- W empik go
Oswoić Hiszpanię - ebook
Oswoić Hiszpanię - ebook
„Oswoić Hiszpanię” to coś znacznie więcej niż kolejny przewodnik turystyczny. Nie znajdziemy tu opisu najpopularniejszych atrakcji Hiszpanii, próżno też szukać informacji o ubóstwianych przez turystów miejscach wypoczynku. Poznamy za to wiele legend, m in. o dzielnej Armengoli, dowiemy się, skąd pochodzi nazwa Pireneje i nauczymy się przyrządzać hiszpańskie churrosy.
Bogatą wiedzę na temat tego fascynującego kraju autorka czerpie ze swoich wieloletnich podróży. Wraz z mężem i synem przemierzyła tysiące kilometrów: od rajskich plaż po górskie szczyty, od metropolii po rybackie wioski, odkrywając mniej znane oblicze Hiszpanii i korygując tkwiące w jej głowie stereotypy. Teraz dzieli się swoimi wrażeniami, zachęcając do podróżowania w stylu slow. Daj się zainspirować!
Niebo nabrało koloru głębokiego błękitu. Podekscytowanie rosło z każdym kilometrem. Ziemia przybrała pomarańczowy odcień, a pas zieleni pomiędzy nitkami autostrady zdobiły gęsto rosnące, wysokie na metr białe i różowe oleandry. W oddali rosły w równiutkich rzędach srebrne drzewka oliwne. Białe hacjendy były otoczone winnicami i żywotnikami olbrzymimi, stojącymi niczym żołnierze na warcie. W towarzystwie tak malowniczego pejzażu wjechaliśmy do kraju naszej destynacji. Przydrożne tablice informacyjne obwieszczały liczbę kilometrów do najbliższych miast oraz nazwy prowincji. Oczy mi się do nich śmiały, gdy je odczytywałam: Barcelona, Valencia, Alicante.
Joanna Lessnau – od urodzenia mieszka nad Bałtykiem. Absolwentka UAM w Poznaniu, Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku oraz Instytutu Neofilologii i Komunikacji Politechniki Koszalińskiej. Nauczycielka z ponad dwudziestoletnim doświadczeniem. Autorka artykułów branżowych, tekstów piosenek rockowych oraz wierszy dla najmłodszych. Miłośniczka języków obcych oraz wszelakich podróży. Zwolenniczka twierdzenia, że człowiek uczy się całe życie.
Kategoria: | Podróże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-845-8 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cuando era pequeña… Kiedy byłam mała, za każdym razem, gdy słyszałam słowo „Hiszpania”, moja wyobraźnia podsuwała mi przed oczy magiczny raj, zupełnie dla mnie nieosiągalny, miejsce, w którym nieustannie świeci słońce, gdzie długie pnie palm kładą się na białym piasku niezliczonych, pustych plaż o jasnym, miękkim podłożu. Palmy nachylają się ku morskiej wodzie, jakby chciały się do niej przytulić lub wyszeptać jedną z tajemnic swojego długiego życia. Dziś uśmiecham się do tamtych myśli, wspominając swoje dziecięce wyobrażenia, które nigdy nie przedstawiały ani domów, ani ulic, a jeśli pojawiali się w nich ludzie – to tylko tancerki flamenco w czerwonych sukniach, z równie czerwonym kwiatem w kruczoczarnych włosach związanych w kok. Tancerki z uniesionymi nad głową rękoma, wirujące jak derwisze, których wystukiwany obcasami i kastanietami rytm niósł się po tychże niezliczonych plażach. Naturalnie byli tam także i panowie z gitarami, którzy grając, nie odrywali wzroku od poruszających się z wdziękiem i pasją sus señoras queridas (swoich drogich pań).
Przez długie lata Hiszpania była dla mnie baśniową krainą, dostępną tylko w mojej dziecięcej czy później młodzieńczej wyobraźni. Nie oznacza to jednak, że była jedynym marzeniem mojego życia, które kieruje czynami człowieka i wiedzie za rączkę niczym troskliwa matka dziecko. Rajski wątek o bajecznym kraju pojawiał się i znikał wielokrotnie. Nigdy jednak nie przeszło mi nawet przez myśl, aby go urzeczywistnić. Hiszpania była krainą leżącą hen, hen, na Półwyspie Iberyjskim, na samym krańcu Europy. Dla mnie wówczas równie dobrze mogłaby leżeć w innej galaktyce.
Istniała także na kartach niemieckich czasopism modowych, które kolekcjonowała moja mama, typu „Burda” czy „Neue Mode”, gdzie modelki prezentowały najnowsze stylizacje nierzadko na tle tych cienkich palmowych pni, skłaniających się ku turkusowoszafirowej tafli spokojnego morza. Nie muszę chyba dodawać, że to właśnie była dla mnie ta piękna Hiszpania.
Inny hiszpański wątek pojawił się w 1982 roku z powodu Mundialu – czy ja wtedy wiedziałam, że słowo to pochodzi od rzeczownika el mundo, czyli świat? Nie. Prawie przez miesiąc z całą Polską czułam ekscytującą więź z Hiszpanią, którą podsycał pan Bogdan Łazuka, wykonując nasz ówczesny piłkarski hymn Tajemnica Mundialu. Uliczkę znam w BARCELONIE… oraz (a może przede wszystkim) ¡E viva España, olé!
W 1985 roku byłam uczennicą liceum i śpiewałam w dużym chórze średniowieczne pieśni. Pewnego dnia nasza dyrygentka podała wiadomość, iż za parę miesięcy czeka nas koncert w Hiszpanii. Wracając po próbie do domu, wstąpiłam do mojej ukochanej księgarni, gdzie zakupiłam obszerną, żółto-czerwoną książkę autorstwa Oskara Perlina, na jej okładce widniał tytuł Intensywny kurs języka hiszpańskiego. Mam ten podręcznik do dzisiaj i nadal do niego zaglądam. Raz z sentymentu, innym razem, by po prostu poczytać. I do tej pory śpi w nim zakładka, której wtedy powierzyłam zaszczytną rolę zapamiętywania moich postępów w nauce.
Ja już jestem gotowa do podróży, a wy? – myślałam sobie, gdy z nowym nabytkiem pod pachą pędziłam w stronę domu. Nie będę przecież z Hiszpanami rozmawiać po niemiecku, a ten język był właśnie przewodni w mojej klasie. Miałam parę ładnych miesięcy na naukę. Od zawsze byłam Zosią Samosią, więc było dla mnie naturalne, że uczę się samodzielnie.
Tak więc miałam kilka miesięcy na naukę języka obcego, zupełnie obcego, gdyż jedynymi znanymi mi wtedy słowami był wers z mundialowej piosenki. Postanowiłam, że będę uczyła się solidnie, wystudiuję każdy akcent i zawiłość gramatyczną, nie omijając żadnej ze stron podręcznika. Nie pamiętam, czy przeczytałam wtedy zawikłany tekst Od autora, ale z pewnością zaczęłam już od części wstępnej – Pronunciación (wymowa), El acento (akcent) i oczywiście El alfabeto wraz z jego częścią fonetyczną, co było absolutnie nieodzowne, aby osiągnąć jakiekolwiek postępy w nauce języka obcego.
Z dzisiejszej perspektywy myślę, że jedynym powodem nierzucenia tej książki w kąt była chyba ta wielka miłość do Hiszpanii, która zaplątała się gdzieś w mój łańcuch DNA. Z drugiej strony nigdy nie miałam problemów z przyswajaniem języków obcych. Tak czy inaczej podręcznik pana Perlina do łatwych nie należał. Największym minusem był brak jakichkolwiek materiałów audio, niemniej jednak dobrnęłam do połowy, gdy dowiedziałam się, że nigdzie nie jadę. Od tego czasu moje intensywne studiowanie znacznie zwolniło tempo.
Jakiś czas później w polskiej telewizji zaczęto emitować argentyńskie i meksykańskie seriale, których byłam gorliwą fanką, ze względu na język oczywiście. Wystarczyło parę odcinków, bym mogła dokonać konfrontacji z własnymi zdobyczami językowymi sprzed lat.
Nigdy się nie zastanawiałam, dlaczego poznawanie Hiszpanii oznaczało dla mnie naukę języka zamiast czytania o niej książek i czasopism czy oglądania ilustrowanych atlasów (dziś trudno to sobie wyobrazić, ale w ówczesnych czasach nie było powszechnego dostępu do Internetu). Żaden wyjazd nie wchodził w grę. To nieosiągalny raj. Koniec pieśni.
Wejście do Unii Europejskiej w 2004 roku stanowiło dla mnie istotny bodziec do podejmowania różnych decyzji. Jednak czy zdecydowałabym się na te wszystkie podróże, gdybyśmy nie byli częścią Unii? Nie wiem. Analizując wszystkie wyjazdy, do dnia dzisiejszego nie przekroczyłam jej granic, choć paszport leży i czeka. Dlaczego? Powodów jest wiele, a jednym z nich jest ten, że jestem nienasycona Hiszpanią i tyle.
Przytaczając znane powiedzenie, że podróże kształcą, zawsze powtarzam, iż najlepszą nauczycielką jest właśnie podróż. Prawdziwa, taka w realu, jak to się teraz przyjęło mawiać. Wystarczy jeden dzień, a już jesteśmy wyposażeni w nowe doświadczenia, jakich nie nabylibyśmy, przebywając w miejscu zamieszkania. Powszechnie wiadomym jest, iż nie każdy pała żądzą poznawania świata i dla wielu nie ma to najmniejszego znaczenia, czy podróże kształcą, czy nie. Dla mnie jednak jest to niezmiernie istotny punkt programu. Programu, w którym nie może zabraknąć moich najbliższych, męża i syna, z którymi odbywam wszystkie wojaże i którzy z tego względu będą także bohaterami tej książki.
Moim zamiarem nie jest stworzenie przewodnika, lecz fabularyzowanej opowieści opartej na faktach, dającej inne wyobrażenie o Hiszpanii, zwłaszcza dla tych czytelników, którzy chcieliby ją poznać, a z różnych przyczyn nie mogą. Książka zawiera wiele hiszpańskich słów, dialogów, wierszy i innych tekstów tłumaczonych przeze mnie. Umieściłam w niej także zdjęcia, których zawsze mi brakuje, gdy czytam tego typu książki (najczęściej tłumaczone z języka angielskiego).
Drogi Czytelniku, spakuj się mentalnie i jedziemy do Hiszpanii!CZĘŚĆ I
El mundo es un libro, y aquellos que no viajan leen sólo una página.
San Agustín
Świat jest książką, a ci, którzy nie podróżują,
czytają tylko jedną stronę.
Święty Augustyn
1.
Na początku 2009 roku mieliśmy szczęście poznać Sebastiana i jego przemiłe dziewczyny: żonę Sarę i córkę Weronikę. Spotkanie miało miejsce na drugim końcu naszego miasta, później jednak okazało się, że jesteśmy sąsiadami „okno w okno”. To było zrządzenie losu. Wierzę w przeznaczenie i uważam, że dzięki tej znajomości przełamałam pierwsze podróżne lody.
Seba to młody, energiczny, utalentowany muzyk otwarty na świat, człowiek, który nie boi się żadnych wyzwań, który z niejednego pieca jadał chleb. Imponował mi tymi cechami. Ja, wychowana w innej epoce, długo miałam problemy z odpowiednim podejściem do życia.
Jego żona Sara patrzyła na świat podobnie jak on, choć pewnie czytając tę opinię, bardzo by się oburzyła, bo uważała się za całkowite przeciwieństwo męża. Dla mnie byli jednak w równym stopniu otwarci na podejmowanie decyzji wpływających na losy rodziny. To było światowe małżeństwo! Tak ich postrzegałam. Nie ma pracy dla nas w Polsce? OK, no problem, jedziemy tam, gdzie jest. Warunki życia pogorszyły się? OK, no problem, jedziemy tam, gdzie są bardziej sprzyjające. Komunikacja językowa? No problem. Dziecko? Przedszkole? Szkoła? No problem. Oczywiście Sara bardzo starannie rozważała każdą zmianę, zwłaszcza w kontekście córki. Ale na tym się nie kończyło, swoje pomysły zawsze wprowadzali razem w życie. Nie chcę, by te słowa zabrzmiały jak pochwała koczowniczego trybu życia, ale trzeba im przyznać, iż z odwagą rzucali się na głęboką wodę. Tak więc po powrocie z Irlandii pomieszkali w Polsce parę chwil, chyba tylko po to, byśmy mieli okazję ich poznać, a następnie osiedlili się w… Hiszpanii oczywiście.
***
Pewnego czerwcowego popołudnia tegoż samego roku mój mąż zapytał:
– Wiesz, że Jarek leci do Sebastiana?
Osłupiałam i zaraz potem parsknęłam śmiechem. Nasz kolega, którego jedyną życiową eskapadą była piętnastokilometrowa podróż do sąsiedniego miasteczka, leci do Hiszpanii?!
Przez zaskoczenie stać mnie było tylko na proste pytanie:
– Jak to?
– Szef Seby potrzebuje kogoś do pracy przy stronie internetowej firmy – odrzekł Adam.
– A nie może tego robić przy komputerze w Polsce? – spytałam, jakbym miała coś przeciwko temu wyjazdowi.
– No, nie wiem dokładnie – zawahał się Adam – ale szef chce, żeby przyjechał. Sponsoruje mu lot.
O, ja cię kręcę – pomyślałam. Jaruś leci do Hiszpanii! I to do pracy!
– Ale wróci? – Spojrzałam na męża.
– Chyba wróci. – Adam wzruszył ramionami.
– A dokąd dokładnie leci, do jakiego miasta? – zaczęłam dociekać, jednocześnie uświadamiając sobie, że nawet nie wiem, gdzie Seba teraz mieszka.
– Aaa, do jakiegoś Alicante, czy jakoś tak – odparła moja druga połowa.
– Ali-co? Gdzie to jest? – wydukałam.
– Sprawdzimy w Google Maps! – zaproponował mąż, włączając komputer.
Po chwili wpatrujemy się w czerwony balonik umieszczony nad nazwą miejscowości. Nie mamy jednak pewności, czy o nią właśnie chodzi.
– Ale tu jest tylko jakiś Alacant, na pewno dobrze zrozumiałeś nazwę miejscowości? – dopytuję.
– Tak właśnie usłyszałem, a może to walencka nazwa tego miasta? – błysnął inteligencją Adam.
– Aaa, może i tak – odpowiedziałam bez przekonania, nie wiedząc, iż mieliśmy rację.
Po kilku dniach Jaruś odleciał do Alicante lub do Alacant, jak wolą nazywać swoje miasto tubylcy. Poleciał nasz Jaruś do „Źródła Światła”, jak je dawno temu nazwali Arabowie z południowo-wschodniej Hiszpanii.
Czekaliśmy niecierpliwie na rozwój wypadków. Po tygodniu czy dwóch Jarek wrócił. Opalony, w ciemnych jak najczarniejsza noc okularach przeciwsłonecznych. On, zawsze o cerze najbledszej z bladych, unikający słońca jak diabeł święconej wody. Wrócił jak bohater, bo przyleciał z Hiszpanii. Spotkaliśmy się w pubie i zaczęliśmy go wypytywać. O wszystko.
– No mów, mów, opowiadaj, jak było? – prześcigaliśmy się z mężem w pytaniach.
Byliśmy gotowi na wielogodzinne opowieści z nieosiągalnego raju.
Boże – myślałam w oczekiwaniu na początek opowieści, to ja całe życie marzę o tym kraju, kontempluję, rozmyślam, a on hyc – i już – poleciał, jak gdyby nigdy nic, nawet tego nie planując. Tak, wiem, że te słowa mogą wskazywać na wielką zazdrość z mojej strony, lecz gwarantuję, że tak nie było. Może i przewijały mi się różne myśli na temat tego „zdarzenia”, łącznie z tą, jakie to życie niesprawiedliwe, ale na pewno nie było we mnie zazdrości. Cieszyłam się, że posłucham relacji o prawdziwej Hiszpanii prosto od naocznego świadka. Powiem więcej, dzięki wyjazdowi Jarka czułam, jakby ta Hiszpania przybliżyła się do mnie.
Ale Jarek bardzo niechętnie opowiadał.
– Strasznie gorąco – powtarzał. – Głównie to siedziałem całymi dniami w klimatyzowanym biurze, ale tak w ogóle to strasznie gorąco, aż musiałem sobie kupić ciemne okulary. – Jarek zdjął okulary z głowy, pomachał nimi nad stołem i odłożył.
Wzięłam je do ręki, po czym włożyłam ostrożnie na nos, jakbym chciała zobaczyć przez nie tę Hiszpanię, którą widział Jarek, a o której tak niewiele nam powiedział. W sumie to nic, bo ani tamtego wieczoru, ani nigdy później nic więcej nie wspominał. No, może oprócz tego, że mieszkał przez ten czas u Sebastiana. To wszystko.
2.
Prawdę mówiąc, nie pamiętam, czyj to był pomysł, chyba mój… Zapytałam Adama, co by powiedział na to, abyśmy i my polecieli do Sebastiana i Sary na parę dni, póki tam mieszkają. Pomysł wydawał się całkiem realny. Był lipiec, Wojtek miał wakacje, a my urlopy. Poza tym – co było dla mnie najważniejsze – polecielibyśmy do znajomych, do ich domu, czyli bezpiecznie, jak na pierwszy wypad do odległego i nieznanego kraju. Tak argumentowałam mężowi swój pomysł. I nie wiem, czy te argumenty były takie przekonujące, czy Adam sam także miał ochotę na taki wyjazd, w każdym razie przystał na niego bez namawiania. Pozostawało pytanie, czy nasi potencjalni gospodarze zgodzą się nas ugościć? Bądź co bądź – trzy dorosłe osoby. Nie chcieliśmy się narzucać, ale nie mieliśmy także ochoty korzystać z usług hotelarskich. Mówiąc szczerze, nie byłam jeszcze na nie gotowa. Tak, wiem, głupio to brzmi, ale to prawda. Owszem, podczas wakacyjnych wyjazdów mieszkaliśmy w hotelach, motelach, pensjonatach, apartamentach i innych wolnych pokojach, ale to było w Polsce, a to stanowiło wtedy dla nas ogromną różnicę. Ach, nie powiem i parę razy w Berlinie, ale to tak za miedzą, po sąsiedzku…
Tak więc napisaliśmy do Sebastiana starannie zredagowanego e-maila z zapytaniem i czekaliśmy na odpowiedź.
Po paru dniach, oblegając domowy komputer, odczytaliśmy, co następuje:
Przyjeżdżajcie STOP mamy wolny jeden pokój STOP Sara nie ma nic przeciwko STOP dajcie znać, kiedy macie lot STOP wyjadę po was na lotnisko STOP Seba.
P.S. Mamy jedną prośbę: przywieźcie nam trochę suchej krakowskiej, pliz!
Jedziemy do Hiszpanii! JEDZIEMY DO HISZPANIII!!! ¡E viva España, olé!
Adam rozpoczął internetowe poszukiwania jakiegoś sensownego lotu typu ida y vuelta (tam i z powrotem – wtedy jeszcze nie znaliśmy tego zwrotu, oczywiście). Szukał u wielu przewoźników (żeby nie powiedzieć przelotników). Wybór nie był prosty: albo lot nie był bezpośredni, albo za drogo, albo niedogodny termin, albo do lotniska pięćset kilometrów… Jarek proponował nam usługi tego, z którego sam korzystał, najtańszego. Ale on nie miał bagażu! W końcu wszystkie nasze potrzeby i oczekiwania zaspokoił „Air Berlin”.
Zadłużając kartę kredytową, zaopatrzyliśmy się w trzy bilety elektroniczne (bardzo wygodna opcja) i rozpoczęliśmy procedurę pakowania. Pierwszy etap przewidywał zapoznanie się z warunkami przelotnika dotyczącymi bagażu. Wszystko po to, by nie napotkać żadnych nieprzyjemnych niespodzianek na lotnisku. Więc jak się spakować właściwie? Do tej pory nie przywiązywałam do tego najmniejszej uwagi. Wszędzie jeździliśmy samochodem i jedynym dla mnie ograniczeniem była pojemność bagażnika.
Tym razem rzecz miała się zgoła inaczej. Kolejnego wieczoru zasiedliśmy w kręgu przy komputerze i Adam uroczyście odczytał nam Poradnik podróżnika. Ten składał się z wielu rozdziałów w formie krótkich odpowiedzi na podstawowe pytania, takie FAQ. W jaki sposób najlepiej spakować bagaż? Co zabrać w podróż? Jakie są przedmioty zabronione i dozwolone w przewozie lotniczym? W jaki sposób najlepiej spakować bagaż kabinowy i bagaż rejestrowany (nadawany do luku)? Jak się opłaca dodatkowy bagaż? Co to jest nadbagaż? Czy samolotem można przewozić żywność, sprzęt sportowy i inne sprzęty? Co zrobić, kiedy bagaż zostanie zniszczony lub zgubiony? I w końcu szczęśliwy, ostatni punkt po wylądowaniu – odbiór bagażu na lotnisku.
Po wnikliwym odczytaniu informacji wszystkie dane liczbowe należało przełożyć na moje, czyli: Ile to będzie? Jeden woreczek? Jakiej wielkości? Buteleczka, jaka? I skończyło się na tym, iż w jednym z drogeryjnych sklepów odkryłam półki z miniproduktami, które nazwałam kosmetykami do samolotu. Miałam wrażenie, jakbym przygotowywała się bardziej do jakiegoś przemytu niż do uczciwej i niewinnej podróży.
Po jakimś czasie zasady naszego pakowania ewoluowały i już nigdy nie braliśmy ze sobą rzeczy, które dostępne były na miejscu. Po co się z tym wozić? Jedynym niezastąpionym produktem jest zawsze sucha krakowska. Nigdy jednak nie należy zapominać, że głównym celem naszych podróży jest poznanie nowego i nieznanego.
Warto, naprawdę warto zapoznać się z całym regulaminem przewoźnika, z którego usług będzie się korzystać. I należy wiedzieć, iż regulaminy te są różne dla różnych linii lotniczych, głównie w drobnych, ale istotnych kwestiach. Wiem, że wielu podróżujących to nie interesuje, ja jednak polecam tę naprawdę ciekawą lekturę (bez cienia sarkazmu) dla naszego dobra i spokojnego urlopu.
3.
Lipiec 2009 roku, Berlin
Oto nadszedł ten dzień. Dzień wyjazdu, dzień wylotu. Dzień, który rozpoczął się o godzinie dwudziestej trzeciej dnia poprzedniego. Noc była zimna jak na środek lata, założyliśmy więc bluzy, ja nawet włożyłam rajstopy pod zwiewną spódnicę, która miała zwiastować nadchodzące upały. Robert, brat męża, był tak miły i zawiózł nas na berlińskie lotnisko. Jechaliśmy w milczeniu, zmęczeni wielogodzinnymi przygotowaniami, dokładnie nie wiedząc, co o tym wszystkim myśleć. Cieszyć się czy martwić? Sprawy w sumie tak szybko się potoczyły, że nie zastanawialiśmy się w zasadzie nad niczym. Czy to z powodu Reisefieber, jak mówią Niemcy, działaliśmy automatycznie? Tak więc siedzieliśmy ściśnięci w trójkę na tylnej kanapie Robertowego sharana, wpatrując się bezmyślnie w mijane za oknami czarne krajobrazy. Na miejsce przybyliśmy o czwartej nad ranem. Przywitał nas neonowy napis „Berlin-Tegel-Otto Lilienthal”, górujący nad futurystyczną bryłą, która stanowiła część lotniczej infrastruktury. Lot był zaplanowany na godzinę siódmą. Sprawnie załatwiliśmy wszystkie formalności. Poczekalnia była prawie pusta, jedynie po krzątających się za ladami pracownikach obsługi można było poznać, że port nie jest zamknięty. Usiedliśmy na plastikowych krzesełkach w obszernym holu, zbudowanym głównie ze szkła i metalu. Obok nas siedziała kobieta w średnim wieku, która właśnie zamierzała zjeść wczesne śniadanie i wyjmowała z torby zapakowaną w papier kanapkę. Znużenie i senność po nieprzespanej nocy mieszało się z podekscytowaniem i szczyptą nerwów – czysta postać Reisefieber. Bardzo lubię to określenie, gdyż opisuje ono wyjątkowo dokładnie stan, w jakim znajduję się przed prawie każdą podróżą. Za ogromnymi, szklanymi ścianami nadal panowała ciemność, słońce miało wzejść dopiero za półtorej godziny. Jednak setki długich, jarzeniowych lamp rozświetlało poczekalnię niczym słońce w zenicie. Siedzieliśmy tak, rozglądając się po hali, przyglądając się pracującym młodym dziewczynom, które przygotowywały poranną kawę dla klientów. Tych zaś ni stąd, ni zowąd zaczęło przybywać. Ktoś przeszedł do korytarza z toaletami, ktoś usiadł przy stoliku, rozkładając szeroko świeżutką „Berliner Zeitung”. Co chwilę zerkaliśmy na zegarki lub pytaliśmy siebie nawzajem, która godzina. Aż nadszedł czas, by przejść do hali odlotów. Karnie ustawiliśmy się jedno za drugim w kolejce do bramek. Obserwowałam zachowania ludzi, którzy przechodzili przez nie przede mną. Było jak w kolejce do kasy sklepu samoobsługowego, tyle że odwrotnie. Tu wkładasz do plastikowego koszyka swoje rzeczy, a nie wyjmujesz do przeskanowania ceny. Patrzę, jak moja mała torebka wjeżdża w krótki tunelik, gdzie zostaje prześwietlona, sama przechodzę przez bramę jak przez ramę obrazu. Widzę, że chłopaki już przeszli, czekają, obserwując moje poczynania. A mieli na co popatrzeć. Przy pierwszym podejściu bramka niemiłosiernie zawyła. Co jest? – pomyślałam, gdy podeszła do mnie kobieta z obsługi, wtykając pod nos małą plastikową tackę.
– Bitte legen Sie hier seine Brille – powiedziała, nie ukrywając rozkazującego tonu. Jej gest był tak sugestywny, że nie musiałam sobie tłumaczyć w głowie z niemieckiego na nasze. Zdjęłam okulary, kładąc je na tackę. Przechodzę raz jeszcze. Dookoła znów rozlega się głośne piiiiiiii! Jeszcze nie spanikowałam. Kobieta poprosiła mnie na bok i wykonała swoją powinność. Nic. Oczywiście, że nic – pomyślałam. Spytała, czy mam wstawiony rozrusznik serca.
– Nein – odpowiadam krótko, ale dodaję, że noszę aparat ortodontyczny, na dowód czego wyszczerzam się w szerokim uśmiechu. I wtedy mnie przepuściła, wskazując przejście poza bramką.
Po tym zajściu byłam później obiektem żartów mojego męża, który wraz z synem podśmiewał się co chwilę, jaka to ze mnie tajna przemytniczka. Ha, ha, ha, bardzo śmieszne. Ponownie usiedliśmy na plastikowych krzesełkach połączonych ze sobą w jedną, długą ławę, tym razem bezpośrednio przed wejściem, które wskazywał bilet. Przy pulpicie stała młoda, szczupła dziewczyna, zerkając co jakiś czas na zapiski leżące przed nią, jakby chciała wygłosić mowę powitalną (w tym przypadku pożegnalną). Zerkaliśmy na nią co chwila, spodziewając się informacji ustnej albo jakiegoś znaku manualnego. Niczego takiego się nie doczekaliśmy. Szklane drzwi, przy których stała, rozsunęły się tylko, przyciągając do niej zainteresowanych pasażerów, którzy po chwili utworzyli imponującą kolejkę, składającą się również z naszych trzech osób. Krok za krokiem osiągnęliśmy wysokość pulpitu. Dziewczyna sprawdziła wnikliwie nasze bilety ze swoimi danymi i ruchem ręki wskazała na drzwi. Nie pamiętam, czy powiedziała Bitte, czy Gute Reise, a może Angenehmen Flug. Chwilę potem nasze twarze owiał zimny, poranny wiatr, a oczom ukazał się mały, lśniący samolot. Biały kadłub dumnie prezentował czerwony napis „Air Berlin”. Czerwony brzuch maszyny, dwa silniki oraz ogon również zawierały logo przewoźnika. Tak więc boening 737 z liczbą miejsc stu czterdziestu czterech i zasięgiem około sześciu tysięcy kilometrów w moich oczach prezentował się wspaniale. Myślę sobie teraz, że podświadomie wpływ na to miały bliskie każdemu Polakowi barwy.
Stojąc w kolejnym ogonku, przyglądaliśmy się, jak dwóch mężczyzn zręcznie przenosi z metalowego wózka do luku bagażowego torby, wory, walizy i plecaki o różnych wzorach i kolorach.
Przede mną pojawiły się raptem mobilne schody, prowadzące w górę, na których szczycie stała uśmiechnięta stewardessa. Jej gładko upięte w kok włosy schowane były pod gustownym, czerwonym berecikiem z firmową broszką przypiętą po lewej stronie. Na szyi powiewała równie firmowa, bardzo starannie przewiązana apaszka. Biała koszula i dopasowana granatowa marynarka oraz spódnica przypominały trochę szkolny mundurek z dawnych czasów. Przynaglała mnie ruchem ręki, więc szybko weszłam po metalowych schodkach.
– Guten Morgen, Good morning. Ihr Ticket, bitte, Your ticket, please – powiedziała jednym tchem, zerkając od niechcenia na bilet i wskazując moje miejsce na pokładzie samolotu. Tuż przy niej stał kapitan, częstujący pasażerów owocowymi cukierkami typu petit z małej, srebrnej miseczki, jednocześnie witając każdego z osobna niemiecko-angielskimi pozdrowieniami i życząc miłego lotu. Ten ceremoniał trwał zaledwie parę sekund, ale każdy z podróżnych został należycie przywitany.
Przeszliśmy na swoje miejsca, wkładając bagaż podręczny do schowków nad głowami. Usiedliśmy, zajmując trzy miejsca obok siebie w lewej środkowej części samolotu. Jeszcze parę osób udało się na swoje fotele i zaraz potem w przejściu pojawiła się znajoma stewardesa, rozpoczynając standardowe procedury, instruujące nas o zasadach zachowania się w samolocie. Zapięliśmy posłusznie pasy biodrowe i chwilę później dobiegł do mych uszu odgłos pracujących silników.
Pierwszy raz w życiu jestem w prawdziwym, mającym zaraz wzbić się w powietrze samolocie! Nie czułam strachu, raczej zaciekawienie oraz nieuchronność odbycia tego lotu. To uczucie podobne jest do porodu – kobieta wie, że musi przez to przejść, nie ma już powrotu ani możliwości przesunięcia tego na inny termin. Zaczęliśmy kołować. Poczułam, że skręcamy, co mnie zdziwiło, bo zawsze myślałam, że w samolocie nie odczuwa się nic oprócz turbulencji przy niesprzyjającej pogodzie. Dźwięk silników zamienił się w ryk, kapitan dodał gazu i nabierając szybko prędkości, oderwaliśmy się od ziemi. Trochę zaskoczeni usłyszeliśmy, że większość pasażerów zaczęła bić brawo. Owszem, widziałam na filmach nie raz, iż podróżni wyrażają swoją wdzięczność, uznanie i radość poprzez oklaski dla kapitana, ale zawsze miało to miejsce po wylądowaniu. No cóż, człowiek uczy się całe życie.
Lecieliśmy. Naprawdę lecieliśmy. Nie chcę tu nikogo straszyć, generalnie było bardzo przyjemnie, lecz nie spodziewałam się, że będziemy tyle czuć: każdy drobny podmuch wiatru, delikatną zmianę wysokości, o zakrętach nie wspominając. Może dlatego, że samolot był stosunkowo mały. Można było także odczuć, że znajdujemy się w powietrzu, nie na ziemi, przez całą podróż samolot lekko się kołysał, jakby chciał ululać swoją ludzką zawartość. Jest to zdecydowanie inne odczucie niż jazda samochodem czy autobusem.
Wszystkie niepokoje i niedogodności wynagradzają za to widoki (jeśli ktoś nie ma lęku wysokości). Wzroku od okna nie można oderwać. Najpierw ukazały nam się berlińskie zabudowania: wieżowce przypominające rurki z kremem, rude dachówki starych kamienic, zielone boiska, kominy fabryczne i płaskie dachy hal. Widzieliśmy ulice niczym białe kreseczki, parkingi ustępujące stopniowo zielonym okolicom miasta. Pola, lasy, łąki, wijące się między nimi rzeki, rozległe jeziora, a jeszcze dalej szare grzbiety pasm górskich, wszystko to pokryte cienką warstwą mgły. Później, gdy samolot nabrał wysokości, kłębiące się chmury, chmurki i chmureczki zasłoniły widok na ziemię, ale same w sobie też były piękne. Czyste, białe, lśniące, szybko przemykały, magicznie zmieniając kształt i konsystencję na tle krystalicznie błękitnego nieba.
Tę sielankę przerwała stewardessa, wjeżdżając pomiędzy rzędy siedzeń wysokim wózkiem ze stali nierdzewnej, wypełnionym napojami i przekąskami. Zwracając się raz ku prawej, raz ku lewej stronie, szybko dotarła do nas.
– Wünchen Sie Apfelsaft oder Orangensaft? – zagadnęła i zanim zdążyłam odpowiedzieć, ponowiła pytanie, tym razem po angielsku.
Jezu, kobieto rozumiem, co mówisz, daj się ogarnąć, ja tu lot przeżywam, a ty do mnie z takimi przyziemnymi sprawami przychodzisz? – pomyślałam i odpowiedziałam: – Orangensaft, bitte. Danke.
Chłopaki też wybrali sok pomarańczowy, Wojtek ostentacyjnie, po angielsku. Zawsze nie cierpiał niemieckiego, od gimnazjum. I niepotrzebnie, uważam. Do soku została podana kanapka.
– Mit Schinken oder mit Käse? – padło kolejne pytanie.
– Drei mit Käse, bitte – odpowiadam już niezaskoczona.
Odchylamy przed sobą ministoliki, stawiając na nich tekturowe pudełeczka z kanapkami i plastikowe szklanki z sokiem. Oglądam z zaciekawieniem opakowania.
Hmm, fajnie to sobie wymyślili. Na przykrywce uśmiechnięta pani piekarz prezentuje złote wypieki (czytaj: nasze kanapki są zawsze świeże jak pieczywo prosto z pieca) – taki przekaz do naszej podświadomości. Zjedliśmy, co nam podano, w końcu naszym ostatnim posiłkiem był obiad dnia poprzedniego (och, ten Reisefieber!). Czy było smaczne? Nie. Co jest nawet dziwne, bo co może być niesmacznego w bułce z serem aż tak bardzo, żeby wprost tak powiedzieć?
Tymczasem za oknem widoki się diametralnie zmieniły. Lecieliśmy nad Alpami. Siwe, skaliste szczyty gór wznosiły się i opadały, zmieniając w zielone wzgórza, niejednokrotnie z jeziorem w centrum. Niesamowity obraz stanowił wijący się pomiędzy skałami, zmrożony jęzor lodowca. Gdybym taki obraz ujrzała, ucząc się o lodowcach na geografii, od razu bym zrozumiała, o co chodzi z tymi językami – pomyślałam sobie na jego widok.
Przez całą długość samolotu zamontowane były przy suficie małe ekrany, na których emitowano krótkie bajki dla dzieci i programy informacyjne dla dorosłych. Pomiędzy nimi wyświetlane były Flight Information – informacje dotyczące przebiegu lotu: widok naszego samolotu z zewnątrz (czytaj: wszystko w porządku, nadal jesteśmy w jednym kawałku), mapa Europy z zaznaczoną zieloną linią trasą, jaką już przelecieliśmy (robimy postępy, każda chwila zbliża nas do Hiszpanii). Outside Air Temperature – minus pięćdziesiąt cztery stopnie Celsjusza. Altitude – wysokość – 11277 metrów. Ground Speed – prędkość lotu – 788 km/h. Time to destination – do końca lotu pozostała godzina i dwadzieścia trzy minuty. Czekałam z niecierpliwością na każdą następną mapę. To jest naprawdę ekscytujące uczucie dowiadywać się co pół godziny, że już nie jesteś nad Berlinem, tylko nad Grenoble, że to już nie Alpy, lecz Lazurowe Wybrzeże.
Takie doznania nie dla tych, co przesypiają całą podróż. Nie rozumiem takich ludzi. My też byliśmy zmęczeni, bo mieliśmy za sobą już niezłą eskapadę, ale żeby ignorować TAKIE widoki? Bo ktoś korzysta z tego lotu co tydzień i zna już trasę na pamięć? Nie sądzę, aby wyglądała ona za każdym razem tak samo. Usprawiedliwić można jedynie biedaków cierpiących na chorobę lokomocyjną. W ostatnim etapie, kiedy lecieliśmy nad Morzem Śródziemnym, ukazał nam się na horyzoncie skrawek lądu, który szybko przybierał konkretną postać miasta. Nad nim górowały liczne wieżowce. Przed nimi rozciągała się długa plaża o jasnożółtym piasku. Kapitan zaczął zniżać lot, widać nawet było akcesoria plażowiczów: leżaki i kolorowe parasole.
Chwilę później już lądowaliśmy bardzo delikatnie, uderzając kołami o asfalt. Rozległ się pisk hamulców i brawa pasażerów. Samolot jeszcze zakreślił koło, ustawiając się przy czekającym na nas autobusie. Jeszcze tylko Aufwiedersehen skierowane do stewardesy i… okazało się, że nie tylko autobus na nas czeka. Jak wspomina mój mąż, nie zdążył wysiąść z klimatyzowanego pomieszczenia samolotu, a już poczuł wdzierający mu się do płuc ogień. Buuuuch! I ja jeszcze nie zeszłam do końca po schodkach na hiszpańską ziemię, a już jej gorące i wilgotne powietrze obezwładniło mnie i moje płuca. Czterdzieści dwa stopnie. W skali Celsjusza? – pytam w myślach samą sobie. Na pewno? A co? Nie czuć? – odpowiada następna myśl. Rajstopy natychmiast oblepiły mi nogi i od razu przypomniała mi się pewna scena z filmu Smog, w którym zanieczyszczenie powietrza było tak duże, iż kobietom idącym ulicą pękały pończochy.
Takie było moje pierwsze odczucie po wyjściu z samolotu. Drugie wspomnienie dotyczy widoków i nie powiem, w pierwszej chwili przeżyłam szok. Gdzie my jesteśmy? Czy to na pewno Hiszpania? Tak to ja sobie wyobrażałam Afrykę! – mojemu zdziwieniu nie było końca.
Po prawej stronie pasa startowego stał niski, długi budynek, udowadniający, że jest tu cywilizacja. Po lewej rozciągała się… pustynia. Jasnopomarańczowy piasek i takiegoż koloru kamienie zawładnęły krajobrazem aż po horyzont, były nawet suche kule krzaków, które turlały się tu i tam, popychane gorącym wiatrem niczym chwastokłębki na Dzikim Zachodzie. Szkoda, że nie mam zdjęcia do tego opisu, ale byłam w zbyt dużym szoku, aby wyjąć telefon, poza tym myślałam wtedy poważnie o powrocie do samolotu. Może to tylko postój na tankowanie? W Afryce?!
Czterdzieści dwa stopnie przypominały o sobie z każdym oddechem. Zjedzona w samolocie kanapka podeszła mi do gardła. Czułam się osaczona pogodą zarówno zewnętrznie, jak i wewnętrznie. Owszem, w Polsce nie raz przeżywaliśmy upalne lata, ale – proszę mi wierzyć – to nie takie samo gorąco. Nie takie samo…
Po opuszczeniu samolotu udaliśmy się do podstawionego autobusu, parę kroków od naszego boeninga. Parę kroków, na które trzeba było zmobilizować wszystkie swoje siły. W autobusie był tłok, ale jazda trwała tylko chwilę. Niezwłocznie poszliśmy prosto do toalet. Szybko zdjęłam rajstopy i obmyłam ręce zimną wodą. Zimną?! Gdzie jest zimna woda? Przecież odkręciłam tylko niebieski kurek! Pomyślałam, że nieraz instalują baterie niechcący odwrotnie, więc może i tym razem. Odkręciłam czerwony kurek. Aj, jaki gorąc! I szybko wróciłam do ciepłego niebieskiego.
– Co tak długo? – usłyszałam zniecierpliwiony głos męża. – Musimy odebrać bagaże, no, chodź już.
Przeszliśmy przez metaliczny tunel z licznymi plakatami reklamowymi, zawieszonymi na ścianach po obu stronach i wyszliśmy prosto na spokojnie płynącą taśmę z bagażami. Wokół stali ludzie zahipnotyzowani ciągłym wpatrywaniem się w nią. Co chwilę ktoś podchodził i z nieukrywanym szczęściem malującym się na zmęczonej twarzy, zabierał swoją walizkę. I my stoimy i patrzymy, jak spokojnie przepływa bagażowa rzeka, a w niej, jak na wybiegu dla modelek, prezentują swoje wdzięki bagaże, wszelkiego rodzaju torby i walizki. Nowoczesny design, bogata gama wzorów i kolorów. Walizki turystyczne, biznesowe torby podróżne i walizeczki dla dzieci. Walizy z poliwęglanu, walizki z polipropylenu, torby poliestrowe i nylonowe, czarna walizka, czarna torba, czarna torba, czarna torba z naszytym misiem. Ta ostatnia została od razu przechwycona przez młodą Koreankę, jak wszystkie wymienione wcześniej, których właściciele poznawali bezbłędnie po oryginalnych wzorach lub jaskrawych kolorach. To jest niezaprzeczalny patent doświadczonego travelera, podróżującego zwłaszcza samolotem. Rzucający się w oczy, oryginalny bagaż (nie wspominając już o odporności na zdarzenia podczas transportu). Wokół nas coraz mniej ludzi i coraz mniej bagaży na taśmie. Zostały tylko te czarne. Która należy do nas? Ta z zielonym biletem przewoźnika! Jasne, wszystkie torby takie posiadają. Były przecież z tego samego lotu. Na szczęście Adam zauważył jakąś cechę charakterystyczną dla naszej torby. Po zdjęciu z taśmy jeszcze ją otworzyliśmy, by się upewnić, że to ona jest naszą własnością. Czego nas to nauczyło? Żeby nie latać samolotem, bo później nie można znaleźć swojej torby. Żart. Raczej żeby tak przygotować swój bagaż, aby miał łatwo wpadającą w oczy cechę charakterystyczną. Odradzam tu jednak dopinanie maskotek, gdyż bardzo łatwo mogą się zerwać podczas załadunku, na przykład zaczepiając o coś. Tak więc jeśli ktoś nie chce stać się szczęśliwym posiadaczem pięknej, charakterystycznej walizy, bo go nie stać na taki wydatek lub nie ma miejsca na takie cudo w domu, może naszyć, doszyć, obszyć swoją torbę. I to najlepiej materiałem odblaskowym. W razie czego każda krawcowa pomoże. Niektóre torby podróżne posiadają elegancką dopinkę na dane osobowe. Jednak może ona podzielić los maskotki. Nie przesadzam. Te bagaże naprawdę przechodzą ciężką drogę. Ostatecznie lecą w luku bagażowym. I jeszcze jedno, jeśli chcemy przewieźć w jednym kawałku coś bardziej delikatnego, lepiej jednak zaopatrzyć się w walizkę z któregoś z poliwęglanów, czyli potocznie mówiąc, plastikową.
Lecz dajmy już spokój tej hali. Droga nie była długa. Zaraz za taśmą wchodzimy po pochyłej ścieżce ku szklanym drzwiom, niestrudzenie rozsuwającym się i zamykającym.
Wyszliśmy na zewnątrz. Wszystko wydawało się poruszać w zwolnionym tempie. Podjeżdżające białe taksówki, parkujące biało-zielone busy, objeżdżające wysepkę z zielenią, nad którą wznosiła się jedna palma. Palma! Jaka piękna! Piękna, bo prawdziwa, piękna, bo widziana własnymi oczami. Zaraz pod nią druga, dużo niższa, o bardziej przysadzistym pniu.
Robi się pięknie na tej dziwnej, jasnopomarańczowej pustyni. Ludzie ciągnący swoje walizki w kierunku przystanku lub terminalu mijali nas obojętnie, gdy stojąc na środku chodnika wyłożonego białymi, lśniącymi kafelkami, rozglądaliśmy się za Sebastianem.
W pierwszej chwili nie dostrzegliśmy go. Ale ten już kroczył ku nam dziarsko, ubrany w zielony t-shirt i bermudy z kwiatowym nadrukiem. Wielki, brązowy kapelusz w kowbojskim stylu ocieniał jego wychudłą twarz. Od intensywnych promieni słonecznych chroniły go okulary przeciwsłoneczne, tak ciemne, że nie było widać oczu. Bose stopy przyodziane były jedynie w czarne, szmaciane klapki. Cały Seba. Przywitał się z nami serdecznie i wskazał ręką na stare renault trafic.
– Chodźmy do samochodu, szef pożyczył mi go tylko na czas sjesty. Mamy do przejechania ponad pięćdziesiąt kilometrów i oby nie było korków – rzekł Seba jak zawsze uśmiechnięty od ucha do ucha. – Jak się wyrobimy na czas, to pozwoli mi was jeszcze odwieźć, gdy będziecie wracać – dodał, wyprzedzając nas.
Posłusznie ruszyliśmy za naszym polskim przewodnikiem. Samochód był wyposażony w kierowcę, ale niestety nie w klimatyzację.
– Chcecie wody? – zapytał. – Mam tu jakieś firmowe – i podał nam dwie dwustupięćdziesięciogramowe butelki agua mineral natural. Dopiero jak zaczęliśmy pić, uświadomiliśmy sobie, jak nam zaschło w gardłach. Piliśmy powoli, by starczyło na całą drogę. Jak na pustyni… Gorący wiatr wpadał przez otwarte okna auta, w którym panowała niemiłosierna temperatura powyżej czterdziestu stopni. Zaczęłam się zastanawiać, kto z nas pierwszy zemdleje. Wiem, że to wygląda na mocno przesadzony opis, ale tak to wtedy odbieraliśmy. Taki był ten nasz pierwszy raz. Dziś oczywiście wspominamy te chwile jako przygodę i śmiejąc, się mówimy:
– A pamiętacie, jak jechaliśmy z Sebą do Cabo Roig? Jak te przeterminowane parówki, ha, ha, ha!
Wtedy jednak nie było nam do śmiechu.
Rok później jechaliśmy autovía N-332 wielokrotnie, własnym samochodem z klimatyzacją, zawsze wyposażonym w wiele litrów zimnej wody. Sytuacja ta przypomina mi jedną z ostatnich scen z filmu Cast Away, gdy Tom Hanks jedzie jeepem po stanowych bezdrożach do jednej ze swoich klientek, pijąc wodę z litrowej, plastikowej butelki. Obraz ten ma bardzo wymowne znaczenie – każdy, kto oglądał film, wie, że wcześniej bohater filmu tkwił lata na bezludnej wyspie, walcząc o każdą kroplę pitnej wody.
Nikt nie zemdlał, choć droga wydawała mi się niemiłosiernie długa. Nie napawałam się hiszpańskimi widokami, chciałam tylko przetrwać tę jazdę, ten upał. Warunki pogodowe niczym drapieżnik osłabiały swoje ofiary, odbierając im chwile radości z realnego pobytu w „niedoścignionym raju”. W końcu dojechaliśmy do miasteczka, które – jak się później okazało – nazywało się Cabo Roig i leżało na malutkim półwyspie południowo-wschodniej części wybrzeża o nazwie Costa Blanca.
Kierowca zaparkował przed firmą, w której pracował Sebastian.
– Teraz zaprowadzę was do hacjendy i wracam do pracy – powiedział Seba, wyskakując z busa.
Truk, truk, truk, truk – koła naszej walizki zakłócały wszechobecną ciszę panującej sjesty. Jak się później okazało, tu przez całe dnie było tak cicho. Dopiero po zachodzie słońca, gdy restauracje wypełniały się klientami, których większą część stanowili obywatele Wielkiej Brytanii, dało się słyszeć odgłosy cywilizacji. Kilometr, jaki dzielił firmę Sebastiana od jego domu, zdawał się przeciągać w nieskończoność. Kolejna ulica, kolejny zakręt. To była droga typu „iść, by dojść”, nikt z nas, nawet ja, nie mieliśmy siły, by podziwiać okoliczne krajobrazy, składające się głównie z jednopiętrowych rzędów domków czterorodzinnych. Przeszliśmy całą Avenida del Cabo, następnie skręciliśmy na Calle Ortosa i jeszcze raz w prawo na Calle Caliza. Wreszcie dotarliśmy do Sebastianowej hacjendy. Przywitaliśmy się z dziewczynami, po czym Sara pokazała nam nasz pokój. Stało w nim łóżko i szafa. I to było piękne. Byliśmy w hiszpańskim domu, w hiszpańskim domu w Hiszpanii, bo właśnie wtedy do mnie w pełni dotarło, że naprawdę tu jesteśmy. Lecz, niestety, jeszcze nie dane mi było cieszyć się tym rajem. Najpierw musiałam odchorować lot, ale przynajmniej w hiszpańskiej toalecie. Resztę dnia spędziliśmy w głębokim śnie. Tak, na tym jednym łóżku – co za problem? Przecież było hiszpańskie! (znów żartuję, było jedno, ale małżeńskie i jakoś wybitnie ponadwymiarowe – zajmowało całą szerokość naszego pokoju). Jako że mieliśmy do dyspozycji kuchnię, należało zrobić zakupy. Wieczorem, gdy Sebastian wrócił z pracy, ekspedycja złożona z czworga śmiałków: Sary, Sebastiana i Adama oraz zawsze chętnej do pomocy Weroniki udała się po zakupy. Odległość do sklepu wynosiła dwa kilometry, temperatura powietrza spadła o dwa stopnie. Słońce nadal świeciło. Nic, tylko wybrać się piechotą po zakupy, i to dość pokaźne. W tym miejscu muszę wyrazić swoje ubolewanie nad faktem, iż z powodów zdrowotnych nie dałam rady iść. Mój mąż do dzisiejszego dnia mi to wypomina.
– Wy sobie smacznie spaliście, a ja poszedłem z tą naszą podróżną torbą w roli siatki na zakupy – tak mówi.
A ja mu wtedy na to: – Ale przynajmniej podczas tej wyprawy miałeś okazję posłuchać niesamowitych historii, które opowiadała ci Weronika, a ja nie!
I wtedy wspominamy, jak mała dziewczynka opowiadała wujkowi (tak nazywała Adama) o swoich przygodach, jakie spotkały ją na drodze dom-sklep-dom.
– Tu tata zobaczył węża – mówiła, wskazując na konkretny kawałek ziemi – a tędy ten wąż uciekł, o tam, w te krzaki – podniosła rękę wyżej.
Po kilku metrach odwróciła się i powiedziała: – Tu się przewróciłam i leciała mi krew z kolana, a tam widziałam taką małą jaszczurkę, ale była taka szybka, że tata nie zdążył jej złapać… – I tak do samiusieńkiego sklepu.
Sebastian i Sara, jak wielu okolicznych mieszkańców, mieli zaparkowany na podjeździe wózek z marketu zamiast samochodu. Jeździli tym wózkiem po sprawunki. Głównym zakupem była woda. Podczas tego pobytu nasi gospodarze nauczyli nas jeść oliwki, które nigdy przedtem nie były najmniejszą częścią naszej diety, ani na co dzień, ani od święta. Sara i Sebastian jedli je jako przekąskę, to my też. Od tej pory oliwki są częścią naszego menu, ale bardziej jako składnik jakiejś potrawy. Podobnie było z melonem. Sara poczęstowała nas tym wspaniałym, soczystym i słodkim owocem zaraz po przyjeździe. W przeszłości żadne z nas nie jadło melona, choć są one dostępne w Polsce. Teraz wiemy, że pod zieloną skórką tej piłki do rugby kryje się orzeźwiający miąższ, którego smak nigdy nie zawodzi. Mogę spokojnie stwierdzić, iż staliśmy się wielbicielami melonów, zwłaszcza spożywanych prosto z lodówki w upalny dzień.
I tak upłynął dzień pierwszy na hiszpańskiej ziemi.