Ostre małe cięcia - ebook
Ostre małe cięcia - ebook
Koszmar budzi Debs. Zostawia dzieci w swoich łóżkach i schodzi na dół. W jej kuchni jest mężczyzna trzymający nóż. Ale to nie intruz. To jej mąż, Marc, ojciec jej dzieci. Mężczyzna, którego już nie rozpoznaje. Kiedyś ich różnice były tym, co ich łączyło. On, były oficer z dobrej rodziny. Ona, instruktorka fitness, która wychowała się w mieszkaniu nad pubem. Ale teraz te różnice są przyczyną rozlewu krwi. Marc krzyczy przez sen. A Debs prawie nie wie, kim się stała, ani dlaczego pozwala mu się krzywdzić.
Żadne z nich nie jest całkowicie niewinne. Marc jest wyższy, silniejszy i bardziej okrutny, nawiedzany przez wojnę, której nie może zapomnieć, jednak nie ma pojęcia, do czego zdolna jest Debs, gdy stawką jest życie jej dzieci...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8280-858-2 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
4.15, 24 grudnia
Dolly wyśpiewuje na cały głos pierwsze wersy kolędy Deck The Halls, po czym wybucha śmiechem i zaczyna od nowa. Pat-Pat również chichocze, klaszcze w rączki i podskakuje w górę i w dół jak mały gibon (Jak się nazywają młode gibona?, zastanawia się Debs), a Marc z uśmiechem przygląda się dzieciom i przyciąga Debs bliżej siebie na kanapie.
Debs wyjmuje z pulchnej rączki Pat-Pata laskę cukrową, zanim ten zdoła wcisnąć ją do psiego nosa, po czym szybko wraca w objęcia Marca, który całuje ją w czubek głowy, podnosi duży pakunek ślicznie zapakowany w biały wytłaczany papier i wręcza go jej.
– Wow! Dzięki, kochanie!
Jest ciężki. Pewnie poprosił w sklepie o zawiązanie wymyślnej kokardy. Debs rozdziera błyszczący papier i zaczyna odpakowywać prezent.
– To najlepsze święta w życiu – szepcze Marc w jej włosy.
To prawda. To wszystko, czego zawsze pragnęli. Wszystko, mimo że nigdy tak naprawdę nie wierzyła, że może to mieć.
Właśnie ma go pocałować, gdy czuje ukłucie w palce. Spogląda w dół i widzi, że jej dłonie i pudełko są całe pokryte czerwoną mazią.
Zaczyna odczuwać ból.
Bardzo powoli odsuwa papier do końca i widzi… żyletki.
Usiłuje skupić się na oddychaniu. Wdech, dwa, trzy. Wydech, dwa, trzy. Nie łapczywie. Będzie jeszcze gorzej. Nie może wpaść w panikę, choć już czuje jej lodowate macki na kręgosłupie, zaciskające się ciasną obręczą wokół jej klatki piersiowej.
Marc się z niej śmieje. A potem gaśnie światło. Nagła ciemność wokół niej. W niej. Wszystko jest przytłumione, klaustrofobiczne.
Nie widzi dzieci. Wysila słuch, by je usłyszeć.
Dolly! Pat-Pat! Słowa nie wychodzą z jej ust.
Otacza ją gęsta, szarobura mgła. Jakby ktoś owinął ją watą. Ołowiany opar wnika do jej mózgu, wypełnia jej płuca.
Drży. Wstrząsy nadchodzą falami, w jej wnętrzu jakieś luźne części wpadają w rezonans. Myśli jej się plączą.
Gdzie są dzieci?
Wstaje i potykając się, idzie przed siebie. Nie ma pojęcia, gdzie jest, nie ma pojęcia, w jakim kierunku idzie. Coraz szybciej, teraz już biegnie.
Musi znaleźć dzieci. Wyczuwa je, są blisko, ale…
Coś się rozbija. Wzdryga się, zbyt późno się obraca.
To coś jest na niej. Szamocze się i walczy, próbuje się wyrwać. Chce krzyczeć, ale jej usta wypełnione są mgłą, która wpycha jej słowa, jej błagania, z powrotem do gardła. Dławiąc się i sapiąc, próbuje złapać oddech, ale czuje metaliczny posmak.
Jak na koszmar, nie jest najgorzej.ROZDZIAŁ DRUGI
4.15, 24 grudnia
Na zegarze wyświetla się czwarta piętnaście. Mniej więcej o tej porze zmarła jej mama. Debs pociera oczy, by pozbyć się koszmaru. Drży. Skopała z łóżka kołdrę i jest zziębnięta.
Czuje, że coś jest nie tak.
Przez kilka sekund do głosu dochodzi jej gadzi mózg, który podpowiada jej: „Uciekaj! Uciekaj natychmiast!”. Świadome ja przejmuje jednak kontrolę, składa te teorie na karb strachu, a rozum je umniejsza i sprawia, że łatwo je ujarzmić.
Odwraca się.
W kącie stoi chłopiec. Nie jej chłopiec; nie jej syn.
Nie!
Cień. Nie ma tam chłopca, nigdy nie było. Pat-Pat śpi w pokoju obok, nie stoi w milczeniu i nie wpatruje się w nią głodnymi, pustymi oczodołami. Ale przez chwilę, tylko przez krótką chwilę…
Oddychaj.
Już nie śpi.
Próbuje przekonać samą siebie, że nie ma się czego bać, przypomina sobie, że strach to tylko fantazje i oczekiwania, które wydają się prawdziwe.
Nienawidzi tych nocnych potów, budzenia się przemoczoną i roztrzęsioną.
Weź się w garść. Kup sobie piżamę z włókna bambusowego.
Oddychaj.
Gdyby tylko udało jej się jeszcze zasnąć, miałaby kilka dobrych godzin snu, zanim będzie musiała wstać, obudzić dzieci, wypuścić psa i zająć się wszystkim innym. Ale już nie zaśnie. Niepokój zagnieździł się w jej krwiobiegu jak paskudny narkotyk.
Czuje ból w szczęce od zaciskania zębów podczas snu, chociaż ma to coś od dentysty, przez co wygląda jak bokser.
Wierci się niespokojnie, a kiedy przesuwa stopę na drugą stronę łóżka, okazuje się, że jest puste.
Marca nie ma w łóżku. Znowu. Nawet nie pamięta, czy w ogóle wrócił wczoraj do domu. Kiedy ostatnio spał? Nie. Nie jest jej dzieckiem.
Wstaje, wyciąga osłonę na zęby i bierze inhalator. Językiem wyczuwa aftę na policzku.
Tyle do zrobienia. Już Wigilia! Jak to się stało?
Jej dzienny mózg jest już całkowicie gotowy do działania i stoi w blokach startowych: musi odebrać dwie paczki z poczty, co będzie totalną masakrą; pojechać po roladę yule log do cukierni oraz posprzątać psie kupy z ogrodu; zapakować ostatnie drobiazgi dla dzieci; wysłać życzenia mailem; podrzucić prezent klientowi; przygotować indyka, a kiedy już o tym mowa, włożyć mu w tyłek gałązki ostrokrzewu. Wesołych świąt, kochani!
Marc nie kiwnie nawet palcem przy tym wszystkim; na niczym nie może się w tym roku skupić, a co tu mówić o przygotowaniach do świąt. Kręci się po domu zupełnie nieobecny. Łamie jej się serce, gdy widzi, jak dzieci go przytulają, a on patrzy poprzez nie, a nie na nie. Nie tylko jego strona łóżka jest zimna i pusta.
Martwi się o niego.
To łatwiejsze do powiedzenia niż dać dojść do głosu innym uczuciom.
Nasłuchuje. Nie słyszy go w łazience. Pewnie jest w swoim gabinecie ze słuchawkami na uszach, żeby nie przeszkadzać Dolly i Pat-Patowi. Jak zawsze rozważny.
Dotyka czubkiem języka afty, by sprawdzić, czy nadal boli.
Będzie dziś pracował. Debs wie, że martwi się o ostatnie przeszeregowania w biurze, choć niewiele o tym mówi. Jak zawsze. Niedopowiedzenia są najgorsze, stres wyrył się w zmarszczkach na jego czole.
Pójdzie dziś do pracy? W Wigilię? Poprawia poduszki, próbuje dojść do siebie, zanim wstanie.
Ale tak naprawdę on nie ma się o co martwić. Ciągle mu powtarza, że mogą zacisnąć pasa. Mogą sobie odpuścić Karaiby. Przeżyją. Nie potrzebują tych wszystkich rzeczy. Dzieci mają i tak dużo więcej niż ona i jej siostra miały w dzieciństwie. Czy są przez to szczęśliwsze? Wątpi. Dzieci potrzebują jedynie uwagi.
A Marc kiedyś był cudowny. Najlepszy tata pod słońcem.
Bierze długi wdech Ventolinu przez urządzenie, które dali jej, by nie żłopała go jak szotów tequili, po czym wyciąga się na piankowym materacu z pamięcią kształtu, świadomie zaciskając i rozluźniając mięśnie oraz licząc oddechy, ze wszystkich sił starając się powstrzymać zmartwienia, które owijają się spiralnie i zaciskają wokół jej klatki piersiowej.
Ale koncentracja tylko ją nakręca. A lista rzeczy do zrobienia ryje się w jej czaszce jak w skale. Na jej ciele zbiera się pot. Głęboko w jelitach czuje napięcie. I już wie, że będzie musiała wstać i dać upust adrenalinie, zanim ta zamieni się w kwas w jej żołądku.
Roztrzęsiona siada i ściąga przepoconą koszulkę nocną, bierze z krzesła szlafrok i opatula się nim w drodze do łazienki. Barbie Dolly tkwi w kubku do mycia zębów do góry nogami, co sprawia wrażenie, jakby tonęła. Debs to rozbawia. Jej córka oświadczyła ostatnio, że jest już „za duża na lalki”. Ma dziewięć lat. Dziewięć czy trzydzieści dziewięć – co za różnica.
Nie spuszcza wody w toalecie, żeby nie obudzić dzieci.
Mija pokój Dolly i Pat-Pata, okrutnie ziewając. Oboje już od wielu tygodni nawijają o świętach. Pat-Pat ma obsesję na punkcie Świętego Mikołaja. Budzi się wcześnie. Zbiega po schodach, gdy tylko wstanie z łóżka i krzyczy:
– Był? Był? Był już?
Nie zapala świateł na korytarzu. Jest wystarczająco jasno przez światła latarni wpadające przez okna, te same, przez które nie widać gwiazd. Kiedy noce stały się takie jasne? Światła aut są już niemal niewidoczne. Przez drzwi salonu na dole zauważa migające czerwone, niebieskie, zielone i białe światełka. Marc najwyraźniej zapomniał wyłączyć lampki na choince, kiedy wreszcie wrócił wczoraj do domu – jeśli wrócił do domu – więc przez noc cały dom mógł spłonąć.
To do niego niepodobne. Takie zaniedbanie.
Będzie musiał skorzystać z pomocy. Spróbuje z nim porozmawiać; powiedzieć mu, że powinien zająć się swoją… co to jest? Depresja? Ta myśl sprawia, że zaczyna jej się kręcić w głowie, więc schodząc, przytrzymuje się barierki.
Kawa tylko zwiększy jej niepokój, więc zrobi sobie filiżankę herbaty. A potem może powinna położyć się na kanapie na jakieś dziesięć minut i…
Jej myśli zostają zmącone przez mocne ukłucie w karku. Nieruchomieje na przedostatnim stopniu.
Ktoś jest w kuchni. Słyszy jakieś dziwne szepty.
To nie Marc.
Serce zaczyna jej dudnić w piersi. Nie! Oczywiście, że to Marc. Pies wszcząłby alarm, gdyby to był ktokolwiek inny. Jej myśli galopują w poszukiwaniu wyjaśnienia, ale ciało pozostaje w ciągłej gotowości (walcz lub uciekaj), wszystkie zmysły ma wyostrzone.
Przytrzymuje się ściany, żeby nie upaść, ma wrażenie, że leci, że wciąga ją ciemność. Powoli wydmuchuje powietrze, ale nie może się zmusić do zrobienia kolejnego kroku.
Nie musi.
Szybki ruch po jej lewej. Z kuchni wyłania się cień. Mężczyzna.
Trzyma nóż.
Angielska gra słów: fear (strach), składa się z pierwszych liter sformułowania Fantasy and Expectations Appearing Real (fantazje i oczekiwania, które wydają się prawdziwe). Wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki.ROZDZIAŁ TRZECI
4.17, 24 grudnia
Lulu goniła za królikiem. Jeszcze nigdy w życiu nie udało jej się go dogonić, ale nie wolno rezygnować z marzeń.
Wydaje jej się, że ma na imię Lulu Siad, ale mężczyzna czasami woła na nią Na Litość Boską. Nie jest pewna, jaki ma stosunek do tego człowieka. Kocha kobietę. Kocha małą dziewczynkę. Nienawidzi chłopca. Czasami tak bardzo boi się jego pisków i prób złapania jej, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, przez co nie może wydostać się spod krzesła czy stołu, by uciec, i robi pod siebie siku. Wtedy nawet kobieta nazywa ją Złą Dziewczynką.
Chciałaby, żeby chłopiec zniknął.
Mężczyzna ją obudził. To nie czas karmienia, ale na wszelki wypadek macha ogonem. Mężczyzna źle pachnie. Lulu przyciska swój nagi, trzęsący się brzuch do kuchennej podłogi i stara się zniknąć, pozostając w bezruchu. Ale nie potrafi powstrzymać ogona od machania nim jak białą flagą.
Na schodach słyszy kroki. Kobieta jest tutaj! Wszystko będzie dobrze.
Opiera się bokiem o zmywarkę i zamyka oczy.ROZDZIAŁ CZWARTY
4.23, 24 grudnia
Jasne, że to on. Lulu nie szczekała.
– Jezu, Marc! Co ty, do cholery, wyprawiasz?
Stoi w mroku w wejściu do kuchni, światła z drugiej strony ulicy rzucają cienie na jego sylwetkę. Nie rusza się. To, że nie odpowiedział, niepokoi Debs. Cofa się o krok i mocno chwyta za barierkę. To nie jest jej świadoma decyzja.
Nie widzi jego twarzy.
Chociaż to on, dzięki Bogu, a nie jakiś naćpany włamywacz, który przyszedł, żeby zamordować ją i dzieci śpiące w swoich łóżkach, to złe przeczucia jej nie opuszczają. Jeśli już, to raczej narastają.
W salonie choinka mruga czerwienią, błękitem, zielenią i bielą w zamkniętym cyklu, zmieniając kolory, ale nie zmniejszając zagrożenia.
Coś jest nie tak w sposobie, w jaki stoi. Trzyma przed sobą kuchenny nóż jak broń.
Nie widzi jego oczu.
– Skarbie? Co się stało? – Coś złego, ona po prostu wie, że to coś złego.
Pomimo złych przeczuć, zmusza się, by ruszyć do przodu. Powoli, z wyciągniętą przed siebie ręką, jakby zbliżała się do dzikiego zwierza.
On nie odpowiada. Wydaje się, że nawet jej nie zauważa.
Debs stara się wymyślić jakieś sensowne wytłumaczenie. Może bronił ich przed jakimś dupkiem na rowerze, który chciał zniszczyć ich samochód, albo przed włamywaczem…
– Ktoś próbował się włamać?
Stoi na nowym, wełnianym dywanie (Marcowi podobał się geometryczny wzór – beżowy, czarny i szary – zupełnie nie jej bajka), ale od stóp przenika ją chłód i przesuwa się wyżej, aż do kolan. Na jej ramionach pojawia się zimny, kłujący jak igiełki pot. Unoszą jej się włoski na przedramionach. Stara się kontrolować oddech.
On nic nie mówi.
Przez te kilka sekund kobieta wmawia sobie, że on lunatykuje, ale ta nagła, kojąca myśl zostaje odrzucona tak samo szybko, jak się pojawiła. Jej myśli galopują w szaleńczym tempie, usiłując zrozumieć przyczyny jego dziwnego zachowania, ale nie przychodzi jej do głowy nic uspokajającego.
– Marc? – Słowa wychodzą z jej ust jak złamany szept.
Coś w jej żołądku już wie, zanim reszta ciała zda sobie z tego sprawę. Jest w niebezpieczeństwie. Ona i dzieci – są w niebezpieczeństwie.
Nie może oderwać wzroku od noża.ROZDZIAŁ PIĄTY
Dziesięć lat wcześniej
– Kryształy?
– Tak. Ale subtelne. Klasyczne.
– Ale kryształy? Serio?
– Tak. To robi wrażenie.
Debs nie ogarnia ich ceny. Już jest przerażona, że mogłaby upuścić kielich, który trzyma w dłoniach, a co tu mówić o codziennym ich użytkowaniu.
Ale dziewczyna z subtelnym wypełnieniem ust i w mniej subtelnych szpilkach już wklepuje zamówienie do iPada swoimi wypielęgnowanymi pazurami w kolorze perłowego różu. Jakie to uczucie chodzić w takich szpilkach przez cały dzień? Zanim dobije do trzydziestki, będzie miała kłopoty z kręgosłupem.
Imponujące ramiona Marca, ramiona tenisisty, oprowadzają sprzedawczynię po sklepie. Dyskutują na temat przewagi noży marki Welch i Wüsthof nad Zwillingiem. Debs snuje się za nimi. Nie może się odnaleźć. Jakby mówili w obcym języku. To jego domena. Zabawianie innych będzie ważną częścią „trajektorii jego kariery”; jego planem pięcioletnim, jego celami SMART. A ona została zaproszona do tego wytwornego świata; będzie mogła siedzieć obok niego na proszonych kolacjach. Proszone kolacje! Ona!
Marc bierze do ręki mały nóż do obierania warzyw.
– To nie nóż. – Debs śmieje się, wypowiadając te słowa ze swoim najlepszym australijskim akcentem. Chwyta z lady ogromny nóż i wymachuje nim zawadiacko. – To jest nóż!
Spogląda na nią bez emocji. Chyba nie oglądał Krokodyla Dundee.
Jednak kiedy mu to wyjaśnia, zaczyna się śmiać.
Ale trzysta funciaków za jeden cholerny nóż?
– Jesteś tylko tak dobry, jak twój sprzęt. – To jedna z jego mantr.
Obserwuje go, jak kręci się po sklepie. Pewny siebie, imponujący. Czuje się tu jak ryba w wodzie. Prowadzi ekspedientkę, która jest wpatrzona w niego swoimi ciemnymi oczami Bambi, perfekcyjnie podkreślonymi eyelinerem. Wyglądające na drogie czerwone podeszwy (podróbka) sprawiają, że jej szpilki zmieniają wygląd ze zwykłych na eleganckie.
Debs zerka na własną spódnicę i pewna myśl pojawia się w jej głowie – z nią byłoby mu lepiej.
Nie. Zostaw tę grę.
Powstrzymuje łzy, podchodzi do nich i wciska się pomiędzy karmelowe pasemka dziewczyny i swojego męża – jej męża od pięciu tygodni – wsuwając dłoń do tylnej kieszeni jego chinosów, by ścisnąć ten jego cudowny tyłeczek, a jednocześnie ukryć fioletowy lakier na paznokciach, który zaczął już odpryskiwać. Kobieta zaszczyca ją uśmiechem, ukazując swoje dołeczki w policzkach. Pobłażliwe, niemal protekcjonalne spojrzenie. Błogosławieństwo. A ona znowu może oddychać.
Co z tego, że on chce, żeby wszystko do siebie pasowało, a jego nowe mieszkanie, jego ubrania i jego ulubione restauracje nie są w jej stylu? To jego kasa.
Co z tego, że nie ma umiejętności rodem z Masterchefa, na miarę kryształów w jadalni? On wybrał właśnie ją. Może się nauczyć gotować.
– I proszę jeszcze tuzin kokilek. – Marc zwraca się do sprzedawczyni.
Serce Debs zamiera.
* * *
Debs powiedziała mu, że nigdy wcześniej nie była w tym sklepie. To nie jej bajka. Ale nie powiedziała mu, że nigdy nie była w żadnym sklepie choćby zbliżonym do tego.
Te upojne pierwsze dni. Wszystko nowe, inne i lśniące. Przygoda. Obietnica, że jest godna tego cudownego mężczyzny i tych wszystkich pięknych rzeczy.
Ale gdy on się tak uśmiecha bez końca do tej promieniejącej sprzedawczyni i jej perfekcyjnie ułożonej fryzury, Debs przełyka narastającą w jej gardle panikę: nigdy się tu nie wpasuje; nigdy nie będzie w stanie wydać proszonego przyjęcia; zawiedzie go; zawsze będzie wybrakowana. Wkrótce ją rzuci.
Namówiła go na najdroższy nóż, choć te, które wybrał, już i tak miały wygórowane ceny. Jeden do mięsa, drugi do oddzielania kości, jeszcze inne do siekania i krojenia. Ząbkowane noże do cięcia Bóg wie czego. Wszystkie sprawiają, że uginają się pod nią kolana.
Ale potem zabrał ją na lunch do Bibendum. Pięknie! Jak na planie filmowym. Przejechała dłonią pod kranem w damskiej toalecie i próbowała ujarzmić włosy, które z pięknych loków stały się dzikimi skrętami. Nałożyła jeszcze jedną warstwę miętowego błyszczyka – już dwukrotnie ją całował – a jej ciemne jak porzeczki oczy zalśniły z podekscytowania.
Po raz pierwszy jadła ostrygi. Zrobiło jej się trochę niedobrze.
Późnym wieczorem zadzwoniła do siostry.
– Po jaką cholerę ktoś trzyma w domu kokilki?
* * *
Marc lubi ładne rzeczy i dba o nie. Noże zawsze są czyste i naostrzone. Gotowe do akcji. Zasada 7P: Porządne Planowanie i Przygotowanie Przeciwdziała Pierdolonym Problemom w Pracy.
Tak, zdecydowanie przeoczyła niektóre znaki.
Zasada 7P (Proper Planning and Preparation Prevents Piss Poor Performance) – popularne powiedzenie w armii brytyjskiej, przekazywane żółtodziobom na samym początku służby.ROZDZIAŁ SZÓSTY
4.25, 24 grudnia
Marc odwraca się gwałtownie i znika w kuchni. Debs podąża za nim na trzęsących się nogach.
– Marc, co się dzieje? – Nadal ma na sobie garnitur, w którym wyszedł do pracy wczoraj rano. – O której wróciłeś? Spałeś coś?
Lulu podnosi łeb, jakby znała odpowiedź.
Marc wydaje z siebie dziwny dźwięk, zupełnie jakby połknął osę, i opiera się o lodówkę. Następuje niepokojąca cisza. Po chwili osuwa się na ziemię, ciągnąc za sobą i gniotąc rysunki Dolly i Pat-Pata, aż w końcu siada skulony na granitowych płytkach. Wygląda na wyczerpanego. Przypomina jej przewracającą się żyrafę albo jeden z tych potężnych kominów, który imploduje i zapada się do środka.
Może w świetle dnia byłoby ją stać na więcej, ale teraz pyta tylko:
– Chodzi o pracę?
Ledwie widoczny ruch jego ramion, jakby nimi wzruszył.
Próbuje dalej.
– Spadłeś z kanapy? Miałeś zły sen? – Co najmniej jakby miał na to monopol.
Brak odpowiedzi.
Opiera się dłońmi o lodówkę i ryzykuje:
– Czy twoja matka…?
– Nie. – Słowo to zostaje przez niego niemal wyplute.
– A więc to mówi! – Próba żartu źle brzmi w jej ustach.
Nic.
Podchodzi nieco bliżej, bierze głęboki wdech i przykuca przy nim tak blisko, na ile starcza jej odwagi.
– No proszę cię, skarbie. Powiedz mi, co się dzieje.
Jego twarz wygląda, jakby się roztapiała. Jezu! Czy on ma udar? A potem opada mu głowa. Nie potrafi znieść jego widoku w takim stanie.
– Nic, naprawdę nic nie jest tak fatalne, jak może ci się teraz wydawać. Cokolwiek się stało, o cokolwiek chodzi, poradzimy sobie z tym. Wszystko…
Jakaś część niej słucha tych pustych frazesów i zastanawia się: „Co to w ogóle znaczy?”.
A co, jeśli on kogoś ma? Jakąś sekretną żonę i rodzinę żyjącą gdzieś daleko stąd? Jej myśli szaleją, a on milczy.
– Przerażasz mnie.
W końcu podnosi na nią wzrok. Wolałaby, żeby tego nie zrobił.ROZDZIAŁ SIÓDMY
Dwa lata wcześniej
Marc opowiada ich przyjaciołom (jego przyjaciołom) anegdotę, którą zabawia klientów w drogich restauracjach i w ich własnej jadalni z nastrojowym oświetleniem.
– To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Być może. Choć bardziej pożądanie; cudowne, słodkie pożądanie.
Przedstawia to tak, jakby to on wykonał całą robotę.
– Zauważyłem ją. Zdobyłem ją. A ona doszła.
To jeden z tych jego pikantnych żarcików dla „chłopaków”, kiedy myśli, że ona nie słyszy.
Dziś goszczą potencjalnych klientów, więc przekazuje im bardziej romantyczną wersję.
– Jej włosy, jej uśmiech. I ta figura! – Uśmiecha się do niej poprzez stół, a ona aż promienieje od tych słów.
Jeden z gości pyta:
– Jak się poznaliście?
Debs nie pamięta nazwiska tego mężczyzny. Zdenerwowana spogląda na Marca i mówi:
– Ty opowiedz, skarbie.
Marc prostuje ramiona i zaczyna swoją dopracowaną do perfekcji opowieść.
– Deborah Watson spotkała Marca Johnsona na zajęciach pilatesu. Powiedziała do niego: „Świetna praca kręgosłupa”, a on na to: „Często tu przychodzisz?”. W konsekwencji mamy lata udanego małżeństwa, dwójkę pięknych dzieci i na dodatek każde z nas może pochwalić się sześciopakiem!
Przygląda się, jak Marc obserwuje reakcję gości. Wie, jak ważne jest dla niego, by ten wieczór się udał. Ileż razy już o tym mówił! To pierwsza kolacja od czasu jego awansu; ważni klienci. Wszyscy widzą przed sobą czarującego gospodarza. Widzi, ile nerwów go to kosztuje, ile wysiłku włożył w przygotowania przed ich przybyciem. Ale ona uwielbia, gdy Marc gotuje. Facet gotuje dla niej!
– Naprawdę zapytał, czy często tam przychodzisz? – pyta Marissa, żona siwowłosego jegomościa siedzącego po jej prawicy; Debs nie jest pewna, czy to Szwajcar, czy może wiedeńczyk; w każdym razie jeden z tych podejrzanych bankierów.
Szukając wsparcia w spojrzeniu Marca, przywołuje na twarz swój towarzyski uśmiech i bierze łyk wina.
– Naprawdę. Choć później tłumaczył, że to miał być żart.
Prawda jest taka, że Marc właściwie nie żartuje.
– A co w Marcu przykuło twoją uwagę? – dopytuje Marissa.
– Zachwyciły mnie jego jędrne pośladki. Ma tyłek, za który można dać się pokroić!
Kobieta wynagradza ją dźwięcznym śmiechem. Marc wygląda na zadowolonego.
– I poderwał swoją trenerkę personalną – parska Marissa. – Nic dziwnego, że jesteś w tak doskonałej kondycji, Marc, skarbie. Randka z nauczycielką? Niegrzeczny chłopiec. Daje ci dodatkowe zadania domowe?
Debs opada z sił. Kobieta flirtująca z Markiem to szczupła, zgrabna blondynka, której siłownia nie jest obca, zważywszy na jej triceps, który eksponuje, gdy wyciąga rękę, by dotknąć klatki piersiowej jej męża. Debs obecnie nie jest w najlepszej kondycji, mimo niedawnego zabiegu keratynowego prostowania włosów. Nie można być pulchną instruktorką fitnessu bez pewnej dozy samobiczowania, a Debs jest boleśnie świadoma swojej wagi, której jeszcze nie udało jej się zrzucić od czasu narodzin Pat-Pata. Siedzi wyprostowana i wciąga miękką fałdkę, która aktualnie zakrywa jej sześciopak. Jakimś sposobem udaje jej się utrzymać uśmiech na twarzy, gdy niepewnie odstawia szklankę na stół. Puste kalorie i takie tam.
A poza tym, wcale nie była trenerką Marca, kiedy zaczęli się spotykać. Nie było w tym żadnego „konfliktu interesów”. To nawet nie była jej siłownia – nigdy nie byłaby w stanie pozwolić sobie na opłaty w Laboratory – wypaśnym spa i klubie dla pań spotykających się na lunche, podrzędnych aktorów z północnego Londynu i kilku garniaków pokroju Marca. Wtedy Debs brała udział w tylu zajęciach pilatesu, ile się dało (tych, które prowadziły jej kumpele i na które mogła wbijać się za darmo), ponieważ chciała zdobyć kwalifikacje trenerskie. A przynajmniej na to liczyła. Kursy kosztowały majątek.
W tym samym czasie budowała sobie bazę indywidualnych klientów, których uczyła wszystkiego, od zumby po treningi obwodowe, gdziekolwiek tylko udało jej się załapać, żeby móc opłacać czynsz w Kentish Town za małe „studio mieszkalne”, które wynajęła, gdy nie mogła już znieść kolejnego zagraconego mieszkania. I naprawdę musiała zająć się pilatesem, zanim jej ciało odmówi jej posłuszeństwa: rolowanie się po macie przez godzinę wydaje się łatwiejszą opcją niż podskakiwanie i kręcenie tyłkiem, żeby zarobić na życie. A do tego lepiej płatną.
Marc chodził na zajęcia, ponieważ jego osteopata zalecił mu je na bolący kręgosłup, choć siłownia znajdowała się wiele mil od jego domu i biura. Jego wysoki wzrost, narażenie na stres oraz siedzenie przy biurku przez całe dnie, a czasem także i noce, w końcu zebrały swoje żniwo. Raz w tygodniu robił sobie wycieczkę na siłownię w Alexandra Palace, spotykał się z trenerem – specjalistą do spraw rehabilitacji kręgosłupa, a potem brał udział w zajęciach naprawczych pilatesu z wyspecjalizowaną instruktorką.
Po zajęciach Debs i Marc rozmawiali przy maszynie z supersmoothies (dodatkowa spirulina dla niego, mleczko pszczele dla niej; tak naprawdę nie wierzyła w działanie mleczka pszczelego, uważała je za placebo ze świetnym PR-em, ale to on płacił).
Poleciła mu ćwiczenia na platformie wibracyjnej i nauczyła go, jak jej używać. Po kolejnych zajęciach zaprosił ją na drinka w ramach podziękowania. Dwóch zwycięzców nagrody BAFTA siedzących obok nich skubało sałatkę z cykorii, ona sączyła cappuccino, a on popijał kawę-siekierę. Kilka godzin później ich znajomość została przypieczętowana migdaleniem się na prywatnym parkingu, które trwało dłużej niż jakakolwiek sesja rozciągania w klubie. Świetnie całował. Z wielkim entuzjazmem podchodził do jej „boskich ust”. Czuła, że się rozpływa, choć nie dotknął niczego poza jej włosami. Kiedy jednak zaprosił ją do siebie, odmówiła, nawet zanim się dowiedziała, jak to jest daleko.
Wstrzymywali się przez niemal cały kolejny miesiąc, zanim czyn został dokonany – przypuszczała, że to było najdłuższe oczekiwanie, jakiego obydwoje doświadczyli – a wszystko dlatego, że chciała, by to było coś wyjątkowego. Dała sobie na wstrzymanie.
Wtedy była bardziej pewna siebie.
* * *
Aż podskakuje, gdy mąż Marissy upuszcza widelec na talerz.
Debs nie ma nic przeciwko wersji wydarzeń Marca. To łagodzi pewne sprawy, które wydarzyły się od tamtego czasu. Sądzi również, że to urocze, jak Marc przedstawia siebie jako wielkiego uwodziciela.
A przecież to wszystko ona.
Jej ciało zareagowało na niego, gdy tylko wszedł do sali. Gdyby nie to, nie zainteresowałaby się nim.
Debs mówi o sobie, że ma metr pięćdziesiąt w kapeluszu. Na rozkładzie zajęć w siłowni występuje jako „pogromczyni tłuszczu”, ze względu na jej hardcorowe sesje HIIT, czyli intensywne treningi interwałowe. Ale choć nie jest szczupłą supermodelką, lubi wysokich mężczyzn i podziwia jego determinację w kwestii poprawy swojej postawy. Dodatkowo uwielbia jego dołeczki w policzkach i ciemne falowane włosy, no i zawsze podobały jej się zwinne dłonie Marca i jego piękne, długie palce.
Ale – jeśli ma być szczera – czy to właśnie dlatego się nim zainteresowała? A może to było wtedy, gdy przyglądała się, jak odjeżdża swoim BMW po zajęciach?
W następnym tygodniu była już pewna, że jej nie przeoczy. Założyła sportowy stanik Shock Absorber, który podkreślał jej kształty, a nie tylko podtrzymywał biust, i najjaśniejsze siateczkowe legginsy Sweaty Betty, po czym ustawiała się tak, żeby miał jak najlepszy widok na nią podczas ćwiczeń. W swoje loki wtarła serum, aby wyglądały ponętnie, a nie jakby została poddana sesji elektrowstrząsów. Dodatkowo nałożyła na ciało delikatny samoopalacz oraz tyle podkładu, by wyglądać na lekko „zroszoną”, a nie „ociekającą potem jak świnia”.
Dopieściła to. Gdy wychwalała pracę jego kręgosłupa, choć tak naprawdę niewiele jej było, prężył klatkę piersiową, by zrekompensować nadmiernie napięte zginacze bioder. Doradziła mu w sprawie bolących pleców. Flirtowała z nim, jednocześnie zachowując się jak profesjonalistka.
On po prostu łyknął przynętę.
A potem wziął ją do swojego łóżka.
* * *
Pod koniec wieczoru Debs jest już zrelaksowana. Z zachwytem przyjmuje propozycję Marissy, która chce przyjść na jedne z jej zajęć, a potem możemy wyskoczyć razem na kawę.
Uśmiecha się do Marca. Udało się! Czuje ulgę. On też może się już trochę odprężyć. Od czasu awansu jest ciągle spięty.
Lecz kiedy stojąc w holu, Marc całuje na pożegnanie powietrze obok policzka Marissy, bankier-szankier kładzie dłoń na tyłku Debs. Nie jest to przyjacielskie klepnięcie, raczej zwyczajne obmacywanie. Próbuje odtrącić jego dłoń ze śmiechem, ale on naciska mocniej, wbija jej palce w pośladek.
Natychmiast otrząsa się z szoku i zmieniając pozycję, staje na jego stopie, niby przypadkiem, po czym udaje jej się uciec. Nie chce wszystkiego zepsuć, więc nie daje po sobie niczego poznać. Dopiero kiedy drzwi się za nimi zamykają, idzie za Markiem do kuchni i wyrzuca z siebie oburzenie.
– Och, to typowe dla Klausa – mówi Marc, zdrapując z talerza resztki, które zawsze na nim zostawia, do kubła na segregację śmieci. – Musimy się go trzymać, skarbie. Jest integralną częścią umowy. Taka jego rola.
– O, serio?!
– Był trochę wstawiony. Jestem przekonany, że nie miał nic złego na myśli.
– Kurwa, serio?
Marc nie patrzy na nią. Włącza czajnik.
– Wiesz, jak długo czekałem na ten awans, Deboro. Zostaw to, proszę. Herbaty miętowej? – Jego głos wieje chłodem.
Została odrzucona. Nawet na nią nie spojrzał, by sprawdzić, jak bardzo źle się z tym czuje. Nie przerywa wkładania naczyń do zmywarki.
To mężczyzna, który obiecywał, że będzie ją chronił.
Chce sprowokować jego reakcję.
– Przynajmniej nadepnęłam dupkowi na stopę!
Odwraca się.
– Co?
Nie ma pojęcia, co właśnie uwolniła, ale zauważa, że nastrój w pomieszczeniu się zmienia. Spadek ciśnienia. Próżnia. Cisza przed burzą.
* * *
To było dwa lata temu – początek równi pochyłej w przeklętym wyścigu bobslejów – a ona wciąż nie naprawiła wgniecenia z boku pralki.
Ciąg dalszy w wersji pełnej