Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ostrożnie z ogniem - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ostrożnie z ogniem - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

A ja, za­wo­ła­ła blon­dyn­ka, żywo pod­no­sząc gło­wę i wy­cią­ga­jąc rękę jak­by wska­zy­wa­ła miej­sce, w któ­rem przed nią ktoś miał uklęk­nąć – ja, że­bym ko­cha­ła, że­bym naj­mniej­szą ozna­ką wza­jem­no­ści opła­ci­ła mi­łość, żą­dam po moim przy­szłym ko­chan­ku, jak sta­ro­żyt­na he­ro­ina: jak xięż­nicz­ka w baj­ce, ty­sią­ca, tak ty­sią­ca do­wo­dów przy­wią­za­nia. Dwom, trzem, nie­wie­rzę. – Ci pa­no­wie mają nas za sła­bo i ła­two­wier­ne isto­ty; my­ślą so­bie – o! by­le­bym się uśmiech­nął do niej, by­le­bym tyl­ko chciał. O! nie! nie! ze mną to nie bę­dzie tak ła­two. – Nim uwie­rzę, nim się pod­dam, musi mi mój ko­cha­nek wy­cier­pieć męki czy­sco­we; będę go drę­czyć, będę go draż­nić, będę go ujeż­dżać.–

– Aż mi­łość w nim za­bi­jesz, od­par­ła czar­no­oka.

– Ja bo ta­kiej mi­ło­ści, któ­rą za­bić ła­two, ja­kie­goś tam ro­bacz­ka, co to mu lada chło­dek szko­dzi, lada cie­pło go o mdło­ści przy­pra­wia – nie­chcę, nie­chcę. Wszyst­ko, albo nic. Chcę ko­chać, ale ko­chać raz na za­wsze, całą du­szą, ca­łem ser­cem, ży­ciem ca­łem. A wza­jem­nie chcę du­szy, ser­ca i ży­cia.–

– Dusz­ko chcesz wie­le, chcesz za wie­le!

– A nie – to nie będę ko­chać wca­le, za­wo­ła­ła żywo blon­dyn­ka – Co mi tam! te wa­sze bla­do­ró­żo­we mi­łost­ki wy­kwi­ta­ją­ce z każ­dą wio­sną, opa­da­ją­ce za każ­dą zimą, to fun­ta kła­ków nie war­te.

– Ko­cha­nie! spy­tam cię prze­drzeź­nia­jąc fran­cuz­kie przy­sło­wie – na jaką to xiąż­kę stą­pi­łaś dzi­siaj?

– Xiąż­kę?? Jak gdy­by to xiąż­ki taki na mnie wpływ mia­ły. – Je­śli ko­niecz­nie chcesz spo­wie­dzi, po­wiem ci szcze­rze, naj­szcze­rzej, có­żem ja iemu win­na, że mnie taką pan Bóg stwo­rzył? U mnie tak za­wsze i we wszyst­kiem. – Wszyst­ko lub nic. Py­tam się cie­bie, le­piej­że swo­je ser­ce, przy­wią­za­nie, siłę tę, któ­rą Bóg w nas wlał dla szczę­ścia lu­dzi.

– Dusz­ko moja! prze­rwa­ła śmie­jąc się czar­no­oka.

– Nie prze­ry­waj – Le­piej­że te siłę zmar­no­wać, ku­pu­jąc za nią ob­wa­rzan­ki po trzy gro­sze, któ­re ni sma­ku­ją, ni kar­mią, czy za całe zło­to jej do­stać jed­no raj­skie jabł­ko?

– A! do­brze po­wie­dzia­łaś mimo woli – Raj­skie jabł­ko, i jak po niem: wy­gna­nie z raju, płacz i śmierć.–

– Mój raj w ser­cu mo­jem, a gdy w niem tyl­ko mi­łość prze­cho­wam i unio­sę, któż mnie z nie­go wy­gna?–

– Za­po­mi­nasz w za­pa­le, jak kru­che szczę­ście ludz­kie.

– Tak! ale i ży­cie kru­che – to po­cie­sza.–

– Dro­ga, uno­sisz się za­da­le­ko – Śmia­ła­byś–

– Wszyst­ko­bym śmia­ła, ko­cha­jąc – ko­cha­na.

– Wiel­kie szczę­ście, ze nikt nas nie­sly­szy.

– O! je­stem pew­na, ze choć tego nie mó­wię, wszy­scy mi to z oczów czy­ta­ją.

– Nie daj Boże!

– Jak to? czy­ste mam my­śli!

– Ale sza­lo­ne i nie je­den za­pra­gnął­by z nich ko­rzy­stać, – oni tak do­brze gra­ją jaką chcą rolę.

– Nie ze­mną! Nie­chże wprzó­dy prze­bę­dzie pró­by i zło­ży do­wo­dy. – A ! na­ów­czas, gdy po­ko­cham, gdy będę pew­ną, ze mnie ko­cha – jego je­stem cała, na wie­ki. Nie­ko­cha­jąc i gło­wy na­wet nie­od­wró­cę i pró­bo­wać nie będę – Na co?

– A nuż pój­dziesz za mąż bez mi­ło­ści?

– Ja? ja? Tu mó­wiąc roz­śmia­ła się na całe gar­dło i po­ka­za­ła bia­łe jak śnieg ząb­ki drob­niuch­ne, ostre, gę­sto w ustach za­sia­ne. Ja? pójść za mąż tak so­bie, jak to wy wszyst­kie idzie­cie? – Praw­dzi­wie, gdy­by to kto inny mó­wił? ale ty moja dro­ga, co mnie znasz.–

– A! wszyst­ko się tra­fia na świe­cie!

– Nie! nie! nie! – I wziąw­szy się obu­rącz za gło­wę, blon­dyn­ka za­krę­ci­ła się w kół­ko, po­trzę­sła nią i ru­sza­jąc ra­mio­ny, usia­dła zno­wu na zie­lo­nej mu­ra­wie pod dę­ba­mi.

– A gdy­by?

– Gdy­by, mó­wisz? Nie­chże mój przy­szły mał­żo­nek wcze­śnie so­bie stry­czek na­go­tu­je, bo pew­nie do pół roku po­wie­sić się bę­dzie mu­siał, ro­zu­mie się, je­śli so­bie w łeb nie strze­li, cze­go mu nie bro­nię. – Ta­kiej żony świat nie wi­dział, jaką bym ja była.

– Z two­jem aniel­skiem ser­cem –

– Tak, z mo­jem! Mam ser­ce, mam, ale tez kie­dy to ser­ce za­bi­je nie­na­wi­ścią, gnie­wem, wstrę­tem; z dro­gi pa­no­wie z dro­gi!!

– A! Jak­żeś ty za­baw­na! smut­nie od­po­wie­dzia­ła po chwil­ce na­my­słu we­wnętrz­ne­go czar­no­oka. – Za­baw­na! sły­szysz ją? Ty mi nie wie­rzysz?

– Wie­rzę, ze dzi­siaj tak my­ślisz! ale ju­tro – ju­tro tak od­mie­nia!

– U mnie wczo­raj, dziś, ju­tro – Jed­no!

– Dro­ga, za­pa­lasz się –

– Całe ży­cie je­stem za­pa­lo­na.

– Słu­chaj! a gdy­byś ko­cha­ła nie ko­cha­ną? Blon­dyn­ka za­sta­no­wi­ła się, otwar­ła oczy wiel­kie – No, to cóż? będę się sta­rać o jego mi­łość z umiar­ko­wa­niem; a je­śli mnie nie po­ko­cha – no – to – to –

– Sprze­czasz się sama z sobą – Z umiar­ko­wa­niem? gdzież two­je umiar­ko­wa­nie, któ­re­go się wy­par­łaś przed chwi­lą? Do­kończ więc, cóż bę­dzie je­śli nie po­ko­cha?

– To po­trze­bu­je na­my­słu! Czyi wiem coby na­ten­czas ze­mną było. Umar­ła­bym – albo, albo – O! nie­wiem – kto to ta­kie robi przy­pusz­cze­nia dla mnie, co je­stem nie­po­chle­bia­jąc so­bie – wszy­scy mi to mó­wi­cie – ład­na jak anio­łek, zła jak sza­ta­nek i do­praw­dy, sama przy­znaj – ze wca­le nie głu­pia. –

– Chodź dziec­ko! niech cię uści­skam! I dwo­je dziew­cząt rzu­ci­ły sio, śmie­jąc ku so­bie, ob­ję­ły się rę­ko­ma, a w po­ca­łun­ku dłu­gim, ser­decz­nym, urwa­ła się roz­mo­wa..

Był to prze­ślicz­ny wie­czór let­ni, a dzień po­god­ny – słoń­ce za drze­wa­mi zło­ci­ło za­chód ja­skra­wo; resz­ta nie­bios od świa­tłu żół­te­go, od czer­wo­nych bla­sków, przez li­lio­we pół­cie­nie zle­wa­ła się z czy­stym błę­ki­tem, na któ­re­go tle jed­no­staj­nem pły­nę­ły po­wol­nie chmur­ki z jed­nej stro­ny pło­mien­ne, z dru­giej przy­ćmio­ne. Czer­wo­ny xię­życ pod­no­sił się na prze­ciw­nej stro­nie, prze­kre­ślo­ny w pół pa­sem nie­doj­rza­nej chmur­ki, któ­ra go roz­ci­na­ła na dwo­je. –

– Nad dro­gą sze­ro­ką wio­dą­cą do wid­ne­go w od­da­le­niu dwo­ru na wzgór­ku sto­ją­ce­go, na łące zie­lo­nej pod roz­ło­ży­ste­mi dę­ba­mi ma­low­ni­czo roz­rzu­co­ne­mi, sie­dzia­ły na­sze dziew­czę­ta jesz­cze uści­skiem mil­czą­cym spo­jo­ne. Blon­dyn­ka po­ło­ży­ła głów­kę cud­nej pięk­no­ści na ra­mie­niu swej to­wa­rzysz­ki, któ­ra oczy wle­pi­ła w zie­mię i smut­nie się za­du­ma­ła.Ślicz­ny to był ob­ra­zek 1 Pro­mie­nie sło­necz­ne pa­da­jąc przez drzew ga­łę­zie dzi­wacz­nie oświe­ca­ły zie­lo­ną mu­ra­wę na któ­rej sie­dzia­ły i ich pięk­ne twa­rzycz­ki. Skrom­nie i po wiej­sku ubra­ne, po­zrzu­caw­szy ka­pe­lu­sze słom­ko­we, u nóg ich le­zą­ce, z roz­pusz­czo­ne­mi bie­giem i swa­wo­lą wło­sa­mi, dwie dziew­czę­ta spo­czy­wa­ły te­raz po prze­chadz­ce i ży­wej roz­mo­wie. Młod­sza blon­dyn­ka, anio­łek pięk­no­ści, z głę­bo­kiem ogni­stem spoj­rze­niem, sza­fi­ro­wych oczów, śred­nie­go wzro­stu, nie­po­rów­na­nej ki­bi­ci, mia­ła w so­bie cos tak uro­cze­go, że nie­po­dob­na było spoj­rzeć na nią i nic za – drzeć. Jej wzrok mó­wił tak wie­le, tak dziw­nych rze­czy, ze nad nim jak nad nie­zgłę­bio­na prze­pa­ścią, sta­wał osłu­pia­ły czło­wiek. Śpią­ce my­śli roz­bu­dza­ły się nim w du­szy, fa­la­mi biły o ser­ce i rzu­ca­ły w nie­pew­ność, za­du­mę, tę­sk­no­tę i roz­pacz.

Wzrok tej ko­bie­ty był naj­sil­niej­szym do­wo­dem nie­śmier­tel­no­ści du­szy ludz­kiej. Jego ży­cie było tak sil­ne, tak wiel­kie, ze się tym świa­tem i ży­wo­tem skoń­czyć nie mo­gło. Lecz o dziw­na sprzecz­no­ści! – usta tej sa­mej ko­bie­ty, ma­leń­kie ró­żo­we, świe­że jak roz­kwi­tła róża, śmia­ły się szy­der­sko z wła­snych oczów. Oczy mia­ła nie­bie­skie – usta ziem­skie. I kto się upił jej oczy­ma, otrzeź­wiał usta­mi. Pa­trząc w jej źre­ni­ce, moż­na było wiecz­ność prze­dumać i wie­ki prze­śnić w za­chwy­cie; – usta w jed­nym po­ca­łun­ku od­da­wa­ły całe skar­by swo­je. –

A jak była pięk­na! jak pięk­na, gdy cza­sem usta ró­żo­we smut­nie się do wy­ra­zu jej oczów na­stro­iły: na­ów­czas świat cały u nóg jej mógł le­żeć i wstać­by mu się nie­chcia­ło i nie­po­my­ślał­by wsta­wać. –

Czo­ło blon­dyn­ki god­ne było jej oczu; a włos ja­sny opro­mie­niał je, jak anio­łów skro­nie roz­ja­śnia zło­ci­sty nim­bus. Było to bia­łe pole, po któ­rem pły­ną­ce zda­wa­ło ci się wi­dzieć my­śli ja­sne, my­śli sza­re, zło­ci­ste, skrzy­dla­te; – każ­da z nich prze­su­wa­ła się – po niem wy­raź­nie, prze­pły­wa­ła przez oczy cza­ro­dziej­skie i – ni­kła. – Któż wie gdzie nik­ną my­śli, do­kąd idą? To­wa­rzysz­ka pięk­nej Ju­lii nie­mniej za­sta­na­wia­ła wdzię­kiem smut­niej­szym da­le­ko, na któ­rym pięt­no wy­raź­ne zło­ży­ło uczu­cie, nie­ma­ją­ce w ję­zy­ku na­szym na­zwa­nia, bo­śmy go w ser­cach nie­mie­li, nie­ma­my – re­zy­gna­cja. – Czar­ne oczy dłu­gą rzę­są przy­ćmio­ne, w łzie nie­wy­sy­cha­ją­cej pły­wa­ją­ce, lśni­ły się ci­chym tłu­mio­nym smut­kiem, któ­re­go per­jod go­rącz­ko­wy, chwi­la gwał­tow­na już prze­szła. Po­zo­sta­ła – re­zy­gna­cja w cier­pie­niu. – Usta czar­no­okiej śmia­ły się, ale smut­nym, za­wo­du i bo­le­ści chrze­ści­jań­skiej uśmie­chem, cała twarz mó­wi­ła o ta­jem­ni­czej prze­szło­ści ja­kiejś bo­ha­ter­sko prze­nie­sio­nej, któ­ra jak wid­mo już tyl­ko prze­su­wa­ła się przed jej oczy­ma.

A jed­nak mimo su­ro­we­go wy­ra­zu twa­rzy, czar­no­oka mało co była star­sza od to­wa­rzysz­ki; – wi­docz­nie cier­pie­nie jej doj­rza­łość przy­spie­szy­ło, i każ­dy rok dwa lata za­pi­sał na chmur­nem jej czo­le.

Czar­no­oka nie mia­ła tej świe­żo­ści wio­sen­nej, tej bia­ło­ści ide­al­nej, któ­ra tak zdo­bi­ła blon­dyn­kę; bla­da, ciem­nej płci, po­mi­mo pięk­no­ści ry­sów po­trze­bo­wa­ła być bli­żej po­zna­ną, żeby się po­do­ba­ła, żeby po­cią­gnę­ła. Nie jed­ne­mu zda­la się na­wet brzyd­ką. Wzrok jej nig­dy się nie pod­no­sił śmia­ło, po mło­de­mu z za­py­ta­niem, z wy­zwa­niem, z cie­ka­wo­ścią; jak­by nie­chcia­ła w świat pa­trzeć lub nie była go cie­ka­wa, spusz­cza­ła oczy, prze­lot­nie rzu­ca­ła po­włó­czy­stym wzro­kiem, gdy na nią nikt nie pa­trzał.

W uści­sku ser­decz­nym, dłu­gim, nie­wiem co my­śla­ły obie – może o in­nym po­ca­łun­ku! o przy­szło­ści, o so­bie – może? któż wie co my­ślą dziew­czę­ta, gdy się ca­łu­ją, kto wie czy my­ślą na­wet? Spu­ści­ły gło­wy, opar­ły ja i opló­tł­szy się rę­ka­mi du­ma­ły. Mar­ja czar­no­oka pa­trza­ła na zie­mię. Jul­ja blon­dyn­ka pu­ści­ła wzrok po za drze­wa W ja­sne pro­mie­nia sło­necz­ne, od któ­rych nie zmru­ży­ła po­wiek. – I chwi­la dość dłu­ga upły­nę­ła tak nie­po­strze­żo­na, nie­uczu­ła, zda­ło się im, że mgnie­niem oka prze­le­cia­ła.

W tem­po za nie­mi ten­tent i sze­lest na­gle dały się sły­szeć, zie­mia za­drża­ła, ga­łę­zie chrzę­stać po­czę­ły, li­ście spa­dać strzę­śnio­ne; a dziew­czę­ta prze­stra­szo­ne nie­wy­mow­nie, nie­ma­jąc siły ze­rwać się na nogi przed gro­żą­cem jak im się zda­wa­ło nie­bez­pie­czeń­stwem, ob­ró­ci­ły tyl­ko głów­ki w stro­nę z kąd je ło­skot do­cho­dził. –

Z zie­lo­nej dą­bro­wy pę­dził jeź­dziec na pięk­nym si­wym ko­niu, ze strzel­bą na ple­cach; wal­czył on z ogni­stym i prze­ślicz­nych kształ­tów wierz­chow­cem, któ­ry go pra­wic uno­sił. – Z roz­dar­tem noz­drzem, z roz­czo­chra­ną grzy­wą, pod­rzu­co­nym ogo­nem, spo­tnia­ły, z ży­ła­mi wzdę­te­mi, któ­re sie­cią dzi­wacz­ną na cien­kiej ry­so­wa­ły się skó­rze, si­wek uno­sił a ra­czej unie­śli chciał pana. Ale nie było to ła­two. Na grzbie­cie jego, jak wro­sły sie­dział mło­dy, przy­stoj­ny, bar­czy­sty i sil­ny jak się zda­wa­ło męż­czy­zna. Ubior jego bar­dzo był pro­sty, bo skła­dał się z suk­man­ki si­wej, zie­lo­no okła­da­nej, na któ­rej strzel­ba i róg my­śliw­ski na zie­lo­nych krzy­żo­wa­ły się pa­skach. Na czo­le cza­pecz­ka lek­ka kro­jem po­spo­li­tym le­d­wie po­kry­wa­ła część gło­wy, no­szą­cej wy­raz męz­ki i szla­chet­ny. Ciem­ne wło­sy krót­ko ucię­te, ciem­ne oczy, nos orli z ru­cha­we­mi jak u szpa­ka noz­drza­mi, któ­re w tej chwi­li wal­ka ru­mie­ni­ła, usta ru­mia­ne i kształt­ne, skła­da­ły ca­łość wię­cej cha­rak­te­rem niż ry­sa­mi od­zna­cza­ją­cą się. Spo­koj­na od­wa­ga, męz­two pew­ne sie­bie, a przy­tem ła­god­ność to­wa­rzy­szą­ca za­wsze praw­dzi­wej sile, od­bi­ja­ły się na pięk­nej jego twa­rzy. Nie bił i nie znę­cał się nad ko­niem jak in­ny­by pew­nie uczy­nił, ale go wstrzy­my­wał, ła­go­dził i po­ko­ny­wał zręcz­nie. Pra­wie na­je­chaw­szy na sie­dzą­ce do­tąd pod dę­ba­mi dziew­czę­ta, gdy te krzyk­nę­ły z bo­jaź­ni, a koń na­gle w bok się od­sa­dził gwał­tow­nie; my­śli­wiec po­tra­fił utrzy­mać się na nim i ko­rzy­sta­jąc ze znu­że­nia jego, osa­dził pra­wie na miej­scu.

Na­ów­czas spoj­rzał do­pie­ro na dwie pięk­ne nie­zna­jo­me, i wi­dać było jak się zdzi­wił, po­strze­gł­szy je nie­spo­dzia­nie.

– Prze­pra­szam! za­wo­łał zdej­mu­jąc cza­pecz­kę – prze­stra­szy­łem pa­nie!

– O nie! od­po­wie­dzia­ła Jul­ja – to nie, ale pan się sam roz­bić mo­głeś, le­cąc lak przez las.

Nie­zna­jo­my się uśmiech­nął –

– Po­zwo­li­łem, rzekł głasz­cząc si­we­go – po­zwo­li­łem memu ko­nio­wi my­ślić, ze mnie unie­sie. Jesz­cze raz da­ro­wać mi pro­szę. To naj­go­rzej, żem się w cu­dzy las za­pę­dził i mu­szę juk zło­dziej ucie­kać.

To mó­wiąc skie­ro­wał si­we­go ku dro­dze, skło­nił sio pa­trzą­cym nań dziew­czę­tom, prze­sa­dził rów, i pu­ściw­szy ko­nio­wi cu­gle, jak strza­ła uniósł się w stro­nę prze­ciw­ną dwo­ro­wi. A ucie­ka­jąc obej­rzał się raz jesz­cze. –

Mar­ja i Jul­ja pa­trza­ły nań dłu­go, dłu­go; pierw­sza du­ma­ła smut­nie, dru­ga ma­rzy­ła coś z bi­ją­cem ser­cem.

– A! a! opo­wiem ba­bu­ni, gdy wró­ci­my, za­wo­ła­ła Jul­ja z po­śpie­chem – mia­ły­śmy prze­cie awan­tu­rę, coś na­kształt pierw­sze­go roz­dzia­łu sta­re­go, bar­dzo sta­re­go ro­man­su. A wiesz Ma­ry­niu, że mi się to bar­dzo po­do­ba I Na­gle z drzew wy­pa­da nie­zna­jo­my, na si­wym ko­niu; pięk­ny, mło­dy, sil­ny zja­wia się, prze­mó­wił i zni­ka. Nie­wier­ny kto jest, zkąd? prze­ślicz­nie I I jak w porę przy­był; wła­śnie gdy­śmy mó­wi­ły o mi­ło­ści, o ko­chan­ku – nie jest że to oznaj­mie­nie? nie je­stli to jak­by coś przez los ob­ra­cho­wa­ne­go? Mó­wiąc to Jul­ja się usmie­cha­ła; ale ła­two po­znać było, że choć żar­tem niby zwie­rza­ła się my­śli, myśl ta już nad nią pa­no­wa­ła.

– Jul­ciu dro­ga, już­ci się głów­ka za­pa­la!

– Gdzież tam! ale sama wy­znaj! nie prze­ślicz­nyż to mo­je­go ro­man­su po­czą­tek. Mło­dzie­niec na­wet bar­dzo się zbli­ża do mo­je­go ide­ału, pe­łen wy­ra­zu siły, męz­twa i szla­chet­no­ści.

– Ju­żeś go tak do­brze oce­ni­ła?

– O! na to do­syć jed­ne­go wej­rze­nia –

– Cze­muż ja wi­dzia­łem w nim tyl­ko – zbłą­ka­ne­go są­sia­da, któ­ry tro­chę się chciał przed pa­nien­ka­mi z Dą­bro­wy swo­im ko­niem po­chwa­lić!

– Nie­go­dzi­wa je­steś! Na­przód koń go do­praw­dy uno­sił; po­wtó­re zna­my wszyst­kich na­szych są­sia­dów. –

– Więc to ry­cerz nie­zna­jo­my z nie­ba dla cie­bie spa­dły?

– Już nic nie­po­wiem! szy­dzisz ze mnie! Ale wy­obra­żam so­bie po­dzi­wie­nie do­brej ba­bu­ni, gdy jej na­szą awan­tu­rę opo­wiem.

– I jak nas tyl­ko co nie roz­tra­to­wał.

– Koń był da­le­ko –

– Dla cze­go­żeś krzyk­nę­ła?

– Al­boż ja wiern!

Tak roz­ma­wia­jąc, szły wy­sa­dza­na to­po­la­mi dro­gą, ku dwo­ro­wi, któ­ry już bie­lał na wzgó­rzu w kłą­bie zie­lo­nych olch i wy­so­kich sta­rych dę­bów.

Jul­ja gwa­rzy­ła i szcze­bio­ta­ła we­so­ło. Mar­ja mil­cza­ła, uśmie­cha­ła się lub od­po­wia­da­ła jej krót­ko. – A blon­dyn­ce tak było pil­no po­chwa­lić się awan­tu­rą na prze­chadz­ce, że im bli­żej sta­re­go dwo­ru, tym szyb­cej spie­szy­ła i bie­giem już pra­wie wpa­dła na dzie­dzi­niec ota­cza­ją­cy ob­szer­ny dom cały za­sa­dzo­ny ja­śmi­na­mi, bza­mi, aka­cją, cały ja­śnie­ją­cy kwia­ta­mi. Wszę­dzie ich było peł­no: róże, mal­wy, flo­xy, gwoź­dzi­ki, lew­koń­je i ty­sią­ce in­nych, wła­śnie w ca­łej kra­sie, kra­jo­wych i oswo­jo­nych kwia­tów, ści­ska­ły się pod pło­ta­mi, obej­mo­wa­ły dom, za­le­ga­ły śro­dek dzie­dziń­ca. – Ga­nek dwo­ru ubie­ra­ła win­na la­to­rośl, po­wo­je, róża wi­ją­ca i ka­pry­fol­jum ró­żo­we i czer­wo­ne.

Pod okna­mi rzę­da­mi sta­ły wy­nie­sio­ne wa­zo­ny usta­wio­ne w sze­ro­ką uli­cę. –

Dzie­dzi­niec łą­czył się z ogro­dem, w któ­rym tak­że nie­zmier­ne bo­gac­two kwia­tów rwa­ło oczy. Na zie­la­nej mu­ra­wie w bia­łych ko­szach, wśród dę­bów roz­ło­ży­stych, iskrzy­ły się naj­świet­niej­sze­mi bar­wa­mi rzad­kie i nie rzad­kie, a pięk­ne tyl­ko łąk i la­sów ca­łe­go świa­ta miesz­kan­ki. – Po za dę­ba­mi wi­dać było wodę, al­ta­nę z dębu i brze­zi­ny i za­ro­śla bez koń­ca, w kształt­ne po­wy­ci­na­ne klom­by. –

W ta­kim wień­cu zie­lo­no­ści i kwie­cia stał dwór sta­ry o wy­so­kim da­chu, o pie­rza­stych ko­mi­nach, na wy­so­kiem wznie­sio­ny pod­mu­ro­wa­niu. Jak sar­necz­ka wbie­gła do sie­ni Jul­ka z po­wol­niej­szą da­le­ko Mar­ja. –

– Chodź do ba­bu­ni, chodź za­wo­ła­ła, po­wie­my jej na­sze spo­tka­nie – I po­cią­gnę­ła to­wa­rzysz­kę do sa­lo­nu, któ­ry kil­ką drzwia­mi szklan­ne­mi wy­cho­dził na ogród. Ga­nek, drze­wa i kwia­ty, któ­rych i tu pod okna­mi peł­no było, za­ciem­nia­ły spo­koj­ny ten ką­tek; – po­waż­ny i smut­ny jak prze­szłość. Wśród wie­lu no­wych do­da­nych świe­żo bły­sko­tek) od­wiecz­ne sprzę­ty in­nych cza­sów od­bi­ja­ły swym skrom­nym wdzię­kiem. – Znać nie­odwa­żo­no się ich wy­rzu­cie, ale trzpiot wnucz­ka, nie­ma­jąc wca­le sza­cun­ku dla sta­rych krze­seł, ka­nap i zwier­cia­deł w por­ce­la­no­wych ra­mach, usi­ło­wa­ła je upo­ko­rzyć wpro­wa­dza­jąc co tyl­ko mo­gła no­we­go. Nie bar­dzo się jej to prze­cie uda­wa­ło: bia­łe ze zło­tem me­ble, po­kry­te kar­r­na­zy­no­wą try­pą, któ­ra osła­nia­ła tak­że ścia­ny w mi­ster­ne ramy zło­co­ne uję­ta, wca­le nie wsty­dzi­ły się przy zie­lo­nym sa­fia­nem wy­bi­tych fo­te­lach z ma­ho­ni dość gru­bo i po­spiesz­nie wy­ra­bia­nych.

Jed­no wiel­kie zwier­cia­dło w pięk­nych zło­co­nych ra­mach, wy­da­wa­ło się ja­kimś do­rob­ko­wi­czem nie­smacz­nym przy lu­strze w por­cel­la­no­wych okład­kach, któ­re mu nie ustą­pi­ło pla­cu. Sta­re por­tre­ty fa­mi­lij­ne, an­giel­ski dy­wan na pod­ło­dze, tro­che wy­twor­nych no­wych ca­cek i for­te­pia­no pali – san­dro­we, ubie­ra­ły resz­tę sa­lo­nu, po któ­rym i prze­szły i te­raź­niej­szy wi­dać było do­sta­tek.

Z sa­lo­nu we­szły dziew­czę­ta do dru­gie­go po­ko­ju, po­dob­nie do pierw­sze­go, ale skrom­niej przy­bra­ne­go. Tu tak­że były sta­re i same tyl­ko sta­ie sprzę­ty. Na ko­mi­nie ze­gar bron­zo­wy z por­ce­la­nowc­mi ozdo­ba­mi, wska­zy­wał szó­sta' go­dzi­no. Drzwi w pół otwar­te wio­dły do przy­ćmio­ne­go po­ko­ju bab­ki. – Skrom­ny był on i nie­wiel­ki; jed­no okno na ogród wy­cho­dzą­ce, świa­tło mu da­wa­ło; pod oknem był sto­lik za­ło­żo­ny róż­ne­mi gra­ci­ka­mi w po­rząd­ku usta­wio­ne­mi. Pięk­na szka­tu­ła, mały po­dróż­ny ze­ga­rek le­zą­cy na czte­rech no­gach bron­zo­wych, kil­ka xią­żek, kru­cy­fix he­ba­no­wy z fi­gu­rą ze sło­nio­wej ko­ści, tro­chę klu­czów i pa­pie­rów. Da­lej sta­ło łóż­ko pod ada­masz­ko­wym pa­wi­lo­nem, ka­nap­ka wło­sie­niem skrom­nie wy­bi­ta z bron­zo­we­mi ćwie­ka­mi, kil­ka po­dob­nych krze­se­łek z wy­gi­na­ne­mi po­rę­cza­mi. Nad ko­mi­nem por­tret męż­czy­zny w daw­nym pol­skim stro­ju z pod­go­lo­ną czu­pry­ną i we­so­łą twa­rzą, ja­kich juz dziś nie­wi­dać. Mię­dzy sto­li­kiem a łóż­kiem, na wy­god­nym fo­te­lu ze sto­łecz­kiem pod no­ga­mi sie­dzia­ła sta­rusz­ka ró­ża­niec i xiąż­kę na­boż­ną trzy­ma­jąc w rę­kach. Pięk­ne były rysy jej twa­rzy, a ze spo­ko­ju, któ­ren na nich pa­no­wał, czy­ta­łeś prze­szłość czy­stą i cno­tli­wą pol­skiej ma­tro­ny!

Pro­sta, nie­wie­le umie­ją­ca, ale peł­na ro­zu­mu i ser­ca, sta­ro­ści­na mo­gła być wzo­rem nie­wia­sty na­szej prze­szłych wie­ków, o któ­rej za­po­mnia­ły dzie­je, mil­czą xię­gi, lecz po­da­nie wło­ży­ło na jej skroń gwiaź­dzi­stą i pro­mien­ną ko­ro­nę.

Po­boż­ność, męz­two, do­broć nie­wy­czer­pa­na, po­wa­ga cno­ty, czy­stość dzie­cin­na, – oto co od­zna­cza­ło nie­wia­stę na­szą do XVIII, wie­ku. Nikt o niej po za do­mem nie­wie­dział, lecz wszy­scy czci­li i bło­go­sła­wi­li kto­kol­wiek zbli­żył się do niej. Nie­by­ła ta za­lot­no­ści peł­na Fran­cuz­ka, któ­rej ży­cie trwa­ło tyle co pięk­ność; ani ma­rzą­ca Niem­ka, wię­cej w du­ma­niach niz na zie­mi zro­sła; ani sztyw­na An­giel­ka, dla któ­rej przy­zwo­itość droż­sza jest od sa­mej cno­ty: żywa choć po­waż­na, ła­god­na i su­ro­wa ra­zem, wiel­ka, bo za­wsze pani sie­bie sa­mej; – w ser­cu mia­ła skar­by po­świę­ce­nia i do­bro­ci, choć usty była mil­czą­ca, choć ską­pa na sło­wa. Ży­cie jej więcj było czy­nem niż sło­wem i my­ślą.. Usta mo­dli­ły się, ręce pra­co­wa­ły, ser­ce ko­cha­ło w Bogu i Boga – Nig­dy myśl na­wet nie­czy­sta nie spro­wa­dzi­ła ma­je­sta­tycz­nej ma­tro­ny w ka­łu­że zie­mi; nic ją ska­lać, nic świę­te­go jej spo­ko­ju za­chwiać nie po­tra­fi­ło. Ży­cie całe było dla niej do­bro­wol­nem, mi­łem speł­nie­niem obo­wiąz­ku, czy­stą ofia­rą, nie­ustan­nem po­świę­ce­niem wśród za­pa­łu re­li­gij­ne­go, któ­ry oświe­cał i ogrze­wał na każ­dym kro­ku. Wia­ra zbro­iła ją na wszyst­kie wy­pad­ki ży­cia: w szczę­ściu dzię­ko­wa­ła Bogu lę­kli­wie, nie­do­wie­rza­jąc po­myśl­no­ści, bo była ziem­ską, a za­tem zni­ko­mą; w prze­ciw­no­ści ro­sła, męż­nia­ła, ol­brzy­mia­ła, na­bie­ra­ła sił nie­spo­dzia­nych, wzno­si­ła się do he­ro­izmu. – W ów­czas wa­li­ła nie nu­żąc ją, zda­wa­ła pod­sy­cać w niej ży­cie.

Swo­ich ko­cha­ła bez gra­nic i dla nich mo­gła grze­szyć zbyt­kiem przy­wią­za­nia, któ­re nie­zaw­sze ob­ja­wia­ło się dla ich przy­szło­ści zba­wien­nem, po­bła­ża­ła im, pie­ści­ła, usi­łu­jąc ozło­cić ich ży­cie, ubez­pie­czyć przy­szłość; dla ob­cych, w któ­rych wi­dzia­ła po­słań­ców Boga, dla ob­cych, nie­szczę­śli­wych i ubo­gich do­bro­czyn­ną była nie­tyl­ko dat­kiern, nie­tyl­ko chle­bom, ale współ­czu­ciem, du­szą, bra­ter­ską pie­czą i li­to­ścią ser­decz­ną. To co my zo­wie­my świa­tem, a co jest wrza­wą i zgieł­kiem po­trzeb­nym dla tych, co spo­kój stra­ci­li lub ce­nić go nie­umie­ją – nie­uśmie­cha­ło się jej wca­le, nie nę­ci­ło, stra­szy­ło ra­czej dla sie­bie i dru­gich, ni­że­li po­cią­ga­ło.

Dnie jej spły­nę­ły jed­no­staj­ne, od ko­leb­ki do gro­bu nie­znacz­nie wio­dąc, bez wiel­kich wstrzą­śnień, bez zmian na­głych, wol­nym i rów­nym kro­kiem. Na tej skrom­nej tka­ni­nie prze­szło­ści, błysz­cza­ły gdzie nic.

gdzie zło­te nici i czar­ne pa­sma, jak gra­ni­ce, na któ­rych wstrzy­ma­ło się ży­cie we­se­lem lab bo­le­ścią. Lecz po nich szły zno­wu sza­re jed­no­staj­ne dnie spo­koj­ne, mo­dli­twą i pra­cą bar­wio­ne.

Taką była sta­ro­ści­na bab­ka Jul­ji, któ­ra, wi­dzi­my sie­dzą­cą w krze­śle z xiąz­ką i ró­żań­cem w ręku. – Była – bo te­raz wiek ją znacz­nie od­mie­nił. Ze wszyst­kich cnot, nie­wy­czer­pa­na do­broć i ła­god­ność, naj­sil­niej­sza w niej za­wsze, te­raz wszyst­kie inne w so­bie za­mknę­ła. Męz­two i ro­zum ser­ca, któ­rym daw­niej wi­dzia­ła tak ja­sno wszyst­ko, choć przy­czy­ny nic ba­da­ła, choć z wie­dzy nie zda­wa­ła so­bie spra­wy, za­krze­pły w sta­rusz­ce. Mo­dlić się i ko­chać po­zo­sta­ło jej tyl­ko.

Ko­cha­ła tez wnucz­kę z ży­wo­ścią, z na­mięt­nem pra­wie wy­la­niem się dla niej, nią żyła, nią od­dy­cha­ła, drża­ła o nią i w mo­dli­twie nie­raz czu­ła się grzesz­ną prze­ciw Bogu, bo przy­wią­za­nie do wnucz­ki prze – cho­dzi­ło gra­ni­ce, któ­re w jej prze­ko­na­niu wia­ra ozna­czać była po­win­na.

Żywo wbie­gła Jul­ka do po­ko­ju sta­rusz­ki i uklę­kła przy sto­łecz­ku ca­łu­jąc jej ręce.

– Oto­żeś się zla­ta­ła! ła­god­nie głasz­cząc ją po czo­le, ode­zwa­ła się sta­rusz­ka.

– A jak­że le­cieć nie­mia­łam, od­par­ła szyb­ko Jul­ka kła­dąc gło­wo na ko­la­nach sta­ro­ści­nej, kie­dy wy­staw so­bie ba­bu­niu, mam ci opo­wie­dzieć taką ślicz­ną awan­tu­rę.

– Awan­tu­rę! Jezu Pa­nie! al­boż –

– Słu­chaj no bab­ciu i nie trwoż się, bo nie ma czem. Jak cię ko­cham, coś bar­dzo cie­ka­we­go i pięk­ne­go. –

– No, to mó­wie mi prę­dzej, prze­stra­szy­łaś mnie. –

– Wy­staw so­bie dro­ga bab­ciu, po­szły­śmy z Mar­ja w dą­bro­wę, tuż za to­po­lo­wą uli­cą, i na­bie­gaw­szy się za kwiat­ka­mi, usia­dły­śmy pod dę­ba­mi spo­cząć. Ga­da­my, ga­da­my – o już tego ci nie­po­wiem ba­bu­niu co­śmy tam mó­wi­ły, bo byś mnie nie – zro­zu­mia­ła i na­zwa­ła być dzie­cię­ciem: – aż w tem ha­łas, sze­lest, ten­tent –

– Jezu! cóż to było!

– Ślicz­ny mło­dy chło­piec na pięk­nym si­wym ko­niu, któ­ry o włos ze nas obie nie stra­to­wał. –

Sta­rusz­ka za­kry­ła so­bie oczy.

– Ale po­słu­chaj bab­ciu, ko­nia wstrzy­mał, prze­pro­sił nas, prze­mó­wił słów kil­ka i prze­sa­dziw­szy przez rów na swo­im si­wym, znik­nął nam z oczów. –

– Któż to by mógł być?

– Wła­śnie naj­ślicz­niej ze nie­wier­ny kto – nie­zna­jo­my i do­syć!

– Mło­dy, sta­ry?

– Ale na­tu­ral­nie, ze mio­dy i pięk­ny męż­czy­zna.

– A! ty trzpio­cie naj­droż­szy…

– A żeby bab­cia wie­dzia­ła jaka męz­ka po­sta­wa, jak do­ka­zy­wał na ko­niu, jak mu pięk­nie było choć w si­wej suk­man­ce. –

– Tyś się bar­dzo prze­lę­kła–?

– Tro­szecz­kę. Mar­ja po­dob­no wię­cej ode­mnie.

– Ja!

– Ale nie za­pie­raj się! Moie to przy­najm­niej za­ba­wi­ło, roz­we­se­li­ło za­raz, a ty do­tąd tak je­steś chmur­na.

– Kie­dyż ja je­stem in­a­czej? spy­ta­ła po ci­chu to­wa­rzysz­ka.

– Te­raz ko­cha­na bab­ciu, pa­pla­ła Jul­ka ca­łu­jąc ją w ręce – ten nie­zna­jo­my ze swo­im ko­niem za­je­chał mi w gło­wę tak, ze mu­sze się do­wie­dzieć kto ón jest, co za je­den?

– Jul­ku! co ple­ciesz!

– O! jak ba­bu­nię ko­cham, że nie plo­tę, za­raz zro­bię śledz­two, prze­gląd jak naj­ści­ślej­szy są­sia­dów i mu­szę od­kryć kto to taki. Mam do nie­go i tro­chę pre­ten­sji. –

– Za prze­strach?

– Ale nie. Mógł prze­cież wi­dząc dwie mło­de i ład­ne pa­nien­ki, bo ju­ściż obie w swo­im ro­dza­ju je­ste­śmy bar­dzo ład­ne, mógł zsiąść z ko­nia, za­re­ko­men­do­wać się i dłuż­szą po­pro­wa­dzić roz­mo­wę – nie­praw­daż ba­bu­niu?

– Nic, moje dziec­ko. Wła­śnie naj­ro­zum­niej zro­bił, i za to go bar­dzo sza­nu­je, ze po­kło­niw­szy się, jak na­le­ża­ło, prze­pro­siw­szy, po­je­chał so­bie da­lej. –

– Ale to ob­ra­za mo­je­go ma­je­sta­tu, prze­rwa­ła wnucz­ka. Jak­że! po­dob­no się na­wet nie obej­rzał.

– O! już szu­kasz nada­rem­nej przy czep­ki, by­łam świad­kiem, ze się oglą­dał, prze­rwa­ła Mar­ja.

– I ty prze­ciw­ko mnie! Ba­bu­niu! każ jej klę­czeć, bun­tu­je się prze­ciw swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciół­ce.

Jesz­cze chwil­kę w ten spo­sób cią­gnę­ła się roz­mo­wa, gdy wnie­sio­no kawę dla sta­rusz­ki. Wła­śnie Jul­ka naj­po­ciesz­niej do­po­mi­na­ła się o wy­wie­dze­nie o swo­im nie­zna­jo­mym, gdy Woj­ciech sta­ry słu­ga pani sta­ro­ści­nej wniósł na tacy im­bry­czek, fi­li­żan­kę i dwie grza­necz­ki.

Nie­obej­dzie­my się bez bli­skie­go za­po­zna­nia z pa­nem Woj­cie­chem: był to daw­ny pa­cho­lik sta­ro­sty, po­tem po­ko­jo­wiec, aż na­resz­cie ka­mer­dy­ner sta­ro­ści­nej od śmier­ci jej męża. Siwy i sta­ry, ale rzeź­wy i pro­sto się jesz­cze trzy­ma­ją­cy, z we­so­łą twa­rzą, do­bro­dusz­ność! peł­ną, wszedł pan Woj­ciech do po­ko­ju. Ubra­ny był w szpen­cer sza­racz­ko­wy, z któ­re­go jed­nej kie­sze­ni ogrom­na wy­glą­da­ła ta­ba­kier­ka, w jed­nem uchu ko­ły­sa! sio ogrom­ny zlo­ty kol­czyk zło­ty chust­ka czar­na z wiel­kie­mi koń­ca­mi, na wy­so­kiej du­szy ob­wi­nię­ta, pod­trzy­my­wa­ła gło­wą jego już może ma­ją­cą ocho­tę tro­chę się na kar­ku po­chy­lić. – Wy­go­lo­ny świe­żo, choć włos był­by mu może po­krył gę­ste zmarszcz­ki wca­le nie­po­żą­da­ne, na ustach miał uśmiech pra­wie mło­dy.

Uśmiech ten i żywo bie­ga­ją­ce oczki, a ra­zem de­wiz­ki od ze­gar­ka, mi­ster­nie za­wią­za­na chust­ka i kol­czyk, zdra­dza­ły sła­bość nie­szczę­sną, któ­ra ży­cie pana Woj­cie­cha za­tru­ła. – Ko­chał się! – ko­chał do siedm­dzie­się­ciu lat bez ustan­ku i do­tąd oże­nić się nie mógł – a ze tego pra­gnął!! i jak pra­gnął – wie­dzą co go zna­li. – Mi­łość była ży­cia jego ży­wio­łem, ja­snem słoń­cem dnia, któ­ry nie­ste­ty skła­niał się już bar­dzo ku za­cho­do­wi.

Nie było w gar­de­ro­bie pani sta­ro­ści­nej pięt­na­sto­let­nie­go dzie­cię­cia, do któ­re­go­by nie­wz­dy­chał pan Woj­ciech, któ­re­go­by wza­jem­no­ści na­dzie­ją nie­miał pra­wa cie­szyć się choć go­dzi­nę. Słu­żył tez swym ulu­bio­nym z po­świę­ce­niem god­nym lep­szej na­gro­dy – wszyst­ko co miał było dla nich, kar­mił je, wo­ził, spra­wiał wie­czor­ki, ku­po­wał pre­zen­ta, a nig­dy po­tem zdra­dzo­ny, nie po­ża­ło­wał na­wet swych ofiar–kon­ten­to­wał się prze­kleń­stwy na płeć nie­sta­ła i zdra­dli­wą. Na­ów­czas to sy­pał z za rę­ka­wa w kre­den­sie aneg­dot­ki o nie­go­dzi­wo­ści ko­biet i prze­wrot­no­ści ich cha­rak­te­ru świad­czą­ce, klnąc się, ze nig­dy póki ży­cia, wię­cej na żad­ną nie spoj­rzy. Prze­cie, na­za­jutrz ko­chał się zno­wu. Był to już na­łóg taki, a w siedm­dzie­się­ciu le­ciech któż się wy­ku­ru­ję z za­sta­rza­łe­go na­ło­gu? – Zresz­tą był to naj­pocz­ciw­szy, naj­lep­szy czło­wiek, wszy­scy­śmy sła­bi, prze­bacz­my mu.

Gdy Woj­ciech z kawą sta­ro­ści­nej wszedł do po­ko­ju na pal­cach, uśmie­cha­jąc się i wdzię­cząc, a gło­wę bar­dzo pro­sto usi­łu­jąc utrzy­mać, Jul­ka po­rwa­ła się żywo i chwy­ta­jąc go za rękę spy­ta­ła.

– Woj­cie­chu! znasz wszyst­kich w są­siedz­twie.

– Jak­że pani? a ko­goż­bym nie­znał, toż to już – (za­dła­wił się licz­bą, nie wi­dząc po­trze­by wda­wać się w kom­pro­mi­tu­ją­cy ra­chu­nek) – już – daw­no do­syć tu miesz­ka­my.

Sta­rusz­ka bo­jąc się ży­wo­ści wnucz­ki, dała jej znak i sama po­czę­ła wy­py­ty­wać sta­re­go Woj­cie­cha.

– Bo to mój ko­cha­ny Wojt­ku – ktoś Jul­cię w le­sie prze­stra­szył!

– Jak­to JW. pani? w le­sie?

– Na si­wym ko­niu, ja­kiś mło­dy czło­wiek, tyl­ko co ich nie roz­tra­to­wał.

– Na si­wym ko­niu! mio­dy czło­wiek! rzekł na­kry­wa­jąc ser­we­tę Woj­ciech moc­no za­du­ma­ny. – Mło­dy czło­wiek na si­wym ko­niu! Zaś! któż­by to był? Pan Cie­mię­ga.

– Ależ go zna­my i nie mło­dy. –

– Już­ciż nie­ma czter­dzie­stu.

– Jul­ka śmiać się za­czę­ła. – Ale to bar­dzo mło­dy czło­wiek.

– A! bar­dzo mło­dy czło­wiek! to może pan Ta­de­usz.

– Zmi­łuj się!

– Ten nie ma jak trzy­dzie­ści kil­ka.

– Ależ my tych pa­nów zna­my, to ktoś cał­kiem nie­zna­jo­my. –

– Któż­by to mógł być cał­kiem nie­zna­jo­my! A jak­że pro­szę pa­nien­ki wy­glą­dał?

– Przy­stoj­ny, słusz­ny, ciem­ne­go wło­sa, koń pod nim siwy, na nim suk­man­ka, róg i strzel­ba.

– Koń siwy! na­wet wierz­chow­ca si­we­go nie­znam w są­siedz­twie. Tyl­ko u xię – dza pro­bosz­cza w dy­sz­lu cho­dzi hrecz­ką za­sia­na ko­by­ła.

– Jul­ja pę­ka­ła od śmie­chu. – Ale mój Woj­cie­chu to koń prze­ślicz­ny I mó­wie ci prze­ślicz­ny i no­sił go.

– Pięk­ny kie­dy no­sił! no! no! Da­li­pan trud­no zgad­nąć, kto­by to mógł być ta­ili. I jak­by dla pod­sy­ce­nia my­śli opie­sza­łej, Woj­ciech za­żył ta­ba­ki so­wi­cie, co­fa­jąc się do drzwi.

– Prze­cież, mó­wił da­lej po­wo­li, zna­my cale są­siedz­two.

– Wła­śnie to i mnie dzi­wi, prze­rwa­ła

Jul­ka, ale po­szu­kaj no tyl­ko po gło­wie, może i nie wszyst­kich zna­my.

Woj­ciech się uśmiech­nął. – Już­ciż rze­ki – zna­my co jest lep­sze­go, a tej tam drob­nej szlach­ty i szla­chet­ków, kto­by ich li­czy!

– Ko­cha­ny Woj­cie­chu, lu­dzieć to jak my! pra­co­wi­ci, po­czci­wi – cze­muż ich już za nic ra­chu­jesz.

– No, ale bo wi­dzi pan­na, rzekł sta­ry po­pra­wia­jąc się – ża­den z tej szlach­ty nie może mieć pięk­ne­go si­wo­sza wierz­chow­ca, więc –

– A nikt ze nam nowy nie przy­był w są­siedz­two, ża­den mło­dy czło­wiek, coby gdzie był w po­dró­ży dłu­go, na na­ukach lub po­dob­nie. – Sta­ry skro­bał się po wy­cze­sa­nej czu­pry­nie, któ­rej si­wi­znę na­próż­no far­bu­jąc, utrzy­my­wał, że był wi­nien nic wie­ko­wi, ale uży­wa­nej dla… po­ły­sku po­ma­dzie. Nie – zda­je mi się, że nie. –

– Więc tem dziw­niej! za­wo­ła­ła Jul­ka.

– Daj­że po­kój py­ta­niom, ła­god­nie prze­rwa­ła sta­rusz­ka – dzię­ki Bogu nic ci się nie sta­ło, a na co ci ta próż­na cie­ka­wość. –

– Moja ba­bu­niecz­ku, wdzię­cząc się od­po­wie­dzia­ła po ci­chu wnucz­ka – coby też czło­wiek był wart bez cie­ka­wo­ści? Przy­tem je­stem ko­bie­ta, a nas już tak za tę wadę okrzy­cza­no, że mo­że­my jej so­bie po­zwo­lić, bo czy ją bę­dzie­my mia­ły czy nie, za­wsze ją nam przy­pi­szą.

Sta­ro­ści­na po­ca­ło­wa­ła ją w czo­ło, śmie­jąc się, a Woj­ciech za­brał tacę i za­my­ślo­ny od­da­lił sio.

Przez cały czas opo­wia­da­nia i roz­mo­wy Mar­ja sie­dzia­ła da­lej tro­chę, ze spusz­czo­ną gło­wą, mil­czą­ca i nie­kie­dy tyl­ko uśmie­chem da­wa­ła wie­dzieć, ze sły­szy co koło niej mó­wią, choć wi­dać było, że ją to nie wie­le ob­cho­dzi­ło. Nie­kie­dy jak­by z za­zdro­ścią spoj­rza­ła na we­so­łą Jul­ję. – Lecz była li to za­zdrość czy po­li­to­wa­nie? I dla cze­go Mar­ja tak mło­da jesz­cze, tak już była smut­ną? Opo­wiedz­my jej ży­cie, przez nie naj­le­piej po­zna­my cha­rak­ter Mar­ji: prze­szłość na­sza to my sami.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: