- W empik go
Oszukani - ebook
Oszukani - ebook
Przeznaczenia nie oszukasz. Choć to Ryszard od zawsze miał detektywistyczną żyłkę, wybrał spokojną karierę referenta administracyjnego, zaś do Milicji Obywatelskiej wstąpił jego brat Szymon. Teraz, gdy Rychu od wielu lat leży w śpiączce, podtrzymywany przy życiu jako bohater zasłużony dla miasta, wiele osób zaczyna mylić braci. Kto by pomyślał, że prawdziwym śledczym jest Szymon, który nie brał udziału w krwawej piwnicznej rzezi, a teraz co wieczór zasiada przy szpitalnym łóżku? I tylko upiory sprzed lat nadal bezbłędnie rozróżniają mężczyzn. Mroczny kryminał, którego intryga sięga czasów PRL-u. W sam raz dla miłośników twórczości Ryszarda Ćwirleja.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-284-1878-9 |
Rozmiar pliku: | 689 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Kundle wybiegały z podcieni kamienic. Były brudne, wychudzone, zalatywały swądem wilgotnej od deszczu sierści. Stąd, stamtąd, gromadą, pojedynczo. W nocnych ciemnościach przypominały atramentowe kleksy, dopiero zbliżając się nabierały psich kształtów. Bez jednego szczeknięcia otoczyły ławkę, na której drzemał na siedząco, opatulony płaszczem z podniesionym kołnierzem. Ziajały parą oddechu, między zębiskami zwieszały się z ich pysków drgające jęzory. Nie odchodziły, nie przysiadały na zadach, nie kładły się na wydeptanym skwerku. Stały czujne, wpatrzone w niego oczami lśniącymi od blasku staroświeckiej latarni z kulą klosza na czubku._
_Zaniedbane miejskie łazęgi._
_Nie dbał o nie._
_Wiedział, że wystarczy tupnąć, żeby z podkulonymi ogonami uciekły w noc, z której się wynurzyły. To raczej one bały się jego. Wyczuwały w nim coś, czego wolały się strzec._
_Odsunęły się przezornie, gdy pochylił się, żeby zasznurować podniszczony but, zanim wstanie._
_Skręcił za ratuszem i zatopił się w mroku nocy jak w czarnej wodzie. Samotnie przemierzając śpiące miasto nie zaręczyłby, że ono realnie istnieje w przepastnych ciemnościach i kiedyś doczeka kolejnego świtu. Wszystko zdawało mu się nierzeczywiste. Widmowe. Opustoszałymi ulicami, wypranymi ze świateł i barw, mógłby chodzić bez końca, nikogo nie spotkając. Jak w sennym koszmarze._
_Skręcił tam, gdzie stała wielka kamienica ze stromym dachem - i zatrzymał się naprzeciw jej sklepionej bramy._
_Wskazówki zegarka fosforyzowały, więc nie musiał zapalać zapałki, żeby sprawdzić godzinę. Siedemnaście minut po północy. Nie cierpiał tej pory, ale nie oczekiwał innej. Świat jest, jaki jest, a nie taki, jak by się chciało. To jedyna smutna prawda._
_Świat od dawna nie przypominał samego siebie._
_Z zadartą głową wpatrywał się w oświetlone okno pod dachem, przekreślone krzyżem drewnianych ram. Na suficie widział cienie niewidocznych z dołu ludzi. Przejrzyste jak duchy, przelewały się za szybą podobne do zamglonego powietrza._
_Zdawał sobie sprawę, że nierozerwalna nić wiąże go z obu braćmi Malickimi, którzy siedzieli za stołem w pokoiku mrocznym od papierosowego dymu. On nie pozbędzie się ich, a oni jego._ _Ale uczucia, jakimi ich darzył, były diametralnie różne. Mówiąc bez ogródek: jednego lubił, drugiego zaś nie. Nienawidził go. Nie wstydził się tego uczucia, nie krył go przed sobą. Drugiego brata nienawidził i życzył mu, żeby zdechł jak najrychlej. Niezauważalnie, bez straty dla świata._
_To i tak będzie więcej niż sobie zasłużył._ROZDZIAŁ I
USTRONNY ZAKĄTEK
Przez lata przychodził w czwartki o siedemnastej.
- Cześć, Rychu! - witał się od progu i siadał na tym krześle, co zawsze.
Innego tu nie było.
Czekało na Szymona pod zamalowanym do połowy oknem jak pies. Wyliniały wierny kundel, na którego się schodzi z biegiem lat.
W rogu pomieszczenia śnieżył czarno-biały belweder, podwieszony do ściany na wysięgniku.
Za Gomułki leciała o tej porze edukacyjna audycja „Z fizyką za pan brat”, gdzie uczniom podstawówek pokazywano, jak połączyć szeregowo baterie lub zbudować cewkę z drutu. W tych latach był tylko jeden program telewizyjny, więc nie dało się przełączyć kanału, mimo że fizyka nigdy Ryśka nie interesowała. Zwłaszcza teraz - gdy z zamkniętymi oczami o pergaminowych powiekach leżał bez ruchu na wprost wysłużonego odbiornika. Ale doktor Kosmalski twierdził, że gdy pacjent zostaje sam, coś się powinno dziać. Wszystko jedno, co. Niech przynajmniej gada do niego telewizor lub radio. To zwiększa szanse na powrót do normalnego życia.
Szymon golił brata żyletką Polsilver, obcinał mu paznokcie, opowiadał plotki z miasta, które przez lata wyrosło na przemysłową metropolię. Jeśli dyżur miała pielęgniarka Ewa, dyskretnie wsuwał w kieszeń jej białego fartucha kupioną spod lady kawę lub słodycze. Zwykle mleczną czekoladę produkowaną przez „Zakłady 22 Lipca, dawniej E. Wedel”, jak pisano na smutnym niebieskim opakowaniu.
Ewa zajmowała się Ryśkiem najsumienniej z całego szpitalnego personelu, odkąd tu nastała osiem lat temu. Chyba go lubiła, choć to było dziwne, zważywszy na jego stan.
- Wie pan co? – mawiała przejęta do Szymona. – Przedwczoraj pański brat się uśmiechnął! Chyba się uśmiechnął, jak Boga kocham! Może mu się śniło, jak dopadł tego zwyrodnialca, co?
Logiczne. Co więcej mogło mu zostać w głowie po tylu jałowo spędzonych latach? Pielęgniarka Ewa była zdania, że pogrążonym w śpiączce bohaterom śnią się ich bohaterskie czyny. Dla niej Rysiek już za życia zamienił się w pomnik - marmurowo blady, nieruchomy jak głaz, żyłkowany rurkami kroplówek i cewników.
Ale nie wszyscy byli tego zdania, co ona. Niektórzy sądzili, że Rysiek dopuścił się samosądu i czeka go ława oskarżonych. A to będzie gorszące – bo niewdzięczne. Niewychowawcze. Społeczeństwo nie ma prawa sądzić rycerza, który pokonał krwiożerczego smoka. Już aparatura podtrzymująca życiowe funkcje pacjenta obciążała konto szpitala, a przecież nie zarządzano jej odłączenia. Miasto honorowo spłacało swój dług wdzięczności. Ale czy to było moralne? Może tak, może nie.
Z wiekiem Szymon zgorzkniał i stał się małomówny, toteż niewiele rozmawiał z Ewą. Odnosił niekiedy wrażenie, że ona ich ze sobą myli. Zamieniła braci rolami. Ryśka uważa za byłego milicjanta, natomiast Szymona za referenta w zarządzie budowlanym.
A było odwrotnie.
Zaraz po wojnie Szymon wstąpił w szeregi Milicji Obywatelskiej, żeby ukryć mariaż z Armią Krajową. Uznał, że najciemniej jest pod latarnią, więc bezpieka nie będzie go szukała we własnych agendach. Jeśli zdoła się trzymać na dystans od polityki i zajmie się sprawami kryminalnymi – jakoś przetrwa.
Rysiek zaś – ten z braci, który miał autentyczną detektywistyczną żyłkę – po wojnie odmówił konszachtów z nowym ustrojem. Wybrał monotonną pracę biurową od siódmej do piętnastej i udawał, że tyle mu wystarcza do szczęścia.
Żeby żyć, należy wysoko nosić głowę.
Człowiek nie został stworzony do taplania się w gównie.
Szymon opuszczał jego szpitalną izolatkę około dwudziestej. O tej porze w telewizji zaczynał się czwartkowy teatr sensacji Kobra, absolutny przebój lat sześćdziesiątych. Okna w osiedlowych blokach błękitniały od światła ekranów, na których dzielni funkcjonariusze milicji tropili agentów nasłanych z Federalnych Niemiec albo przemytników zza żelaznej kurtyny, którzy próbowali ograbić Polskę Ludową z bezcennych dzieł sztuki. Ulice Konina pustoszały jak ulice innych polskich miast, szeregi taksówek czekały bezczynnie na postojach, miejskie autobusy jeździły puste.
Szymon zazwyczaj wracał piechotą. Nie spieszył się, bo Kobra nie należała do jego ulubionych programów. Wciąż jeszcze myślał o Ryśku, gdy wstępował do nocnego sklepu po parę plasterków żółtego sera na kolację, a potem zapominał o nim do następnego czwartku. Dla higieny psychicznej.
W starej sprawie „bestii z Konina”, której Rysiek bezlitośnie wymierzył sprawiedliwość, Szymon miał własne zdanie i własną prawdę. Nie opowiadał się ani po stronie tych, którzy mieli jego brata za szeryfa bez skazy, ani tych, dla których był zdesperowanym watażką. Dawno przestał rozdzierać szaty nad faktem, że Rysiek dokona żywota jako warzywo. Wydłużający się szereg dni utwierdzał go w przekonaniu, że ślepe zrządzenie losu miewa niekiedy zbawienną moc – jak w tym przypadku.
Ratuje przed makabrą i jego brata, i jego samego.
Bo Szymon oswoił minione lata w miarę jak mijały. Czy może raczej zepchnął je w niebyt. Zatłukł w sobie uwierające wspomnienia, zatarł w pamięci zbędne obrazy i męczące słowa. A Rysiek nie dostał tej szansy. Gdyby się obudził, obudziłby się w zrujnowanej piwnicy Reynarda, w kałużach krwi, w zapierającym dech trupim odorze. Na dnie tego samego piekła. Dla niego to byłoby wczoraj. Brnąłby od nowa przez tamten koszmar, ciągnąc za sobą Szymona.
On zaś nie sądził, żeby dał radę przeżyć to jeszcze raz.
***
Drzwi piekła uchylają się zazwyczaj bezszelestnie i nie inaczej odbywa się to w październikowy wtorek pięćdziesiątego drugiego roku. Dawno, dawno temu, gdy zdaniem państwowej propagandy towarzysz Stalin ma jeszcze żyć wiecznie, podczas gdy faktycznie zostało mu do przeżycia zaledwie pół roku błędów i wypaczeń. O dziewiątej rano prokurator Siermięga ładuje się bez pukania do gabinetu Szymona i rozsiada się naprzeciw jego biurka w rozpiętym płaszczu, szeroko rozkraczając nogi. Ma taki kawaleryjski zwyczaj, kontrastujący z jego przysadzistą sylwetką zaciężnego piechura. Jeśli nie widzi przed sobą zwierzchnika - wszędzie czuje się u siebie i każdego traktuje z góry. Nie zdjął kapelusza, tylko czubkiem palca podsuwa go na czole.
Patrzy na Szymona zimnymi oczami, nie odzywając się.
Irytujący chamski nawyk, który w mniemaniu Siermięgi dodaje mu ważności. Pod jego wzrokiem człowiek mimo woli robi w duchu rachunek sumienia. Albo robi w portki, jeśli ma kiepskie nerwy.
Ale na Szymona ta metoda nie działa. Odłożył przeglądane akta, oparł łokcie na krześle z poręczami i czeka, aż prokuratorowi znudzi się złowróżbna cisza. Pogodzi się z faktem, że nie wymusi na poruczniku zaniepokojonego pytania, co za ważna sprawa sprowadza taką osobistość w jego niskie progi. Siermięga ma słuszne robotniczo-chłopskie pochodzenie, dzięki któremu zaszedł w służbowej hierarchii wyżej niż mógł. Poza tym jest tępy jak kuchenny tłuczek.
Nie pytając o zgodę odwraca w swoją stronę papiery, które Szymon wcześniej przeglądał, zerka w nie od niechcenia, udając, że świetnie się orientuje, co czyta, a nawet że ma na ten temat wyrobione zdanie - po czym jedną ręką przekręca je z powrotem ku Szymonowi.
- Ruszcie dupę, poruczniku Malicki! – zarządza, podnosząc się raptownie z miejsca. – Jedziemy na czynności.
- Co mamy? – Szymon też wstaje.
- Tego się dowiemy z waszego raportu, jeśli mnie przeczucie nie zawodzi! – zapewnia kąśliwie Siermięga i trzaska drzwiami nie czekając, aż jego rozmówca się ubierze.
Szymon dopija duszkiem zimną herbatę, popluwając strzępkami herbacianych listków, które dostały mu się między zęby.
Zanim wyjdzie na zewnątrz, nałożywszy czapkę z orzełkiem bez korony i wciągnąwszy rękawiczki z czarnej skóry, wzywa do siebie Karasia. Plutonowy zbiega za nim po schodach, dopinając w pośpiechu mundurowy płaszcz. Jest bystrym wiejskim chłopakiem i myśli z chłopskim rozsądkiem. To znaczy udaje, że nie myśli. Że nie odczuwa tej niezdrowej potrzeby. Przecież ślepo wierzy autorytetom, klepiącym państwowotwórcze slogany - a tyle wystarczy do zacnego życia.
Na dworze jest zimno, wiatr gwiżdże w blaszanych rynnach, zaś przed wejściem do komendy stoi odkryty gazik z demobilu. Za kierownicą czeka szeregowy Kacperski. Je z zatłuszczonej szmatki wędzony boczek.
Moszczą się na ziębiących w tyłki siedzeniach.
Szymon z Karasiem z tyłu, prokurator obok kierowcy.
- Podobnież nielicha jatka, obywatelu poruczniku! – zagaja Kacperski, oblizując się ze smakiem. – Siedem lat po wojnie, psia jucha!
- Wy co, szeregowy? Matematyk? – odpowiada za Szymona Siermięga. – Rachujecie jak te kutasy z emigracyjnego rządu!
- Tak tylko mówię.
- To nie pierdolcie głupot, ale ruszajcie, gdzie wam kazali!
- Tak jest! – Kacperski chowa do kieszeni zawinięty w lnianą szmatkę boczek i depcze gaz, ostro kręcąc kierownicą.
- A plandekę, szeregowy, przepiliście? – nie odpuszcza Siermięga. – W taką pogodę? Żeby nam łby pourywało?
- Dziurawa była, towarzyszu prokuratorze! Dobry ruski brezent, może jeszcze Berlin widział, kto wie, ale po bojowych zasługach szlag go trafił ze starości! Niedługo będzie nowa, nie do zdarcia jak ta lala, obstalowałem!
Wąską ulicą Gwardii Ludowej wlecze się chłopska furmanka, załadowana ziemniakami. Wyprzedzają ją z hałasem, płosząc mizerną chabetę ze zwieszonym do kolan łbem. Zdezelowany gazik trzęsie na bruku, rzęzi, rozchlapuje kałuże po niedawnym deszczu.
Z budynku składnicy meblarskiej zwisa wysoki na dwa piętra wcierkowy portret Stalina w sino-buraczkowych barwach. Świdrujący wzrok wodza światowego proletariatu odprowadza terkoczący gazik za zakręt Klonowej. Ogromne oczy, ocienione krzaczastymi brwiami, skrywa dopiero bezokienny budynek elewatora.
Jadą już wtedy Parkową, flankowaną przez szpaler czerwonych flag. Nad jezdnią mokry od deszczu transparent sławi przyjaźń polsko-radziecką. Płótno ciężko łopocze na wietrze.
- Dokąd jedziemy? – Szymon nachyla się do ucha Siermięgi.
Ten siedzi przed nim, przytrzymując dłonią kapelusz, żeby nie porwał go wiatr, który rozwiewa pryzmy zgrabionych liści.
- Kacperski wie – burczy pod nosem, nie odwracając głowy. Prawie go nie słychać. – Dowiezie nas, gdzie trzeba.
- Ale ja nie wiem – przypomina mu Szymon.
Siermięga obojętnie wzrusza ramionami.
- Zachowajcie rewolucyjną czujność i _chwatit’_ – radzi bezczelnie. – Zaraz sami zobaczycie, gdzie zlokalizowano zwłoki. Mam wam na poczekaniu plan wyrysować czy jak?
- Obejdzie się… – Szymon odsuwa się ku zimnemu oparciu.
Arogancja jest w modzie i nie opłaca się kruszyć o nią kopii. W nagrodę co najwyżej polegnie się z honorem, a po jakie licho?
- Wyobrażacie sobie, że bym się tarabanił do darmozjada, co po pijaku rozkwasił gębę w przydrożnym rowie? – dorzuca z niesmakiem Siermięga, choć trudno go zrozumieć w jazgocie silnika. – Takie morderstwo, że Hitler by się nie powstydził, co, Kacperski? Kotlet schabowy bez panierki, kurwa!
- Tak jest! – potwierdza zza kierownicy szeregowy.
Przed wojną Konin był zapyziałym prowincjonalnym miasteczkiem, które potrafiło latami wspominać, że aptekarz pokłócił się z żoną na zabawie tanecznej. Kradzież roweru była końcem świata. Po wojnie to się zmieniło. W najbliższej okolicy ruszyło pełną parą odkrywkowe wydobycie węgla brunatnego, pobudowano elektrownię, hutę, postawiono na industrialne perspektywy. Potrzebne są ręce do pracy. Po drugiej stronie rzeki rosną jak na drożdżach robotnicze osiedla i ze wszystkich stron ciągnie do Konina klasa robotnicza. „Kasza robotnicza”, jak nazywają ich co odważniejsi w gębie. Szara maź bez smaku i wyglądu.
Element napływowy charakteryzuje się kryminogennością. Burdy, pijatyki, gwałty... Czy kto obiecał, że po wojnie nie będzie się już ginęło na ulicach? Statystyczne proletariackie trupy jak Bóg Marks przykazał. Jeden zarżnięty tulipankiem ze stłuczonej butelki, inny pobity na śmierć w sprzeczce o dziwkę. Zgony toporne jak cały ten nowy robotniczy ustrój. Szymon ani Karaś nie przypuszczają, że dzisiaj to się zmieni.
Kacperski dusi klakson skręcając ku parkowej bramie.
Stary stróż o mało nóg nie połamie na widok przyjezdnych. Podpierając się inwalidzką kulą wyskakuje z biało-czerwonej budki i odciąga kute skrzydło w takim tempie, że nie trzeba zwalniać. Gazik z ułańską fantazją zarzuca na zakręcie, wjeżdżając pędem w platanową aleję, zaniesioną mokrymi liśćmi.
Gejzery błota strzelają spod tylnych kół, gdy Kacperski dodaje gazu, żeby łyse opony złapały przyczepność na śliskim gruncie.
- Nie dżygitujcie, szeregowy! – wścieka się Siermięga. – W dekiel wam bije od rana? Jeden nieboszczyk na dzisiaj wystarczy!
- Myślałem, że lepiej szybko, towarzyszu prokuratorze!
- Żebym ja nie pomyślał o waszej dziurawej plandece, bo sabotażem zalatuje! „Lepiej szybko”, kurwa! Lepiej to wy róbcie, co umiecie, szeregowy, a nie myślcie! Do tego są ważniejsi od was!
- Tak jest! – pokornie kiwa głową Kacperski.
Dojazdowa alejka do parkowej wyspy jest za wąska, żeby gazik się w nią zmieścił. Zresztą drewniany mostek załamałby się pod jego ciężarem. Dalej idą pieszo.
Pachną wilgocią oczerety, które tworzą szeleszczący tunel. Nad głowami gną się w podmuchach wiatru sękate konary, a żółte liście lecą z nich jak deszcz.
Mostek pobudowano u wylotu zakręcającej półkoliście alejki. Łukowato wybrzuszony wisi nad burą powierzchnią stawu, który latem ma szmaragdowy kolor i pływają po nim białe łabędzie. Ich domek z dwuspadowym daszkiem, pomalowanym zieloną farbą olejną, stoi opodal w błotnistej zatoczce.
- To miejsce, gdzie możecie rozwinąć skrzydła, Malicki! – obwieszcza kpiarsko Siermięga. – Do lotu gotów!
Mostek wiedzie do altany z podłogą z desek. Jest ośmiokątna i ma ażurowe ściany jak na obrazie Gierymskiego. Poniżej, na brzegu malutkiej wyspy, kręcą się ludzie z ekipy śledczej. Dwóch funkcjonariuszy w mundurach, fotograf, lekarz w cywilu.
W dole tak nie dmucha. Brudna piana mlaszcze o brzeg, zalatuje błotnistym smrodkiem.
Karaś toruje przejście wśród gapiów, zebranych po tej stronie wody. Kroki przybyłych dudnią na sprężynujących belkach mostku.
Prokurator idzie przodem w płaszczu rozwianym jak u Lenina z pomników i pierwszy schodzi pod mostek, trzymając się filarów. Jest ślisko i stromo. Szymon za nim, na końcu Karaś. Dopiero stąd staje się widoczne, po co zebrali się myszkujący pod mostem ludzie.
Na pochyłym grząskim brzegu leży płachta brezentu, spod której wystają kobiece stopy. Oblepione błotem wylazły z podartych pończoch. Mimo że skrywa je głęboki cień mostowych desek, da się dostrzec prześwitujący na brudnych palcach czerwony lakier.
O tej porze roku, gdy nie nosi się już odkrytych butów, rzadko która elegantka maluje paznokcie u nóg.
- Zgwałcona?
Siermięga rzuca pytanie w powietrze, jakby skierowanie go do konkretnej osoby było poniżej jego godności.
- Wygląda na to, że nie – odpowiada mu lekarz. – Ale na sto procent zdiagnozuję po sekcji, panie prokuratorze.
Tutejszy posterunek nie ma milicyjnego lekarza. Korzysta z usług siwowłosego Karcza, który już przed pierwszą wojną był konińskim położnikiem, internistą, okulistą i pediatrą w jednej osobie.
Siermięga sięga za pazuchę płaszcza. Wyciąga dukata z blaszanej papierośnicy, obstukuje go o jej powierzchnię i zapala, skulonymi dłońmi osłaniając płomień zapałki przed wiatrem.
- Powód śmierci?
Z tym pytaniem zwraca się do rozżarzonego czubka swego papierosa.
- Poderżnięcie gardła. Z dużą siłą. Ostrze doszło aż do kręgów szyjnych.
- Wiecie bez sekcji? – Po raz pierwszy od początku rozmowy Siermięga spogląda na Karcza.
- Bez sekcji mogę jeszcze dodać, panie prokuratorze, że denatka nie żyje od kilku godzin. – Karcz nie zwraca uwagi na jego uszczypliwy ton. - Zmarła w nocy.
Szymon wyciąga z kieszeni paczkę papierosów i częstuje doktora grunwaldem. Ten zaciąga się, wypuszcza dym nosem.
Sobie Szymon też przypala.
- Niech pan nie odchodzi – rzuca półgłosem. Do doktora i ludzi, których szanuje, zwraca się staroświecką modłą per „pan”. – Będę miał parę pytań na gorąco.
Zaczyna kropić drobny deszcz. Oni tego nie czują, stojąc pod mostkiem, ale powierzchnię stawu mącą spadające krople.
- Już ustalone, kto to taki? – odzywa się prokurator.
Pyta bezosobowo, patrząc na ciało, a nie na pytanego, więc na wszelki wypadek odpowiadają mu obaj mundurowi funkcjonariusze.
- Nic przy sobie nie ma. Ani torebki, ani dokumentów.
- Pieniądze?
- Też nie ma.
- To czego się głowicie? Proste jak drut, że motyw rabunkowy, a nie seksualny – podsumowuje Siermięga z niezachwianą pewnością siebie. – Jak nie wypierdolili, kanalie, to podpierdolili.
- Niekoniecznie – sprzeciwia się odważnie starszy z mundurowych, kapral Niezgoda. – Pierścionek jej się został na palcu. Pozłacany, nie żadne świecidełko.
- Przeoczyli po ciemku… Odsłońcie twarz! – Prokurator żółtym od tytoniu paluchem wskazuje zwłoki. – Okażcie denatkę!
- To nie będzie proste – wtrąca się Karcz.
- Przewidujecie kłopot z uniesieniem brezentu? – pyta lodowato Siermięga, dmuchając dymem przez nos.
- Mam na myśli odsłonięcie jej twarzy. Ona nie ma twarzy.
Prokurator, kierujący się w stronę nakrytego ciała, odwraca głowę. Jedną ręką trzyma się dźwigarów mostku nad sobą.
- A co z jej twarzą?
- Została zjedzona – wyjaśnia lakonicznie Karcz.
- Co wy mi pierdolicie? – Siermiędze puszczają nerwy, ale czujnie zniża głos. – Był meldunek, że ma gębę obitą na siekany kotlet i tego się radzę trzymać! Panikę chcecie posiać?
Wychyla się, żeby spojrzeć w górę na gapiów, zgromadzonych po drugiej stronie stawku, po czym ruchem głowy poleca Karasiowi, żeby ich stamtąd przegonił.
Plutonowy posłusznie wskakuje na mostek. Jego buty tupią nad głowami milicjantów, gdy biegnie ku alejce.
- Ma zjedzoną twarz – powtarza beznamiętnie Karcz.
Siermięga waha się nie wiadomo dlaczego, więc Szymon wykorzystuje okazję, żeby przejąć inicjatywę.
- Odkryjcie ją! – ponagla mundurowych. – Nie słyszeliście?
Wykonują rozkaz bez zapału.
Unoszą płachtę brezentu za rogi, odwracając spojrzenia. Spod spodu zalatuje landrynkami. Jakieś zagraniczne perfumy, kupione na czarnym rynku. W jesiennym chłodzie zwłoki nie wydzielają jeszcze trupiej woni.
Oczom zebranych ukazuje się zgrabne kobiece ciało.
Nie licząc butów, których brak, resztę ubrania zamordowana ma na sobie. Płaszczyk w pepitkę jest rozpięty, kloszowa spódnica i halka z falbankami zadarły się. Odsłaniają skrawek gołego uda nad bawełnianą pończochą, podtrzymywaną przez gumowe klamerki pasa. Na niej także widnieją ślady krwi, która chlusnęła z poderżniętego gardła i powyżej trójkątnego dekoltu pulowerka zakrzepła w gruzły podobne do indyczego wola. Podbródka nie widać, bo go nie ma. Tak jak nie ma warg, policzka i ucha. Z krwawej miazgi wybałusza się na zebranych samotne oko. Jego martwe spojrzenie ma w sobie coś trudnego do zniesienia. Lewa skroń jest oskalpowana, strzępy skóry zamieniają twarz w koszmarny ukwiał.
Kątem oka Szymon spostrzega, że Siermięga wrzuca do wody niedopalonego papierosa i wspina się ku położonej wyżej altance zielony jak kosmita. Porucznik idzie w jego ślady. Nie, żeby się martwił o prokuratorskie samopoczucie, przeciwnie, rzygający Siermięga byłby sympatycznym widokiem. Znajduje go siedzącego na drewnianej ławeczce obiegającej od wewnątrz ośmiokątną altanę.
Prokuratorowi odbija się głośno.
- Coś nie tak? – pyta Szymon z nieszczerą troską.
Tamten wachluje się zdjętym kapeluszem.
- Co ma być nie tak? Kapkę zapiliśmy wczoraj! – Ociera usta rękawem płaszcza. – Widać zakąska była nieświeża, tatar jebany! Wy, Malicki, po coście za mną przyleźli? Nie macie nic do roboty? Jutro chcę mieć na biurku wasz szczegółowy raport! Kto, jak i za co!
- Jako materialista za bardzo wierzycie w cuda, towarzyszu prokuratorze – wzdycha Szymon. – Nie wiemy, kogo zabito.
- To się dowiedzcie!
- Ku chwale ojczyzny! Ale wątpię, czy do jutra… – Porucznik przerywa w pół zdania i uzupełnia sadystycznie: - Mało przypomina z twarzy samą siebie, co? Diabli wiedzą, ile zajmie identyfikacja ofiary, co tu mówić o sprawcy.
Prokurator dźwiga się z ławeczki, zamaszyście otrzepując zdjętą rękawiczką zakurzony tyłek. Wraca mu werwa.
- Ja wam powiem, ile zajmie – oznajmia, podwijając rękaw płaszcza, żeby odsłonić zdobyczną niemiecką ruhlę ze złotą bransoletą. – Jest wtorek, godzina dziesiąta dwadzieścia. W piątek o tej porze będę przesłuchiwał sprawcę, którego wy do tego czasu ujmiecie, poruczniku Malicki. Rozumiemy się?
- Termin, można rzec, wyśrubowany – mityguje go Szymon.
- Grecki filozof się znalazł! Nie uczyli was na szkoleniach, że jeśli nie złapie się sprawcy przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny śledztwa, to potem szanse maleją w postępie geometrycznym?
Nieboszczka musiała mu zabić klina, skoro odwołuje się do swojej wątłej erudycji, a nie do zdrowego chłopskiego rozumu, co jest modne i bezpieczne. Stracił grunt pod nogami.
- Uczyli mnie, towarzyszu prokuratorze, że teoria i praktyka to siostry z różnych matek. Jedna do drugiej mało podobna.
Siermięga wystawia rękę z altany, zanim wyjdzie na zewnątrz. Staje naprzeciw Szymona w siąpiącym deszczu. Zdjęty kapelusz trzyma w ręce, jego rzadkie włosy wilgoć zlepia w strąki. Potrzebuje orzeźwienia. Jako stary wyga wie, że dzisiejszy zmasakrowany trup wzbudzi niezdrowe zainteresowanie na wyższych szczeblach.
- Widzieliście tych ludzi? – ruchem głowy wskazuje za plecy, gdzie nie ma już nikogo. Karaś usunął gapiów szybko i skutecznie. – Oni mają rodziny, znajomych, ci znajomi też mają znajomych… Wieczorem całe miasto będzie plotkowało o babie, którą pożarł pod mostem kanibal. Niezależnie od tego, co napiszą świadome politycznie gazety, ciemna gawiedź zostanie przy swoim jak przy katechizmie. To durne gadanie będzie ich główną rozrywką na długie jesienne wieczory. Lepszej tutaj nie znajdą…
- Jeszcze w kinie lecą „Donieccy górnicy”, niezły radziecki film – podsuwa niewinnie Szymon. – Zaangażowany ideowo.
Siermięga patrzy na niego krzywo i oburącz wciska kapelusz na mokrą głowę.
- Nie pierdolcie, poruczniku, jak się do was zwracam w sprawach państwowej wagi! – przywołuje Szymona do porządku. – Ludzie dybią na nasze potknięcia. Chcecie im na to pozwolić? Bo mi się zdaje, że nie. Dlatego musimy kogoś wsadzić za kratki, żeby uspokoić nastroje! Już to słyszę! „Co robi ludowa władza, kiedy psychopaci zagryzają obywateli?” Nie ma naszej zgody na niepraworządne pytania za plecami kierowniczej siły narodu! Do piątku dacie mi głowę sprawcy! Jasne? Ja nie mówię, że on ma być od razu winny – uściśla łaskawie. - Ja mówię, że on ma siedzieć, rozumiemy się, Malicki? Potraktujcie to jako służbowe polecenie!
Schodzi na brzeg stawu nie czekając na odpowiedź. Jest nieistotna wobec palących ustrojowych konieczności.
Więc Szymon idzie za nim nie odpowiadając.
- Zemgliło was, towarzyszu prokuratorze? – pyta z głupia frant Kacperski na ich widok.
- A wy co?! – wybucha Siermięga. – Dla Si Aj Ej węszycie?
– Odwieziecie towarzysza prokuratora, Kacperski, ale migiem! – wchodzi mu w słowo Szymon. - Żebym dwa razy nie powtarzał! Ma ważne państwowe sprawy na głowie, a robotę już nam tak ustawił, że dalej sama się zrobi!
- Racja – zgadza się wspaniałomyślnie Siermięga. – Nie będę zapierdalał w pojedynkę jak osioł w kieracie. Wy też się trochę ruszcie.
Idzie z Kacperskim do zaparkowanego w alejce gazika. Fotograf pędzi za nimi z trójnogim statywem aparatu na ramieniu.
Pozostali oddychają z ulgą.
- Nie ma wątpliwości, że obgryzło ją zwierzę. Lis albo pies, ale raczej pies – objaśnia Szymonowi Karcz. – Zostawił sierść.
- Sam z siebie czy poszczuł go ten z nożem?
- Zagadka! – Lekarz rozkłada ręce.
Dwóch funkcjonariuszy pod wodzą Karasia zabezpiecza ślady.
Nie ma ich wiele. Odciski podeszew w błocie zostały skutecznie zadeptane przez tych, którzy znaleźli zwłoki. Półbuty zamordowanej Niezgoda wygrzebał kijem z dna stawu. Przy ofierze nie znaleziono osobistych rzeczy, nie licząc nie wysłanej kartki pocztowej ze słowem „Przepraszam”. Nosiła ją w kieszeni płaszcza, choć nie zdążyła napisać na niej adresu odbiorcy. To tyle, co nic, ale nie należy ignorować jedynego śladu po minionym życiu denatki.
***
- Psy są do tego zdolne? – zastanawia się głośno Szymon, gdy wracają z parku we trójkę, chronieni wielkim parasolem Karcza przed siąpiącym od nowa deszczem.
- Zdziczałe… – odpowiada Karaś. – Mogą zaatakować.
- Tak się uważa – zgadza się z nim doktor. – O tej porze roku bezpańskie kundle głodują. Bywa, że nie pogardzą zwłokami. Krążą makabryczne opowieści o tym, jak psy zamknięte na dłużej ze zmarłym właścicielem zaczęły go pożerać. Sam zetknąłem się z podobnym przypadkiem, ale wtedy pies napoczął właściciela z miłości, że tak powiem, a nie z głodu.
- Nie mówcie? – dziwi się Karaś. – U nas we wsi wałęsało się psów od cholery, ale tylko wściekłe rzucały się na ludzi.
- Jeszcze za sanacji... – Doktor przykłada dłoń do czoła, jakby łapał myśli. - Mój znajomy miał zawał. Zanim żona znalazła go na podłodze, jego ułożony jamnik z kokardką przy obróżce zdążył mu obgryźć twarz do kości. Psy potrafią wpaść w panikę. Prawdopodobnie usiłował go na swój sposób reanimować. Lizał po twarzy, aż przypadkiem ugryzł i poczuł atawistyczny zew krwi. Zjadł swojemu panu nos, a zaręczam, że w życiu nie zaznał głodu. Zwierzęca psychika bywa pokręcona nie mniej niż ludzka. Każde stworzenie na tej ziemi ma swoją granicę zdrowego rozsądku i każde jest zdolne ją przekroczyć. Oprócz śmierci to jedyny przejaw powszechnej równości. Potencjalne szaleństwo.
- W takim razie mógł ją sponiewierać pokojowy piesek, z którym wybrała się na spacer… – mruczy Szymon, choć nie wierzy w swoje słowa. – Ale pozostaje poderżnięte gardło...
- Tak – zasępia się Karcz. - Tego nie zrobiło jej zwierzę.
Żegnają się na rynku uściskiem dłonie.
Na Karcza żona czeka z domowym obiadem, a Szymon z Karasiem wstępują „Pod Arkady”. Zamawiają to samo, kapuśniak z tłuczonymi ziemniakami i rzymską pieczeń z jajkiem. W przeciwieństwie do Siermięgi mają żelazne żołądki. Ale najbardziej potrzebują dwóch setek wódki, które wychylają, czekając na realizację zamówienia.
***
Po obiedzie zwalnia Karasia do domu i wraca na komendę, żeby wysmażyć raport dla prokuratora. Mżawka ustała, roznosi go całodzienna adrenalina, więc po pracy, zamiast położyć się do łóżka, spaceruje ciemnymi ulicami.
Trafia na jedno z nowych osiedli, gdzie rok temu przeprowadził się jego młodszy brat. Założył rodzinę, toteż zeszłowieczną kamienicę bez wygód w starej części miasta zamienił na dwupokojowe mieszkanko z centralnym ogrzewaniem i bieżącą wodą. Hołubią z małżonką ślubny związek, bawią się, nie planują dzieci, bo tylko wyrodni rodzice zapełniają potomstwem świat, który wciąż jeszcze chwieje się nad przepaścią.
Szymon niczego im nie radzi, nie kwestionuje, mają swój rozum. Zwłaszcza jego przenikliwy brat, który na własne życzenie marnuje się jako referent.
Od tygodnia siedzi z szefem na konferencji w Warszawie, jeszcze wczoraj Danka dzwoniła do niego do Hotelu Bristol z telefonu komendy, bo na połączenie w pocztowej kabinie czeka się godzinami. Mimo to Szymon podejrzewa, że zabłądził pod ten blok nieprzypadkowo. Ma nadzieję, że jego brat wrócił wcześniej niż planował.
Przy trudnych dochodzeniach chętnie zasięga jego rad.
Okna mieszkania na trzecim piętrze są ciemne, ale sypialnię rozjaśnia blik żyrandola z przedpokoju. Szymon mruży oczy. W poświacie przesuwa się ludzka sylwetka.
Rozpinając płaszcz, bo na klatce schodowej grzeją kaloryfery, porucznik wchodzi po stopniach z szarego lastriko. Ale po naciśnięciu guzika dzwonka nikt nie otwiera zielonych drzwi z ebonitową wywieszką: „Danuta i Ryszard Maliccy”.
Ryśka jednak jeszcze nie ma w Koninie, a Danka już pewnie śpi. Bez niego się zazwyczaj nudzi.
Na dole porucznik zatrzymuje się w cieniu słupa ogłoszeniowego. Tym razem we wszystkich oknach bloku jest ciemno. Ulicę zalała noc. Osiedle idzie spać z kurami jak przed każdym roboczym dniem. Już za parę godzin zaspanych ludzi poderwą na nogi bezlitosne terkoty budzików.
Szymon zbiera się do odejścia, gdy pod płaskim dachem bloku znów rozbłyskuje światło u Malickich.
Na kretonowej zasłonce porusza się cień kobiety z kokiem na głowie. Uczesanie Danki. Jeśli brała kąpiel, gdy gość dobijał się do drzwi, nie usłyszała dzwonka.
Porucznik zastanawia się, czy wrócić na górę, gdy po kwiecistej zasłonce przesuwa się jeszcze jeden cień.
Ten należy do mężczyzny.
Zaraz znika, przesłonięty okiennym parapetem, ale to nie może być nikt inny niż Rysiek. Rzeczywiście wrócił wcześniej. Wygląda na to, że namiętnie witają się z Danką po konferencyjnej rozłące i nikt więcej nie jest im potrzebny do szczęścia. Nie wpuszczą intruza.
Zresztą może to okazyjny gość, nie Rysiek. Tyle że w takim przypadku Danka otworzyłaby szwagrowi drzwi. Chyba że popsuł się dzwonek. Na nowych osiedlach awarie wszystkiego są na porządku dziennym.
Nieważne. I tak już środek nocy.
Tonąc w błocie źle oświetlonych uliczek Szymon kieruje się w stronę żelaznego mostu nad wyschłymi o tej porze roku rozlewiskami rzeki. Solidna poniemiecka konstrukcja z betonowymi przęsłami i potężną kratownicą po bokach łączy starą i nową część miasta. Prowadzi do niej szpaler starych lip, które pamiętają lepsze czasy.
***
Ma na sobie mundur, więc nocny stróż w parku otwiera przed nim bramę bez pytania.
- Wizja lokalna! - powiadamia starego dla porządku.
- Uszanowanie panu porucznikowi! – Stróż kłania się, gładząc obwisłe wąsy, nostalgicznie piłsudczykowskie w kształcie.
- Spuszczacie do rana psa? – pyta Szymon.
Stary kręci głową, że nie. Stróżuje tu sam jak palec, psa nie dano mu do pomocy. Nawet kabeka nie przydzielili. Ot, kij z gwoździem, żeby papierki pozbierać na trawnikach – to cały osprzęt stróżowski.
W wielkim parku łatwo przeleźć przez ogrodzenie daleko od wartownika, ale dozorcy pilnujący miejsc użyteczności publicznej stanowią obsesję obecnej władzy. Gdyby mogła, przy każdym sraczu postawiłaby stróża z obwiązanym sznurkami mosinem na ramieniu. Może nie być babki klozetowej, może brakować papieru na gwoździu, ale ktoś musi strzec potłuczonych sedesów. Bo drewniane deski klozetowe, poręczne do wzięcia pod pachę, dawno z nich ukradziono.
- Macie latarkę do pożyczenia? – pyta Szymon.
Parkowe oświetlenie gasi się na noc.
Stary podaje mu żelazną latarnię z szybkami. W środku tkwi oblany woskiem ogarek. Takie lampy wieszano przy przedwojennych dorożkach albo wozach pogrzebowych. Nowoczesność jeszcze tu nie zawitała. Szymon zapala zapałką pędzelkowaty knot i idzie ku mostkowi. Latarnia, trzymana przez niego za kółko uchwytu, kołysze się ze skrzypem w rytm jego kroków. Porucznik wygląda jak karawaniarz, a nie funkcjonariusz na służbie. W pełgającym świetle świecy, przyćmionym przez pomazane szkło, widzi niewiele więcej niż po ciemku. Może jego brat ma rację, nudząc się od siódmej do piętnastej jako referent. Mimo wszystko to bardziej przypomina zajęcie dla dorosłego mężczyzny niż szwendanie się z latarką po krzakach.
Przystaje na mostku.
Zarośla szeleszczą na wietrze, pod Szymonem pływa w wodzie żółta plama światła. Trzepot, przypominający otrząsanie ptasich skrzydeł, dobiega od strony domku dla łabędzi, poza tym nie słychać nic prócz zawodzącego wiatru. Szymon siada na ławeczce, na której rano siedział Siermięga. Zapala papierosa i przez ażurowe ścianki altany patrzy w szumiącą ciemność.
Morderstwa dokonano po zamknięciu parku, bo za dnia kręcą się nad stawkiem matki z wózkami, zakochane pary, spacerowicze. Wczorajszej nocy pogoda była taka jak dzisiaj. Ustronny parkowy zakątek musiał wyglądać identycznie.
W ciemności szczeka pies, odpowiada mu inny.
Niedaleko znajduje się miejskie wysypisko śmieci. Czuje się je wraz z zapachem wilgoci, przynoszonym zewsząd przez wiatr. Bezpańskie psy szukają tam żarcia, rozwłócząc resztki po okolicy.
Szymon usiłuje sobie wyobrazić zdarzenia sprzed doby. Kto, jak i za co? – zapytał go Siermięga. Przychodzi mu na myśl osławiony Kaspar Hauser, o którym jako dzieciaki czytali z Ryśkiem z wypiekami na twarzy. Tajemniczy znajda, od urodzenia trzymany w lochu nie wiadomo przez kogo, w wieku szesnastu lat zostawiony na rynku w Norymberdze nie wiadomo przez kogo, nie nauczony mowy, nie radzący sobie z codziennymi czynnościami, a jednak ważniak, skoro wkrótce został zasztyletowany przez nasłanego skrytobójcę.
W ogrodach w Ansbach, gdzie to się zdarzyło, postawiono pomnik z inskrypcją: „W tym miejscu nieznany człowiek zabił nieznanego człowieka”. To, co Szymon może powiedzieć na temat morderstwa w parku, da się zamknąć w tych właśnie słowach.
Dla kogo i dlaczego ta kobieta była taka ważna?
Dźwięk, który odzywa się w ciemnościach, może wywołać ciarki na plecach. Brzmi jak zanoszący się płacz. Tym razem to nie jest pies. Lisy, które wychodzą z okolicznych lasów, potrafią wałęsać się po pustym rynku przez całe noce. Ich głosy niosą się w starych uliczkach jak jęki dręczonych zwierząt.
Szymon wytęża słuch.
Od strony parkanu dobiega jeszcze inny dźwięk. Ktoś przedziera się przez zarośla. Z szelestu gałęzi wybijają się dwa głosy, kobiecy i męski. Zbliżają się nieśpiesznie ku altanie.
Porucznik otwiera latarnię, żeby zdmuchnąć świecę.
Ruchome sylwetki czernieją na połyskliwym tle wody. Para nieznajomych nadchodzi wzdłuż brzegu.
- Pod mostkiem! – odzywa się niższy głos. - Tam!
Szymon nie wierzy w zbrodniarzy, którzy powracają na miejsce zbrodni. Na miejsce zbrodni powracają z uporem maniaka tylko tacy jak on. Gliniarze.
Po omacku odpina kaburę, wyjmuje z niej służbową tetetkę, stojąc na progu altany. Gdy intruzi nikną pod mostkiem – zapala latarnię i jednym susem zeskakuje na brzeg.
Błoto jest większe niż rano. Nie spodziewał się tego. Zjeżdża po pochyłości, słyszy głośne chlupnięcie i czuje wodę w butach.
Ale tamci nie uciekają. Dezorientuje ich światło latarki, które rozkołysało cienie legarów, jakby pod mostkiem zjawił się tłum ludzi.
- Nie ruszać się, bo będę strzelał! – wrzeszczy Szymon. – Milicja! Mam broń!
Nieproszeni podnoszą ręce do góry jak na komendę.
Lękliwie skuleni, niewysocy.
Zbliża się do nich, żeby w blasku świecy ujrzeć przed sobą wystraszone twarze dwóch gówniarzy. Głowy ostrzyżone do gołej skóry, podszyte wiatrem paletka, na nogach rozczłapane buty „po starszym bracie”. Tak się nosi biedota z tutejszych wielodzietnych rodzin. Jeden ma ze dwanaście lat, drugi jest starszy - po mutacji, jak słychać.
Ulżyło im na widok milicyjnego munduru. Oni pewnie wierzą w zbrodniarzy powracających na miejsce zbrodni.
- Chcieli my zobaczyć, gdzie był trup! – zapewnia młodszy, rezolutniejszy. – Ino zobaczyć! Tu nie ma co ukraść!
- Nie za ciekawi jesteście? Kto wam pozwolił?
- On ją widział! – Chłopak z dumą wskazuje palcem na kolegę. – Jak bonie dydy! I jego też!
- Jakiego jego?
- Tego, co zabił! Wczoraj na wieczór włazili przez parkan!
Szymon każe im opuścić ręce. Miał nosa, że zajrzał do parku powtórnie. Po nocy nie mógł mieć nadziei nawet na znalezienie przeoczonego śladu, tymczasem wlazł mu w ręce naoczny świadek.
- Coś widział? – Ujmuje starszego chłopca pod brodę. – Tylko bez bajerów!
- On ją podsadził tam, o, przy wodzie… - Wyrostek wskazuje palcem. - Jedną ręką. Zgubiła buty jak zeskoczyła i szukali. Ale nie poszłem za nimi podglądać, panie władzo. Słowo pioniera! Nic się nie kroiło. On mówił, że nie chce. Że dzieci. Trzeba się zabezpieczyć. Na to ona, że spokojnie. A on _apiać_, że nie. Nawet się nie dotkli!
- Co że nie? – pyta podejrzliwie Szymon. – Czego nie chciał?
Młokos patrzy z niedowierzaniem, zaskoczony małą domyślnością porucznika.
- No ruchać jej, nie? A jak inaczej? Chyba kondoma nie wziął. Bo jakby wziął, to czemu nie, nie?
Wśród dorosłych rzadko się trafia Szymonowi taki kompetentny świadek.
- Co żeś jeszcze widział?
- Nic! – Jego rozmówca z obojętnością wzrusza ramionami.
- Jak to nic? Chyba widziałeś, jak wyglądali?
- Ona jak potem. Tak jak leżała za dnia. Co już tu milicja była, nie? A ten gościu? Czy ja wiem?... Zwyczajnie, jak pan władza.
Szymon unosi latarnię na wysokość jego gapowatej twarzy.
- Czyli jak? W mundurze był?
- Nie, po cywilu. Ale podobny do każdego. Po ciemku się nie da rozeznać… Młody już nie był, stary też… W płaszczu… A chodził jak pan władza!
- Chodzę inaczej niż inni?
- Nie, normalnie – zaprzecza młokos. – I on także samo.
Szymon wypytuje go o szczegóły - ubiór, uczesanie, sposób mówienia tamtych osób - ale wygląda na to, że rzeczowość chłopaka ogranicza się do zagadnień seksualnych.
Zabiera gówniarzom szkolne legitymacje, każąc się zgłosić z rodzicami na komendę. Wyprowadza ich furtką obok parkowej bramy, oddaje dozorcy latarnię i wraca do domu. W butach mlaszcze mu woda, mimo że po drodze wytrząsnął je i wykręcił skarpetki.
***
W pięćdziesiątym drugim roku mieszka samotnie na piętrze kamienicy przy Staszica w starej części miasta. Co nie znaczy, że nie zdążył się ustabilizować i założyć rodziny. Owszem, ożenił się cztery lata wcześniej. Jego żona miała na imię Kasia, kochali się i oczekiwali pierwszego dziecka. Anielki lub Antoniego. Ostatecznie okazało się, że to miał być Antoni. Kupili dla niego zawczasu piękną rzeźbioną kołyskę na targu w Hrubieszowie.
Ale to było kiedyś. Tak dawno, że nieprawda. W pięćdziesiątym drugim roku Szymon jest wdowcem.
Po ślubie zamieszkał z żoną na zabitym dechami lubelskim zadupiu, gdzie jeden posterunek milicji przypadał na kilkanaście wiosek. Towarzyszyło mu kojące przekonanie, że w takim miejscu jest niewidzialny dla ubecji. Jeśli będzie siedział cicho, łatwo o nim zapomną. Nacieszy się pokojem w świecie i ciepłą żonką w domu.
Po części miał rację. Ale tylko po części.
Resort bezpieczeństwa dał sobie zamydlić oczy, Szymon nie docenił jednak chłopców z lasu. W swoim mniemaniu miał czyste sumienie, gdzie mu jednak było do ich niezłomności. Nie złożyli broni po zwycięstwie nad Hitlerem i nieustępliwie walczyli z kolejnym okupantem – sowieckim. Oraz z jego poplecznikami, noszącymi na rękawach wojskowych mundurów biało-czerwone milicyjne opaski.
Którejś nocy zjawili się w chałupie Szymona.
Chcieli go nauczyć, że kolaboracja z narzuconą narodowi władzą jest zdradą ojczyzny. A on, zamiast marzyć jak oni o wolnej Polsce, tropił akurat złodziei kur po okolicznych wioskach. Chłopcy czekali na niego do rana. Zjedli, co było do zjedzenia, wypili, co znaleźli, o świtaniu zaś uznali, że muszą się zadowolić jego ciężarną żoną. Zastrzelili ją, dobili kolbami w brzuch, żeby milicyjny bachor nie przeżył przypadkiem wyrodnej matki. Kara była przykładna. Inni zaprzańcy mieli dzięki niej pojąć, że pora wrócić na drogę cnoty.
Szymon niewiele pamiętał z następnych tygodni.
Pierwszym obrazem, który potrafił przywołać, była zapłakana twarz młodszego brata. Na długie miesiące stał się dla Szymona niańką, bo ten nie był w stanie samodzielnie się najeść, umyć, podetrzeć. Rysiek przeprowadził go do Konina, żeby mieć pod bokiem ludzki strzęp, w jaki zamienił się jego starszy brat.
I tak Szymon się tu znalazł. Przykładny milicjant, ofiara reakcyjnych band podziemia, człowiek, który wszystko poświęcił dla budowy nowego ustroju. Nie było po co rozgrzebywać mu życiorysu.
Stopniowo wrócił do równowagi, nauczył się żyć od nowa, przywykł do koszmarnych snów, które budziły go każdej nocy. Zrozumiał, że tak zostanie i nikt mu nie obieca, że nie będzie gorzej.
Tej nocy – po powrocie z parku – też ma sen.
Stoi na mostku prowadzącym do altanki, a w jego stronę ktoś się zbliża od strony domku dla łabędzi. Kroczy po wodzie jak Jezus Chrystus. Z szeroko rozłożonymi ramionami przenika przez wygięty mostek niczym kłąb ektoplazmy ze spirytystycznych seansów.
- Nie ruchać się, rodacy! – odzywa się do Szymona głosem radiowego spikera, mimo że nim nie jest. – Z dzieci wyrastają plugawi policmajstrzy! Ogniem i żelazem tępić tych, co się bezwstydnie ruchają, co się wszetecznie mnożą na zgubę udręczonego narodu!
A mówiąc, pluje krwią. Czarna jak smoła cieknie mu po brodzie i kapie do stawu, w którym pływa księżyc.
***
Gdy wraca z pracy, Rysiek siedzi na poręczy ganku. Przyjechał rano z Warszawy. Czeka na Szymona, jakby przewidział, o której jego brat zjawi się w mieszkaniu przy Staszica – wcześniej nie umawiali się przecież na godzinę. Na prezent przywiózł mu dwie puszki szprotek w oleju kupione w hotelowym sklepie w Bristolu. Nie do zdobycia w Koninie, nawet spod lady.
Szymon otwiera nożem jedną z nich, wyjmuje butelkę czystej, parzy herbatę mocną jak więzienny czaj.
Za otwartymi drzwiami balkonu szumi w resztkach liści deszcz, padający na ogrody po przeciwnej stronie ulicy. Kryją się w nich niszczejące secesyjne wille. W letnie dni, gdy wszystkie okna są pootwierane na oścież, o pełnych godzinach niosą się stamtąd koncerty zegarowych kurantów. Ale tego październikowego wieczoru na całej ulicy szumi w drzewach tylko zimny jesienny deszcz.
Bracia rozmawiają o morderstwie w parku.
- Nie chciał dzieci? – upewnia się Rysiek. – Nie jest w tym odosobniony, zdaje się. W dzisiejszych czasach instynkty rodzicielskie to kwestia odpowiedzialności, a nie biologii. Jedna wojna jeszcze nas łamie w kościach, druga wisi nam nad głowami, atomowa. Może nie zostać kamień na kamieniu. Kiedy paru wariatów weźmie się za łby, nic nie będzie od nikogo zależało. Po co mieszać do tego dzieci?
- Nie chrzań! – krzywi się z niechęcią Szymon. – Nie powiesz mi, że pod parkowym mostkiem ta dwójka ucięła sobie dyskusję o odpowiedzialności i facet z majchrem wygrał!
Rysiek nieśpiesznie zapala papierosa. Jak to Rysiek.
– A powiesz coś mądrzejszego? Skoro nie planował z nią upojnego sam na sam, po co ją ciągnął po nocy na odludzie?
- Żeby ją ukatrupić!
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.