- W empik go
Otchłań Ganimedesa 2: Banita - ebook
Otchłań Ganimedesa 2: Banita - ebook
Dalsze losy emigranta z Ziemi, który osiedlił się na największym księżycu Jowisza.
Martin van Hansen powraca na pole bitwy w pobliżu kopalni Almera. Chce odnaleźć Nami. Trafia na słaby trop, prowadzący wprost ku pirackiej przystani. Okazuje się, że jego wyobrażenia dotyczące Ganimedesa i obecności na nim człowieka są dalekie od rzeczywistości. Czy będzie w stanie ocalić dziewczynę i swoje własne życie? I czy bezwzględna korporacja puści płazem mieszanie się w jej interesy?
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-261-9568-2 |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Głębia Mostova
Mroczna otchłań wód Ganimedesa litościwie kryła rozbite szczątki wielkiej, mobilnej kopalni. Gdzieś w głębinie raz po raz słabo pobłyskiwały wyładowania elektryczne, nie mogąc rozjaśnić ciemności roztaczającej się wokół. Chłód doskonale konserwował kilkanaście bezwładnych ciał leżących na dnie. W coraz słabszych mignięciach światła można było dostrzec część ogromnego pobojowiska, w jakie zamieniła się podwodna kopalnia „Almera”. Spomiędzy pogiętych fragmentów stali, zniszczonych podwodnymi eksplozjami leniwie sączyły się smugi eksploatacyjnego płynu. W miejscu, gdzie stały pojemniki z urobkiem, teraz unosiły się drobiny mułu. Powoli osiadały wszędzie dookoła. Ciszę, spowijającą ponure cmentarzysko, zakłócił cichy szum strumienia wody.
Ciemność przy dnie zmaterializowała się w postaci bojowej łodzi myśliwskiej, która poruszała się niemal bezszelestnie, wykorzystując pędnik magnetohydrodynamiczny. Spod jej obłego kadłuba błysnął wąski strumień niebieskiego światła, powoli ujawniając kolejne rozbite wraki, zaściełające dno wszędzie wokół. Samotny pojazd, nie zważając na ryzyko wykrycia, metodycznie przeszukiwał obszar. Przesuwał się poza obszar zajmowany dotąd przez kopalnię. Błękitny promień oświetlał coraz to nowe, rozbite elementy wyposażenia, aż trafił na sporej wielkości skorupę. Pojazd natychmiast wyhamował. Twarz siedzącego wewnątrz pilota, widoczna w poświacie fosforyzujących wskaźników stężała.
Z uwagą wpatrywał się we wrak, widoczny za grubą osłoną kokpitu. Potworna siła eksplozji zgniotła łódź transportową niczym puszkę. W poszyciu ziały ogromne dziury, pobłyskując ostrymi krawędziami rozerwanych burt. Pomiędzy szczątkami agregatów leżały bezwładne zwłoki. Wtedy słabe światło wyłuskało z ciemności napis, wyryty czymś ostrym na wewnętrznej ścianie burty. „Czterech ocalałych” – przeliterował w myślach. Choć w jego sercu zaczęła kiełkować nadzieja, zachował całkowity spokój, przesuwając się wzdłuż wraku. Z ciemności wyłonił się starannie odcięty fragment poszycia sterowni łodzi. Łódź uniosła się ponad kłębowisko żelastwa, a reflektor oświetlił wnętrze kokpitu rozbitej łodzi transportowej, ujawniając świeżo zalane wnętrze. Nikogo w środku nie było.
„Miałem rację. Całkowitą...” – dopiero teraz pilot pozwolił sobie na minę pełną satysfakcji. Dobre samopoczucie znikło po chwili. To nie załoga rozcięła poszycie. Wskazywały na to zewnętrzne ślady po palniku. Sonar dalekiego zasięgu milczał. Chwilowa euforia znikła. Był sam, pośrodku pustki, Bóg jeden wie jak daleko od ludzkich siedzib. W nagłym ataku paniki spojrzał na główny ekran. Uspokajająca zieleń wskaźników energii przywróciła mu spokój. Zamknął oczy i zaczął intensywnie myśleć, odrzucając po kolei pomysły. Wreszcie jego wzrok padł na grubą, wąską szybę osłony kokpitu, za którą widniał wrak łodzi desantowej. Jego wzrok pobiegł za niewielkim ciemnym obłokiem oleistej zawiesiny, znikającej gdzieś w mroku. Jeden ruch dłoni, opartej na sterze przesunął całą łódź wyżej, a smuga światła padła na wątły ślad prowadzący wprost na zachód. Tam gdzie kończyła się mapa... Westchnął i spokojnie, bez emocji przesunął dźwignię mocy do przodu. Łódź ruszyła naprzód, mijając lewą burtą smutne pobojowisko. Wąska linia światła reflektora kierunkowego znikła w otchłani...
Wzdłuż termoklin głębiny drgała kakofonia dźwięków, słyszana w promieniu ponad stu kilometrów. Wydawało się, że gdzieś przy pokrywie lodowej, zakrywającej cały ganimedzki ocean, zbudowano gigantyczny głośnik. W miarę zbliżania się, sonar Coryphaeny Hansena wychwytywał coraz to nowe dźwięki. Zwykły rumor maszyn, dziesiątki trzasków, a nawet pojedyncze, głośne krzyki. Mapa w komputerze nawigacyjnym kończyła się jakieś sto kilometrów wcześniej, więc podchodził powoli, gotów w każdej chwili do odpalenia torped. Na granicy zasięgu sonaru pasywnego pojawiły się dwa echa łodzi desantowych typu Antares. Podobnie jak Hansen, dążyły do źródła hałasu. Pilot Corphaeny ze zdziwieniem stwierdził, że wody wszechoceanu przed dziobem stają się coraz jaśniejsze. W oddali widniały nieruchome smugi potężnych reflektorów, oświetlających lodową pokrywę. Pośrodku kręgu światła, czernił się kształt starej kolonii wydobywczej, wrośniętej w lód. Wokół, niczym ćmy, krążyły dziesiątki różnorodnych pojazdów, nie wyłączając nurków w skafandrach.
Wszystko to sprawiało wrażenie nieopisanego chaosu, jakże przeciwnego od uporządkowanego świata korporacji, z którego wyruszył dwa miesiące wcześniej. To właśnie było źródło szumu, które ściągnęło go z otchłani. Wydawało się, że myśliwska łódź bojowa Hansena w ogóle nie wzbudziła zainteresowania. Ot następny element układanki. Martin wyłączył sonary, nie chcąc oszaleć od kakofonii wydobywającej się z ich głośników. Wziął przykład z obu Antaresów, wytrwale podążających do metalicznej, postrzępionej kopuły. Dopiero gdy był w połowie drogi, głośnik łączności zatrzeszczał i rozległ się w nim zachrypnięty, męski głos.
- Zidentyfikuj się koleżko, ty u nas jeszcze nie byłeś, co? – Martin wyobraził sobie właściciela tego charakterystycznego chrypienia - stary, brodaty bosman. Gdzieś od strony bijącego w oczy blasku wyłoniły się myśliwski Goblin, obwieszony torpedami w zewnętrznych wyrzutniach. Szumy kawitacyjne, które bez wątpienia musiał generować, gubiły się w szumie otaczającym stację.
- Prywatne przedsięwzięcie – zaczął Martin, nie mając innego pomysłu – Martin van Hansen. – W głośniku przez dłuższy moment panowała cisza. Coryphaena zbliżała się do szeroko otwartych, przerdzewiałych podwoi stacji.
- Niech ci będzie koleżko – odezwał się w końcu ten sam zapijaczony głos – masz numer portowy osiemset czterdzieści sześć C. – Beknięcie przerwało na chwilę monolog kontrolera – Nie tolerujemy burd, strzelanie w obrębie „Gniazda” skończy się salwą torpedową. Co godzinę działa śluza wlotowa. – Głośnik zaskrzeczał ochrypłym rechotem.
- Witaj w najlepszym porcie pod lodem – trzaśnięcie oznaczało zakończenie rozmowy. Hansen zdawkowo podziękował, nie wiedząc co o tym myśleć. Zgodnie z wiedzą, zdobywaną w czasie lotu z Ziemi, tu nie powinno być żadnych kolonii. Nikt się o tym nie zająknął także podczas dwóch miesięcy pracy na A-12.
Powoli wpłynął do wnętrza obszernej śluzy, wypełnionej w połowie pojazdami najróżniejszej konstrukcji. Gdzieś przy ścianie przycupnęło trzech nurków, w słusznej obawie, że któraś z łodzi może ich zmiażdżyć. Obserwował otoczenie przez osłonę kokpitu, zastanawiając się nad kolejnymi krokami. Pierwszy rzut oka na zebrane w śluzie pojazdy, pozwalał stwierdzić, że nie odpowiadają za atak na „Almerę”. Podświadomie zdecydował się obrać kurs na tą dziwaczną kolonię. Miał nadzieję, że znajdzie tu ślad, informację, która poprowadzi go dalej.
Komorę zalało czerwone światło, a potężna przesłona powolnym ruchem oddzieliła ją od oceanu. Manometry zaczęły sygnalizować zewnętrzny spadek ciśnienia. W jednolitej dotąd wewnętrznej ścianie, pojawiły się cztery szerokie otwory. Nurkowie skupieni przy jednym z nich zostali doń po prostu wessani, gdy woda wyrównywała ciśnienie. Nawet Martin poczuł prąd, ciągnący go do wnętrza stacji. Przy wlotach zrobiło się tłoczno, gdzieś przy trójce rozległ się metaliczny dźwięk giętej blachy gdy jeden z Antaresów wpadł na pokraczny pojazd remontowy. Zasyczały układy staranowanego pojazdu wypuszczając gaz z uszkodzonej instalacji pokładowej. Oba znikły z pola widzenia Hansena. Ten dopiero teraz ruszył, ostrożnie zagłębiając się w najszersze z wejść.
- Więcej pary – w głośniku łączności odezwał się naraz zachrypnięty głos kontrolera, aż Hansen podskoczył na fotelu.
- Panienko, nie mamy całego dnia... – zakończył głos, rechocząc. Tuż za rufą Coryphaeny huknęły ciężkie drzwi ciśnieniowe. Martin profilaktycznie wyłączył napęd, powoli przemieszczając się naprzód rozpędem. W oddali widział dziesiątki kadłubów, kołyszących się swobodnie wzdłuż szkieletu zniszczonego okrętu transportowego. Przez chwilę czekał na wezwanie, jakieś instrukcje, gdzie ma się skierować, ale głośnik milczał. W końcu powziął decyzję i skierował się do improwizowanego mola. Wynurzenie łodzi bojowej na środku basenu portowego, przeszło wśród ludzi zgromadzonych na wybrzeżu całkowicie bez echa. Może ten i ów zatrzymał się na moment, obserwując anechoiczne pokrycie kadłuba Coryphaeny, ruszając po chwili dalej. Hansen podprowadził łódź najbliżej, jak się dało, ale nie uniknął solidnego łupnięcia w wysłużone stalowe dźwigary.
Westchnął głęboko. Tak wyglądało cumowanie bez naprowadzania. Odpiął pasy bezpieczeństwa i przez chwilę grzebał w schowku za fotelem nawigatora. Tak jak się spodziewał, znalazł tam broń boczną i awaryjny pakiet żywności. Wyposażony, wyciągnął kartę kodową pilota i otworzył osłonę kokpitu. Do wnętrza wpadło natychmiast zimne, stęchłe powietrze, przesycone smrodem gnijących ryb. Zamknął łódź i ostrożnie, by się nie poślizgnąć, w kilku krokach znalazł się na rachitycznym pomoście. Dziób, solidnie zakleszczony pomiędzy żebrami pomostu dawał pewność, że Coryphaena nie oddali się bez jego wiedzy. Na wszelki wypadek jednak, zarzucił łańcuch na łódź, przewlekając pordzewiałe ogniwa przez ucho cumownicze.
- No, nie ma to jak udane dobicie do brzegu marynarzu! – usłyszał za swoimi plecami przepity rechot. Martin odwrócił się gwałtownie. Dostrzegłszy niską, wychudłą i obdartą postać starca, stwierdził, że nie stanowi zagrożenia.
- Co ci do tego staruchu – burknął Hansen, zajęty własnymi myślami. Nie zwracając uwagi na swego rozmówcę, ogarnął wzrokiem ogromną kawernę, w której się znajdowali. Stalowe ściany tworzące część jaskini, zostały wbite w lodową pokrywę, urągając wszelkim standardom bezpieczeństwa. Nabrzeże zbudowane z szarego, brudnego lodu, ponabijane było fragmentami poszyć okrętów i łodzi, wyglądając niczym gigantyczna składnica złomu. U powały zimnym światłem błyskał łuk elektryczny – prawdopodobnie jedna z lamp kierunkowych, którejś z łodzi skanibalizowanych na części podczas budowy doku. Na nabrzeżu, nawet w tym półmroku, można było dostrzec dziesiątki ludzi, przemierzających nabrzeże w każdym możliwym kierunku. To właśnie stamtąd niosły się nawoływania i szum rozmów.
- Panie, daj pan coś do żarcia, a popilnuje panu okrętu – skrzeczenie starca przywołało Martina do rzeczywistości. Pilot potrząsnął głową i spojrzał pobłażliwie na swego rozmówcę. Już miał rzucić jakąś kąśliwą uwagę, gdy dostrzegł podobne postacie siedzące wzdłuż mola. Zrozumiał, że najstarsi próbują w ten sposób być nadal przydatni. Ostatecznie, utrata łodzi w tym miejscu, mogła się równać utracie życia.
- Masz – Hansen od niechcenia rzucił pakiet żywnościowy. W oczach starszego człowieka dostrzegł łzy wzruszenia. Nie sądził, by pakiet był wart aż tyle. W kilku krótkich słowach dziadek nakreślił mu najbliższą okolicę. Energicznie ruszył w stronę nabrzeża, nie mówiąc nic więcej do nowego ochroniarza. Starał się pewnie stawiać kroki i z dziarską miną wmieszał się w tłum. Zapiął kurtkę, czując zimno bijące od lodowych ścian. Westchnął głęboko i zanurzył się w jeden z wyślizganych, lodowych tuneli odchodzących od nabrzeża. Jedynym elementem wytworzonym przez człowieka była metalowa siatka wbita w podłogę. Pięła się w górę, zawijając niczym muszla ślimaka. Hansen czuł coraz szybsze bicie serca, pracowicie stawiając kolejne kroki. Zdziwienie budziła u niego niemal całkowita pustka w tunelu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.