- promocja
Oszustwo - ebook
Oszustwo - ebook
Wyjątkowa bohaterka. Niepowtarzalne emocje. Triumfalny powrót Zadie Smith.
Bestseller „New York Timesa” i „Sunday Timesa”.
Na co dzień wiedzie życie gosposi i nieformalnej redaktorki grafomańskich powieści, ale tajemnicza wdowa Elisabeth Touchet spowita jest mrokiem – odejście męża, śmierć dziecka, romans z kuzynem i z jego żoną. Tylko ona widzi coś, czego nie potrafią dostrzec inni. Niekonwencjonalna, o ciętym języku i nieprzeciętnej inteligencji Elisabeth niestrudzenie szuka godnego siebie miejsca. Ma odwagę, by pragnąć niedozwolonegow świecie, w którym żądzą mężczyźni, prasa i konwenanse.
Oszustwo to tylko pozornie powieść historyczna, tak naprawdę Zadie Smith snuje śmiałą i wnikliwą opowieść o ponadczasowej tęsknocie za możliwością tworzenia własnych reguł i życia po swojemu.Pieczołowicie odtworzona dziewiętnastowieczna Anglia stanowi doskonałą scenerię dla pasjonującej opowieści o fake newsach, manipulacji i dociekaniu prawdy w świecie, w którym wszyscy kłamią. Pierwszą od prawie dekady powieścią Zadie Smith dowodzi swojego mistrzostwa.
Pisarka u szczytu swoich możliwości. „The Telegraph”
Genialna nowa pozycja w dorobku Smith. To nie zwrot w pisarstwie autorki, lecz świadectwo rozmachu jej talentu. „Los Angeles Times”
Dickens może i nie żyje, ale Smith na szczęście ma się dobrze. „The New York Times Book Review”
Smith łączy wartkość narracji z ostrzem satyry. To intrygujące zestawienie lekkiego, zręcznego pióra i pracochłonnej konstrukcji. „The Guardian”
Opowieść o inteligentnej kobiecie w kulturze, która nie jest zainteresowana bystrymi, inteligentnymi kobietami.„The Washington Post”
Podobnie jak debiutancka powieść Smith Oszustwo to historia o tym, czym jest życie i miłość w XXI wieku. „Financial Times”
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8367-171-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wielka dziura
Przed drzwiami stał umorusany chłopak. Na upartego może i dałoby się wyszorować go z brudu, ale z tych wszystkich pomarańczowych piegów już nie. Wyglądał na nie więcej niż czternaście lat, stał na wątłych, chwiejnych nożynach jak u marionetki i uparcie wychylał się do środka, nanosząc sadzę do korytarza. Mimo to kobieta, która otworzyła drzwi – łatwo popadająca w rozbawienie, wrażliwa na piękno – stwierdziła, że nie potrafi czuć do niego pogardy.
– Tyś od Tobina?
– Tak jest, proszę panią. Ja w sprawie sufitu. Zawalił się, czy tak?
– Toż to miało być dwóch ludzi!
– Wszyscy w Londynie, proszę panią. Rury kładą. W Londynie od cholery roboty koło kanalizacji, proszę panią…
Naturalnie zauważył, że choć nieznajoma jest staruszką, to nie porusza się ani nie mówi jak staruszka. Jędrne piersi, urodziwa twarz z nielicznymi zmarszczkami, czarne włosy. Nad brodą zwrócony do góry półksiężyc. Za dużo sprzecznych informacji jak na rozum młodego chłopaka. Pochylił się nad trzymaną w dłoni kartką i zaczął ostrożnie sylabizować:
– Numer jeden, Saint James-es Villas, Saint James-es Road, Tunbridge Wells. Nazwisko Touch-it, zgadza się?
Z wnętrza domu dobiegło gardłowe „ha”! Kobieta ani drgnęła. Chłopakowi wydała się kuta na cztery nogi i sroga, jak większość Szkotek.
– Wszystkie sposoby wymowy godności mego zmarłego męża są niedorzeczne. Osobiście preferuję francuską.
Wtem za staruszką w korytarzu pojawił się korpulentny brodaty mężczyzna. W szlafroku i kapciach, z siwymi bokobrodami i gazetą w ręku zdecydowanym krokiem szedł w kierunku świetlistej oranżerii. W ślad za nim podążały dwa szczekające zajadle spaniele king charles.
– Kuzynko, widzę, żeś tego ranka nieswoja i drażliwa! – rzucił przez ramię i zniknął.
Kobieta zwróciła się do gościa z nową energią:
– To dom pana Ainswortha. Gospodyni tu jestem, Eliza Touchet. Na drugim piętrze mamy wielką dziurę – istny krater. Idzie o zabezpieczenie konstrukcji drugiego piętra. Ale to robota dla co najmniej dwóch ludzi, com wyjaśniła w swej wiadomości.
Chłopak zamrugał głupkowato.
– Czy to nie przez one wszytkie księgi?
– Już nie twoje zmartwienie przez co. Dziecko, czyś ty w ostatnim czasie wchodził na jakiś komin?
Przybysz poczuł się urażony „dzieckiem”. Tobin’s była renomowaną firmą: robił już przecież listwy przypodłogowe w Knightsbridge.
– Słyszał żem, co to nagły wypadek i trza działać na gwałt. Zwykle jest jakie wejście dla służby…
Tupet, ale pani Touchet była rozbawiona. Pomyślała o szczęśliwszych czasach w starym wspaniałym Kensal Rise. A potem o mniejszym, urokliwym Brighton. Następnie o obecnej sytuacji, w której żadne okno nie pasuje do ramy. Pomyślała o uwiądzie i o tym, że była z nim nierozerwalnie złączona. Z jej twarzy wyparował uśmiech.
– Gdy wstępujemy w progi przyzwoitego domu – zauważyła, podnosząc poły sukni ze stopnia, aby ominąć naniesiony przez chłopca brud – roztropność każe przygotować się na każdą ewentualność.
Chłopak zdjął czapkę. W taki gorący dzień września trudno zebrać myśli. Hańba, że w taki dzień trza kiwnąć palcem! Poślą cię do takiej suki, co by cię na próbę wystawić, a wrzesień w kółko ino robota.
– To jak, wolno mi wchodzić czy nie wolno? – wymamrotał w czapkę.2
Najmłodsza z Ainsworthów
Czarno-białymi rombami przedpokoju przeszła dziarsko do schodów, pokonując po dwa stopnie naraz i nie dotykając poręczy.
– Jak cię wołają?
– Joseph, proszę panią.
– Ciasno tu, bacz na obrazy.
Książki piętrzyły się na podeście niczym druga ściana. Obrazy przedstawiały Wenecję, miejsce, w którego istnienie zawsze powątpiewał, ale skoro już w tylu domach widziało się te stare zakurzone ryciny, to trzeba je było przyjmować na wiarę. Żal mu było włoskich chłopców. No bo jak tu kłaść płytki na progu, pod który podchodzi woda? Jak wykonać instalację, skoro nie ma piwnicy, do której dałoby się pociągnąć rury?
Dotarli na miejsce bibliotecznej katastrofy. Pieski – choć wyglądały na głupie – podbiegły tylko do krawędzi wyrwy i ani kroku dalej. Joseph próbował stanąć tak, jak zrobiłby to Tobin, z szeroko rozstawionymi nogami i założonymi rękami, kiwając żałośnie głową na widok tej dziury, tak jak można by kiwać głową nad kobietą upadłą lub rynsztokiem.
– Co tu książek! Na cóż mu ich tyla?
– Pan Ainsworth jest pisarzem.
– Co… że niby je wszystkie własnymi rękami napisał?
– Zdumiewająco sporo.
Chłopak zrobił krok naprzód, by zajrzeć do krateru, jakby zerkał znad krawędzi wulkanu. Dołączyła do niego. Na tych półkach do niedawna spoczywały trzy rzędy książek historycznych: królowie, królowe, stroje, żywność, zamki, plagi i wojny minionych epok. Ale bezpośrednią przyczyną katastrofy była bitwa pod Culloden. Wszystko, co napisano o Bonnie Prinsie Charliem, znajdowało się teraz w salonie na parterze, przyprószone tynkiem lub uwięzione w objęciach perskiego dywanu biblioteki, który zawisnął w dziurze w podłodze, tworząc ogromny dyndający kształt, przypominający odwrócony balon na ogrzane powietrze.
– No, tera pani widzi, proszę panią, i za pozwoleniem – podniósł zakurzoną książkę i obracał ją w dłoni z miną prokuratora – już sam ciężar tej literatury… toż to diabelnym będzie obciążeniem dla domu, pani Touchet. Diabelnym.
– Masz zupełną rację.
Czy się z niego naśmiewała? Być może „literatura” nie było właściwym słowem. Być może źle je wypowiedział. Zniechęcony, upuścił książkę, uklęknął i wyjął miarkę, aby określić wielkość dziury.
Gdy się prostował, do pomieszczenia wbiegła mała dziewczynka, która poślizgnęła się na resztkach parkietu i przewróciła indyjską paproć. Ścigała ją urodna, piersiasta istota w fartuchu, której udało się złapać dziecko na chwilę przed tym, nim by wpadło do dziury w samym środku domu.
– Claro Rose! Toć gadałam ci, nie wolno! Bardzo przepraszam, Elizo.
Słowa te były skierowane do drażliwej Szkotki, która odpowiedziała:
– Nic się nie stało, Sarah, ale może już czas, by Clara się zdrzemnęła.
Mała osóbka, czując w pasie mocno przytrzymujące ją dłonie, krzyknęła:
– Nie, mamusiu, NIE! – zdawało się jednak, że zwraca się do służącej.
Chłopiec z firmy Tobin’s stracił wszelką nadzieję na zrozumienie tego osobliwego domu. Patrzył, jak służąca zbyt mocno chwyta dziecko za nadgarstek, jak to miały w zwyczaju matki za jego czasów. Odeszły.
– Najmłodsza z Ainsworthów – wyjaśniła gospodyni, poprawiając paproć.
Bonnie Prince Charlie to Karol Edward Ludwik (1720–1788), zwany Młodszym Pretendentem, wywodzący się ze szkockiej dynastii Stuartów pretendent do tronu brytyjskiego jako Karol III. Dowodził szkockimi powstańcami w bitwie pod Culloden (1746), która przypieczętowała klęskę jakobitów (przyp. tłum.).3
Nowy duch epoki
Na parterze przy niedojedzonym śniadaniu leżał porzucony „The Morning Post”. William siedział pogrążony w zadumie, z krzesłem skierowanym w stronę okna. Na kolanach miał brązowy papierowy pakunek. Na dźwięk otwieranych drzwi się wzdrygnął. Czyż nie była po to, by oglądać go pogrążonym w smutku?
– Tu jesteście! Elizo, drogie panie! Jużem myślał, żeście mnie porzuciły…
Do jego stóp przybiegły zasapane psy. Nie spojrzał na nie ani ich nie pogłaskał.
– Ech, obawiam się, że to zajmie co najmniej tydzień, Williamie.
– Hm?
– Strop. Tobin przysłał jednego tylko chłopaka.
– Aaa. – Kiedy sięgnęła po naczynia po jego śniadaniu, wyciągnął rękę, żeby ją powstrzymać.
– Nie trzeba. Sarah to zabierze. – Potem wstał i odszedł, sunąc w kapciach cicho niczym duch.
Coś było nie tak. W pierwszym odruchu sprawdziła gazetę. Przeczytała pierwszą stronę i przejrzała resztę. Żaden przyjaciel nie umarł nagle ani nie odniósł niepokojąco dużego sukcesu. Żadnych niezwykłych ani szczególnie przygnębiających wiadomości. Szersze kręgi robotników miały uzyskać prawo wyborcze. Zapowiadano koniec zsyłek przestępców do kolonii karnych. Okazało się, że Pretendent nie mówi ani słowa po francusku, chociaż prawdziwy Roger Tichborne lata dziecięce spędził we Francji. Odłożyła wszystko z powrotem na tacę. Jeśli dobrze rozumiała, Sarah powzięła przekonanie, że tace ze śniadaniem są teraz poniżej jej godności. A że w miejsce Sarah nie zatrudniono żadnej służącej, więc czynność ta spadła na panią Touchet.
Odwracając się w stronę wyjścia, potknęła się o coś. Paczka. Książka – rozpakowana jedynie na tyle, by było widać tytuł: _Nowy duch czasu, przez R.H. Horne’a_. Dawno nie widziała tej publikacji, choć nie na tyle dawno, by jej nie pamiętać. Podniosła tom i rozejrzała się ukradkiem po pokoju – nie bardzo wiedziała dlaczego. Otwierając książkę, miała nadzieję, że się myli lub że to może nowe wydanie. Ale był to ten sam tom krytyki literackiej i z tą samą, zamieszczoną pod koniec lapidarną niepochlebną notką poświęconą jej biednemu kuzynowi.
Dwadzieścia lat temu publikacja tej książki zaledwie zmąciła atmosferę pewnej proszonej kolacji i odrobinę nadpsuła następny ranek. W tamtych czasach Williama nie można było tak łatwo przygasić. Przyłożyła do siebie obie części rozdartego papieru pakowego. Żadnego stempla pocztowego. Książka była jednak zaadresowana – wyraźnym pismem odręcznym – do człowieka, którego twórczość podsumowano w niej jako „zasadniczo nudną, a chwilami odstręczającą”.4
Pani domu
Dopust boży w domu w Tunbridge: wszystko słychać, z każdego pomieszczenia, na górze i na dole. William co rano koło jedenastej wyprowadzał psy. Gdy tylko zamknęły się frontowe drzwi, pani Touchet poszła sprawdzić Sarah. Zastała ją klęczącą z dzieckiem w salonie na parterze, otoczoną walającymi się bezładnie książkami o ponadrywanych grzbietach. Książki były układane w trzy stosy, najwyraźniej według wielkości. Pani Touchet zapytała, czy mogłaby w czymś dopomóc.
– Świetnie se radzimy, podziękować, Elizo, znaczy się świetnie bez ciebie… No i, rzecz jasna, zara będziesz miała lunch na głowie. – Lunch także spadał teraz na panią Touchet. – Ho, ho, Claro! Patrzajże na te! To dzieła twego tatki! Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth, Ainsworth.
Przynajmniej tyle nieboraczka potrafiła przeczytać. Jej twarz promieniała dumą. Eliza nie znosiła swojej kompulsywnej potrzeby poprawiania rozmówców:
– Ależ Sarah, to są czasopisma, nie powieści. Ich miejsce jest z egzemplarzami „Bentley’s” i „Fraser’s”. To jest „Ainsworth’s Magazine”; pisało do niego wielu autorów, ale to William był jego założycielem i przez kilka lat redaktorem, znaczy się osobą, która dobiera teksty i je redaguje. Zresztą obecnie William redaguje „Bentley’s”, choć jak długo jesz…
– Redaktorem! Claro, redaktor to jakby dyrektor. Nikt nie stoi wyżej od redaktora! – Klęcząc obok siebie, wyglądały jak siostry. Mała Clara sięgnęła po pięćdziesiąty numer magazynu „Fraser’s” z lipca ’34, który wypadł jej z ręki i otworzył się na imponującym portrecie Williama jako młodego dandysa. – Ooo, spójrz tylko na niego! I na cały ten opis pod spodem! Patrzaj tylko!
Matka z córką skierowały wzrok na tekst. Zapadła nieunikniona cisza. Pani Touchet westchnęła, zrobiła krok do przodu i przeczytała im obu na głos samochwalczą notkę. Sarah słuchała uważnie, a kiedy pani Touchet skończyła czytać, z satysfakcją klasnęła w dłonie.
– Ha! I pewnikiem mu to mocno schlebiało! – powiedziała protekcjonalnym tonem, jakby sama to napisała. – Bystra z ciebie dziewczynka, Claro Rose. Pomyśleć, żeś sama z siebie znalazła zdjęcie swego tatusia, i to tak urodnego jak wtenczas, i te wszystkie dobre rzeczy, co to o nim gadano! Trafiło się ślepej kurze ziarno!
Ale pani Touchet była pewna, że w wielu leżących przed nią czasopismach można znaleźć coś podobnego. Nie sposób było zarzucić Williamowi, że grzeszy skromnością.
– Wystaw se, żeś napisała albo o tobie napisano takie krocie słów, że podłoga zapada się pod ich ciężarem! Ha! Ha!
– Sarah, czy wolno mi cię o coś zapytać?
– Naturalnie, co tylko ci w duszy gra. – Spokojnie, niczym sama królowa, trzymała na kolanach pękate drobne palce.
– Otóż dzisiaj rano przyszła jakaś paczka…
– A i owszem.
– Nie widziałaś wypadkiem, kto ją przyniósł?
– Na progu leżała. To żem ją podniosła i naturalnie mu dałam, inakszej być nie mogło.
Nie wiedzieć czemu, Sarah doszła do przekonania, że „naturalnie” znamionuje dystyngowanego mówcę.
– W takim razie chciałabym cię prosić, Sarah, abyś uwiadamiała mnie o nadejściu poczty wszelakiej – listów, książek czy paczek do domu nadchodzących – nim ją Williamowi dostarczysz.
– Mam rozumieć, co to on sam takie ma życzenie?
Eliza zarumieniła się, bardziej z wściekłości niż zawstydzenia.
Sarah poszła za ciosem:
– Bo by mi się w głowie nie pomieściło, coby gospodyni i pani domu miały między sobą jakie tajemnice, o których panu nic nie wiadomo – oznajmiła solennie. – To nie wydaje się przystojne ni naturalne. I o ile pomnę, kiedyśmy najpierwej zmieniali miejsce zamieszkania, toś sugerowała, coby ten wielgi obraz za młodu go ukazujący – tyś to przecie, nikt inny, powiedziała, co nie należy go na powrót wieszać, bo William, w latach będąc, nie darzy już go upodobaniem, a ledwo ten zaszedł po raz pierwszy, uderzył w krzyk: „Gdzie się podział mój stary Maclise!” – mając na myśli swój portret, bo namalował go był niejaki Maclise – i ma się rozumieć kontent to on nie był, bo, jak się okazuje, powziął do tego portretu szczególne upodobanie, więc za przeproszeniem, pani Touchet, naturalnie zapytałabym go o jego własne zdanie w kwestii poczty.
– Naturalnie.
Wychodząc, Eliza przeszła pod bystrym okiem starego portretu pędzla Maclise’a. Oko jak żywe, baki jak żywe, loki jak żywe – wszystko wiernie oddawało wygląd modela w chwili pozowania. Urodziwy jak kobieta, z rumianymi policzkami niczym u oseska. To także był William.5
Darzenie sympatią Williama
W hallu musiała usiąść na schodach i wziąć parę długich głębokich wdechów. W tym właśnie stanie natknął się na nią kuzyn. Oblał się potem od nadzwyczajnego jak na porę roku upału i mówił do siebie o mówieniu do siebie.
– Powiedziałem sobie: „Wrócę pamięcią na swe stare śmieci w Manchesterze; dobędę wspomnień z mego rodzinnego miasta i osadzę je za powstania jakobickiego. Nakreślę sobie w wyobraźni krajobraz, jaki rozciąga się pomiędzy tym miejscem a stacją kolejową, a potem pomaszeruję do swego biurka i zabiorę się do pracy”. Ale nic z tego. Z jakiegoś powodu, Elizo, jestem dziś…
Eliza znała powód. Wiedziała też, że nie wolno jej było o nim mu wspominać. Wstała i podążyła za kuzynem do gabinetu. Usiadł przy biurku, klepnął w wyściełające je zielone sukno i jęknął.
– Cóż, Williamie, może sam temat… Tyle już napisałeś o dawnych czasach.
– Nie pochwalasz tematu?
Wręcz przeciwnie: rok 1745 należał do tematów bliskich sercu pani Touchet. Jej matka była zagorzałą jakobitką – rodzinne miski na owsiankę nosiły na spodzie pieczęć Stuartów – a jej ojca za pacholęcia zabrano do Edynburga, by zobaczył na własne oczy wkroczenie Bonnie Prince’a Charliego do pałacu Holyrood. Nie mogła jednak udawać, że uważa „przegraną sprawę” za odpowiedni temat dla Williama, któremu ledwie garstka faktów historycznych potrafiła rozpalić bujną wyobraźnię. Wybiegając myślami w przyszłość, widziała się bardzo wyraźnie, jak siedzi sześć miesięcy później przy biurku i przedziera się przez gęste opisy rozmaitych typów domów spotykanych na Hebrydach Zewnętrznych, tudzież przez sążnistą litanię wszystkich kiltów noszonych przez Królewską Kompanię Łuczników…
– Znać to po twojej minie. Krzywisz się. Nie pochwalasz.
– Cóż, na pewno znalazłby się temat bardziej na czasie albo osobisty…
Obruszając się, odparł:
– _Clitheroe_ nie zrobił furory.
– Toż to była rzecz o dzieciństwie.
Westchnął:
– „Takie są teraz w modzie”.
To był cytat, a pani Touchet naprawdę żałowała, że wypowiedziała kiedyś te słowa i że w ogóle rzuciła taką sugestię. Lektura _Mervyna Clitheroe’a_ w niczym nie przypominała lektury _Jane Eyre_. Kończąc ją, odnosiła dziwne wrażenie, że William nigdy nie był dzieckiem ani nigdy nie spotkał żadnego dziecka.
– Miałam na myśli twe dorosłe życie.
– Elizo, życie dorosłe upłynęło mi w ten oto sposób. – Podniósł pióro, ale w połowie swojej pantomimy odłożył je poruszony. Tamten przystojny młody dandys z lat trzydziestych, z włosami lśniącymi od olejku makasarskiego, w jakiś nieodgadniony sposób przemienił się w posępnego starca z bokobrodami i obwisłym podbródkiem.
– A te wszystkie ekscytujące proszone obiady!?
Jego usta wykrzywiły się smutno, jakby chciał powiedzieć: „Obmierzły mi”.
– Prawda jest taka, Williamie, że tworzywem literatury pięknej są fascynujące postaci, a tyś przez całe życie otaczał się fascynującymi postaciami.
– Hm. Wtenczas tak nie uważałaś.
– Zawszem tak uważała! Nie w smak mi tylko było to ciągłe dolewanie porto.
– Hm.
– Williamie, jeżeli sugerujesz, że zaliczam się do owych głupców, co to pozwalają, aby dzisiejsza sława co niektórych ludzi wypaczała me wspomnienia, to wiedz, że dawno już wyrobiłam sobie zdanie o tobie i wszystkich twoich światłych przyjaciołach i moje zdanie pozostaje niezmienionym.
Ale gdy to mówiła, nielojalnie pomyślała o _Nowym duchu czasu_ – trawionym akurat przez ogień na stosie połamanych desek podłogowych w ogrodzie. Byli tam wszyscy, te wszystkie duchy minionego czasu, którym niegdyś nalewała drinki i piekła kurczaki – opisywani, osądzani, chwaleni, krytykowani, poddawani ocenie. Hasło poświęcone Williamowi było zdecydowanie najkrótsze. W rozdziale o jej kuzynie redaktor dał jasno do zrozumienia, że uważa powyższy fakt za wyraz uprzejmości wobec człowieka, którego „zwykle oszczędza się na niwie publicznej, jako że cieszy się wysoką estymą i szacunkiem na niwie prywatnej”. Przypomniała sobie Richarda Horne’a: był jednym z tych światłych młodych mężczyzn, których regularnie karmiła i poiła w czasach Kensal Rise, i pamięć mówiła jej, że Horne, podobnie jak pozostali goście spotykający się przy tamtym stole, darzył Williama wielką sympatią. Ale od dawna prawda była taka, że darzenie Williama sympatią a czytanie go to dwie zupełnie różne sprawy. Co uprzytomniło Elizie, że to, co powiedziała, było prawdą – w nader wąskim zakresie. O Williamie i jego przyjaciołach dawno temu wyrobiła sobie zdanie i zawsze wiedziała, komu staje talentu, a komu nie, i dopóki jej kuzyn nie zadawał dodatkowych pytań, dopóty jej dyskretny, ironiczny, acz absolutny Bóg przymykał na to oko.
Jakobici to zwolennicy zdetronizowanego króla Anglii Jakuba II (panującego w Szkocji jako Jakub VII), wywodzącego się ze szkockiej dynastii Stuartów, i jego potomków (przyp. tłum.).
Richard Hengist Horne (1802–1884) – angielski poeta i krytyk literacki (przyp. tłum.).6
Tajemnica bólu
Przez całą jesień pani Touchet miała baczne oko na pocztę. William jednak już nigdy nie wspomniał o tamtej paczce, a później nie nadeszła żadna podobna przesyłka. Z końcem listopada Eliza zdążyła zupełnie o niej zapomnieć. Zajmowały ją sprawy większej wagi. Dom w Tunbridge Wells okazał się niewypałem: ogród był mały i zacieniony, a ze swojego biurka William słyszał przejeżdżające pociągi. Wiosną planowali kolejną przeprowadzkę. Ale to, co dla Williama było ledwie kwestią wypowiedzenia na głos jednego zdania, dla jego kuzynki oznaczało wiele miesięcy planowania i organizacji. W nocy dręczył ją sen o kufrach, w którym w kółko przypominała woźnicom o tępych obliczach, że owe kufry, te same, co w zeszłym roku, są pełne. Wszyscy działali jej na nerwy. Wyprowadzała ją z równowagi Sarah, dziecko, psy, a nawet _Do wszystkich zainteresowanych_ w miejscowym urzędzie stanu cywilnego:
Moje uprzednie pismo niewłaściwie zostało zrozumiane. W tym razie wyraźnym życzeniem jest, aby ślub, jakkolwiek kościelny, zawartym został na mocy zezwolenia prywatnego, bez ogłoszenia zapowiedzi.
Zezwolenie na zawarcie małżeństwa przyszło w lutym. Pan młody był zbyt zajęty, by wypełniać papierki. Porzuciwszy niedawno temat buntu w Manchesterze – „na jakiś czas” – zaczął pisać powieść „po części rozgrywającą się na Jamajce”, wyspie, na której nigdy nie postawił stopy. („Owszem, wszak, Elizo, nigdym też nie żył w epoce restauracji Stuartów, nie parał się rozbójnictwem anim nie spotkał Guya Fawkesa”). Panna młoda nie była w stanie zaznaczyć na papierze niczego poza krzyżykiem. Obowiązek podania szczegółowych wiadomości przypadł pani Touchet. Po zapisaniu podstawowych faktów poczuła zawrót głowy:
Sarah Wells, lat 26, ze Stepney; panna, pokojówka.
William Harrison Ainsworth, lat 63, z Manchesteru; wdowiec.
Może i pokojówka, owszem, ale nie panna! W dalszej części zezwolenia z brutalnej konieczności jednym pociągnięciem pióra uśmierciła rodziców Sarah, nie chcąc wpisywać w rubryce „zawód” słów „pucybut” i „prostytutka”. Ponieważ nigdzie od niej tego nie wymagano, nie wspomniała o żadnym dziecku. W przeciwieństwie do tych wstydliwych przemilczeń poczuła przyjemny przypływ melancholii, wpisując dane osobowe czcigodnego i poczciwego Thomasa Ainswortha, radcy prawnego z Manchesteru, dawno zmarłego, i jego uroczej, acz tępawej żony Ann, także nieżyjącej. Przez niemal trzy lata była w związku małżeńskim z ich bratankiem. Ci zacni ludzie wspaniałomyślnie pojawili się na jej ślubie, chrzcinach jej syna oraz wspólnym pogrzebie jej małej rodziny, zdziesiątkowanej przez szkarlatynę w ciągu pięciu dni. Przypomniała sobie Ann na stypie, jej życzliwe, podobne do jeża oblicze w obramowaniu obfitej czarnej krepy, próbującą przynieść pociechę:
– Ból to tajemnica. Nikt nie wie, dlaczego na nas spada! Zostaje nam jeno przyjąć go na swoje barki.
– Ale ja wiem dlaczego.
– Och, biedna Elizo! Chyba nie wyobrażasz sobie, że z tej tragedii można wyłuskać jakiś sens! To tajemnica, nic więcej.
– Bynajmniej. To kara.
W przekonaniu Elizy mglista i chaotyczna wizja ostatecznej rzeczywistości, jakiej hołdowała Anna, była nieuniknioną konsekwencją wychowania w niewłaściwym Kościele, bycia jedynym dzieckiem unitariańskiego pastora.7
Połeć boczku
Pewnego zimnego marcowego popołudnia Eliza usiadła w ławce obok trzech będących w średnim wieku córek Williama, a w tym czasie czwarta, najmłodsza, wierciła się jej na rękach. Przed nią siedział nieszczęsny brat Williama, Gilbert, wydając dziwne ryki i nerwowo potrząsając głową. Gdyby ryki lub potrząsanie głową stały się zbyt intensywne, polecono jej położyć rękę na jego ramieniu i wyprowadzić go na zewnątrz. Grono uczestników ceremonii dopełniali państwo młodzi i pastor. Christ Church, Kościół Chrystusa. Wprawdzie liczył raptem kilkanaście lat, lecz jego fasada przypominała średniowieczny włoski klasztor, tył zaś – plebanię z czasów Wilhelma Zdobywcy. Jedyne prawdziwe rzymskokatolickie słońce sączyło się przez ponure wąskie protestanckie okna, co mimo wszystko przydawało wnętrzu aury świętości. Próbowała zatracić się w tym świetle, przenieść myślami do radośniejszej ceremonii, jaka odbyła się pewnego deszczowego lipcowego dnia przed ponad dziesięcioma laty. Niewielkie miasteczko Dunmow. Gdy nagle ustał deszcz, który za chwilę zepsułby całą uroczystość, słońce przedarło się przez chmury i skąpało w maślanym świetle dwie pary wystrojone na wiejskie wesele. Jedną, piękną i młodą, pochodzącą z miasteczka; drugą, w średnim wieku, urodziwą − byli to starzy przyjaciele Williama z Niemiec. Weselny pochód, z całą czwórką niesioną w trzymanych wysoko w górze wiklinowych fotelach i kroczącymi za nią mieszkańcami miasteczka – kobietami z kwiatami we włosach i mężczyznami w odświętnych strojach – dotarł do ratusza w Dunmow, udekorowanego girlandami maków i krwawnicy pospolitej. Wtedy to William zasiadł na tronie na podwyższeniu i wygłosił rozwlekłą mowę, nieledwie jak pastor, chociaż w pamięci Elizy zachowała się myśl, że orację tę z litości dla słuchaczy dałoby się było radykalnie skrócić:
„Zebraliśmy się tu w dniu dzisiejszym, ażeby wskrzesić wielowiekową tradycję tego miejsca, a mianowicie konkurs na «połeć z Dunmow»” – radosne okrzyki tłumu, wzniesione w górę ręce wymachujące bukietami kwiatów – „obyczaj, który choć tak zamierzchły, że spotykany już jest na kartach Chaucera, nie był tu obchodzony od ostatnich stu lat, podobnież bowiem jak wiele innych tradycji naszej zubożałej wyspy przegrał z nieubłaganym «postępem» maszyny” – niemrawe buczenie – „a który z niekłamaną radością ocalam od zapomnienia i kultywuję, czemu niech przyświadczy dowodnie powieść mego autorstwa _Połeć boczku, albo zwyczaj z Dunmow_, obyczaj, przez którego wziętość, jak śmiem twierdzić, zostałem tu w dniu dzisiejszym zaproszony!”. Zakłopotanie obywateli miasteczka, entuzjastyczne skinienie burmistrza…
Para, która udowodniła przed „równymi sobie jurorami”, że w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy pozostawała w zgodnym pożyciu małżeńskim i ustrzegła się choćby jednej słownej utarczki, miała otrzymać w nagrodę połeć boczku. W skład sądu konkursowego wchodzili pani Touchet, burmistrz i William. Śmiechu było co niemiara, aż w końcu William – z natury niezdolny do sprawienia zawodu komukolwiek – przyznał połeć mięsa obu szczęśliwym parom. A ponieważ wszystkiemu przyglądało się kilku londyńskich reporterów, William był wniebowzięty. Następnie wszyscy zgromadzeni pospiesznie wylegli na słońce, by wziąć udział w pochodzie. Swego czasu nieznany autor ułożył melodię do następującego wiersza ze wspomnianej powieści Williama:
Przysiąc raczcie jak na spowiedzi najświętszej,
Żeście nie uchybili roty małżeńskiej;
Ani odkąd żeście mężem i żoną
Ni to scysją, ni to waśnią rozognioną,
Ani w inny sposób przy stole bądź też w łożu
Słowem ni czynem nie zadali sobie bobu:
I że odkąd żeście ze sobą po słowie,
Stan wolny nijak wam we głowie:
I żeście przez ciąg roku i dnia jednego
Nie wyrzekli na swój los ni słowa złego.
Utwory poetyckie Williama były największym atutem jego pisarstwa. Trasa pochodu kończyła się na usianym stokrotkami polu, gdzie – wedle obyczaju – pary przyklękiwały na kamieniach i odbierały należne im porcje boczku. Nastąpiła huczna zabawa. Aż nazbyt huczna: w pociągu powrotnym do Londynu Eliza udawała, że śpi, aby ukryć skutki nadmiernego spożycia cydru. A od tamtej pory ów absurdalny zwyczaj obchodzono rokrocznie, a przynajmniej tak słyszała, bo nigdy tam nie wrócili. Jedyną siłą porównywalną z wybuchami entuzjazmu Ainswortha była prędkość, z jaką ów entuzjazm opadał. Jakże wszak szczęśliwy wydawał się tamtego dnia w porównaniu z dzisiejszym!
William i Sarah podążyli nawą. „Suknia matki!”, szepnęła Fanny, najstarsza i najpoważniejsza z córek, do praktycznie usposobionej Emily i mimozowatej Anne-Blanche, która zaniosła się cichym łkaniem. Po śmierci ich matki jednym z pierwszych obowiązków pani Touchet – kiedy wprowadziła się na stałe do domu Ainsworthów – było staranne zapakowanie wszystkich sukienek pani Ainsworth w bibułkę, aby któregoś dnia mogły je nosić jej córki. Kiedy kobieta umiera tak młodo – w wieku zaledwie trzydziestu trzech lat – jej suknie dobrze się zachowają. Po drobnych przeróbkach wciąż będą modne trzydzieści lat później. Ale nikt nigdy nie nosił ich tak jak Frances. Pierwsza pani Ainsworth była szczupła i jasnowłosa. Elegancka. W tamtej sukience. We wszystkich sukienkach. I dopiero myśl o tej oryginalnej, wspaniałej, dawno zmarłej kobiecie – której nigdy nie było dane otrzymać w nagrodę połcia boczku – zdołała wywołać u Elizy łzy stosowne do okazji.