Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Ostatnie zlecenie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
18 października 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostatnie zlecenie - ebook

Powieść sensacyjna, która wciągnie czytelników w wir nieprawdopodobnych zbiegów okoliczności i sieć kłamstw. Kto nie umie kłamać, nie ma czego szukać w świecie wywiadu.

Feliks Nero to były szpieg AW, a obecnie pracownik jednego z potężniejszych ludzi mafii na północy Włoch. Za szorstki na Jamesa Bonda, za europejski na Jacka Reachera. Bezkompromisowy do granic. Błędny rycerz, który ma tak głęboko wyrwane korzenie, że potyka się o nie wiele niebezpiecznych osób. Ma na pieńku z polskim kontrwywiadem, Mosadem i gangsterami przebranymi za obrońców kraju. Tym razem dostaje do wykonania zadanie wyeliminowania Pirlettiego, włoskiego finansisty, którego fundusz jest przykrywką do prania pieniędzy i finansowania handlu bronią na greckich wyspach. I zdobycie słynnej listy z nazwiskami udziałowców funduszu. Cały czas śledzą go i Polacy, i Rosjanie, a do tego w sprawę miesza się policja i Kidon (mityczna komórka morderców wywiadu Izraela). Dziwnym trafem Nero wciąż wpada na Helenę. Przypadek?

Czy uda mu się wyjść z opresji, a przede wszystkim, czy będzie potrafił oprzeć się urokowi zjawiskowej Greczynki...

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-225-0
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Copy­ri­ght © by Piotr Ada­mo­wicz, 2023

Pro­jekt okładki: Olga Boł­dok-Bana­si­kow­ska

Redak­tor pro­wa­dząca dział fic­tion: Mał­go­rzata Hlal; mhlal@gru­pazpr.pl
Redak­tor nad­zo­ru­jąca: Anna Sper­ling
Redak­cja: Zofia Rokita
Korekta: Mał­go­rzata Ablew­ska, Mariola Nie­dbał

Ilu­stra­cje: Shut­ter­stock

Copy­ri­ght © for the Polish edi­tion by TIME SA, 2023

Wydawca:
TIME SA
ul. Jubi­ler­ska 10
04-190 War­szawa
face­book.com/har­de­wy­daw­nic­two
insta­gram.com/har­de­wy­daw­nic­two
tik­tok.com/@harde.wydaw­nic­two

Dział sprze­daży i kon­takt z czy­tel­ni­kami: harde@gru­pazpr.pl

Wer­sję elek­tro­niczną przy­go­to­wano w sys­te­mie _Zecer_1. MY SIĘ CHYBA ZNAMY

Biały ranek przy­drep­tał przed szó­stą. Helena spała snem naje­dzo­nego nie­mow­laka, pod­czas gdy ja czu­wa­łem jak cze­lad­nik roz­glą­da­jący się za robotą. Wie­dzia­łem, że to się kie­dyś skoń­czy. Nie mia­łem wyboru, musia­łem się ewa­ku­ować. Prze­tar­łem oczy, kiedy w kuchen­nym okienku zama­ja­czyły dłu­gie świa­tła. Przy­je­chali.

Usia­dłem na tyl­nym sie­dze­niu, nie mówiąc ani słowa. Dwóch ludzi w orta­lio­nach wyglą­dało na mało­mia­stecz­ko­wych mecha­ni­ków samo­cho­do­wych. Wyjęli kogu­cik tak­sówki i spoj­rzeli po sobie, pod­czas gdy ja powoli ubie­ra­łem się na tyl­nym sie­dze­niu.

– Mogłeś to zro­bić w domku, mamy mało czasu, ale okej, na ubra­nie się wystar­czy.

– Nie mogłem – ziew­ną­łem. – Nie lubię poże­gnań…

Prawdę powie­dzia­łem i tylko prawdę, bo wyjeż­dżać od kogoś nie zno­si­łem, tak jak nie zno­si­łem roz­łąki i tego, że dla mnie widzieć kogoś to nie­raz widzieć po raz ostatni. I na zapas roz­ry­wało mi serce, choć to naiwna rzecz tak tęsk­nić za kimś, z kim mija­łem się od zale­d­wie kilku mie­sięcy.

Helenę pozna­łem kilka tygo­dni wcze­śniej. Z miej­sca tłu­ma­czę, że jej nie ukra­dłem Spar­ta­nom. Wręcz prze­ciw­nie, zawi­ną­łem się spod Troi za wcze­śnie na miłość, za późno na spo­kój. W tym zawie­sze­niu trwa­łem i spod murów antycz­nego mia­sta wywio­złem zmę­cze­nie cią­głą walką i manierę Homera, żeby nie opo­wia­dać od początku do końca, bo to byłoby za pro­ste.

Koń­czy­łem rybę w małej por­to­wej knajpce na Kre­cie, kiedy usły­sza­łem prze­słonę apa­ratu. Kilka pstryk­nięć gdzieś po lewej. Wychy­li­łem się, spraw­dza­jąc dep­tak jak żyrafa w poszu­ki­wa­niu kolej­nych gałęzi. Zło­wi­łem wzro­kiem kilku spa­ce­ro­wi­czów i matkę z nie­mow­la­kiem – to ona robiła zdję­cia. Wrzu­ciła nikona z gigan­tyczną lufą do torby pod wóz­kiem i skrę­ciła w wąską uliczkę, dokład­nie tę samą, która pro­wa­dzi do zba­wie­nia. Zosta­wiła za sobą sze­roką pro­me­nadę ską­paną w słońcu jak zdję­cia na pro­fi­lach tury­stów, które nikogo nie inte­re­sują. Komu pstryk­nęła to foto, tego mia­łem się dowie­dzieć nie­ba­wem.

Obró­ci­łem się w prawo i mój wzrok jak ame­ry­kań­ski radar prze­ciw­ra­kie­towy wystrze­lił zwia­dow­cze spoj­rze­nia w stronę zacu­mo­wa­nych jach­tów. Na jed­nej z łodzi krzą­tał się otyły wąsacz zdra­dza­jący rosyj­skie korze­nie. Miał co prawda białe lniane spodnie na wło­ską modłę, ale pod­ko­szu­lek był rosyj­ski, spo­cony i z reszt­kami cze­goś w rodzaju zupy pomi­do­ro­wej, jaką ser­wują na Kre­cie. To ostat­nie już dopi­sał mój mózg. Z pozy­cji sto­lika widzia­łem tylko, że męż­czy­zna szy­kuje się do wypły­nię­cia. Poma­gało mu dwóch pachoł­ków, któ­rzy w razie nie­szczel­no­ści pokładu jachtu zostaną z niego wyrzu­ceni w pierw­szej kolej­no­ści. Matka Gre­czynka zro­biła zdję­cie aku­rat temu kon­kret­nemu Rosja­ni­nowi spo­śród dzie­sią­tek innych posia­da­czy jach­tów cumu­ją­cych i odpły­wa­ją­cych z Krety tego dnia. Cyk­nęła mu por­tret z kilku per­spek­tyw, zro­biła to w peł­nej dys­kre­cji, ale ze sta­ran­no­ścią Rem­brandta, który szki­co­wał postać z dzie­się­ciu ujęć, zanim chwy­cił farby i zaczął malo­wać dany por­tret. Tym­cza­sem Rosja­nin żył sobie spo­koj­nie, zdzie­ra­jąc naskó­rek o bez­li­to­sne grec­kie słońce. Ktoś musiał to zakoń­czyć.

Nie przy­je­cha­łem wtedy kosz­to­wać kre­teń­skich przy­sma­ków regio­nal­nych, przy­je­cha­łem odstrze­lić Rosja­nina, któ­remu Gre­czynka z bąblem zro­biła mini­se­sję. Musia­łem wziąć pod uwagę moż­liwy kon­flikt inte­re­sów. Na foto­grafkę mi nie wyglą­dała, a model na okładkę „Vogue’a” się nie nada­wał, chyba że na wyda­nie uka­zu­jące faunę Dage­stanu w głębi rosyj­skiego impe­rium. Krótko żyłem, ale zdą­ży­łem pojąć, że ludzie są różni, naprawdę różni. Mogła mieć taki fetysz, mogła być socjo­lo­giem albo sta­rać się o ali­menty. To, co mnie pchnęło w karie­rze naprzód, to solidne przy­go­to­wa­nie i zde­cy­do­wane ruchy na miej­scu wraz z poja­wia­niem się w odpo­wied­nim miej­scu o odpo­wied­niej porze. Prze­ło­żeni mówili, że to fan­ta­zja ułań­ska i dawali mi mak­sy­mal­nie kilka lat życia w tym zawo­dzie. Kole­dzy mówili, że… Co oni wła­ści­wie mówili? Zapo­mnia­łem. Chwy­ci­łem tylko rąbek spód­nicy zni­ka­ją­cej pomię­dzy bia­łymi budyn­kami. Rzu­ci­łem drob­niaki na blat sto­lika i nie dokoń­czy­łem kawy. Wysko­czy­łem zza para­wanu i ruszy­łem za dziew­czyną.

Wsze­dłem w labi­rynt mikro­sko­pij­nych uli­czek, nad któ­rymi bal­kony z pra­niem zasła­niały niebo. Tury­ści nie zapusz­czali się w takie miej­sca. Zmę­czony bar­man wra­cał z noc­nej zmiany, wlókł brudny far­tuch po kamie­niach. Wszedł w bramę, za którą znik­nęła matka z wóz­kiem. Zatrzy­ma­łem się za sta­rym oplem i kuc­ną­łem, żeby dokład­nie zawią­zać moka­syny, które zupeł­nie tego nie potrze­bo­wały. Przez brudną szybę mogłem obser­wo­wać, co działo się na dzie­dzińcu wąskiej bramy. Przy­wy­kłem do widoku pęk­nię­tych cza­szek, ale ni­gdy nie pogo­dzę się z wido­kiem pła­czu nie­win­nego malca. Z wózka wydo­by­wał się spa­zma­tyczny szloch dziecka oddzie­lo­nego od matki. Czu­łem ciarki, tyle było w tym pła­czu lęku.

Na dzie­dzińcu młoda matka, któ­rej macie­rzyń­stwo wło­ży­łem w nawias, sły­sząc szloch malu­cha, „zapar­ko­wała” wózek i wycią­gnęła drą­cego się brzdąca. Pró­bo­wała go przy­tu­lić, ale to nic nie dało. Druga czer­wona lampka. Z drew­nia­nych drzwi, z któ­rych ucie­kła już ostat­nia kro­pla farby, wyj­rzała przy­sa­dzi­sta gospo­sia o figu­rze pie­kar­nika. Miała spoj­rze­nie pełne miło­ści i to na jej widok płacz dziecka ustał, jakby ktoś wyjął wtyczkę z kon­taktu. Wzięła dzie­ciątko na ręce i przy­ci­snęła mocno do piersi, po czym się­gnęła po kopertę od dziew­czyny, któ­rej pochop­nie przy­pi­sa­łem macie­rzyń­stwo. Młoda Gre­czynka wyjęła kartę pamięci z apa­ratu, a apa­rat podała chłopcu, który wybiegł razem z mamą. Pogła­skała go i powie­działa coś po grecku, żegna­jąc rodzinkę, która z nie­zna­nych mi powo­dów uży­cza dzieci na krót­kie spa­cery obcym ludziom.

Jak podej­rze­wa­łem, ludzie są różni.

Sil­nik kolej­nego śre­dnio­wiecz­nego opla, tym razem corsy, zachar­czał za moimi ple­cami. Nie obra­ca­łem się i na­dal z zaan­ga­żo­wa­niem czte­ro­latka wią­za­łem rze­myk moka­syna, jakby od tego zale­żały losy zachod­niego świata. Corsa pod­je­chała po piękną Gre­czynkę, zna­łem te numery. Wszystko poszło jak z pod­ręcz­nika radziec­kich służb wywiadu, który pisali zbie­gli na Zachód agenci, by tro­chę zaro­bić, wci­ska­jąc ostat­nią por­cję kłamstw w roz­pa­lone głowy ame­ry­kań­skich czy­tel­ni­ków. Kie­rowca zagrał na klak­so­nie kilka mili­se­kun­do­wych dźwię­ków, co mogło brzmieć jak szyfr, ale rów­nie dobrze mógł mieć taki styl trą­bie­nia. Ważne, że zatrą­bił, a gwiazda mojego popo­łu­dnia poja­wiła się w bra­mie i wsia­dła na tylne sie­dze­nie zardze­wia­łego opla. Dopiero wtedy zoba­czy­łem jej twarz. Do opisu tej Afro­dyty mógł­bym zaprząc setkę poetów, do obrazu zatrud­nić setkę mala­rzy, do snu­cia bal­lad setkę bar­dów. Wszyst­kich póź­niej musiał­bym spa­lić na sto­sie, będąc wście­kły na alfa­bet, farby i dźwięki, bo nic nie odda tego, co zoba­czy­łem.

Nic.

Wiel­kie oczy niczym perły nad małym noskiem. Krę­cone włosy, które opa­dały na ramiona. Białą koszulę, któ­rej roz­pięte guziki poka­zy­wały skra­wek piersi. Ruchy i to spoj­rze­nie… Powie­dział­bym wię­cej i potem będzie ku temu lep­sza oka­zja, ale na razie czas to…

Wsko­czy­łem na dach opla, się­gną­łem naj­niż­szego bal­konu, pod­cią­gną­łem się i po kilku sekun­dach już na nim byłem. Stam­tąd mia­łem lep­szy widok. Afro­dyta i jej gier­mek poje­chali pro­sto, a na skrzy­żo­wa­niu skrę­cili w lewo. To była jedyna uliczka, do kolej­nego skrzy­żo­wa­nia trzeba było poko­nać pla­cyk z dep­ta­kiem peł­nym tury­stów. Mia­łem nie­wiele czasu. Zesko­czy­łem z bal­konu i pogna­łem w prze­ciwną stronę, by prze­ciąć się z nimi na następ­nym skrzy­żo­wa­niu. Dzięki solid­nie zawią­za­nym moka­sy­nom poko­ny­wa­łem kolejne uliczki, cudem mija­jąc prze­chod­niów, sku­tery i małe samo­cho­dziki w jesz­cze mniej­szych prze­smy­kach. Zbli­ża­łem się do zatło­czo­nych uli­czek cen­trum, do ryneczku i zatoki z knajp­kami. Dotar­łem na skrzy­żo­wa­nie przed białą corsą, ale nie musia­łem długo na nich cze­kać.

Jechali bez pośpie­chu, nie skrę­cili na wschód, tylko kon­ty­nu­owali podroż w górę po stro­mej uliczce, która wypro­wa­dzała ich ze sta­rego mia­sta. Co chwilę wcho­dził im przed maskę jakiś tury­sta, dzie­ciak z balo­nami lub uliczny przed­sta­wi­ciel marki Gucci. Prze­bić się przez tę część mia­sta to był kosz­mar. Nie zwra­ca­jąc uwagi na ich tempo, pobie­głem na począ­tek uliczki, gdzie zaczy­nała się sze­roka aleja. Gdy sta­nęli na czer­wo­nym świe­tle, ruszy­łem do ofen­sywy.

Wsze­dłem na pasy i skrę­ci­łem pro­sto na nich. Nie puka­łem w szybkę, nie musia­łem, wszyst­kie były opusz­czone. Opie­ra­jąc się o tylne drzwi, pochy­li­łem się, by z bli­ska ujrzeć grecką miss. Do zmiany świa­teł pozo­stało mniej wię­cej pięt­na­ście sekund. Pięt­na­ście sekund zaj­muje pło­mienny poca­łu­nek. W pięt­na­ście sekund możesz się zako­chać. W pięt­na­ście sekund możesz prze­stać oddy­chać. Dla mnie pięt­na­ście sekund wystar­czy, by wystrze­lać się ze wszyst­kich grec­kich słów, jakie zna­łem. Zaga­da­łem w języku tubyl­ców, cho­ciaż byłem pewny, że mówią co naj­mniej w kilku innych. Prze­sze­dłem do rze­czy, zarzu­ca­jąc wędkę jak na wie­lo­ryba.

– Ten Rosja­nin to Fio­dor Pole­now, dziś wyru­szy w ostatni rejs.

Grecka miss nie była zasko­czona, wię­cej, spra­wiała wra­że­nie, jakby się tego naj­ścia spo­dzie­wała. Jej kie­rowca trzy­mał łapę w schowku i dał­bym sobie rękę uciąć, że nie szu­kał cze­ko­la­dek na powi­ta­nie.

– Widzia­łam cię już kilka razy, to nie wasz teren.

– Nie, ale nasza sprawa. Wiem, za kim węszy­cie. Wiem też, że nikt z was nawet nie spró­buje uda­wać Rosja­nina, a sprzą­tać go bez roz­mowy to strata. Więc może sobie pomo­żemy?

Świa­tło zmie­niło się z czer­wo­nego na jasno­czer­wone, a po chwili była już tylko zie­leń. Ktoś trą­bił dwa auta dalej. Czas mi się skoń­czył, a ja nawet nie zdą­ży­łem popro­sić o rękę.

– Apo­sto­lis, dziś wie­czór – powie­działa.

Spoj­rza­łem jej w oczy. W jed­nym z kąci­ków jej ust poja­wiło się coś na kształt uśmie­chu.

Grecka Mona Lisa lub dama z grec­kim kie­rowcą, tak ją naprędce zapa­mię­ta­łem.

Odsu­ną­łem się od kra­wę­dzi jezdni i odpro­wa­dzi­łem ich wzro­kiem. Ulice zalały samo­chody, klak­sony, prze­chod­nie samo­bójcy lawi­ro­wali pomię­dzy rusza­ją­cymi kie­row­cami z kre­tyń­skimi maskot­kami zawie­szo­nymi na luster­kach. Sta­łem tak na środku ulicy, zbie­ra­jąc ich krzyki, obe­lgi, grec­kie kurwy rzu­cane mi pod stopy. Spoj­rza­łem na wieżę kościoła, na któ­rym wska­zówki poka­zy­wały godzinę czter­na­stą. Sla­lo­mem dosze­dłem do chod­nika i poma­sze­ro­wa­łem w cie­niu palm, chro­niąc się przed słoń­cem. Za jego gorą­cymi pro­mie­niami będę zapewne tęsk­nić, ale gdy już znajdę się w swoim zim­nym kraju.

Tym­cza­sem mia­łem dobrych kilka godzin na zakup porząd­nej bia­łej koszuli. Nie było czasu do stra­ce­nia. Czu­łem się gotów, o ile męż­czy­zna może być gotowy na to, co przy­nie­sie spo­tka­nie z piękną nie­zna­jomą. Chyba ją już gdzieś kie­dyś widzia­łem, ale pewny nie byłem. No bo jak odróż­nić setki twa­rzy, histo­rii, nar­ra­cji od kłamstw naszych wewnętrz­nych świa­tów, gło­sów irra­cjo­nal­nych, które – gdy che­mia bombą ato­mową ude­rza w mózg – wyłą­czają zwoje jeden po dru­gim, zosta­wia­jąc ścier­ni­sko. A na tym nie wybu­du­jesz mia­sta Świę­tego Fran­ciszka przed ostat­nim strza­łem, który eli­mi­nuje czło­wieka z puli zbla­zo­wa­nych szczę­śliw­ców, czy­nią­cych tę pla­netę sobie pod­daną.

Chyba ją jed­nak już gdzieś kie­dyś widzia­łem.

Sze­dłem pod niskimi pal­mami, nie potrze­bo­wa­łem już słońca, by pod­pa­lało moją czaszkę. Kotło­wa­łem się sam ze sobą, sta­ra­jąc się ją sobie przy­po­mnieć. Pół biedy, jeśli grecka miss to zwy­kły czło­wiek wywiadu lub kontr­wy­wiadu, kolo­rowa płotka, która da mi jakiś skra­wek infor­ma­cji. Gorzej, o hek­tary pie­kiel­nego czar­no­ziemu gorzej, jeśli już ją gdzieś widzia­łem. Jeśli jest zamie­szana w nasze mię­dzy­na­ro­dowe machlojki, pra­cuje dla kogoś wyżej niż jakiś pro­win­cjo­nalny grecki kontr­wy­wiad, który mógł mieć wła­dzę soł­tysa tych tere­nów i nada­wał się jedy­nie do prze­chwy­ty­wa­nia kilku skrzy­nek amu­ni­cji, odna­wia­nia bia­łych pasów na jezdni czy upo­mi­na­nia dzieci, by nie zapo­mi­nały kasków, kiedy wybie­rają się na prze­jażdżkę rowe­rową. Gdy­bym ją już wcze­śniej widział, to praw­do­po­do­bień­stwo naszego przy­pad­ko­wego spo­tka­nia w przy­ro­dzie nie wystę­puje. Nie wytłu­ma­czy­łaby tego teo­ria kwan­tów, nie byłby to czarny łabędź ani nawet odprysk cudów z Kany Gali­lej­skiej.

Gdy­bym ją wcze­śniej widział…

Gdy­bym potra­fił tak prze­brać wspo­mnie­nia jak stertę szmat w odzie­żo­wej sie­ciówce i upew­nić się, że na tych kilku wie­sza­kach mojego ogra­ni­czo­nego umy­słu nie ma tej bia­łej koszuli z dekol­tem roz­pię­tym na dwa ostat­nie guziki. Gdy­bym tylko mógł zapła­cić za ser­wis i mieć pew­ność, że w tysią­cach twa­rzy nie ma jej oczu, nosa, ust i szyi, życie byłoby prost­sze, a przy­szłość mniej nie­wia­doma. Zapa­mię­tał­bym chyba te oczy. A może tak się mówi o każ­dej pięk­nej kobie­cie, która jest detro­ni­zo­wana przez kolejną pięk­ność za rogiem? Powi­nie­nem mieć umysł szorstki, ostry w pozna­niu, a nie roz­la­zły jak u per­werta estety. To mogło być grec­kie słońce, adre­na­lina, stres lub to pod­nie­ce­nie, które się czuje przed obco­wa­niem z bogi­nią.

Nie pamię­ta­łem, czy ją już przed­tem widzia­łem, i zda­łem sobie sprawę, że jeśli nie, to luz, dwójka i jadę dalej. W dru­gim przy­padku poża­łuję, że nie zapamię­ta­łem, i zapłacę jak za pre­zy­denta. Wli­czy­łem to wszystko w koszta i pod­li­czy­łem rachu­nek zysków i strat. Wyszło mi jak zwy­kle to samo, że koniec koń­ców dopadną mnie z nożem jak Cezara, a Święty Piotr nie prze­pu­ści przez furtkę. Mach­ną­łem ręką, odpy­cha­jąc od sie­bie wszyst­kie kłęby myśli, bo wie­czór był grecko piękny, a ja zbli­ża­łem się do pro­me­nady sta­rego mia­sta, która cią­gnęła się wzdłuż brzegu i pro­wa­dziła do knajpki z szyl­dem: Apo­sto­lis.

Świa­tła wzdłuż zatoki paliły się żywym ogniem. Małe pochod­nie zamiast latarni ota­czały alejkę, po któ­rej krę­ciły się zako­chane pary. Wyją­łem paczkę fajek z kie­szonki bia­łej koszuli. Poczę­sto­wa­łem prze­chod­nia, który o to pro­sił. Szar­pał się chwilę z miękką paczką, a gdy wyjął papie­rosa i pod­niósł głowę, byłem już kilka metrów dalej.

– Pro­szę wziąć wszyst­kie.

Kiw­ną­łem kel­ne­rowi, który wie­dział, że naj­lep­szy sto­lik zaraz będzie zajęty. Weszli­śmy schod­kami na dach knajpy, gdzie było kilka dwu­oso­bo­wych sto­lików. Taka strefa VIP dla wta­jem­ni­czo­nych. Z wyso­ko­ści pierw­szego pię­tra lepiej widać oko­licę. Fale lekko muskały kamie­nie usy­pane pod latar­nią mor­ską. W oddali szu­miały falo­wane wąsy Posej­dona. Miał tego dnia dobry humor, nie gry­ma­sił, pozo­sta­wił taflę wody spo­kojną.

Z fal wyło­niła się syrena, taka, że w ustach poja­wiało tyle śliny, że wia­derka mogliby pod­sta­wiać. W jaki spo­sób zgu­biła ogon, nie wie­dzia­łem dokład­nie. Wsta­łem, gdy po stop­niach weszła na dach. Chwy­ci­łem krze­sło, ale wyrwała mi je z ręki i posta­wiła obok mojego, tak że oboje sie­dzie­li­śmy po jed­nej stro­nie stołu, mając widok na wodę. Nie wie­dzia­łem, który pro­fil mam lep­szy, więc nieco odsu­ną­łem od niej swoje krze­sło.

Zaczęła bez ogró­dek.

– Coś ty za jeden?

– Powie­ści można by pisać, w odcin­kach…

– Grecki odci­nek, jaką ma fabułę?

– Szkic raczej, jesz­cze tu nie skoń­czy­łem, chyba boha­terkę będę musiał dopi­sać. Jak sądzisz?

– Sądzę, że cią­gnię­cie tej meta­fory jest idio­tyczne. Co macie, bo rozu­miem, że jest tu was wię­cej, do tego Rosja­nina?

– Prze­szka­dza w inte­re­sach mojego szefa – wyzna­łem.

– Kim jest twój szef? – kon­ty­nu­owała prze­słu­cha­nie piękna nie­zna­joma.

– Bar­dzo sym­pa­tyczny Włoch, na śnia­da­nie je pista­cjowe cor­netto¹, a na kola­cję zosta­wia sobie ambit­nych poli­ty­ków i agen­tów obcych wywia­dów.

– O czym chcia­łeś… Wła­ści­wie nie przed­sta­wi­łeś się…

Tu zro­biła pauzę na oddech, świa­doma, że zaczę­li­śmy od pytań, fil­mo­wych dia­lo­gów, by tylko wyłu­skać infor­ma­cję, zamiast przed­sta­wić się sobie, zamó­wić białe wino, odro­binę chleba i oliwy. Wie­czór zaczy­nał się na dobre i po co tak się spie­szyć na zachod­nią modłę. Ja z kolei nie pomy­li­łem wysp, wie­dzia­łem, że nie pędzimy po Man­hat­ta­nie, tylko sie­dzimy na mięk­kich krze­słach na Kre­cie. Ni­gdzie się nie spie­szy­łem, tu jak coś pędzi, to noc w jej obję­ciach, oddech krótki na mokrej twa­rzy przy otwar­tym oknie gdzieś na czwar­tym pię­trze. Szybko wyrwa­łem się z tej wizji, z tego poko­iku za kotarą, na chwilę zapo­mi­na­jąc i pró­bu­jąc sobie przy­po­mnieć wła­sne imię i nazwi­sko.

– Feliks Nero, w papie­rach mam bała­gan, więc pasz­portu może nie będę poka­zy­wał…

– Helena. Czego tu szu­ka­cie? – Nie zdra­dziła nazwi­ska, zresztą i tak poda­łaby fik­cyjne.

– Wspólny wróg. Fio­dor Pole­now maczał palce w prze­rzu­cie broni, to jakaś część układu.

– Układu mię­dzy War­szawą a Ber­li­nem?

– Otóż to! – Podzię­ko­wa­łem za wino lądu­jące na sto­liku. – Wiem, że szu­ka­cie tego, czego szuka kilku poważ­nych ludzi w tej czę­ści świata, i może­cie być bli­sko.

– Dla nas to bez­pie­czeń­stwo od strony Cypru i Syrii, a dla was to tylko zera na szwaj­car­skich kon­tach. – Helena trzy­mała lampkę przy ustach.

– Bez­pie­czeń­stwo to teraz luk­sus, na jaki mało kto może sobie pozwo­lić… A co do tego, no… Jeśli to trafi do Rosjan, będą mieli lewary na ludzi, od któ­rych zależy bez­pie­czeń­stwo w tej czę­ści świata. – Scho­wa­łem zmę­czoną twarz w dło­niach, popra­wia­jąc jesz­cze bar­dziej zmę­czoną fry­zurę.

– Czego dokład­nie chce­cie?

– Współ­pracy i kilku infor­ma­cji.

– Pier­dol­cie się.

Spo­dzie­wa­łem się odpo­wie­dzi w tym tonie. Tak prze­waż­nie wyglą­dają tego typu roz­mowy. Z poli­ty­kami może grecka miss roz­ma­wia ina­czej, ale nie lubi­łem oce­niać nawet po pięk­nych pozo­rach. Uda­wa­łem, że nie usły­sza­łem, że mam spier­da­lać, i na­dal zgry­wa­łem agenta od mar­ke­tingu bez­po­śred­niego.

– Wiem, że szu­kamy tego samego czło­wieka. Wiem, że mi nie powiesz, gdzie sto­icie z tą sprawą, ale ja się dowiem prę­dzej czy póź­niej. Potem pojadę na koniec świata i oso­bi­ście włożę go do bagaż­nika z nie­miec­kimi bla­chami. Moja pro­po­zy­cja brzmi…

Helena nie słu­chała. Patrzyła w morze, jakby widziała je po raz pierw­szy. Podra­pała się po kostce, na któ­rej miała wyta­tu­owany mały archi­pe­lag San­to­rini. Po chwili mojego zawie­sze­nia w pół zda­nia i ocze­ku­ją­cego mil­cze­nia spoj­rzała mi w oczy.

– Nie kończ. Nie ma sensu… Nie muszę cie­bie kon­kret­nie koja­rzyć, żeby wie­dzieć, z kim mam do czy­nie­nia. I wiedz, że tu ze Wschodu zaglą­dają od czasu do czasu, szu­ka­jąc nowych kana­łów, a my tu Wscho­dem nie jeste­śmy zain­te­re­so­wani.

– A nasz pro­ta­go­ni­sta? – Nie chcia­łem rzu­cać nazwi­skami na tym eta­pie zna­jo­mo­ści.

– Jest aktu­al­nie poza naszym zasię­giem, ale to się… jak to się teraz mówi…

– Dyna­micz­nie zmie­nia?

– Otóż to. – Chyba, chyba się uśmiech­nęła, chyba, bo głowy na gilo­ty­nie nie położę za to wra­że­nie.

Uspo­ko­iłem się, raczej nie mówi­li­śmy o tym samym. Przy­ją­łem, że widzimy się pierw­szy raz i ostatni. Wyłą­czy­łem ostroż­ność, jak­bym po pęp­ko­wym sia­dał za kie­row­nicą. Nieco roz­luź­ni­łem plecy, opie­ra­jąc ich więk­szą powierzch­nię na drew­nia­nym opar­ciu obi­tym miękką poduszką. Cały dra­ma­tyczny dyle­mat, czy ją widzia­łem, czy nie, został wyrzu­cony przez niski bal­kon dachu knajpki z prze­żar­tym od soli szyl­dem. Wyłą­cza­jąc czuj­ność, popeł­ni­łem po raz kolejny kar­dy­nalny błąd, za który przyj­dzie mi zapła­cić już nie­ba­wem. Jedno spo­kojne spoj­rze­nie na morze, jedno na Helenę i jesz­cze jedno na kel­nera, który zmie­rzał w naszym kie­runku. Koniec inte­re­sów i jak na każ­dej wycieczce przy­szedł czas wolny.

Ryba wylą­do­wała na stole. Jesz­cze rano była żywa, teraz widel­cem wybie­ra­łem jej białe wnę­trze. Szanse na poro­zu­mie­nie były bli­skie zeru, ale przy­naj­mniej to jedze­nie jak spod gwiazdki Miche­lin. Pię­tro niżej ktoś się oświad­czył, ludzie bili brawa. Kel­ne­rzy znik­nęli, przy­go­to­wu­jąc coś eks­tra dla świeżo upie­czo­nych narze­czo­nych. Helena na­dal patrzyła w hory­zont, pro­sto w otchłań Posej­dona, w spo­kojną taflę morza. Zamy­ślona, zda­wała się nie podzie­lać entu­zja­zmu, który wybuchł wśród zebra­nych w Apo­sto­lis. Ja zer­ka­łem na mło­dych zako­cha­nych jak na fol­kową atrak­cję za kilka euro. Nie wiem, czy im zazdro­ści­łem, czy uro­sła we mnie uda­wana, pusta duma, że oni mogą się kochać i dzie­lić spo­kój, pod­czas gdy ktoś inny strzela do napast­ni­ków, ściga ban­dy­tów i mon­tuje kamerki w misecz­kach biu­sto­no­szy dro­gich pro­sty­tu­tek. To myśle­nie poma­gało na dłuż­sze okresy wyrzec się czło­wie­czeń­stwa, tego, że ni­gdy nikt nie powie do mnie „tata”, nie wezmę kre­dytu na dom, nie założę nawet konta w banku, bo banki nie zakła­dają kont ludziom, któ­rzy nie ist­nieją. Nie łapa­łem się na spis powszechny, żadna para­fia nie miała mojego aktu chrztu, nikt mnie rodzi­com nie przed­stawi, bo co mia­łaby wybranka powie­dzieć? „Mamo, tato, to Feliks Nero”. „A czym się pan Feliks zaj­muje?”, zapy­tają. Ona wtedy wymy­śli na pocze­ka­niu meta­forę, zgrabną jak owalny kształt swo­ich poślad­ków, że mój Feliks to on robi tak jakby w teatrze, za kuli­sami, na back­stage’u. Robi z kukieł­kami, wła­ści­wie to jest na dal­szym pla­nie. Będzie się wiła jak seriale z lat dzie­więć­dzie­sią­tych, które prze­peł­zały cudem do kolej­nego tysiąc­le­cia. I cała scena sta­nie się gro­te­ską, dra­ma­ty­zmu doda­dzą zmie­szane twa­rze tych poczci­wych ludzi. To byłby świetny mate­riał na tra­gi­ko­me­dię. No bo jak uspra­wie­dli­wić to, co robię w życiu, nawet jeśli wycie­ramy sobie usta takimi potęż­nymi sło­wami jak „miłość”? Byłoby śmieszne i zabawne patrzeć, jak pró­buje to sobie zra­cjo­na­li­zo­wać, posta­wić mnie w lep­szym świe­tle albo – jak Julia – być ze mną wbrew rodzi­com, zasa­dom porządku spo­łecz­nego, wbrew samej logice. Zato­czy­li­by­śmy szek­spi­row­skie koło, koń­cząc na tra­ge­dii, samo­bój­stwie lub zabój­stwie, roz­sta­niu lub zanie­cha­niu pierw­szego kroku w miłość, bo ja, Feliks Nero, nie ist­nieję dla tego świata. Dla­tego patrzy­łem na tych ludzi szczę­śli­wych, ści­ska­ją­cych się w nadziei na piękne jutro jak na film, który nie jest prawdą, moją prawdą nie był, nie jest i nie będzie. Patrzy­łem jak zza szyby kulo­od­por­nej, jak dzi­kie zwie­rzę na uśmiech­nięte dzie­ciaki. I mogłem ich ubie­rać w kukieł­kowe ubranka, ale w głębi duszy prze­czu­wa­łem, po któ­rej stro­nie ogro­dze­nia tego pier­do­lo­nego zoo jestem ja i oni. I ode­rwa­łem rękę od para­petu, znad któ­rego obser­wo­wa­łem tę rado­sną scenkę, jak­bym się nagle czymś opa­rzył.

Dokoń­czyła swoją rybę, a ja odsze­dłem od para­petu, wybu­dza­jąc się jakby ze snu. Rzu­ci­łem okiem na pro­me­nadę. Helena przy­szła sama. Nikt nie czaił się za słu­pem, nikt nie oglą­dał się w żad­nej z szyb por­to­wych knajp. Nikt nie pły­wał łódką w tę i z powro­tem. Byli­śmy sami, a to rzadki stan w tych krę­gach. Wypi­łem do końca swoje wino. Widzia­łem ją pierw­szy raz i jesz­cze nie wie­dzia­łem, że nie ostatni. Mogła mieć chło­paka, ale mogła mieć też wolny wie­czór. Kobieta nie ubiera się w tak zwiewną sukienkę na spo­tka­nie z byle kim. Przez chwilę zasta­na­wia­łem się, po co w ogóle przy­szła, skoro nie miała żad­nej ochoty współ­pra­co­wać. Po coś jed­nak przy­szła. Prze­czu­wa­łem, że powód nie może być śmier­tel­nie poważny. Jak wszę­dzie trzeba uwa­żać na znaki i sygnały, jak każdy, także ona, może sta­no­wić zagro­że­nie, to się cza­sem zda­rza. Czło­wiek zmę­czony chro­nicz­nym stre­sem i cią­głą ana­lizą daje się nie­kiedy zło­wić na naj­bar­dziej oczy­wi­sty haczyk. Nazy­wam to ryzy­kiem w tym zawo­dzie.

– Odpro­wa­dzisz mnie czy mam dzwo­nić po kie­rowcę?

– Do usług.

Zeszli­śmy z dachu i skrę­ci­li­śmy w prawo. Nie ode­zwa­łem się ani sło­wem przez następ­nych kil­ka­set metrów. Dałem się pro­wa­dzić, zer­ka­jąc w stronę odle­głych świa­teł na hory­zon­cie. Zabły­snęły nie­bie­skie koguty. Kilka łódek zacu­mo­wało nie­da­leko brzegu. Zro­biło się zamie­sza­nie wśród tury­stów. Pod­nie­sione głosy, ramiona wycią­gnięte w stronę morza i palce wska­zu­jące kie­ru­nek, gdzie straż i poli­cja prze­szu­ki­wały luk­su­sową łódź Pole­nowa.

Helena spoj­rzała mi w oczy, a ja ski­ną­łem głową w geście potwier­dze­nia. Ruszy­łem za nią, rzu­ca­jąc ostat­nie spoj­rze­nie na jacht Rosja­nina. Póź­niej doczy­tam w gaze­tach, czy był to zawał, czy pośli­zgnął się i ude­rzył głową o burtę. Odwró­ci­łem wzrok i ruszy­łem za Heleną poza mury mia­sta, na spo­kojną piasz­czy­stą plażę.

To, co zda­rzyło się w nocy, kiedy z Heleną prze­szli­śmy się kre­teń­skim wybrze­żem, by się lepiej poznać, pamię­tam jak przez mgłę. Na pod­sta­wie sce­na­riu­sza następ­nych kilku tygo­dni spę­dzo­nych z Heleną mogliby nagrać _Pamięt­nik_, _Casa­blancę_ i nie­które sceny Fel­li­niego. Wyszedłby romans gim­na­styczny, bo to, co żeśmy nawy­wi­jali pod pie­rzyną, zasłu­guje na osobną kate­go­rię fil­mową.

Zawar­li­śmy taki układ: spę­dzamy razem tro­chę czasu, a potem każdy idzie w swoją stronę, jak w kome­dii roman­tycz­nej, do napi­sa­nia któ­rej nie zatrud­niono dość pomy­sło­wego sce­na­rzy­sty. Tu się nikt nie silił na uczu­cia czy marze­nia o stadku gał­ga­nów trza­ska­ją­cych furtką po powro­cie ze szkoły. Helena nie była typem rodzi­cielki, ja z kolei nie zamie­rza­łem uda­wać, że za rogiem nie czai się na mnie śmierć, a głu­pio byłoby osie­ro­cić krew z mojej krwi, kości z moich kości.

Plan był pro­sty, czas kur­czył się, nie zna­jąc miło­sier­dzia. Odsło­nię się nieco, jak zdra­dzę, że coś wewnątrz mnie drgnęło, gdy bie­ga­li­śmy po gorą­cym pia­sku. Drgnęło na tyle deli­kat­nie, że pomy­li­łem to ze zwy­kłą przy­jem­no­ścią, jaką przy­nosi ślina roz­lana na gorą­cych udach i jak cie­pło pro­mie­niami roz­cho­dzi się po ciele, wycień­cza­jąc ciało. Tak, pomy­li­łem rodzące się uczu­cie ze zwy­kłą przy­jem­no­ścią, może dla­tego, że wie­dzia­łem, że na nic ni­gdy nie będzie szans.

Ci, któ­rzy po mnie przy­je­chali owego pochmur­nego poranka, ruszyli z dru­giego biegu, z górki. Zje­cha­li­śmy jesz­cze niżej, a potem podą­ża­li­śmy wzdłuż maja­czą­cych fal wybrzeża. Każda ude­rza­jąca fala odda­lała mnie od domku, gdzie leżało jej cie­płe ciało z odro­biną gęsiej skórki na ramio­nach. Wes­tchną­łem, zapi­na­jąc ostatni guzik koszuli. Prze­czu­wa­łem, że jesz­cze ją zoba­czę, ale myli­łem te prze­czu­cia z nadzieją fra­jera. Nadzieją, którą zagłu­sza­łem, ile tylko mogłem.

Tym­cza­sem wszyst­kie kre­teń­skie drogi pro­wa­dziły w stronę Włoch.

2. MIŁO CIĘ WIDZIEĆ, MARCELLO

Wsze­dłem w mikro­sko­pijną uliczkę zasta­wioną przez rusz­to­wa­nia. To było _cen­tro sto­rico_² pod­łej mie­ściny Reg­gio Emi­lia w pół­noc­nych Wło­szech. Odsu­ną­łem foliową osłonę, przy któ­rej stał kala­bryj­ski budow­la­niec. Jego heba­nowa twarz przed­sta­wiała abso­lutny brak wyrazu. Ode­rwał się od ściany, którą pod­pie­rał, spraw­dza­jąc, kto go zaszczy­cił. I na mój widok jego zmę­czona glaca przy­brała wyraz nie­za­do­wo­le­nia. Chyba był zawie­dziony, liczył na zagu­bioną bry­tyj­ską stu­dentkę na Era­smu­sie. Spoj­rza­łem mu w oczy tak, by zro­zu­miał, że nie szar­pa­łem się z folią przez przy­pa­dek. Odsło­nił dzwo­ne­czek na wyso­ko­ści gar­dła. Przy­ci­sną­łem i przy­trzy­ma­łem kciuk na guziku.

– Biuro sieci muzeów miej­skich, słu­cham.

– Mam spo­tka­nie z pro­fe­sor Gon­dolą.

– Pań­ska god­ność?

– Feliks Nero, byli­śmy umó­wieni na dzie­wiątą.

To był żart. Nie umó­wi­li­śmy się na tak wcze­sną godzinę. Włosi nie zaczy­nają tak wcze­śnie. Wła­śnie dopi­jali dru­gie cap­puc­cino kilka prze­cznic dalej. Nie mogłem do nich dołą­czyć z powo­dów bez­pie­czeń­stwa. Ich bez­pie­czeń­stwa. Dla mnie Wło­chy to kon­fe­de­ra­cja rodzin, które dbają o swoją repu­ta­cję, ano­ni­mo­wość i ogólny brak zain­te­re­so­wa­nia ich pie­niędzmi. Nie będę mówił o mafii, która była dla mnie ele­men­tem Włoch tak oczy­wi­stym jak Ape­niny czy wyż­sze od nich Alpy, ele­men­tem nie­usu­wal­nym, wro­śnię­tym w układ kostny Ita­lii. Perła Toska­nii, Flo­ren­cja, posiada kilka wpły­wo­wych rodzin. Obok nich żyje mafia z baro­nami, a ich obroty się­gają stu milio­nów euro na dobę, ale tego w prze­wod­ni­kach Pas­cala nie piszą. Na przy­bli­że­nie struk­tu­ral­nych zależ­no­ści w tej czę­ści Włoch przyj­dzie czas, pióro odpali jakiś Saviano, a teraz poprze­stańmy na tym, że kilku waż­nych jego­mo­ści koń­czy wło­skie śnia­danko i że przy ich sto­liku nie ma miej­sca dla pro­stego żoł­nie­rza.

W budynku urzędu miej­skiego mie­ściło się pokoi wiele, jak w nie­bie. Pomię­dzy nimi wiły się kory­ta­rze, schody i tajemne przej­ścia niczym na King’s Cross z powie­ści, którą napi­sała samotna matka na zasiłku, zanim została pierw­szą miliar­derką wśród pisa­rek – w jej przy­padku pomoc socjalna zwró­ciła się z nad­wyżką. Dzięki tajem­nym przej­ściom nie ist­niała moż­li­wość powią­za­nia mojej wizyty z gro­nem sza­now­nych dżen­tel­me­nów, któ­rzy koń­czyli swoje roga­liki wypeł­nione pista­cjo­wym kre­mem.

Nie było wind. Wsze­dłem na czwarte pię­tro i prze­sze­dłem przez drzwi, sekre­ta­riat, kory­tarz i kolejny sekre­ta­riat. Schod­kami w dół i na prawo. Zapo­mnia­łem roz­rzu­cać okruszki. Dotar­łem do sali, gdzie na ucię­tych kolum­nach spo­czy­wały rzeźby rzym­skich cesa­rzy. Krzepki Okta­wian łypał na mnie mar­mu­ro­wymi oczami. Na piersi miał zbroję, cho­ciaż na jego pano­wa­nie przy­pada słynny okres dłu­giego pokoju, pod­czas któ­rego na świat przy­szedł Jezus Chry­stus gdzieś tam daleko na zapusz­czo­nej żydow­skiej pro­win­cji. Dalej był kory­tarz i kolejne drzwi, zmie­niały się tylko płytki na pod­ło­dze i wykoń­cze­nie. Wie­dzia­łem, że zakre­ślam literę L w budynku wznie­sio­nym dookoła głów­nego placu w mie­ście, któ­rego nie odwie­dzają tury­ści. W Reg­gio Emi­lia nie uświad­czysz nawet głod­nych obiek­ty­wów japoń­skich foto­gra­fów ama­to­rów.

Usia­dłem na ławeczce przed drew­nia­nymi drzwiami, przez które bez trudu prze­je­cha­łaby cię­ża­rówka do trzech i pół tony. Pokój był ciemny, bo okna wycho­dziły na zachód. Na tle beżo­wej ściany nie­mal zni­ka­łem z widoku prze­cho­dzą­cych nie­opo­dal pra­cow­ni­ków urzędu i miliona innych insty­tu­cji, które gościł ten prze­pastny budy­nek. Po dłuż­szej chwili smu­kła blon­dynka z rekla­mo­wym uśmie­chem zapro­siła mnie do środka. Wska­zała krze­sło przy stole, na któ­rego bla­cie zmie­ści­łaby się połowa pasa­że­rów toną­cego Tita­nica, w tym ten prze­klęty Leo. Podała mi kawę i zapy­tała, z czym jem cor­netto. Popro­si­łem, by mi podała takiego jak ja, pustego w środku. Nie uśmiech­nęła się, co by­naj­mniej mnie nie zdzi­wiło. Gdy tale­rzyk wylą­do­wał mi koło łok­cia, do sali weszło czte­rech męż­czyzn jak czte­rech jeźdź­ców Apo­ka­lipsy. Na moje oko byli bli­scy apo­plek­sji. Na ide­al­nie przy­strzy­żo­nych zaro­stach dostrze­głem pozo­sta­ło­ści cukru pudru. Ich nie­ska­zi­telne gar­ni­tury z pew­no­ścią nie posia­dały metek, były szyte na miarę. Złote papie­ro­śnice cho­wały się w wewnętrz­nych kie­sze­niach mary­na­rek. Wkro­czyli pew­nie, choć dość swo­bod­nie, bez żad­nego tam drep­ta­nia do rytmu zestre­so­wa­nych serc. Usie­dli z boku, nie zwra­ca­jąc na mnie więk­szej uwagi, ski­nęli tylko gło­wami w moją stronę. Żułem glu­ten uto­piony w kro­wim mleku. Pycha. Pusty żołą­dek przyj­mie wszystko. Spoj­rza­łem na nich i poczu­łem się niczym japoń­ski samo­chód w Detroit. Nie paso­wa­łem do tutej­szej fauny.

Po chwili do sali wszedł on.

Mar­cello Rober­tini.

Mar­cella od prze­cięt­no­ści dzie­liły lata świetlne, narzu­cił rze­czy­wi­sto­ści swój kolor. Był bły­skiem w oku, fio­le­tową apaszką na tle sza­rego bloku, skraw­kiem błę­kitu na listo­pa­do­wej kopule nieba. Był prze­bi­śnie­giem rado­ści w cuch­ną­cym oko­pie. Był jak genialna linijka w kiep­skim poema­cie. Jeden jedyny, Mar­cello! Uro­dził się na połu­dniu Włoch, żył i pra­co­wał na pół­nocy. Nie trzeba było go przed­sta­wiać, bo każdy wie­dział, kim jest. Czło­wie­kiem o spo­koj­nym spoj­rze­niu, lecz zabój­czych moż­li­wo­ściach. Jego kon­takty, wie­dza i to, z kim jadał kola­cję, spra­wiały, że bez względu na to, w jakich tara­pa­tach bym się zna­lazł, nazwi­sko Rober­tini otwie­rało lochy, zmięk­czało naj­tward­sze łydki i wpra­wiało wyszcze­kane gar­dła w vibrato. Wize­ru­nek Mar­cella nosi­łem jak krzyż na piersi, odznakę na kla­pie, jak ranę z bli­ska zadaną. Był lako­niczny jak mądrość z ust sta­ro­żyt­nego filo­zofa, co się w sercu pie­lę­gnuje i pod­lewa codzienną reflek­sją. Oso­bi­sty Gan­dalf wska­zu­jący kie­ru­nek na Mor­dor. Mój drugi ojciec. Mój opie­kun. Moje bez­pie­czeń­stwo. Także mój pra­co­dawca, ale nasza przy­jaźń była ponad to, ni­gdy nie cho­dziło o pie­nią­dze, ni­gdy. Mógł­bym bez końca tak mean­dro­wać.

Wyglą­dał na lat sześć­dzie­siąt, a miał co naj­mniej sie­dem­dzie­siąt. Mówił, że to zasługa wło­skiej kuchni i wina z naj­ciem­niej­szej półki jego prze­past­nej piw­nicy. Koszula opi­nała nieco jego wydatny brzu­szek nad beżo­wymi chi­no­sami. Fio­le­towa apaszka na szyi, zega­rek na łań­cuszku, w sta­rym stylu. Włosy deli­kat­nie przy­cięte przy bokach, oku­lary w brą­zo­wych opraw­kach i świeżo ogo­lone policzki. Z nosa przy­po­mi­nał sowę, ale oczy miał nieco węż­sze niż sowa. Usta małe, jakby Panu Bogu ołówka nie star­czyło na wię­cej kre­sek. Bez obca­sów liczył coś ponad prze­cięt­ność, a ręce w śmieszny spo­sób trzy­mał wzdłuż tuło­wia jak pin­gwin.

Mar­cello żył w biegu. Zawsze skądś wra­cał lub dokądś podą­żał. Roz­ma­wiał lub szedł na roz­mowę umó­wioną na mie­ście. Podej­rze­wam, że był wcze­śnia­kiem, który zde­cy­do­wał nie mar­no­wać czasu na bez­sen­sowną chla­pa­ninę w mami­nych wodach pło­do­wych i pierw­sze spo­tka­nia umó­wił na połowę ósmego mie­siąca po poczę­ciu. Wysko­czył cesar­skim cię­ciem, by omi­nąć prze­stój w cia­snym kanale rod­nym, i z poro­dówki popę­dził na pierw­sze espresso, kie­ru­jąc jed­nym z miliona pro­jek­tów. Ist­niał dla pracy i dzięki temu ist­niała dosko­nale dzia­ła­jąca orga­ni­za­cja. Przy­zwo­ity i zdro­wo­roz­sąd­kowo myślący czło­wiek okre­śliłby ją mia­nem baj­du­rze­nia naj­bar­dziej wybu­ja­łych umy­słów wymy­śla­ją­cych kolejne poziomy spi­sko­wej teo­rii dzie­jów.

Usiadł naprze­ciwko mnie, nie zwra­ca­jąc jed­nak na mnie uwagi. Mówił pośpiesz­nie i w dia­lek­cie. Praw­do­po­dob­nie robił sobie ze mnie jakieś kse­no­fo­biczne żar­ciki. Nie wiem, kim byli męż­czyźni sie­dzący z boku. Z mafii? Cara­bi­nieri? Mogli nale­żeć do obu kate­go­rii jed­no­cze­śnie. To w końcu Wło­chy. Nie wni­ka­łem. Kiedy mnie o coś pytali, uda­wa­łem idiotę. Dwa razy byłem na poste­runku, pozna­łem kilku wło­skich gli­nia­rzy, wszy­scy pra­co­wali dla Mar­cella.

– To by było na tyle – zakoń­czył nasze spo­tka­nie Mar­cello. – Do wtorku ma to być zro­bione.

Męż­czyźni wstali i wyszli. Gdy tylko drzwi się za nimi zatrza­snęły, Mar­cello zaszczy­cił mnie spoj­rze­niem, wstał z miej­sca i otwo­rzył ku mnie ramiona. Radość zago­ściła mu w oczach, które odbiły mój uśmiech. Uści­ska­łem sta­ruszka, jak się tuli bli­skiego po dłu­giej roz­łące. Jedyny czło­wiek, przed któ­rym nie mia­łem tajem­nic. Zmie­rzył mnie od stóp po zmę­czone oczy.

– Będzie ze dwa lata, Feliks.

– Z okła­dem…

– Jak sprawy w Gre­cji?

– Nic nie wycią­gną­łem od tej dzie­wu­chy i chyba się zako­cha­łem…

– Żar­tu­jesz. Musisz żar­to­wać, synu. Cho­ciaż… No dobra, nie, mów lepiej, jak idzie…

– Prawdę mówię, Mar­cello. Nie wiem, dla kogo ona pra­cuje. Widzia­łem ją z najem­ni­kiem, ale to rów­nie dobrze mógł być kontr­wy­wiad. Nie prze­szko­dziła mi w likwi­da­cji Pole­nowa. Żad­nych sztu­czek z jej strony, nawet kulki w poty­licę, tro­chę jak­by­śmy naprawdę się w sobie zako­chali.

– To byłoby coś, Feliks. Mia­łem kie­dyś narze­czoną, jej zdję­cie na­dal stoi w sypialni w moim rodzin­nym domu.

– Ta blon­dynka z wło­sami spię­tymi w przed­po­to­powy węzeł, któ­rym mogłaby holo­wać ame­ry­kań­skie krą­żow­niki? – zapy­ta­łem.

– Ow­szem, chyba jedyna moja miłość, no oprócz cie­bie, Feliks – spoj­rzał na mnie tak, jak patrzył mój tatka, kiedy jesz­cze żył.

– Nie żar­tuj, Mar­cello.

– Nie żar­tuję, zresztą to ty zaczą­łeś…

– Masz z nią jakiś kon­takt? Z tą blon­dynką. Będzie ze czter­dzie­ści lat od roz­sta­nia, podej­rze­wam.

– Mam – wes­tchnął Mar­cello – ury­wany. Wredna się zro­biła i strasz­nie się roz­tyła, tro­chę mi tę nostal­gię burząc…

– Czemu żeście się roz­stali? – brną­łem dalej.

– Była jesz­cze jedna kobieta, która potrze­bo­wała mnie bar­dziej, Feliks…

– Gdy­byś nie był Wło­chem, Mar­cello, zapy­tał­bym, jaka to kobieta…

Mar­cello się nie uśmiech­nął. Oczy mu drgnęły i ugrzę­zły gdzieś w prze­strzeni jak auty­ście na samym krańcu spek­trum. Dotknął ciem­nej jaskini swo­jego świata, wspo­mnień o matce, wybo­rze, szcze­niac­kiej miło­ści, życiu z krwi i kości z całą jego skalą sza­ro­ści. Otwo­rzyłby się i powie­dział wię­cej, ale czas jak zwy­kle nie dawał się ubła­gać, galo­po­wał, zabie­ra­jąc nam cenne minuty jego napię­tego kul­tu­ry­stycz­nie har­mo­no­gramu dnia. Urwał temat tak nagle, jak zaczął, i powró­cił do Heleny, dając mi do zro­zu­mie­nia, że na przy­ja­ciel­skie poga­wędki przyj­dzie czas, choćby po dru­giej stro­nie studni, choćby na dru­gim świe­cie.

– No to co myślisz o tej Hele­nie? W co gra? – zapy­tał.

– Pew­nie jest ze służb i jak to służby, wie­rzy, że broni kraju.

– Gdyby była ze służb, tobym cię wycią­gał z kre­teń­skiego aresztu. W coś gra ta Helena, ale w co?

Mar­cello wstał i zro­bił kilka kro­ków. Miał pro­blem z krę­go­słu­pem, krzy­wił się też na twa­rzy. Tyle infor­ma­cji w jed­nej gło­wie? Musiało go to przy­tła­czać.

– W cokol­wiek by grała, sta­ruszku, Helena nie będzie pro­ble­mem. Prze­cho­dzimy do kolej­nej fazy?

– Otóż to. Będziesz miał oczy otwarte na tę dzie­wu­chę, a teraz zli­kwi­du­jesz jesz­cze jed­nego czło­wieka Pir­let­tiego, tym razem w Antwer­pii. Potem spo­koj­nie posie­dzisz pod Parmą i będziesz cze­kał na sygnał.

– Były jakieś sygnały po śmierci Pole­nowa?

– Tro­chę szumu wśród rosyj­skiej dyplo­ma­cji, ale mało infor­ma­cji. Poszedł jeden czy­telny sygnał do Pir­let­tiego, że idziemy po niego.

– Będzie chciał się bro­nić, Mar­cello. Jak posta­wisz wszystko na ostrzu noża, któ­raś ze stron w końcu się na niego nadzieje.

– Feliks, ten gno­jek myśli, że jest jakimś grec­kim bogiem. My tylko han­dlu­jemy, coraz czę­ściej nie­ru­cho­mo­ściami zamiast dra­gów czy broni. On nam psuje wyj­ście na pro­stą. Han­del bro­nią i kon­takty z ter­ro­ry­stami, tak? Jak­bym się cof­nął o kilka dobrych lat. Za kogo on się, kurwa, uważa, żeby pró­bo­wać desta­bi­li­zo­wać pań­stwa euro­pej­skie?

– Nie prze­sa­dzaj.

– Jeśli to prawda, że zgro­ma­dził listę z nazwi­skami i teraz bawi się w kukieł­kowy teatrzyk, naj­wyż­szy czas to zakoń­czyć.

Mar­cello ude­rzył ręką w stół, jakby grał w kiep­skim teatrze. Rów­nie dobrze mógł to być pierw­szy objaw wylewu. Poczu­łem się w obo­wiązku uspo­koić przy­ja­ciela.

– Za kilka mie­sięcy będzie po wszyst­kim, a ty spo­koj­nie przej­dziesz na eme­ry­turę.

– Wiem nawet, dokąd pojadę…

– Peru?

– Bli­sko, wszystko ci zdra­dzę, ale naj­pierw kon­krety. Antwer­pia!

– Zamie­niam się w słuch…

Wyjął kartkę i wiecz­nym pió­rem zaczął pisać, potem ryso­wać, na powrót pisać i obja­śniać. Jak na kore­pe­ty­cjach z che­mii. Ziew­ną­łem i wbi­łem wzrok w kartkę. Za nim poszedł­bym w ogień. Czym przy tym jest likwi­da­cja prze­kup­nego ban­kiera cho­wa­ją­cego się w dia­men­to­wej dziel­nicy Antwer­pii? Wszystko było czę­ścią jakie­goś planu, a czystki kolej­nymi zakrę­tami w cha­osie. Byli­śmy już na fini­szu, to doda­wało mi otu­chy. Za nie­długo eme­ry­tura Mar­cella i moja na grec­kich wyspach. Marzy­łem o domku z drew­nianą ścianą, gdzie przy­cze­piał­bym pinez­kami kartki z Peru czy innego miej­sca, do któ­rego uda się Mar­cello. Teraz jed­nak w sku­pie­niu lustro­wa­li­śmy instruk­cje na kartce, która spło­nie, zanim wyschnie atra­ment jego wiecz­nego pióra. Będę mieć sekundy na zapa­mię­ta­nie adre­sów, nume­rów i szcze­gó­łów zada­nia w Antwer­pii.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: