Ostre cięcia - ebook
Ostre cięcia - ebook
"Ostre cięcia" to zbiór nagradzanych historiii i nowych opowiadań mistrza mrocznej fantasy, Joego Abercrombiego.
Przemoc szaleje, zdrada rozkwita, a słowa są równie śmiercionośne jak oręż w tej galerii zakulisowych rozgrywek, pobocznych historii i zakakujących zakończeń. Unia jest pełna drani, ale tylko jeden z nich uważa, że jest w stanie samodzielnie odnieść zwycięstwo, gdy nadciągają Gurkhulczycy: niezrównany pułkownik Sand dan Glokta.
Curnden Gnat i jego drużyna wyruszają za Crinnę, by odzyskać tajemniczy przedmiot. Jest tylko jeden kłopot: nikt nie wie, czego właściwie szukają. Shevedieh, najlepsza złodziejka w Styrii, miota się między kolejnymi wpadkami i katastrofami u boku swojej najlepszej przyjaciółki, a zarazem najgorszego wroga: Javre, Lwicy z Hoskoppu. A po latach rozlewu krwi pełen ideałów wódz Bethod rozpaczliwie pragnie zaprowadzić pokój na Północy. Stoi mu na drodze tylko jedna przeszkoda – jego własny obłąkany podwładny, najgroźniejszy człowiek na Północy: Krwawa Dziewiątka...
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66712-93-5 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Piękny drań
Kadir, wiosna 566
– Tak! – wrzasnął Salem Rews, kwatermistrz pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości. – Daj im popalić!
Pułkownik Glokta zawsze dawał popalić swoim przeciwnikom, zarówno w szermierczym kręgu czy na polu bitwy, jak i na znacznie brutalniejszym froncie życia towarzyskiego. Trzej bezradni rywale niezdarnie usiłowali dotrzymać mu kroku, równie nieskutecznie jak mężowie-rogacze, ignorowani wierzyciele czy odtrąceni kompani, których zawsze zostawiał na swej drodze. Glokta tańczył wokół nich z kpiącym uśmiechem, w pełni udowadniając, że zasłużył na reputację najznakomitszego szermierza w Unii, a także miłośnika popisów. Skradał się i pląsał, wirował i paradował, zwinny jak muszka, nieprzewidywalny jak motyl, a gdy miał taką ochotę – mściwy jak podrażniona osa.
– Przyłóżcie się trochę! – zawołał, obracając się, by uniknąć nieudolnego pchnięcia, a następnie zdzielił swojego przeciwnika w pośladki, wywołując falę drwiącego śmiechu wśród publiczności.
– Niezłe widowisko! – zakrzyknął lord marszałek Varuz, który radośnie bujał się na rozkładanym polowym krzesełku.
– Jak diabli! – pośpiesznie zgodził się pułkownik Kroy, który stał po jego prawicy.
– Doskonała robota! – zawołał, chichocząc, pułkownik Poulder stojący po lewej stronie.
Obaj wojskowi prześcigali się w przytakiwaniu swojemu dowódcy. Zupełnie jakby nie było szlachetniejszego zajęcia niż upokarzanie trzech rekrutów, którzy dotąd rzadko kiedy mieli miecz w dłoni.
Salem Rews, z widocznym zachwytem i ukrywanym wstydem, wiwatował równie głośno jak pozostali. Jednak od czasu do czasu uciekał wzrokiem od fascynującego, przyprawiającego o mdłości pokazu, zerkając ku dolinie, w której panowało żałosne wojskowe zamieszanie.
Podczas gdy dowódcy opalali się na górskim grzbiecie – żłopiąc wino, rechocząc nad pozbawionymi umiaru popisami Glokty, rozkoszując się bezcennym luksusem ożywczego wiaterku – na dole, w spieczonym słońcem tyglu, częściowo przesłoniętym chmurą dławiącego pyłu, mozoliła się większa część unijnej armii.
Potrzebowali całego dnia, żeby przeprowadzić żołnierzy, konie i coraz bardziej rozpadające się wozy z zapasami przez wąski most, nad drwiącą z nich strużką płynącą głęboko wyżłobionym korytem potoku. Rozbite grupki mężczyzn już nie maszerowały, tylko wlekły się niczym lunatycy. Wszelkie ślady dróg dawno zostały zadeptane, porządek, dyscyplina i morale były odległym wspomnieniem, a czerwone bluzy od mundurów, wypolerowane napierśniki i obwisłe złote sztandary przybrały jednolity beżowy kolor spalonego słońcem gurkhulskiego pyłu.
Rews zahaczył palcem kołnierzyk, usiłując dostarczyć nieco powietrza spoconej szyi i ponownie zastanawiając się, czy ktoś nie powinien bardziej się postarać, by zaprowadzić porządek w tym chaosie. Z pewnością byliby w czarnej dupie, gdyby teraz pojawili się Gurkhulczycy. Oni zaś mają w zwyczaju pojawiać się w najgorszych momentach.
Jednakże Rews był tylko kwatermistrzem. Uważano go za najnędzniejszego spośród oficerów pierwszego pułku, zresztą nawet on sam nie starał się tego ukrywać. Wzruszył piekącymi ramionami i uznał – jak miewał w zwyczaju – że to problem kogoś innego. Jego wzrok ponownie przyciągnęły – niczym magnes – niezrównane sportowe wyczyny pułkownika Glokty.
Ten człowiek niewątpliwie wyglądałby przystojnie na portrecie, jednak to sposób, w jaki stał, szczerzył zęby, kpiąco się uśmiechał, drwiąco unosił brew i się poruszał, naprawdę wyróżniał go z tłumu. Miał grację tancerza, postawę bohatera, siłę zapaśnika, szybkość węża.
Dwa lata wcześniej, w znacznie bardziej cywilizowanych okolicznościach w mieście Adua, Rews był świadkiem, jak Glokta zwycięża w turnieju szermierczym, nie dając się ani razu trafić. Oczywiście Rews oglądał walki z najtańszej trybuny, położonej tak wysoko nad Kręgiem, że widział tylko malutkie sylwetki szermierzy, ale mimo wszystko serce waliło mu jak młotem, a dłonie drgały w rytmie ich ruchów. Oglądając swojego idola z bliska, czuł jeszcze większy podziw. Prawdę mówiąc, podziw ten tak się nasilił, że każdy sprawiedliwy sędzia musiałby go określić mianem miłości. Jednak towarzyszyła mu także gorzka, mściwa, starannie skrywana nienawiść.
Glokta miał wszystko, a to, czego mu brakowało, mógł zagarnąć bez żadnego oporu. Kobiety go uwielbiały, mężczyźni mu zazdrościli. Zresztą kobiety też mu zazdrościły, a mężczyźni również go uwielbiali. Można by pomyśleć, że w obliczu tak wielkiego szczęścia powinien być najsympatyczniejszym człowiekiem pod słońcem. Mimo to Glokta był czystej wody draniem. Pięknym, mściwym, mistrzowskim, straszliwym draniem, jednocześnie najlepszym i najgorszym człowiekiem w Unii. Był wieżą obsesyjnego egocentryzmu. Niezdobytą fortecą arogancji. Jego talent przewyższała tylko wiara we własne możliwości. Inni ludzie byli pionkami, którymi grał, punktami, które zdobywał, rekwizytami na żywym obrazie, którego stanowił najważniejszą część. Glokta był istnym tornado draństwa, które w swym niedbałym pochodzie pozostawiało za sobą ślad zrównanych z ziemią przyjaźni, zmiażdżonych karier i zmasakrowanych reputacji.
Miał ego tak potężne, że emanowało z niego niczym dziwaczne światło, zniekształcając osobowości wszystkich wokół, przynajmniej częściowo zmieniając ich w drani. Przełożeni stawali się pochlipującymi wspólnikami. Eksperci ulegali jego ignorancji. Porządni ludzie zmieniali się w służalczych gnojków. Rozsądne damy w chichoczące zera. Rews kiedyś słyszał, że najbardziej oddani wyznawcy gurkhulskiej religii powinni odbyć pielgrzymkę do Sarkantu. Skoro tak, to najwięksi dranie mogliby pielgrzymować do Glokty. Dranie lgnęli do niego jak mrówki do kawałka ciasta. Otaczał się wciąż nową koterią drani, zdradzieckim stadem, świtą utwierdzającą go w jego wartości. Dranie ciągnęli za nim jak ogon za kometą.
Rews zdawał sobie sprawę, że nie jest lepszy od pozostałych. Kiedy Glokta kpił z ludzi, on mu wtórował, pragnąc, by jego pochlebstwa nie zostały przeoczone. Kiedy Glokta, co nieuniknione, zwracał swój bezlitosny język przeciwko niemu, Rews śmiał się jeszcze donośniej, zachwycony, że spotkał go taki zaszczyt.
– Daj im lekcję! – zaskrzeczał, kiedy Glokta skontrował jednego z przeciwników wściekłym dźgnięciem krótkiego ostrza w brzuch. Wypowiadając te słowa, Rews zastanawiał się, co to miałaby być za lekcja. Pewnie, że życie jest okrutne, straszne i niesprawiedliwe.
Glokta ze zgrzytem zablokował długim ostrzem miecz mężczyzny, a następnie błyskawicznie schował krótkie ostrze do pochwy i dwukrotnie spoliczkował przeciwnika, po czym z drwiącym parsknięciem pchnął jęczącego szermierza na ziemię. Cywile, którzy przyszli pooglądać walkę, bełkotliwie wyrażali swój podziw, a towarzyszące im damy gruchały zachwycone, machając wachlarzami w cieniu powiewających markiz. Rews stał sparaliżowany poczuciem winy i radością, żałując, że to nie on dostał po twarzy.
– Rews. – Porucznik West dopchał się do niego i wsparł zakurzony but na ogrodzeniu.
West był jednym z nielicznych podwładnych Glokty, którzy najwyraźniej nie ulegali jego zaraźliwemu draństwu, gdyż najgorsze wybryki dowódcy napawały go trwogą. Co ciekawe, był także jedną z niewielu osób, które Glokta darzył szczerym szacunkiem, pomimo niskiego urodzenia. Rews to dostrzegał, a nawet rozumiał, jednak sam nie potrafił pójść za przykładem Westa. Może dlatego że był gruby. A może po prostu brakowało mu moralnej odwagi. Podobnie jak innych odmian dzielności.
– West – mruknął Rews, nie chcąc uronić ani odrobiny pokazu.
– Byłem przy moście.
– Tak?
– Wśród tylnej straży panuje chaos. Jeśli w ogóle możemy mówić o tylnej straży. Kapitan Lasky ma niesprawną stopę. Podobno może ją stracić.
– Czyżby chciał dać nogę? – Rews zaśmiał się z własnego żartu, gratulując sobie, że powiedział coś tak bardzo w stylu Glokty.
– Bez niego jego kompania pójdzie w rozsypkę.
– Cóż, to ich problem… Ciach! Ciach! Ooooo! – zawołał Rews, gdy Glokta wykonał elegancki unik, a potem podciął przeciwnika, który potoczył się po piasku.
– Za chwilę to będzie problem nas wszystkich – odparł West. – Ludzie są wyczerpani. Ledwie się przemieszczają. A tabor z zapasami gdzieś utknął…
– Tabor z zapasami zawsze utyka, to u nich norma… Och! – Rews westchnął tak jak pozostali, gdy Glokta z niezwykłą szybkością uniknął pchnięcia i kopnął mężczyznę – tak naprawdę niemal chłopca – w krocze, tak że ten zgiął się wpół, wytrzeszczając oczy.
– Ale jeśli Gurkhulczycy się teraz pojawią… – odezwał się West, wciąż spoglądając ze zmarszczonym czołem na wyschnięty krajobraz za rzeką.
– Gurkhulczycy znajdują się w odległości wielu mil. Doprawdy, West, ciągle się czymś przejmujesz.
– Ktoś musi to robić…
– Więc poskarż się lordowi marszałkowi! – Rews wskazał głową Varuza, który niemal zsunął się ze swojego krzesełka, tak bardzo zafascynowała go oszałamiająca kombinacja szermierczego kunsztu i dręczenia słabszych. – Nie mam pojęcia, co według ciebie mógłbym zrobić. Posłać po więcej karmy dla koni?
Rozległ się ostry trzask, gdy Glokta trafił przeciwnika w twarz płazem miecza. Mężczyzna zatoczył się do tyłu z wrzaskiem pełnym cierpienia, przyciskając dłoń do policzka.
– Naprawdę tylko na to was stać? – Glokta zrobił krok do przodu i wymierzył jednemu z pozostałych żołnierzy, który właśnie usiłował wstać, solidnego kopniaka w dupę, przewracając go twarzą w piach przy wtórze radosnych okrzyków.
Glokta napawał się wiwatami jak pasożytniczy tropikalny kwiat, który wysysa soki ze swojego żywiciela. Kłaniał się i rozsyłał całusy, a Rews klaskał tak zawzięcie, że aż rozbolały go dłonie.
Cóż za drań z tego pułkownika Glokty. Cóż za piękny drań.
Kiedy jego trzej przeciwnicy, kulejąc, opuścili teren ćwiczeń, zmagając się z obrażeniami, które wkrótce miały się zagoić, oraz upokorzeniem, które miało im towarzyszyć do końca życia, Glokta przechylił się nad ogrodzeniem, za którym zgromadziły się damy. Szczególną uwagę zwracał na Lady Wetterlant – młodą, bogatą, piękną, chociaż nieco zbyt mocno upudrowaną, i pomimo upału ubraną w najmodniejszy strój. Niedawno wzięła ślub, jednak jej starszy mąż przebywał w Adui, gdzie zatrzymały go polityczne sprawy Otwartej Rady. Plotkowano, że co prawda zaspokaja finansowe potrzeby żony, jednak niezbyt interesuje go płeć piękna. Z kolei pułkownik Glokta szczycił się złą sławą psa na kobiety.
– Czy mógłbym pożyczyć pani chustkę? – spytał.
Rews zauważył, że Glokta w szczególny sposób zwraca się do kobiet, które go interesują. Przemawiał wtedy nieco bardziej chrapliwym głosem. Stawał odrobinę bliżej, niż to było konieczne. Skupiał się wyłącznie na nich, jakby ktoś przykleił do nich jego wzrok. Nie trzeba zaznaczać, że gdy tylko dostał to, czego chciał, ofiary jego podbojów mogłyby nawet skoczyć w ogień, a on nie zaszczyciłby ich ponownym spojrzeniem.
A jednak nowe obiekty jego uczuć na wyścigi rzucały się w płomienie skandalu, jak ćmy łapczywie krążące wokół świecy, niezdolne oprzeć się pokusie, by stać się tą jedyną, która odmieni jego zwyczaje.
Lady Wetterlant uniosła starannie wyskubaną brew.
– Dlaczego nie, pułkowniku? – Następnie sięgnęła po chustkę, którą chowała pod stanem. – Ja…
Ona i jej służący westchnęli, gdy Glokta z prędkością błyskawicy wyrwał chustkę spod jej sukni stępionym czubkiem miecza. Zwiewny materiał lekko i pewnie opadł prosto do jego oczekującej dłoni, jak podczas magicznej sztuczki.
Jedna z dam skrzekliwie zakaszlała. Inna zatrzepotała rzęsami. Lady Wetterlant znieruchomiała z szeroko otwartymi oczami, rozchylonymi ustami, dłonią zawieszoną w połowie drogi do piersi. Być może zastanawiała się, czy pułkownik potrafiłby z równą łatwością rozpiąć haftki jej sukni, gdyby tego zapragnął.
Rews nie miał najmniejszych wątpliwości, że tak.
– Dziękuję – rzekł Glokta, ocierając czoło.
– Niech ją pan zatrzyma – szepnęła Lady Wetterlant nieco chrapliwie. – To prezent.
Glokta uśmiechnął się i wsunął chustkę pod koszulę, tak że fioletowy materiał wciąż pozostawał widoczny.
– Będę ją nosił blisko serca.
Rews parsknął. Jakiego serca?
Glokta ściszył głos, ale wszyscy nadal doskonale go słyszeli.
– A później może ją zwrócę?
– Kiedy tylko znajdzie pan chwilę – szepnęła, a Rews ponownie zaczął się głowić nad tym, co jest tak piekielnie pociągającego w rzeczach, które w oczywisty sposób są dla nas bardzo, bardzo niedobre.
Glokta już odwrócił się plecami do swojej widowni i rozłożył ręce, jakby chciał wszystkich przygarnąć w miażdżącym, dominującym, pozbawionym miłości uścisku.
– Czy nie ma pośród was, niezdarne psy, nikogo, kto może zapewnić naszym gościom lepszy pokaz?
Rews poczuł, że jego serce rozpaczliwie przyśpiesza, gdy Glokta popatrzył mu w oczy.
– A może ty, Rews?
Rozległy się śmiechy, a Rews się do nich przyłączył, rechocząc najgłośniej ze wszystkich.
– Ależ nie mógłbym! – zawołał piskliwie. – Nie chciałbym pana upokorzyć!
Natychmiast zdał sobie sprawę, że przesadził. Lewa powieka Glokty lekko zadrżała.
– Czuję się upokorzony za każdym razem, gdy jestem z tobą w jednym pomieszczeniu. Jesteś żołnierzem, prawda? Jak można się tak utuczyć na tym paskudnym żarciu?
Kolejna porcja śmiechu. Rews przełknął ślinę, przywołując na twarz sztuczny uśmiech i czując strużkę potu ściekającą mu po plecach pod mundurem.
– Cóż, panie pułkowniku, po prostu zawsze byłem gruby. Nawet jako dziecko. – Jego słowa runęły w ciszę z potworną ostatecznością ofiar wpadających do masowego grobu. – Bardzo… gruby. Potężnie otyły. Jestem strasznym grubasem. – Odchrząknął, modląc się, by pochłonęła go ziemia.
Glokta znów zaczął wodzić wkoło wzrokiem, szukając godniejszego przeciwnika. Nagle jego oblicze się rozpromieniło.
– Poruczniku West! – zawołał, efektownie wymachując swoim ćwiczebnym ostrzem. – Może pan?
West się skrzywił.
– Ja?
– No dalej, zapewne jest pan najlepszym szermierzem w tym pułku. – Glokta jeszcze szerzej się uśmiechnął. – Oczywiście, nie licząc jednej osoby.
West rozejrzał się i zamrugał. Kilkaset par oczu wpatrywało się w niego z wyczekiwaniem.
– Ale… nie mam przy sobie stępionego ostrza…
– Może pan użyć broni bitewnej.
Porucznik West opuścił wzrok na rękojeść swojego miecza.
– To może być niebezpieczne.
– Tylko jeśli mnie pan nim dotknie – odparł Glokta ze srogim uśmiechem.
Znów rozległy się śmiechy, wiwaty, kilka donośnych okrzyków żołnierzy, kilka westchnień dam. Nikt nie mógł się równać z pułkownikiem Gloktą w dziedzinie wywoływania kobiecych westchnień.
– West! – zawołał ktoś. – West!
Po chwili ludzie zaczęli skandować:
– West! West! West!
Damy przyłączyły się ze śmiechem, klaszcząc do rytmu.
– No dalej! – wołał Rews razem z innymi; wszystkich ogarnęła żądza krwi. – Dalej!
Nawet jeśli ktoś uznawał, że to zły pomysł, to się z tym nie zdradzał. Z niektórymi ludźmi po prostu się nie dyskutuje. Niektórych ludzi chce się zobaczyć na ostrzu miecza. Glokta należał do obu tych kategorii.
West przeciągle odetchnął, a następnie, przy wtórze wiwatów, zwinnie przeskoczył ogrodzenie, rozpiął bluzę od munduru i zawiesił ją na sztachecie. Z delikatnym brzękiem metalu i równie delikatnym wyrazem niezadowolenia na twarzy dobył swojego bitewnego ostrza. Nie miało wysadzanego klejnotami jelca, pozłacanego koszyka ani rzeźbionego podkrzyża, jak broń wielu doskonałych młodych oficerów z pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości. Nikt nie nazwałby go pięknym mieczem. Jednak West dzierżył je z piękną oszczędnością, wystudiowaną precyzją postawy, elegancką kontrolą ruchów nadgarstka, dzięki czemu ostrze pozostawało nieruchome jak powierzchnia spokojnego stawu, a słońce odbijało się od jego czubka, wypolerowanego do zabójczej ostrości.
Tłum zamilkł i wstrzymał oddech. Może porucznik West to prosty człowiek, ale nawet najmniej wprawny obserwator musiał przyznać, że potrafi posługiwać się mieczem.
– Widzę, że pan ćwiczył – zauważył Glokta, rzucając swoje krótkie ostrze kapralowi Tunny’emu, pozostawiając sobie tylko długą broń.
– Lord marszałek Varuz był na tyle uprzejmy, że udzielił mi kilku wskazówek – odrzekł West, a Glokta uniósł brew, słysząc imię swojego dawnego szermierczego mistrza.
– Nie wspominał pan, że trenuje kogoś jeszcze, lordzie marszałku.
Varuz się uśmiechnął.
– Ty już wygrałeś turniej, Glokta. Na tym polega tragedia mistrza szermierczego, że stale musi szukać nowych uczniów, których doprowadzi do zwycięstwa.
– To miło, że zasadza się pan na moją koronę, West, ale przekona się pan, że jeszcze nie jestem gotowy abdykować.
Glokta skoczył do przodu z szybkością błyskawicy i wykonał kilka dźgnięć, a West je sparował. Stal zazgrzytała i błysnęła w słońcu. Porucznik się cofnął, ale zrobił to czujnie, nie odrywając wzroku od oczu Glokty. Ten ponownie zaatakował: cięcie, cięcie, pchnięcie, niemal zbyt szybko, by Rews nadążył wzrokiem, jednak West nadążył bez problemu i skutecznie zbił ataki, ostrożnie przesuwając się do tyłu. Tłum pokrzykiwał i wzdychał przy każdym zderzeniu ostrzy.
Glokta wyszczerzył zęby.
– Naprawdę pan ćwiczył. Kiedy pan się nauczy, West, że ciężka praca nie zastąpi talentu?
Rzucił się na Westa z jeszcze większą wściekłością przy wtórze pobrzękiwania i trzasku stali. Zbliżył się i brutalnie uderzył młodego porucznika kolanem w żebra, a West skrzywił się i zatoczył, ale natychmiast odzyskał równowagę, sparował kolejne dwa ciosy, odsunął się z obrotem i znów był gotowy do walki, chociaż cieżko dyszał.
Rews poczuł bolesne pragnienie, by West przeszył ostrzem tę straszliwą, piękną twarz i sprawił, by damy westchnęły z zupełnie innego powodu.
– Ha!
Glokta skoczył naprzód, wyprowadzając kolejne pchnięcia, a West uskoczył przed pierwszym z nich, ale ku zaskoczeniu wszystkich przyjął drugie, odbijając je w bok z jazgotem stali, a następnie doskoczył do Glokty i mocno staranował go ramieniem. Glokta na chwilę stracił równowagę, a West ryknął z obnażonymi zębami i błyskawicznie zadał cios połyskującym ostrzem.
– Ga!
Glokta zatoczył się do tyłu, a Rews z rozkoszą dostrzegł na jego twarzy przebłysk oszołomienia. Ćwiczebne ostrze wypadło pułkownikowi z ręki na piach, a zachwycony Rews z całej siły zacisnął pięści.
West natychmiast zbliżył się do przeciwnika.
– Nic się panu nie stało?
Glokta dotknął dłonią szyi, a potem z ogromnym zaskoczeniem popatrzył na zakrwawione palce. Zupełnie jakby nie mógł uwierzyć, że został trafiony. Jakby nie mógł uwierzyć, że po trafieniu krwawi tak jak inni ludzie.
– No proszę – stęknął.
– Bardzo przepraszam, pułkowniku – wyjąkał West, opuszczając ostrze.
– Za co? – Krzywy uśmiech Glokty wyglądał, jakby kosztował go wszystkie siły. – Bardzo dobre cięcie. Znacznie się pan poprawił, poruczniku West.
Tłum zaczął klaskać, potem wiwatować, a Rews zauważył, że mięśnie szczęki Glokty napięły się, a jego lewa powieka zadrżała. Glokta pstryknął palcami.
– Kapralu Tunny, czy ma pan przy sobie moje ostrze bitewne?
Młody kapral, awansowany zaledwie dzień wcześniej, uniósł brwi ze zdziwienia.
– Oczywiście, pułkowniku.
– Więc proszę je przynieść.
Nastroje ludzi gwałtownie się popsuły. Często tak się działo w obecności Glokty. Rews nerwowo obejrzał się na Varuza, licząc na to, że przerwie on ten groźny absurd, lecz lord marszałek opuścił swoje miejsce i oddalił się, żeby popatrzeć na dolinę, zabrawszy ze sobą Pouldera i Kroya. Nie można było liczyć na pomoc dorosłych.
Wbijając wzrok w ziemię, West starannie schował broń do pochwy.
– Chyba już mi wystarczy zabawy ostrzami jak na jeden dzień, pułkowniku.
– Ależ musi mi pan dać szansę na rewanż. Honor tego wymaga, poruczniku West. – Zupełnie jakby Glokta wiedział, czym jest honor, oprócz tego, że stanowił narzędzie, które pozwala zmuszać ludzi do głupich i niebezpiecznych zachowań. – Na pewno pan to rozumie, nawet jeśli nie jest pan wysoko urodzony.
West mocniej zacisnął zęby.
– Walka z przyjaciółmi, gdy czeka nas potyczka z wrogiem, wydaje się raczej głupia niż honorowa, pułkowniku.
– Więc nazywa mnie pan głupcem? – wyszeptał Glokta, z wściekłym sykiem wyciągając swoje bojowe ostrze z pochwy, którą podsunął mu zdenerwowany kapral Tunny.
West z upartą miną skrzyżował ręce na piersi.
– Nie, pułkowniku.
Tłum milczał, lecz gdzieś z tyłu zaczął się podnosić gwar. Rews słyszał stłumione okrzyki „Tam” i „Na moście”, jednak był zbyt skupiony na dramatycznych wydarzeniach rozgrywających się przed nim, żeby zwracać na nie uwagę.
– Radzę panu się bronić, poruczniku West – warknął Glokta, wbijając obcasy w pokrytą pyłem ziemię, obnażając zęby i ustawiając w poziomie lśniące ostrze.
Wtedy rozległ się ogłuszający wrzask, który stopniowo przygasł do chrapliwego jęku.
– Zemdlała! – zawołał ktoś.
– Dopuście do niej trochę świeżego powietrza!
– Niby skąd? W całym tym diabelskim kraju go nie ma – odpowiedział ktoś inny, wywołując śmiech zebranych.
Rews pośpiesznie ruszył do sektora dla cywilów pod pretekstem udzielania pomocy. Wiedział jeszcze mniej o pomaganiu ofiarom omdleń niż o pracy kwatermistrza, ale liczył na to, że chociaż uda mu się zerknąć nieprzytomnej kobiecie pod spódnicę. Niestety rzadko albo nawet nigdy nie miał ku temu okazji w przypadku przytomnych dam.
Zanim dotarł do wianuszka życzliwych, stanął jak wryty. Kiedy popatrzył w dal, poczuł się tak, jakby flaki miały mu wypaść z tyłka. Na rozległym beżowym terenie za mostem zgromadził się rój czarnych kropek, nad którymi wznosiły się kłęby pyłu. Może Rews nie na wielu rzeczach się znał, ale zawsze potrafił bezbłędnie wyczuć zagrożenie.
Uniósł drżącą rękę.
– Gurkhulczycy! – zawył.
– Co? – Ktoś roześmiał się niepewnie.
– Tam, na zachodzie!
– To wschód, głupcze!
– Zaraz, mówisz poważnie?
– Wymordują nas w naszych łóżkach!
– Nie jesteśmy w łóżkach!
– Cisza! – ryknął Varuz. – To nie jest przeklęta szkoła dla dziewcząt! – Gwar ucichł, zawstydzeni oficerowie błyskawicznie zamilkli. – Majorze Mitterick, proszę natychmiast tam zejść i popędzić naszych ludzi.
– Tak jest.
– Poruczniku Vallimirze, czy może pan odprowadzić damy oraz naszych cywilnych gości w bezpieczne miejsce?
– Oczywiście, lordzie marszałku.
– Kilku żołnierzy mogłoby ich zatrzymać na moście – zauważył pułkownik Poulder, szarpiąc lśniące wąsy.
– Kilku bohaterów – rzekł Varuz.
– Kilku martwych bohaterów – dodał cicho pułkownik Kroy.
– Ma pan świeżych ludzi? – spytał Varuz.
Poulder wzruszył ramionami.
– Moi są w rozsypce.
– Moi też – dodał Kroy. – Nawet bardziej. – Zupełnie jakby cała ta wojna była zawodami w wykańczaniu oddziałów.
Pułkownik Glokta schował bojowe ostrze do pochwy.
– Moi ludzie są świeży – oznajmił, a Rews poczuł strach, który rozpełzł się z jego żołądka do wszystkich części ciała. – Już odpoczęli po ostatniej potyczce. Nie mogą się doczekać, żeby ukąsić wroga. Śmiem twierdzić, że pierwszy pułk Jego Królewskiej Mości utrzyma most, dopóki wszyscy ludzie nie przejdą, lordzie marszałku.
– Nie możemy się doczekać! – wrzasnął jeden z oficerów Glokty, najwyraźniej zbyt pijany, żeby rozumieć, do czego się zgłasza.
Kolejny, nieco mniej pijany, nerwowo zerknął w stronę doliny. Rews zastanawiał się, ilu członków pierwszego pułku Glokta ma na myśli. Kwatermistrzowi wcale się nie śpieszyło, żeby oddać życie dla sprawy – tego był pewien.
Jednakże lord marszałek Varuz nie został dowódcą wojsk Unii, zniechęcając ludzi do poświęcania życia w celu naprawienia jego zaniedbań. Serdecznie poklepał Gloktę po ramieniu.
– Wiedziałem, że mogę na panu polegać, przyjacielu!
– Oczywiście, lordzie marszałku.
Rews z przerażeniem zrozumiał, że to prawda. Zawsze można polegać na tym, że Glokta skorzysta z okazji do próżnych popisów, niezależnie od tego, jaką cenę mogą zapłacić ci, którzy podążą za nim prosto w paszczę śmierci.
Varuz i Glokta, dowódca i ulubiony oficer, mistrz szermierczy i najlepszy uczeń – dwaj najwięksi dranie, jakich można znaleźć, wyprostowali się i zasalutowali sobie nawzajem z udawanymi emocjami. Potem Varuz się oddalił, wykrzykując rozkazy do Pouldera, Kroya oraz własnego stada drani, zapewne po to, by popędzić wędrujących żołnierzy i uczynić ofiarę pierwszego pułku wartą zachodu. Ponieważ, z czego Rews zdał sobie sprawę, gdy popatrzył na wzbierającą gurkhulską burzę po drugiej stronie mostu, bez ofiary z pewnością się nie obędzie.
– To samobójstwo – szepnął do siebie.
– Kapralu Tunny?! – zawołał Glokta, zapinając bluzę od munduru.
– Tak, panie pułkowniku? – Najgorliwszy z młodych żołnierzy najgorliwiej zasalutował.
– Proszę przynieść mój napierśnik.
– Oczywiście, panie pułkowniku. – Tunny natychmiast pobiegł wypełnić rozkaz.
Wokół mnóstwo ludzi dokądś się śpieszyło. Oficerowie szukali żołnierzy. Ludzie szukali koni. Cywile uciekali; Lady Wetterlant rzucała przez ramię załzawione spojrzenia. Rews uświadomił sobie, że jest kwatermistrzem. Powinien zajmować się czymś pilnym. A jednak mógł tylko stać jak kołek z wytrzeszczonymi i również nieco załzawionymi oczami, bezcelowo otwierając i zaciskając usta oraz dłonie.
Wokół objawiały się dwa zupełnie odmienne rodzaje odwagi. Zafrasowany porucznik West spoglądał w stronę mostu, z bladym obliczem i zaciśniętymi zębami, koniecznie pragnąc spełnić swój obowiązek pomimo bardzo realnego strachu. Pułkownik Glokta tymczasem kpił ze śmierci, jakby była porzuconą kochanką błagającą o więcej, nieustraszony i przekonany, że niebezpieczeństwo to coś, co dotyczy tylko maluczkich.
Rews uświadomił sobie, że objawiła się także trzecia odmiana odwagi, ponieważ on sam demonstrował, jak wygląda jej całkowity brak.
Wkrótce pojawiła się czwarta odmiana w postaci kaprala Tunny’ego w wypolerowanej zbroi połyskującej na słońcu. Ochoczo niósł napierśnik Glokty, a w jego oczach lśniło męstwo niedoświadczonego młodzika, który koniecznie chce się sprawdzić.
– Dziękuję – rzekł Glokta, gdy Tunny zapiął paski. Spod przymrużonych powiek bacznie obserwował gurkhulską kawalerię gromadzącą się na drugim brzegu rzeki. Kolejne konie pojawiały się z zatrważającą szybkością. – A teraz, kapralu, proszę wrócić do mojego namiotu i spakować moje rzeczy.
Na obliczu Tunny’ego odmalowało się rozczarowanie.
– Miałem nadzieję, że pojadę razem z panem, pułkowniku…
– Oczywiście, że pan na to liczył, i chciałbym mieć pana u boku, ale jeśli obaj zginiemy, to kto dostarczy moje osobiste przedmioty mojej matce?
Młody kapral zamrugał, walcząc ze łzami.
– Ależ panie pułkowniku…
– Spokojnie. – Glokta poklepał go po ramieniu. – Nie chciałbym przedwcześnie przerywać takiej wybitnej kariery. Nie wątpię, że kiedyś zostanie pan lordem marszałkiem. – Glokta odwrócił się plecami do oszołomionego kaprala i przestał zwracać na niego uwagę. – Kapitanie Lackenhorm, proszę przejść się do żołnierzy i spytać, kto się zgłasza na ochotnika.
Wydatna grdyka na chudej szyi Lackenhorma niepewnie podskoczyła.
– Do czego, panie pułkowniku? – spytał, chociaż zadanie wydawało się jasne, rozpościerało się w dolinie poniżej, niczym efektowny melodramat rozgrywający się na olbrzymiej scenie.
– Oczywiście do usunięcia Gurkhulczyków z mostu, ty głupi stary capie. Proszę się pośpieszyć, uzbroić ich i przygotować.
Kapitan uśmiechnął się nerwowo i szybko oddalił, po drodze potykając się o swój miecz. Glokta wskoczył na ogrodzenie, opierając stopy na wyższej i niższej sztachecie.
– Dzisiaj zamierzam dać tym Gurkhulczykom lekcję, moi dumni chłopcy z pierwszego pułku Jego Królewskiej Mości!
Młodzi oficerowie chętnie zgromadzili się wokół niego, jakby byli kaczkami, a bohaterskie frazesy Glokty okruchami chleba.
– Nie będę nikogo zmuszał, niech decyzja pozostanie kwestią sumienia każdego z was! – Wykrzywił wargi. – A ty, Rews? Poczłapiesz za nami?
Rews uznał, że jego sumienie zapewne mogłoby znieść taki ciężar.
– O niczym tak nie marzę jak o dołączeniu do szarży, panie pułkowniku, ale moja noga…
Glokta parsknął.
– Doskonale rozumiem. W końcu dźwiganie takiego sadła to wyzwanie dla każdej nogi. Nie chciałbym obarczać podobnym brzemieniem niewinnego wierzchowca. – Rozległy się śmiechy. – Niektórzy mężczyźni są powołani do wielkich czynów. Inni… do tego, co ty robisz. Oczywiście jesteś usprawiedliwiony, Rews. Jak mogłoby być inaczej?
Miażdżąca obelga utonęła w fali ulgi. W końcu ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, a Rews wątpił, czy za godzinę któremukolwiek z jego prześladowców będzie do śmiechu.
– Panie pułkowniku – odezwał się West, gdy Glokta ze zwinnością akrobaty skoczył z ogrodzenia na grzbiet konia. – Jest pan pewien, że musimy to robić?
– A kto inny się tym zajmie? – spytał Glokta, szarpiąc wodze i stanowczo osadzając swojego rumaka na miejscu.
– Wielu ludzi z pewnością polegnie. Oni mają rodziny.
– Owszem, tak się zapewne stanie. W końcu to wojna, poruczniku. – Inni oficerowie roześmiali się służalczo. – Właśnie po to tutaj jesteśmy.
– Oczywiście, pułkowniku. – West przełknął ślinę. – Kapralu Tunny, proszę osiodłać mojego wierzchowca…
– Nie, poruczniku West – przerwał mu Glokta. – Chciałbym, żeby pan został tutaj.
– Jak to, pułkowniku?
– Kiedy wszystko się skończy, będę potrzebował kilku oficerów, którzy potrafią odróżnić swoją dupę od pary melonów. – Posłał piorunujące spojrzenie Rewsowi, który nieco podciągnął wygniecione spodnie. – Poza tym podejrzewam, że pańska siostra wyrośnie na niezłe ziółko. Nie mogę jej pozbawić pańskiego otrzeźwiającego wpływu, prawda?
– Ależ pułkowniku, powinienem…
– Nic z tego, West. Zostanie pan tutaj, to rozkaz.
West otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale po chwili rozsądnie je zamknął i sztywno zasalutował. Kapral Tunny zrobił to samo, a w kąciku jego oka zabłysła łza. Rews ze wstydem poszedł w ich ślady, oszołomiony przerażeniem i zachwytem, jakie ogarniały go na myśl o wszechświecie pozbawionym Glokty.
Pułkownik się do nich wyszczerzył, ukazując pełny garnitur idealnie białych zębów, na które trudno było patrzeć w jaskrawym świetle słońca.
– Ależ panowie, nie rozklejajcie się. Wrócę, zanim się zorientujecie!
Szarpnął wodze, zmuszając konia do stanięcia dęba, przez chwilę nieruchomiejąc na tle jasnego nieba jak posąg bohatera, a Rews zadumał się, czy ziemia kiedykolwiek nosiła piękniejszego drania.
Potem kurz opadł mu na twarz, gdy Glokta pogalopował w dół zbocza.
W stronę mostu.