia, aż do dnia, gdy dawni koledzy – ci, którzy potrafili piąć się po szczeblach kariery policyjnej – przypomnieli sobie o nim.
– Sytuacja wygląda następująco – powiedziano mu na wstępie – w różnych zakątkach Francji zdarza się coraz więcej zbrodni popełnianych przez świrów, miejscowi gliniarze sobie z tym nie radzą. Zamierzamy powołać centralne biuro, które będzie wysyłać ludzi z Paryża do tych dziur zabitych dechami. To muszą być doświadczeni policjanci, którzy będą przydzielani do poszczególnych spraw jako wsparcie dla służb żandarmerii.
– Super. Ilu nas jest?
– Na razie jesteś sam. To raczej test niż oficjalny projekt.
Niezły numer. Pomysł, żeby wysyłać policjantów na pomoc żandarmom, kłócił się ze zdrowym rozsądkiem. Nikt w takie cuda nie wierzył i nikt nie potrafiłby nawet powiedzieć, w której ministerialnej głowie zaświtała taka myśl.
Któż mógłby lepiej realizować projekt skazany na porażkę i zapomnienie, zanim na dobre się narodził, niż zjawa? Kłopot w tym, że Niémans wziął ten dowcip na serio. Poprosił nawet, żeby dano mu kogoś do pomocy.
– Zatankowałeś do pełna?
Ivana pochyliła się do okna volva, obładowana sałatkami, paczkami ziaren, butelkami wody mineralnej – wszystkim, co kapryśna weganka może kupić na stacji benzynowej.
Niémans otrząsnął się i wysiadł z auta. Napełniając bak, szybko powrócił do rzeczywistości: na niemiecką autostradę wczesną jesienią, w to popołudnie czerwone jak obrazy Marka Rothko. Nic przykrego, ale też nic szczególnie przyjemnego.
Poszedł do kasy. Powinien być w dobrym nastroju: po miesiącach ślęczenia nad papierami, statystykami i raportami oszczędnie przesyłanymi przez żandarmerię narodową nareszcie wyruszył w teren.
Dziwne tylko, że wysłano ich do Niemiec, do Fryburga Bryzgowijskiego w tak znanym regionie Schwarzwaldu, czyli Czarnego Lasu. Wyjechali o świcie i o dziesiątej rano dotarli do Colmar – Niémans nigdy nie przestrzegał ograniczeń prędkości, można powiedzieć, że dla zasady.
Prokurator Republiki wyjaśnił mu, że interesujące ich morderstwo zostało popełnione w lesie w Trusheim w Alzacji, jednak ofiara, podejrzani, świadkowie i cała reszta są Niemcami. Jednostka żandarmerii z departamentu Górnego Renu zajmowała się częścią francuską, policja niemiecka zaś prowadziła część niemiecką.
Potem nastąpił długi wykład na temat umów pomiędzy europejskimi policjami, umożliwiających działanie na terytorium teutońskim we współpracy z LKA, Landeskriminalamtem Badenii-Wirtembergii.
Niémans nic z tego nie zrozumiał, ale też niczym się nie niepokoił. Wiedział, że gdy wysłuchiwał tej mętnej gadaniny, Ivana gromadziła raporty alzackich żandarmów i na pewno już wczytywała się w nie uważnie, żeby przekazać mu wszystkie istotne szczegóły.
Płacąc, popatrzył na nią przez szybę – wierciła się w samochodzie, upychając swoje zapasy wokół fotela pasażera, jakby układała amunicję w czołgu.
Ivana Bogdanović, numer dwa ich duetu.
Najlepsze, co go spotkało po powrocie z otchłani.2
Najbardziej podobał mu się jej styl.
Ta zamszowa kurtka, którą nosiła bez względu na okoliczności, a która o zmroku upodabniała się barwą do futerka kreta, w świetle zaś do futra wiewiórki. Wytarte dżinsy, przymarszczone botki, rude włosy. To wszystko tworzyło spójną, emanującą ciepłem całość. Coś, co przywoływało melancholię opadających liści i witalność żył, w których buzowała krew.
Była niezbyt wysoka, a przy tym bardzo szczupła. Chciałoby się powiedzieć „drobna”, jednak jej kościec, a przede wszystkim rysujące się pod skórą mięśnie wykluczały skojarzenia ze słabością. Sylwetka dzikiej kotki nasuwała raczej myśl o sile, która przetrwała. To prawda, kotka przeżyła katastrofę, ale to, co zostało, emanowało niesłychaną mocą.
Kości, mięśnie, kipiący gniew.
Jej uderzająco biała skóra rudzielca kojarzyła mu się także z eskimoskimi nożami wycinanymi z rogu, którego jeden koniec jest zaostrzony, a drugi idealnie leży w dłoni. Niémans nie miał pojęcia, czy Ivana dobrze leży w ramionach kochanków, był jednak pewien, że nocą potrafi być równie gorąca, jak twarda i zimna wydawała się w dzień.
Była jego studentką w Państwowej Wyższej Szkole Policyjnej w Cannes-Écluse. Podczas pierwszego apelu przekręcił jej nazwisko.
Poprawiła go i zaraz dodała:
– Ale może mnie pan nazywać, jak pan chce.
Nie przemawiały przez nią skromność ani nieśmiałość, przeciwnie – uniosła się dumą i była ponad tego rodzaju przejawy lekceważenia, ponad przeciętną, ponad wszystko.
Przez te miesiące miał czas docenić jej surową urodę: wydatne kości policzkowe, subtelną linię brwi. I te rude włosy, które go fascynowały i przypominały mu, nie wiadomo dlaczego, zapadający zmierzch na Ibizie, hippisowskie zabawy, medytacje po LSD… W zasadzie wszystko to go odstręczało, ale skojarzone z Ivaną nagle zaczynało mu się podobać.
W rzeczywistości cały ten proces odkrywania był kłamstwem. Niémans próbował oszukać samego siebie. Udawał oczarowanego, ale przecież znał Ivanę od dawna i wiedział, do czego jest zdolna. Oboje chcieli zapomnieć o tym pierwszym spotkaniu i zacząć od nowa.
– A moja kawa? – spytał, przekręcając kluczyk w stacyjce.
Wskazała napój wstawiony w uchwyt.
– Jest niezdrowa. Wzięłam ci herbatkę ziołową.
Ruszył, burcząc pod nosem. Ivana skuliła się na fotelu pasażera i uzbrojona w plastikowy widelec zabrała się za sałatkę z komosy. Kiedy oparła obcasy o deskę rozdzielczą z drewna orzechowego, Niémans o mało nie wrzasnął, lecz opanował wściekłość.
Nie zniósłby takiego braku szacunku dla swojego volva ze strony kogokolwiek innego, ale Ivana… Sam mocno oparł plecy o fotel i pewnie chwycił kierownicę, zanim docisnął pedał gazu. Czuł się dobrze. Szczęśliwy i lekki z tą dziewczyną, która w wieku trzydziestu dwóch lat nadal obgryzała paznokcie. Lubił jej towarzystwo, jej perfumy pachnące dmuchanym ryżem i bardziej przypominające krem dla niemowląt niż zapach femme fatale.
Nikt nie rozumiał, dlaczego wybrał sobie do pomocy właśnie porucznik Ivanę Bogdanović. Ta młoda kobieta spełniała wprawdzie wszelkie wymagania, ale… to była kobieta. A wiedziano przecież, że Niémans to stary macho, z pozoru mizogin, a w głębi ducha fallokrata. W jego pojęciu gliniarz powinien być facetem, koniec kropka.
Niémansa bawiła ta reputacja. Całkowicie niezasłużona: jego relacje z kobietami były znacznie bardziej skomplikowane. Co prawda nigdy się nie ożenił, ale nie miało to nic wspólnego ani z pogardą, ani z obojętnością, lecz raczej z szacunkiem podszytym obawą…
Jednak wracając do Ivany – nie musiał szukać daleko. Od dawna nie natknął się na nikogo, kto łączyłby tyle cech dobrego gliny. Jej wyniki w Cannes-Écluse mówiły same za siebie, a przebieg służby przez kilka następnych lat nie wymagał komentarza. Dobrze się składało, bo i tak nie wybrałby nikogo innego.
– To już ten zjazd? – spytał, widząc tablicę z nazwą Fryburg.
– Tak – potwierdziła Ivana, wyjadając ziarenka z pojemnika jak wygłodzony ptak.
Niémans przyspieszył.
– Dobra, może czas na raport?