Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Oszust - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
16 grudnia 2020
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Oszust - ebook

Cierpka, alegoryczna historia o zaufaniu rozgrywająca się na pokładzie płynącego po Missisipi parowca „Fidèle”. Pasażerami statku są ludzie w większości naiwni, przez co padają ofiarą tytułowego oszusta. Melville’owski parowiec w krótkim czasie zamienia się w „statek głupców”, zabierając czytelnika w literacką, duchową i intelektualną podróż w Nieznane… Autor Moby Dicka nie ma litości w demaskowaniu cwaniaków, łotrów, wyłudzaczy oraz kusicieli. Zachwyca bogactwem obserwacji psychologicznych i stawia odwieczne pytania o naturę człowieka oraz o istotę wiary.

Herman Melville (ur. 1 sierpnia 1819 w Nowym Jorku, zm. 28 września 1891 tamże) – amerykański powieściopisarz, poeta i eseista. Jako syn kupca, który zbankrutował, kiedy Herman miał 15 lat, wcześnie musiał rzucić szkołę i imał się różnych zajęć. Był między innymi robotnikiem rolnym, ekspedientem, urzędnikiem bankowym i nauczycielem. Wiele lat spędził na morzu, na statku wielorybniczym, a swoje doświadczenia zawarł w późniejszej twórczości. Nieśmiertelną sławę zawdzięcza powieści Moby Dick, zaliczanej do kanonu literatury światowej awanturniczej historii o polowaniu na białego kaszalota, a w istocie alegorii odwiecznej walki dobra ze złem. Oszust to jego druga co do ważności i ostatnia powieść, opublikowana w 1857 roku. Wkrótce potem autor niemal zaprzestał pisania. Zmarł w osamotnieniu; został „odkryty” dopiero po 1920 roku.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-8793-4
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział I. Niemowa wchodzi na pokład parowca płynącego po Missisipi

O wschodzie słońca któregoś pierwszego kwietnia pojawił się na nadbrzeżu St. Louis, równie niespodzianie jak Manco Capac 1 nad jeziorem Titicaca, pewien człowiek w odzieniu kremowej barwy.

Policzki miał blade, podbródek porośnięty meszkiem, włosy jasne, czapkę z białego futra o długim kręconym włosie. Nie miał ze sobą ni kuferka, ni walizy, ni sakwojażu, ani tobołka. Nie podążał za nim żaden tragarz. Nie towarzyszyli mu przyjaciele. Wzruszenia ramion, chichoty, szepty, osłupienie tłumu wskazywały jasno, że był on, w najgłębszym tego słowa znaczeniu, człowiekiem obcym.

Wstąpił też zaraz na pokład cieszącego się powodzeniem parowca „Fidèle”, który udawał się w rejs do Nowego Orleanu. Popatrywano nań, choć bez pozdrowień, on zaś z miną niedopraszającą się względów ni ich unikającą, krocząc równo ścieżką obowiązku, co wiodła go przez pustkowia i miasta, szedł bez wahania po dolnym pokładzie, aż natknął się na afisz nieopodal biura kapitana. Afisz ów obiecywał nagrodę za pojmanie tajemniczego oszusta, świeżo ponoć przybyłego ze Wschodu, w swej profesji nieomal geniusza, jak na to wyglądało, lubo skąd się owa genialność brała, afisz nie wyjaśniał, dostarczając tylko szczegółowego opisu owego oryginała.

Wokół niego skupił się tłum ludzi, jakby to był afisz teatralny, wśród nich podejrzani kawalerowie ze wzrokiem najwyraźniej utkwionym w wielkich literach lub gorączkowo liter tych poszukującym zza odgradzających ich od afisza okryć. Wszelako co się tyczy ich palców, owiane były legendą, choć gdy nadarzyła się sposobność, jeden z owych panów pokazał kawałeczek ręki, nabywając od innego jegomościa, oficjalnie wędrownego handlarza pasami na pieniądze, jego popularny środek zabezpieczenia gotówki, gdy tymczasem inny domokrążca, kuty na cztery nogi oszust, zachwalał głośno w gęstej ciżbie żywoty Measana — bandyty z Ohio, Murrela — pirata z Missisipi i braci Harpe — zbirów z okolic Green River w Kentucky, kreatur raz na zawsze wraz z podobnymi sobie ongiś wytępionych, po których — jak po tropionych w tych samych okolicach stadach wilków — prawie nie było komu przejąć sukcesji, co mogłoby się zdawać powodem do niczym niezmąconej radości i takowym się też wydaje wszystkim prócz tych, którzy uważają, że na nowych terenach, gdzie wybito do nogi wilki, namnoży się lisów.

Przystanąwszy w owym miejscu, ów nieznajomy przybysz, któremu udało się utorować sobie drogę aż pod sam afisz, wydobył niewielką tabliczkę i skreślił na niej kilka wyrazów, by potem wyciągnąć ją przed siebie na wysokość afisza w ten sposób, że każdy, kto czytał ogłoszenie, mógł także przeczytać słowa na tabliczce. Brzmiały one:

MIŁOŚĆ NIE PAMIĘTA ZŁEGO¹

Jeśli dla zajęcia miejsca pod afiszem nie do uniknięcia była odrobina wytrwałości, by nie rzec — uporu, w swej bierności wszakże łagodnego, przecież nie z najwyższym zachwytem odniósł się tłum do owego jawnego natręta; przyjrzawszy mu się uważniej i nie dostrzegłszy u niego żadnych oznak władzy, raczej coś całkiem przeciwnego — miał wygląd szczególnie niewinny, wręcz niestosowny dla miejsca i czasu, skłoniono się ku temu, by pomyśleć to samo o tym, co napisał, krótko: wziąwszy go za jakiegoś dziwacznego prostaczka, całkiem nieszkodliwego, jeżeli się do niczego nie wtrąca, lecz nie całkiem sympatycznego w roli intruza — bez większych skrupułów zepchnięto go na bok, ktoś natomiast mniej uprzejmy od innych, mający więcej z żartownisia, niedostrzegalnym a zręcznym ruchem spłaszczył mu na głowie jego futrzaną czapkę. Nie poprawiając jej, nieznajomy odwrócił się spokojnie i znów napisawszy coś na tabliczce, wyciągnął ją ponownie przed siebie:

MIŁOŚĆ CIERPLIWA JEST, ŁASKAWA JEST

Rozsierdzony jego, jak się wydawało, uporem tłum powtórnie zepchnął go na bok nie bez wyzwisk i kuksańców, przyjętych bez gniewu. Atoli, jak gdyby w końcu śmiertelnie utrudzony mozolnymi próbami narzucenia swej obecności zapalczywym charakterom, nieznajomy jął z wolna zbierać się do odejścia, przedtem jednak zmieniwszy napis na następujący:

MIŁOŚĆ WSZYSTKO ZNOSI

Trzymając tabliczkę jak tarczę przed sobą, obrzucany spojrzeniami i drwinami, krążył wolno po statku, a potem, wykonawszy zwrot, zmienił napis na:

MIŁOŚĆ WSZYSTKIEMU WIERZY

a następnie:

MIŁOŚĆ NIGDY NIE USTAJE

Wyraz „miłość”² pozostawał od początku niestarty, podobnie jak wyryte po lewej stronie cyfry daty, skądinąd dla wygody niewypełnione.

Dla niektórych obserwatorów niesamowitość, jeśli nie obłąkanie, nieznajomego potęgował fakt jego niemoty, a może także i odmienność jego postępowania od — mieszczących się zupełnie w zwyczajnym i zrozumiałym porządku rzeczy — czynności okrętowego golibrody, którego kwaterę pod palarnią, a naprzeciwko baru, dzieliło dwoje drzwi od biura kapitana. Jak gdyby długi, szeroki, kryty pokład, zabudowany po obu stronach pomieszczeniami o wyglądzie sklepów, był jakimś bazarem czy podcieniami w Konstantynopolu, gdzie wykonuje się więcej niż jeden zawód, ów rzeczny golibroda w fartuchu i kapciach, choć na razie w nie najlepszym humorze, bo być może dopiero co wstał był z łóżka, otworzył podwoje swego zakładu i jął przed nim robić porządki. Z pośpiechem człowieka interesu, spuściwszy z trzaskiem okiennice i wystawiwszy pochylony na kształt palmy swój ozdobny słupek w żelaznej oprawie, nie zważając zbytnio na łokcie i stopy tłumu, zakończył czynności, każąc ludziom stać spokojnie w większym oddaleniu, a sam, wskoczywszy na zydel, zawiesił nad drzwiami, na specjalnym gwoździu, jaskrawo iluminowany znak z tektury, umiejętnie przez siebie wykonany, na którym złociła się podobizna brzytwy rozwartej do golenia, jak również, dla dobra ogółu, widniały słowa nierzadko oglądane na lądzie, a zdobiące nie tylko zakłady fryzjerskie:

KREDYTU NIE UDZIELA SIĘ

Napis ów, choć właściwie nie mniej natrętny niż całkiem odmienne napisy nieznajomego, nie wywoływał, jak się zdaje, stosownych drwin czy zaskoczenia, tym bardziej zaś oburzenia, nie mówiąc już o tym, że sądząc z pozorów, nie zjednywał jego autorowi miana prostaczka.

Tymczasem człowiek z tabliczką nieprzerwanie krążył powoli po statku, przy czym nie obeszło się bez zamiany niektórych spojrzeń na drwiny, niektórych drwin na szturchnięcia, niektórych zaś szturchnięć na uderzenia pięścią. Nagle, a właśnie się wtedy odwracał, zawołało nań z tyłu dwóch tragarzy niosących wielki kufer. Kiedy jednak wezwanie, choć głośne, nie odniosło skutku, przypadkowo, a może wręcz przeciwnie, zrzucili swoje brzemię na niego, omal go nie przewracając, on zaś szybkim ruchem ciała, niesamowitym bełkotem i gwałtowną gestykulacją palców niechcący zdradził, że nie tylko jest niemy, lecz także głuchy.

Potem zaś, jakby jednak trochę poruszony dotychczasowym traktowaniem, ruszył naprzód i usadowił się w ustronnym miejscu forkasztelu, u stóp trapu wiodącego na górny pokład, po którym schodzili i wchodzili członkowie załogi, co jakiś czas kończący pełnienie obowiązków.

To, że nieznajomy podróżny zajął owo skromne miejsce, wskazywało jasno, iż choć zdawał się prostakiem, miał pewną świadomość, gdzie się znajduje, mimo że podróżować na pokładzie mógł częściowo dla wygody. Podobnie z tego, że był bez bagaży, mogło wynikać, iż celem jego podróży jest któraś z owych małych przystani położonych o kilka godzin rejsu od St. Louis. Wszelako, choć nie miał przed sobą długiej drogi, zdawał się przecież przybywać z bardzo daleka.

Mimo że jego kremowe odzienie nie było brudne ni w nieładzie, wyglądało jednak na wymięte, prawie wyświechtane, jakby podróżując dniem i nocą z dalekiej krainy za preriami, nieznajomy od dawna nie cieszył się odpoczynkiem w łożu. Minę miał zarazem łagodną i znużoną, od chwili zaś, gdy usiadł, jego twarz coraz bardziej jęła przybierać wyraz roztargniony i senny. Stopniowo zapadał w drzemkę; zwiesił jasnowłosą głowę, łagodny jak baranek rozluźnił członki i wpółoparłszy się o podnóże trapu, legł nieruchomo, podobny do śnieżnego puchu marcowego, co spadłszy po cichutku nocą, zadziwia łagodną bielą ogorzałego gospodarza spozierającego o świtaniu z progu domostwa.Rozdział II, który pokazuje, iż różni ludzie mają różne dusze

— Co za dziwak!

— Biedaczyna!

— Kto to może być?

— Kaspar Hauser.

— Coś takiego!

— Niepospolita twarz.

— Nawiedzony z Utah.

— Szarlatan!

— Wcielenie niewinności.

— Coś znaczy.

— Wywoływacz duchów.

— Kretyn.

— Żal patrzeć.

— Próbuje wzbudzić ciekawość.

— Strzeżcie się go.

— Ani chybi złodziej.

— Endymion za białego dnia.

— Zbiegły więzień, śmiertelnie zmęczony pościgiem.

— Jakub śpiący w Luz.

Takie to epitety, wzajem sobie przeczące, wygłaszało lub wypowiadało w myśli mieszane towarzystwo, zebrane na pobliskim balkonie umieszczonym w poprzek przedniego końca górnego pokładu, które nie było świadkiem wcześniejszych wydarzeń.

Tymczasem podobny do zaklętego człowieka w grobie, beztrosko nieświadom całej paplaniny, cyzelowanej bądź roztrajkotanej, głuchoniemy spał nadal spokojnie, statek zaś odbijał już od brzegu.

Wielki kanał żeglugowy Ving King Czing w Królestwie Kwiatów przypomina częściowo Missisipi, tam gdzie rozlana szeroko rzeka płynie pomiędzy niskimi, porośniętymi gąszczem winorośli brzegami, płaskimi jak flisackie ścieżki, unosząc wielkie wywrotne parowce, udekorowane i wylakierowane wewnątrz niczym cesarskie dżonki.

Ze swym wielkim białym kadłubem o dwóch rzędach małych okien podobnych do otworów strzelniczych, przebitych wysoko nad linią zanurzenia, „Fidèle” mogła wszakże zostać z oddalenia wzięta za jakąś pobieloną wapnem fortecę na pływającej wyspie.

Pasażerowie czyniący gwar na pokładzie wydają się kupcami na giełdzie, z niewidocznych pomieszczeń zaś dobiega coś na kształt brzęczenia pszczół na plastrze miodu. Wspaniałe promenady, sklepione salony, długie galerie, nasłonecznione balkony, sekretne przejścia, pokoje weselne, luksusowe kabiny liczne jak przegródki gołębnika i miejsca ustronne podobne tajnym szufladom w sekretarzyku stwarzają równie dobre warunki dla życia publicznego jak dla odcięcia się od gwaru świata. Licytator, tak samo swobodnie jak fałszerz pieniędzy, mógłby gdzieś tutaj uprawiać swój proceder.

Mimo że trasa jego podróży, licząca tysiąc dwieście mil, rozciąga się od krainy jabłek do kraju pomarańczy, to jednak jak każdy mały prom, z przystanią na lewym i na prawym brzegu, wielka „Fidèle” wciąż przyjmuje dodatkowych pasażerów w zamian za schodzących z pokładu, tak że choć zawsze pełna nieznanych ludzi, ustawicznie zwiększa jeszcze ich liczbę lub zastępuje owych nieznajomych jeszcze bardziej obcymi nieznajomymi, podobnie jak źródła Rio Janeiro, zasilane z gór Cocovarde, wiecznie obfitują w nieznane wody, nigdy wszakże w te same co wszędzie wód owych cząsteczki.

Choć dotychczas, jak zauważono, człowiek w kremowych barwach bynajmniej nie uszedł uwagi, przecież zakradłszy się cichaczem w swe ustronie i zapadłszy tam w sen, z którego się nie budził, zdawał się wyjednać dla siebie łaskę zapomnienia, dar, jakiego rzadko odmawia się tak pokornie jak on proszącym. Tłumy gapiów na brzegu pozostały w wielkiej oddali, widziane jak przez mgłę tłoczyły się niby jaskółki pod okapem, uwagę pasażerów przykuły zaś wkrótce wystrzelające stromo wysokie urwiska i wieże śrutownicze na brzegu Missouri, jak również prostoduszni z wyglądu Missouryjczycy i zwaliści Kentuckijczycy wśród ciżby na pokładzie.

Niebawem — statek przybijał do brzegu na krótko dwa czy trzy razy — ostatnie ulotne wspomnienie śpiącego rozwiało się, on sam zaś, całkiem to możliwe, obudził się i zszedł na ląd; tłum natomiast, jak to zwykle bywa, jął się rozpadać na rozmaite gromady i gromadki, które niekiedy rozpadały się znowu na grupki po cztery, trzy i dwie osoby czy wręcz na pojedynczych ludzi, mimo woli poddając się owemu naturalnemu prawu, zgodnie z którym rozkład sądzony jest tak samo masie jak — z upływem czasu — jej poszczególnym składnikom.

Jak wśród pielgrzymów do Canterbury u Chaucera bądź u owych pątników Orientu przeprawiających się Morzem Czerwonym w stronę Mekki w miesiącu święta, na różnorodności tu nie zbywało. Tubylcy wszelkich odmian i obcokrajowcy, ludzie interesu i rozpustnicy, bywalcy salonów i drwale z leśnej głuszy, łowcy majątków ziemskich i poszukiwacze sławy, łowcy posagów, poszukiwacze złota, łowcy bawołów, łowcy pszczół, poszukiwacze szczęścia, poszukiwacze prawdy i jeszcze od nich wszystkich chytrzejsi łowcy owych wszystkich łowców. Piękne damy w pantofelkach i Indianki w mokasynach, spekulanci z Północy i filozofowie ze Wschodu; Anglicy, Irlandczycy, Niemcy, Szkoci, Duńczycy, handlarze z Santa Fe w pasiastych ponchach i fircyki z Broadwayu w fularach ze złotogłowiu; doskonałej prezencji przewoźnicy z Kentucky i podobni z wyglądu do Japończyków plantatorzy bawełny znad Missisipi; kwakrzy w pełnej gali i żołnierze Armii Stanów Zjednoczonych w pełnym umundurowaniu swoich regimentów; niewolnicy, czarni, mieszańcy pół- i ćwierćkrwi; młodzi hiszpańscy Kreole modnisie i staroświeccy francuscy Żydzi; mormoni i papiści, krezusi i łazarze; żartownisie i żałobnicy, wstrzemięźliwi i hulaki, diakoni i szulerzy; surowi baptyści i glinojady³, szczerzący zęby Murzyni i wodzowie Siuksów o powadze arcykapłanów. Jednym słowem, pstry parlament, sabat wszelkich odmian owego wielokształtnego gatunku pielgrzymów zwanego człowiekiem.

Jak sosna, buk, brzoza, jesion, modrzew, tsuga⁴, świerk, lipa, klon splatają się listowiem w prawdziwej puszczy, tak owe rozmaite gatunki śmiertelników mieszały się w rozmaitości twarzy i odzienia. Tatarska jakby malowniczość, jakaś pogańska pewność siebie i rozpasanie. Tu królował zuchwały i wszechjednoczący duch Zachodu, którego symbolem jest sama Missisipi, co łącząc w sobie strumienie z najodleglejszych i krańcowo różnych stron, zlewa je na chybił trafił w jeden kosmopolityczny i pewny siebie nurt.Rozdział III, w którym pojawiają się rozmaite postaci

W przedniej części statku osobą budzącą czas jakiś pewne zainteresowanie był groteskowy Murzyn kaleka, odziany w zgrzebne płótno stary przesiewacz węgla, z tamburynem w ręku, który skutkiem jakiejś kontuzji nóg skurczył się do rozmiarów psa nowofundlandzkiego. Wełną czarnych poskręcanych włosów i dobroduszną, poczciwą czarną twarzą ocierał się o górne partie bioder podróżnych, wlokąc nogi po pokładzie i grając, jak umiał, na swym instrumencie, wywoływał przecież uśmiech na najbardziej nawet poważnych obliczach. Osobliwie było patrzeć, jak mimo że szpetny, ubogi i bezdomny, znosił los pogodnie, budząc wesołość u niektórych z tłumu, co nie potrafili się cieszyć własnym trzosem, ogniskiem domowym, drgnieniami serca, całą swą majętnością, wliczając w to zdrowe członki.

— Jak cię zwą, staruszku? — zagadnął poganiacz bydła o pąsowej twarzy, kładąc wielką czerwoną rękę na wełnistej czuprynie kaleki, jakby to był kędzierzawy łeb czarnego wołka.

— Zowią mnie Czarną Gwineą.

— A kto jest twoim panem, Gwineo?

— Jestem pies bezpański.

— Wolny pies, hę? Cóż, żal mi ciebie, Gwineo. Bezpańskim psom kiepsko się powodzi.

— O, tak, dobry panie, o, tak. Ale zerknijcie no na te kulasy, panie. Który z dżentelmenów chciałby być ich właścicielem?

— A gdzie mieszkasz?

— Jak wybrzeże długie, dobry panie, tyle że teraz jadę odwiedzić brata przy jednej przystani. A tak to głównie przemieszkuję w mieście.

— W St. Louis, co? A gdzie tam sypiasz po nocach?

— Przy piecu jednego zacnego piekarza, dobry panie.

— Przy piecu? Czyim to, jeśli łaska? Rad bym wiedzieć, który to piekarz wypieka w swym piecu taki czarny chleb prócz białych bułeczek. Kimże jest ten tak miłosierny piekarz, proszę ciebie?

— Otóż i on. — Uśmiechnięty od ucha do ucha Murzyn podniósł tamburyn wysoko nad głowę.

— Słońce jest tym piekarzem, co?

— Tak, panie. Nim biedny stary czarnuch ułoży się do snu na chodniku, ten dobry piekarz wygrzewa mu kamienie w mieście.

— Ale tak może być tylko letnią porą, staruszku. A zimą, gdy nadchodzą z brzękiem i grzechotem lodowaci Kozacy? A zimą, staruszku?

— Zimą stary biedny czarnuch okropnie się trzęsie, mój dobry panie. Och, nie mów mi o zimie, panie — odrzekł, drżąc na samo wspomnienie, i powlókł się ku najgęstszej ciżbie, podobny do na wpół zamarzniętej czarnej owcy, co toruje sobie drogę do przytulnego legowiska w samym środku białego stada.

Jak dotąd nie uzbierał wiele grosza, a mniej uprzejmi podróżni spośród znajdujących się w tej części statku, przywykłszy w końcu do jego dziwnego wyglądu, jęli tracić dlań zainteresowanie, gdy nagle w dwójnasób rozbudził ich pierwotną ciekawość; uciekłszy się do fortelu, przypadkiem albo i umyślnie rodził szczególną pokusę zarazem odwrócenia uwagi i okazania miłosierdzia, choć bardziej jeszcze niż kalekie nogi sprowadzało go to do poziomu psa. Krótko mówiąc, jak z wyglądu psa przypominał, tak teraz na wesołą modłę zaczęto się z nim jak z psem obchodzić. Wciąż powłócząc nogami, przystawał to tu, to tam wśród tłumu, odrzucając w tył głowę i rozwierając usta na podobieństwo słonia, któremu w menażerii rzucają jabłka. Rozstępując się przed nim, ludzie grali z nim w łapanie grosików, przy czym usta kaleki były w tej grze zarazem celem i sakiewką, on zaś sam każdego umiejętnie schwytanego przez siebie miedziaka witał brawurowym uderzeniem w tamburyn. Przyjmować jałmużnę to ciężka próba, atoli jeszcze cięższą próbą być musi, gdy obowiązani jesteśmy okazywać szczęśliwość i wdzięczność, przyjmując jałmużnę; Murzyn jednak, jakiekolwiek były jego sekretne uczucia, dławił je w sobie, zatrzymując każdego miedziaka w ustach. Był przy tym cały czas właściwie uśmiechnięty i zadrżał tylko raz czy dwa, a to wtedy, gdy niektóre monety, ciśnięte przez co bardziej rozbawionych jałmużników, lądowały kłopotliwie blisko zębów. Że nie okazywał wtedy wielkiej radości, było spowodowane tym, iż ciśnięte w ten sposób grosiki okazywały się guzikami.

Gdy owa zabawa w dobroczynność trwała jeszcze w najlepsze, jakiś chromy osobnik o świdrujących oczach i kwaśnym obliczu — mógł to być zwolniony urzędnik celny, który pozbawiony raptem odpowiednich środków utrzymania, jął się wreszcie mścić na władzach i rodzaju ludzkim, stając się przykry dla otoczenia, albowiem podejrzewał albo nienawidził wszystkiego i wszystkich — ów prymitywny nieszczęśnik, poczyniwszy kilka nędznych uwag pod adresem Murzyna, jął gderać coś o tym, że jego kalectwo to blaga, za którą kryje się interes. Słowa te podziałały bezzwłocznie jak kubeł zimnej wody na dobrotliwe swawole uczestników zabawy.

To jednak, że podejrzenia owe wysunął osobnik, który sam się poruszał na drewnianej nodze, nie zdawało się dziwić nikogo z obecnych. Iżby kalecy mieli być spośród wszystkich ludzi najbardziej koleżeńscy lub przynajmniej aby się powstrzymali od rozrywania towarzysza niedoli na strzępy, krótko mówiąc — iżby mieli okazać odrobinę współczucia we wspólnym nieszczęściu, nie przyszło na myśl temu towarzystwu.

Tymczasem twarz Murzyna, na której malowało się wcześniej coś więcej niźli cierpliwa dobroduszność, przybrała wyraz najgłębszej rozpaczy, znamionujący wielkie utrapienie ducha. Zepchnięta dotąd do poziomu zwierzęcia owa fizjonomia psa nowofundlandzkiego przybrała teraz wyraz biernej bezradności, jak gdyby instynkt był jej podpowiedział, iż słuszność czy niesłuszność mogą mieć niewiele wspólnego z jakimikolwiek nastrojami, którym mogą się oddawać osobnicy o niepospolitej inteligencji.

Wszelako instynkt, lubo znający się na rzeczy, jest przecież nauczycielem, który zajmuje miejsce poniżej rozumu, co sam przemawia doniosłymi słowami Lizandra, po tym jak w komedii Puk uczynił zeń mędrca swym zaklęciem:

„Wolą człowieka rządzi jego rozum”⁵.

A przeto, mimo że tak raptownie może ulec zmianie nastawienie ludzi, to nie zawsze nastrój, lecz i pogłębiony osąd — jak w wypadku Lizandra czy powyższym — kieruje nimi.

Tak, jęli się przyglądać Murzynowi całkiem zaintrygowani, gdy — ośmielony takim dowodem skuteczności swych słów — człowiek z drewnianą nogą pokuśtykał żwawo w jego stronę i z miną pedla byłby — ażeby dowieść na miejscu rzekomego oszustwa — zdarł z Murzyna odzienie, a potem przepędził go precz, został jednak powstrzymany przez krzyk tłumu, który wziął teraz stronę biedaka, choć przedtem zwrócił się był prawie w całości przeciw niemu. Toteż człowiek z drewnianą nogą został zmuszony do wycofania się, reszta zaś, stwierdziwszy, iż stała się wyłącznym sędzią w tej sprawie, nie mogła nie skorzystać ze sposobności odegrania tej roli. Nie dlatego, że jest ludzką słabością rozkoszować się sądzeniem kogoś przed oblicze sądu pozwanego — a kimś takim był teraz niechybnie ów nieszczęsny Murzyn — lecz dlatego, iż dziwnie wyostrza to ludzką zdolność postrzegania, gdy zamiast trzymać się z boku, dopuszczając, żeby widok surowości, z jaką obchodzi się z rzekomym winowajcą jakiś pierwszy lepszy sędzia, poruszył uczucia dla bliźnich — tłum uznaje się nagle za sędziego w danej sprawie, jak zdarzyło się onegdaj w Arkansas, gdzie pewnego człowieka uznano na mocy prawa za winnego mordu, lecz że wyrok ten ludzie znaleźli niesprawiedliwym, człek ów został uratowany od śmierci, po czym dotychczasowi obrońcy sami jęli go badać, uznali, jak się okazało, za bardziej obciążonego winą, niźli uczynił to sąd, i przystąpili do egzekucji. Tym to sposobem widok szubienicy z człowiekiem powieszonym przez własnych obrońców stał się prawdziwą przestrogą.

Do takiej wszakże skrajności czy czegoś do niej podobnego tłum na statku się nie posunął, zadowoliwszy się tymczasem jawnym przesłuchaniem Murzyna, od którego zażądano jakiegoś papieru poświadczającego czarno na białym, że jego kalectwo jest prawdziwe.

— Nie, nie, biedny stary czarnuch nie ma takich drogocennych papierów! — wyjęczał kaleka w odpowiedzi.

— Ale czy nie ma tu nikogo, kto mógłby rzec słówko w twej obronie? — spytał świeżo przybyły z innej części statku młody duchowny Kościoła episkopalnego w długiej, dopasowanej czarnej szacie; drobnej budowy, lecz męskiego wyglądu, twarz miał czystą, oczy błękitne, jego powierzchowność określały zgodne rządy niewinności, wrażliwości i przytomności umysłu.

— O tak, o tak, szanowny panie — odrzekł skwapliwie, jak gdyby jego pamięć, przed chwilą jeszcze zlodowaciała od chłodu miłosierdzia, równie niespodzianie stopniała teraz pod wpływem pierwszego życzliwego słowa podobnego odwilży. — O tak, tak, jest tu na pokładzie jeden bardzo dobry, bardzo zacny pan z krepą przy kapeluszu, jest też dżentelmen w burym palcie i białym krawacie, co mnie dobrze zna, i jeden taki dżentelmen z dużą książką, i zielarz, i pan w modrej kamizeli, i pan z mosiężnym talerzem, i pan w liliowym przyodziewku, i jeden pan żołnierz, i jeszcze dużo, dużo dobrych zacnych panów, co mnie znają i rzekną słówko w mej obronie, niech ich Bóg błogosławi. Tak, oni mnie znają tak samo dobrze, jak biedny stary czarnuch zna samego siebie, niech go Bóg ma w opiece! Idźżeż ich poszukać — dodał — i niech zaraz przyjdą, żeby wam wszystkim, szanowni państwo, pokazać, że biedny stary czarnuch naprawdę zasługuje na wasze zaufanie, łaskawi panowie.

— Ale jakim cudem odszukamy tych wszystkich ludzi w takim wielkim tłumie? — brzmiało pytanie kolejnego świadka wydarzeń, z parasolem w ręku. Był to człek w średnim wieku, z wyglądu prowincjonalny kupiec, który choć z natury obdarzony dobrym samopoczuciem, stał się co najmniej ostrożny pod wpływem nienaturalnie złego humoru zwolnionego z pracy celnika.

— Kimże to jesteśmy, byśmy mieli ich szukać? — zawtórował z nutą przygany w głosie młody duchowny. — Pójdę odszukać jednego z nich na początek — dodał szybko i z dostojnym pośpiechem, dostosowując uczynki do słów, jął się oddalać.

— Z motyką na słońce! — wychrypiał człek z drewnianą nogą, przybliżając się znowu. — Ani jednego z nich nie ma na tym statku. Czyż pierwszy lepszy żebraczyna miał kiedykolwiek tak znakomitych przyjaciół, i to bez liku? Jeżeli tylko zechce, może chodzić całkiem szybko, o niebo szybciej ode mnie, ale łgać potrafi jeszcze szybciej. To jakiś biały kombinator, powykręcany i pomalowany na przynętę. On i jego kamraci to wszystko lipa.

— Czyż nie ma w tobie ani krzty miłosierdzia, przyjacielu? — spytał stłumionym głosem, co w szczególny sposób kontrastował z jego nieujarzmioną osobą, pastor metodysta i podszedł bliżej. Był to człek wysoki, muskularny, o wojowniczym wyglądzie, Tennessyjczyk z urodzenia, który podczas wojny meksykańskiej zaciągnął się na ochotnika jako kapelan ochotniczego regimentu strzelców.

— Co innego miłosierdzie, co innego prawda — odparł ten z drewnianą nogą. — Powiadam wam, że to łobuz.

— Czemuż jednak, przyjacielu, nie tłumaczyć tego biedaczyny z większym miłosierdziem? — zapytał podobny do żołnierza metodysta, z coraz większym trudem zachowując pokojowe nastawienie wobec tego, który w tak niewielkim stopniu zdawał się uprawniony do opryskliwości. — Wygląda na uczciwego, nieprawdaż?

— Co innego wygląd, co innego fakty — rzucił tamten oschle. — A co do tłumaczenia, czymże tłumaczyć łobuza jak nie tym, że łobuz?

— Nie bądźże jak oset⁶ — nalegał metodysta, mniej już jednak cierpliwie. — Odrobinę miłosierdzia, człowiecze.

— Zabierzże sobie swoje miłosierdzie, gdzie jego miejsce: do nieba! — warknął tamten szatańskim głosem. — Tu, na ziemi, prawdziwe miłosierdzie chodzi ślepe, fałszywe zaś ciągle knuje. Kierując się miłosierdziem, litościwy głupiec sądzi, że ten, co go zdradza pocałunkiem, jest w nim zakochany, a miłosierny nikczemnik składa przed sądem miłosierne zeznania na korzyść kamrata.

— Ani chybi, przyjacielu — odparł czcigodny metodysta, z wielkim wysiłkiem powstrzymując rosnące oburzenie. — Ani chybi zapominasz o sobie, mówiąc delikatnie. Odnieś to do siebie samego — ciągnął z pozornym spokojem, drżąc niemal z oburzenia. — Załóżmy teraz, że nie okazałbym wcale miłosierdzia, sądząc cię według twych własnych słów. Jak myślisz, za jakiegóż to bezlitosnego niegodziwca uznałbym ciebie?

— Niewątpliwie — odpowiedział, szczerząc zęby, człowiek z drewnianą nogą — za jednego z tych bezlitosnych ludzi, którzy utracili pobożność w taki sam prawie sposób, w jaki szachraj traci uczciwość.

— A mianowicie, przyjacielu? — Duchowny starał się poskromić swą wrodzoną grzeszną naturę, jakby to był dog angielski, co się wpił w jego szyję.

— Niech cię o to głowa nie boli! — odparł tamten z drwiną. — Wszak nie wszystkie konie są bez skazy, tak samo jak nie wszyscy ludzie są dobrzy. A kiedy bliżej się nimi zająć, to niektóre rzeczy okazują się zaraźliwe. Jeśli ty mnie znajdziesz cnotliwym oszustem, ja uznam ciebie za dobrotliwego mędrca.

— To insynuacja.

— Zbity z pantałyku, wychodzisz na większego głupca.

— Nicponiu! — wykrzyknął duchowny, kipiąc prawie z oburzenia. — Bezbożny grzeszniku! Gdyby nie miłosierdzie, zwymyślałbym cię, jak na to zasługujesz.

— Doprawdy? — rzucił z drwiącym uśmieszkiem człowiek z drewnianą nogą.

— Ano. Nauczę cię miłosierdzia od razu tutaj — ryknął sprowokowany metodysta, chwycił raptem nieznośnego oponenta za kołnierz wyświechtanego płaszcza i potrząsnął nim, aż drewniana noga zadudniła o pokład jak kręgle. — Wziąłeś mnie za takiego, co nie walczy, no nie? Myślałeś, ty nędzny tchórzu, że możesz bezkarnie używać sobie na chrześcijaninie. Poznasz swój błąd! — Tu nastąpiło kolejne tęgie potrząśnięcie.

— Dobrze powiedziane, jeszcze lepiej wykonane, żołnierzu Kościoła! — krzyknął ktoś.

— Biały kołnierzyk przeciwko doczesnemu światu! — wykrzyknął ktoś inny.

— Brawo, brawo! — krzyczano chóralnie z podobnym entuzjazmem, biorąc stronę śmiałego orędownika miłosierdzia.

— Głupcy! — ryknął z gniewem w stronę ciżby człowiek z drewnianą nogą, wyrywając się metodyście. — Stado głupców! Pod komendą kapitana głupców na tym statku głupców!

Z takimi to okrzykami na ustach, po których nastąpiły czcze pogróżki pod adresem upominającego, człek ów — słuszna ofiara sprawiedliwości — pokuśtykał dalej, uznawszy, iż dalszy spór z taką hałastrą jest dlań uwłaczający. Lecz za pogardę odpłacono mu z nawiązką, ścigając go gwizdami, w czym dzielny metodysta nie wziął udziału, zadowoliwszy się reprymendą, gdyż (pomijając głębsze powody) zbyt był wielkoduszny na to. Wskazując w stronę oddalającego się, tak zawziętego w uporze człowieka, rzekł:

— Oto odchodzi, powłócząc swą jedyną nogą, która symbolizuje jednostronność jego zapatrywań na człowieka.

— Zaufajcie tylko malowanemu oszustowi — odkrzyknął tamten z oddalenia, pokazując na czarnego kalekę — a ja się już pomszczę.

— Ale my nie będziemy mu ufali — odkrzyknął ktoś.

— Tym lepiej! — Tamten się roześmiał. — Słuchajcie, wy tam! — dorzucił, zatrzymując się raptem. — Słuchajcie no, nazwano mnie ostem. Bardzo dobrze. I to nielichym: jeszcze lepiej. I niezgorzej wytrzęsiono tu między wami ten oset: to najlepsze ze wszystkiego. Kto śmie zaprzeczyć, że wytrzęsiono także trochę nasion; czyż nie zakiełkują? A kiedy zakwitną, czyż nie zetniecie młodych ostów i czyż nie wzrosną jeszcze bujniej? To dla nich zachęta i pochlebstwo. A kiedy od moich ostów pękać już będą wasze zagrody, no to co wtedy; będziecie musieli porzucić swoje domy!

— Co to wszystko ma znaczyć? — zapytał prowincjonalny kupiec, wytrzeszczając oczy.

— Nic takiego, tropiony wilk wyje na odchodnym — odrzekł metodysta. — Złość, dużo złości, która jest kulawym dziecięciem złego serca tego niedowiarka. To uczyniło zeń szaleńca. Podejrzewam, że to grzesznik z natury. O, przyjaciele — wzniósł ręce jak na kazalnicy — o, najmilsi, jakąż przestrogą jest dla nas to żałosne widowisko w postaci owego szaleńca. Wyciągnijmy morał z tej nauki, a czyż nie brzmi on tak: jeśli prócz braku zaufania do Opatrzności jest cokolwiek, przed czym człowieka ma strzec modlitwa, to przed brakiem zaufania do człowieka. Odwiedzałem domy wariatów wypełnione tragicznymi melancholikami i widziałem, czym się kończy podejrzliwość. Widziałem cynika, który w swym ponurym obłędzie mamrotał coś w kącie; stał tam jak wryty latami ze zwieszoną głową, kąsając własne wargi, istny szakal, a z kąta naprzeciwko co chwila wykrzywiał się w jego stronę inny wariat.

— Co to za przykład — szepnął ktoś.

— Tymon by się przestraszył — brzmiała odpowiedź.

— Ooo… dobrzy panowie, czy nie macie za grosz zaufania do biednego starego czarnucha? — wyjęczał powracający Murzyn, który w czasie ostatnich wydarzeń rzucił się przerażony do ucieczki.

— Zaufania do ciebie? — zawtórował ów, co szeptał; nastrój raptownie zmienił się, jakby zgęstniał. — To się jeszcze zobaczy.

— Coś ci powiem, Murzynie — rzekł podobnie zmienionym tonem ten, co odpowiedział był szeptającemu. — Ten tam — wskazał w stronę drewnianej nogi — to niewątpliwie niezgorszy gbur i nie chciałbym być podobny do niego, ale to nie znaczy, że ty absolutnie nie jesteś jakimś czarnym Jeremiaszem Oszustowskim⁷.

— To nic a nic nie ufacie biednemu staremu czarnuchowi?

— Nim zaczniemy ci ufać — rzekł ktoś trzeci — poczekamy, co też nam powie ów dżentelmen, który poszedł szukać jednego z twych przyjaciół, co by się ujął za tobą.

— W takim razie — powiedział ktoś czwarty — będziemy tu pewnikiem czekali do Bożego Narodzenia. Nie zdziwiłbym się, gdybyśmy więcej nie ujrzeli tego dżentelmena. Jakiś czas będzie szukał na próżno, potem stwierdzi, że zrobiono zeń głupca, i nie wróci do nas po prostu ze wstydu. W rzeczy samej i ja miałem niejakie wyrzuty sumienia względem tego czarnucha. Jest w nim coś niesamowitego.

Murzyn raz jeszcze jęknął i odwracając się w rozpaczy od ostatniego mówcy, w błagalnym geście chwycił za rąbek szaty metodysty. Lecz i w tym roznamiętnionym przedtem orędowniku zaszła jakaś zmiana. Z miną niepewną i zakłopotaną wodził w milczeniu wzrokiem po suplikancie, wobec którego w jakiś dziwny sposób, może pod wpływem instynktu, odżyła ogólna nieufność — i to ze zdwojoną siłą.

— Nic a nic nie ufacie biednemu staremu czarnuchowi — jęknął znowu Murzyn i wypuściwszy z ręki skraj szaty, obracał się wkoło z błagalną miną.

— Owszem, mój biedaku. Ja mam do ciebie zaufanie — wykrzyknął wspomniany już kupiec z prowincji, któremu Murzyn, niemal na kolanach błagający o litość, wydał się tak ludzki, że przemówiło to na jego korzyść. — A oto mały dowód mego zaufania. — Ścisnąwszy pod pachą parasol i zanurzywszy dłoń w kieszeni, wyłowił z niej sakiewkę, a także, przypadkowo, swą handlową wizytówkę, która niezauważona spadła na pokład. — Proszę, proszę, mój biedaku — ciągnął, wyjmując pół dolara.

Twarz kaleki zajaśniała — wdzięczna nie mniej za dobroć niż za monetę — niby wypolerowany miedziany rondel; zbliżywszy się do ofiarodawcy z wyciągniętą ręką, Murzyn przyjął jałmużnę, kikutem następując zarazem, jakby nieświadomie, na bilet wizytowy.

Spełniony wbrew ogólnym nastrojom dobry uczynek kupca nie pozostał chyba bez nieprzyjaznej odpowiedzi tłumu, albowiem zdawał się zawierać w sobie coś z przygany. Znowu, i to z większą niźli kiedykolwiek zawziętością, podniósł się krzyk na Murzyna, on zaś ponownie jął lamentować i jęczeć błagalnie, powtarzając między innymi, że jego przyjaciele, których częściową listę już przedstawił, wstawiliby się z własnej woli za nim, gdyby tylko ktoś ich odszukał.

— A czemu sam ich nie poszukasz? — zapytał gburowaty przewoźnik.

— Jakże mam ich sam odnaleźć? Przyjaciele biednego starego, kulawego czarnucha muszą przyjść do niego. Och, gdzie się podział ten dobry człowiek z krepą przy kapeluszu, przyjaciel czarnucha?

W tejże chwili steward uderzył w dzwon pokładowy, wzywając wszystkich, którzy nie posiadali jeszcze biletu, by stawili się w biurze kapitana; wezwanie rychło przerzedziło tłum wokół czarnego kaleki, który zostawszy sam, zginął z oczu, mając prawdopodobnie to samo co reszta do załatwienia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: