- W empik go
Otchłań Ganimedesa 1: Emigrant - ebook
Otchłań Ganimedesa 1: Emigrant - ebook
Czerwiec 2012. Mieszkaniec Ziemi Martin van Hansen opuszcza przeludnioną macierzystą planetę w poszukiwaniu lepszego życia. Jego celem jest Ganimedes, największy księżyc Jowisza, gdzie potężna korporacja zdobyła dla ludzkości podwodne, niedostępne wcześniej obszary. Z pozoru idylliczne miejsce okazuje się źródłem wielu niebezpieczeństw. Holender musi stawić czoła sytuacjom, o których nikt nie mówił, kiedy wyruszał z Ziemi. Czy zdoła ocaleć?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-9567-5 |
Rozmiar pliku: | 170 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Trzeci księżyc Jowisza Ganimedes. Stacja podwodna Międzynarodowej Organizacji Pokoju. (International Peace Organization-IPO)
W ciemnościach niezmierzonej głębi wszechoceanu zabłysło silne, halogenowe światło kierunkowe, wyznaczające podejście do głównego hangaru kolonii. W miarę zbliżania się do niej, można było rozróżnić coraz więcej szczegółów. Ogromna stalowa kula unosiła się swobodnie w ciemnościach oceanicznej nocy. Jedynie gruby na czterdzieści metrów słup stabilizujący schodził w dół i nikł gdzieś w ciemnościach bezkresnej głębi. Dookoła stacji poruszała się chmara niewielkich pojazdów, wyglądających niczym setki mrówek krzątających się wokół mrowiska. Przy podstawie węzła stabilizującego błyskały wyładowania podwodnej spawarki, niosąc daleko w toń głośny warkot. Część powierzchni kuli uchyliła się i mrok toni rozświetliło mdłe niebieskie światło wydobywające się z niewielkiego hangaru. Niemal nie burząc spokojnej toni, pośród poświaty pojawiły się dwa wrzecionowate kształty. Ich poszycie poczęło przyjmować kolor otoczenia, znacznie ciemniejąc. Żaden z nich nie posiadał świateł pozycyjnych. Zostawiając za sobą ślad w postaci nieco cieplejszej wody, skierowały się wprost w stronę jasno oświetlonego, ciężkiego transportowca, płynącego w stronę kolonii. Do niedawna był to jeden z potężnych, dawnych drobnicowców, przerobiony na potrzeby przewozu najuboższych – imigrantów uciekających z piekła kwaśnych deszczy i radioaktywnego opadu w które zamieniła się Ziemia. Przy niewielkich iluminatorach, które ciągnęły się wzdłuż głównego pokładu transportowca pojawiły się tysiące twarzy. Szczęśliwców, którym udało się zebrać osiemdziesiąt dwa tysiące zenithów na bilet Ziemia – Jowisz, w jedna stronę. Jeden z imigrantów odwrócił głowę od szerokiego, grubego iluminatora. Miał pociągłą, smukłą twarz, częściowo ukrytą pod pokaźnym zarostem. Silnymi ramionami utorował sobie przejście w gęstniejącym tłumie by dotrzeć pod wewnętrzną wręgę wznoszącą się niczym łuk w świątyni. Widział jak na jego miejsce natychmiast wepchnęło się kilka osób, podobnie jak on, obdartych pozbawionych wszystkiego ludzi, pragnących odnaleźć swoją szansę. Z westchnieniem ulgi oparł się o chłodny metal konstrukcji i zamknął oczy, starając się nie słuchać okrzyków i wrzasków, jakimi nowo przybyli raczyli rozciągające się przed nimi widoki. Jakże ten świat był odmienny od zostawionej daleko Ziemi. Woda niby ta sama a jednak inna. Potężna stukilometrowa warstwa lodu doskonale zabezpieczała przed bombardowaniem meteorytowym, nawet teraz była ledwie widoczna w górze. Znikła groźba słonecznego promieniowania, która na Ziemi, ze zniszczoną do cna warstwą ozonową była śmiertelną pułapką. Martin spod przymkniętych powiek zerknął na siedzącego obok starego Ress’a. Siwy mężczyzna przysiadł na chwilowo wolnym stalowym krześle. Jego twarz została potwornie zniekształcona przez promieniowanie ultrafioletowe. Przerażające, zasłonięte bielmem oczy, zniszczone przez chorobę, nie pozwalały staremu widzieć. A jednak przyjechał tu. Na Ganimedesie, podobnie jak na drugim księżycu Jowisza, Europie, otwierał się dla ludzi nowy świat, pełen nowego życia, nowych szans i pozbawiony ziemskiej beznadziei. Martin miał to szczęście, że nie wywodził się ze skrajnej biedoty, do której zaliczała się większość współtowarzyszy podróży, Podróżował w takich warunkach, gdyż reszta rodziny znajdowała się właśnie w połowie drogi do Jowisza. I miał nadzieję, że gdy tu dotrą za dwa lata, będzie ich miał gdzie przyjąć. Dotknął ręką kieszeni na piersiach, tam gdzie trzymał swą przepustkę do normalnego życia na Ganimedesie. Swój życiorys i licencję pilota łodzi podwodnych. Z głośnika umieszczonego pośrodku wielkiej hali, gdzie się znajdował, dobiegł głos kapitana „Stradivariusa”.
- Uwaga podróżni. Za moment podchodzimy do węzła cumowniczego w kolonii IPO „Odnowa”. Uprasza się o zabezpieczenie kajut. Najpóźniej za pięć minut należy zająć przydzielone fotele antywstrząsowe. Dziękuję za uwagę. – Martin otworzył oczy i wystartował niczym pocisk, by zdążyć przed tłumem, który ruszył niczym lawina z pasażu widokowego. W ostatniej chwili wskoczył do sekcji ciśnieniowej i odszukał wąską kajutę, przypominającą głęboki kosz na śmieci, w którym spędził ostatnie dwa miesiące. Tabliczka wyświetlacza z wypisanym nazwiskiem „Martin van Hansen” nie pozostawiała złudzeń, do kogo należała ta smrodliwa nora. Chwycił swój niewielki bagaż, leżący w środku, zatrzasnął ciśnieniowy właz do kajuty i pognał w stronę kabiny pasażerskiej. Przydały się nawyki przyniesione z wojska. Martin zajął swoje miejsce w niewygodnym siedzisku jako jeden z pierwszych. Sala manewrowa zapełniała się błyskawicznie, a szum wentylatorów wzmagał się, w miarę jak przybywało ludzi w twardych, wąskich fotelach. Hansen zaczął się zastanawiać dlaczego system wymiany powietrza czyni tyle hałasu a atmosfera gęstniała z każdą minutą. Równo w pięć minut po ostrzeżeniu kapitana, wzdłuż korytarzy transportowca rozległ się jęk syren ostrzegawczych. Ogromnym kadłubem pojazdu zaczęły wstrząsać drgawki, wzbudzane przez dość gwałtowne manewry sterników. Każdy zdołałby wydedukować, że nie złapali się na lepszą fuchę właśnie z powodu swoich umiejętności. Martin zacisnął zęby gdy jeden z agresywniejszych manewrów spowodował, że żołądek podjechał mu do gardła. Na sali rozległy się odgłosy wymiotów, które spowodowały ich całą falę. Do zaduchu panującego w pomieszczeniu doszła jeszcze kwaśna, ohydna woń. W ciągu niecałych dziesięciu minut zapełniły się niemal wszystkie worki przy fotelach. Wreszcie rozległ się upragniony przez umęczonych pasażerów, daleki i przeciągły zgrzyt oraz narastające metaliczne postukiwania. Moment później wszystko ucichło a świetlówki, jarzące się do niedawna zielonkawym, słabym światłem, po podłączeniu do sieci elektrycznej ogromnej kolonii zabłysły pełna mocą. Zamknięte dla bezpieczeństwa drzwi ciśnieniowe, otworzyły się na całą szerokość, wpuszczając do sali manewrowej nieco świeższego powietrza. W głośnikach rozległ się głos kapitana, choć niewielu zmaltretowanych kolonistów zarejestrowało tę wypowiedź.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.