- W empik go
Otchłań - ebook
Otchłań - ebook
Kiedy już wydaje ci się, że wygrałeś, los pokazuje ci środkowy palec.
Feargal Corcoran od dnia swoich narodzin był… rozczarowaniem. Jego matka, Margaret, tak bardzo pragnęła córki, że czuła wstręt do własnego syna i nie potrafiła okazać mu choć odrobiny czułości. Ojciec, który traktował go z chłodną obojętnością, zmarł zmożony chorobą. Chłopcem zajmował się więc dziadek, dopóki Margaret nie postanowiła ponownie wyjść za mąż.
Kiedy irlandzki biznesmen, Sheridan Loughlin, bierze ślub z matką Feargala, wszystko się zmienia. Między ojczymem a dorastającym młodzieńcem rodzi się nietypowa więź, która wykracza poza ramy zdrowej relacji. Sheridan z początku jest pod ogromnym wrażeniem pasierba, co w miarę upływającego czasu przekształca się w pełen emocji, cierpienia, przemocy i okrucieństwa związek.
Nie romans – zażyłość, która odkrywa najciemniejsze strony Loughlina.
Toksyczne zależności, niezdrowe schematy oraz skomplikowane uczucia – „Otchłań” zabiera czytelników w podróż po najmroczniejszych zakamarkach ludzkiej psychiki.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8373-137-7 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nawet jej mąż, Malcolm III Corcoran, czuł się perfidnie oszukany. Przywykł, że wszystko na tym świecie stworzone zostało podług jego pragnień. Miał władzę i pieniądze. Nikt nie potrafił mu się sprzeciwić.
Los zadrwił z nich obojga. Malcolm III był zbyt dumny, uznał to za zniewagę.
Znienawidził go. Znienawidził własnego syna za to, że urodził się chłopcem.
Przecież modliła się codziennie!
Obydwoje oczekiwali na córkę. Nie tylko ona. Ale Margaret pragnęła jej dla siebie, dla miłości – a Malcolm… pewnie dla prestiżu, kompletnego wizerunku patriarchy. Wybrał nawet imię: Pearl. Urządzili dla niej sypialnię. Wszystko było przygotowane na przyjście małej księżniczki. Pearl Maire Corcoran.
Margaret dostała silnych bólów porodowych tuż po północy. Mąż niezwłocznie zawiózł ją do prywatnej kliniki w Leixlip – trzy tygodnie przed terminem. Z zaciętym wyrazem twarzy wrzeszczał na Thomasa, kierowcę.
Po siedmiogodzinnych, bolesnych skurczach, dziesiątego stycznia tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego roku przyszedł na świat czerwony, pomarszczony noworodek, ważący niespełna sześć funtów.
Trzeci syn.
Nie chciała go widzieć. Nie chciała nawet o nim myśleć. Malcolm III siedział milczący przy jej łóżku.
Płakała. Z bezsilności. Z rozczarowania. Tak bardzo chciała kochać tę małą córeczkę – już przecież ją kochała… A Malcolm? Czasem nawet rozmawiali o córeczce, jakby to ich zbliżało. Wspólny temat. Bez wspominania przeszłości. Obwiniania o to, co się wydarzyło przed kilkoma laty.
Widział siebie w roli opiekuna, przewodnika pełnego dumy. Synów już posiadał. Piękna córka byłaby dopełnieniem.
Czyżby był znudzony i chciał odmiany? Czy córka obudziłaby w nim miłość, jakiej nie miał dla nikogo?
Choć nadal ją odstręczał, pragnęła, by stał się bliższy. Nie, nie fizycznie – tylko duchowo. Aby byli obydwoje rodzicami, wspierali się wzajemnie w wychowywaniu potomstwa. Jak Maryja i Józef.
W wyobraźni całowała jej jasną twarzyczkę, okoloną złotymi lokami. Ubierała w najpiękniejsze, jedwabne sukienki. Uczyła jeździć na kucyku…
To jakaś kara. Kara od Boga. Dlaczego? Była mu posłuszna. Czyżby ojciec Daly kłamał? Nie, ksiądz nie mógłby skłamać! Daly to święty człowiek!
Ona, Margaret Corcoran, też chciała być świętą. Dla swojej największej miłości – Chrystusa, cierpiącego na krzyżu. To jemu darowała każdy swój dzień.
To kara za niedotrzymanie ślubów. Pięć lat temu przyrzekała przed ołtarzem swojemu Panu… Tymczasem jej małżonek Malcolm III siłą egzekwował swe prawa. Tak, to kara za grzech! Chłopiec. Jeszcze jeden wstrętny, cuchnący mężczyzna z tym obrzydliwym narzędziem szatana między nogami!
W szkole zakonnej siostry ostrzegały ją, że mężczyzna to zło, wcielenie diabła. Trzeba być ostrożnym, nigdy mu nie ufać. Malcolm III też był mężczyzną, choć złączył ich święty związek małżeński, pobłogosławił ksiądz. Ojciec Daly powiedział jej wtedy:
– Córko, to twój małżonek, przed Bogiem przysięgałaś mu być posłuszną. Masz go kochać, szanować, a na dowód twej miłości rodzić potomstwo, jak powiedziano w Piśmie Świętym. Jesteście jednym ciałem. Małżeństwo bez dzieci to jak uschnięta jabłoń, która nie daje owoców.
Wydali ją za mąż zaraz po ukończeniu szkoły – miała zaledwie szesnaście lat… Wybrali dla niej Malcolma III na długo wcześniej – spisano intercyzę, któż pytałby ją o zgodę? Ojciec – surowy Dean O’Shea, właściciel większości stoczni w hrabstwie Wexford – tak zadecydował. Huczne wesele, ona cała w bieli. Malcolm III w szykownym smokingu. Byli piękną parą.
Zaraz po ślubie wyjechali do Oakview Court w Kilternan – ich przyszłego domu. Pierwsza noc. Tak się bała… A potem ten ból, krew… Wstyd. Poszła do spowiedzi. Ksiądz uspokoił ją, że to nie grzech, to sakrament. Powstanie nowego życia. Ból minie. Nie powinna wstydzić się ślubnego małżonka.
Czytała o tym w Biblii i książkach, które dał jej ksiądz – o miłości, sakramencie małżeństwa, rodzinie. Tak być musiało, jeżeli chcieli mieć potomstwo. Słyszała gdzieś o rozkoszy uprawiania seksu. Ideologia mężczyzn! Oni tylko o tym myślą! Jak Malcolm III. Modliła się do Ducha Świętego o łaskę poczęcia, bo przecież po to co noc lubieżnie dotykał jej ciała, kładł się na niej spocony i wpychał twardy, ohydny członek. Sapał. Leżała bez ruchu, czekając, żeby jak najszybciej wyszedł z jej sypialni.
W rok później urodziła mu syna – Malcolma IV Corcoran. Przyszłego dziedzica fortuny. Jej własne dziecko, które nosiła pod sercem przez dziewięć miesięcy. Pokochała go. Nie chciała słyszeć o piastunce – sama zajmowała się niemowlęciem. Był taki uroczy – obserwowała, jak rośnie, uśmiecha się. Jej najsłodsza kruszynka! Po dwóch latach, w dzień Bożego Narodzenia, przyszedł na świat drugi syn – Noel. W tysiąc dziewięćset sześćdziesiąt jeden lat od narodzenia Chrystusa! Prawdziwy dar Boży.
Jego też pokochała. Śpiewała mu do snu.
Bóg sprawił, że nie cierpiała przy porodach. Noel miał już trzy lata, gdy ponownie zaszła w ciążę.
Nareszcie upragniona córeczka!
Umarła w grzechu pierworodnym po dwóch dniach. Nie zdążyli jej ochrzcić – to bolało najbardziej. Wieczne potępienie dla małej duszyczki.
Margaret długo nie mogła przyjść do siebie. Cierpiała. Pomogło jej rozpamiętywanie męki Pańskiej i rozmowy z ojcem Dalym. On jeden ją rozumiał.
Wtedy ofiarowała swe ciało Chrystusowi – miało odtąd pozostać nietknięte. Dała już mężowi dwóch synów. Malcolm III był rzadko obecny w domu. Niewiele rozmawiali; czasami przychodził do jej sypialni. Poinformowała go o swojej przysiędze. Spojrzał na nią dziwnie i wyszedł bez słowa.
Ojciec Daly nie pochwalał jej decyzji:
– Twoje śluby czystości są przeciwko Bogu i naturze, Margaret.
– Ale ja kocham tylko Jezusa… – szepnęła nieśmiało. Żałowała, że tak późno odkryła swoje powołanie, już nie mogła iść do klasztoru.
Spojrzał na nią z dezaprobatą:
– To właśnie Jezus nakazuje ci być dobrą żoną i matką, Margaret. Zostałaś stworzona do małżeństwa i macierzyństwa. Kochaj swojego męża, synów i w taki sposób chwal naszego Zbawiciela.
Ostrzegł ją, że Malcolm III poszuka sobie innej kobiety, by uprawiać z nią seks. Niech tam! Byle jej, Margaret, nie tknął! Uszanował jej wolę – przepadał gdzieś na całe tygodnie. Mógł mieć kobietę, z którą zaspokajał swoje chore żądze. Tak, chore! Niesłużące poczęciu. Sypiała z Malcolmem III, aby rodzić mu dzieci, nie dla grzesznej uciechy. On to lubił! Niech więc zadaje się z ladacznicami. To jego sumienie!
Marzyła skrycie o córeczce. Jeśli będzie wystarczająco czysta, Bóg nagrodzi ją niepokalanym poczęciem, jak Najświętszą Panienkę. Wierzyła w to. Dlatego modliła się coraz żarliwiej, nie grzeszyła nawet myślą, pomagała chorym i ubogim, pielgrzymowała w pokutnym stroju wraz z synami do Knock. Była u samego Ojca Świętego w Rzymie, na audiencji. Położył dłoń na jej głowie…
Stara Caitlin Muir, żona ogrodnika, powiadała:
– Pani Margaret to święta. Taka dobra dla nas!
Tak, Margaret szanowała służbę, nawet przygłupiego chłopaka, który czyścił stajnie. Byli jak rodzina. Tak nakazał Pan. Kochać maluczkich. Zawsze w Boże Narodzenie zapraszała wszystkich pracowników Oakview Court na uroczysty obiad. Zasiadali razem przy ogromnym stole w jadalni. Dla każdego miała drobny upominek. A służba odwdzięczała się jej miłością i oddaniem.
Hojnie dawała jałmużnę, wspomagała biedne dzieci w okręgu. Organizowała imprezy charytatywne. Ratowała zagubione dusze upadłych dziewcząt – właśnie Margaret Corcoran ufundowała dom dla samotnych matek w Dundrum i przyczyniła się do powstania hospicjum St. Brigid w Dublinie. Sama nie potrzebowała wiele, ofiarowała szmaragdowy naszyjnik na potrzeby parafialnego kościoła, a kolczyki z brylantami jako wota Panience w Knock; nosiła tylko ślubną obrączkę i mały złoty łańcuszek z krzyżykiem, poświęcony przez papieża. Biżuteria to próżność. Grzech. Ubierała się w skromne suknie nawet na przyjęcia – z czasem przestawała brać w nich udział. Ci wszyscy rozbawieni ludzie! Grzeszący strojem, myślami, pijaństwem i obżarstwem! Gardziła tym tłumem bogaczy, wystawiających się na sprzedaż jak nierządnice. Niepomnych męki naszego Pana.
Nigdy nie uczestniczyła w balach organizowanych w Oakview Court przez Malcolma III. Witała zebranych i szła do swojego pokoju czytać książki, kontemplować czy haftować przepiękne obrusy i ornaty – tego nauczyły ją zakonnice w szkole. Nawet Ojciec Święty z zachwytem patrzył na podarowaną mu serwetę w grona winorośli.
Chłopcy dorastali. Malcolm wyprawił pierworodnego do prywatnej szkoły, Noel miał guwernantkę – Szkotkę w średnim wieku, wykształconą, dobrą chrześcijankę. Margaret pozwalała mu bawić się z dziećmi służby – był żywiołowy i niesforny, pełen energii. Podobny do ojca.
Ten wieczór… Nigdy go nie zapomni. Malcolm III właśnie wrócił po długiej nieobecności. Widziała złość na jego twarzy – nigdy go o nic nie pytała, teraz też. Pewnie interesy. Cały dzień grał w golfa, potem prawie zajeździł ulubioną klacz, Remi…
Z trzaskiem otworzył drzwi jej sypialni. Stanął w nogach łóżka z zaciśniętymi pięściami, czerwony z gniewu. Ciężko dyszał. Milcząco świdrował ją wzrokiem tak, że odczuła nagły niepokój…
– Kościelna suka! – syknął z pogardą. – Jaki z ciebie pożytek?! Klepiesz te swoje pacierze, bo wydaje ci się, że pójdziesz do nieba! – Zdarł z niej przykrycie. Odruchowo zasłoniła się rękami. – Jesteś moją żoną, wariatko! Coś mi się należy, prawda? – Siłą rozsunął jej ramiona, przytrzymał. Czuła zapach whisky. – Wytrzymywałem. Tak, miałem kobiety! A co myślisz? Jestem normalny! Nie tak, jak ty! Pierdolona świętoszka! Dość! Dość tego! – A potem zrobił to z nią kilka razy. Wyszedł, zostawiając Margaret nagą i upokorzoną.
Przez kilka następnych wieczorów powtarzał to z uporem. Bała się go. Był pijany i straszny! Znów wstyd, tak bolesny, że nie potrafiła o nim myśleć. Nawet porozmawiać z ojcem Dalym. Nie wychodziła ze swojego pokoju – leżała w łóżku, zaledwie coś jedząc i pijąc. Czuła wstręt do własnego ciała, które prowokowało Malcolma III do lubieżności.
Chciała umrzeć. Upokorzenie było zbyt wielkie.
W Wielki Piątek zwlokła się z łóżka. Poszła prosto do spowiedzi i wyznała wszystko.
– Córko – szepnął ksiądz – źle postępujesz z małżonkiem. Już ci to mówiłem. Separujesz go od łoża, a jesteście jednym ciałem. On zrobił to z miłości, Margaret! Odnajdź i ty w sobie miłość do niego. Jeszcze jesteś młoda, zostaniesz nie raz matką.
Myślała o martwym dziecięciu, pogrzebanym bez sakramentów. Uspokajał ją tonem swego głosu, pewnością, jaka w nim brzmiała.
– Pogódźcie się. On cierpi. Wyspowiadał się dziś rano. Nie znalazłabyś lepszego męża i ojca dla swoich dzieci!
Miał rację. Malcolm III był dobry, choć skryty i małomówny. Nie rozumiała jego żądzy, ale mężczyźni już tacy są… Dbał o rodzinę. Nigdy się nie kłócili jak inne pary. Tylko wtedy… Z miłości, jak powiedział ojciec Daly. Może?
Pozostało jej zaakceptować sytuację i odnaleźć miłość małżeńską. Tej intencji poświęciła swoje modlitwy i uczestnictwo w mszy rezurekcyjnej, na którą poszli całą rodziną. Chciała zmartwychwstać jak Chrystus po męce krzyżowej.
Nie odczuwała już wstrętu – zastąpiła go obojętność. Skoro to tylko obowiązek z nakazu Boga… Malcolm III jakby się zmienił – teraz był troskliwszy, częściej przebywali razem… Rozmawiali. Zabierał ją na konne przejażdżki. Latem planowali wakacje w Hiszpanii – pierwsze wspólne od lat.
Margaret znów była w ciąży. Urodzi upragnioną córkę, która połączy na nowo ich dwoje! Z pokorą i cierpliwością znosiła niedogodności odmiennego stanu. Tym razem czuła się bardzo źle. Zrezygnowali z wyjazdu. Kilkakrotnie Malcolm III zawoził ją do lekarza. Krwawienie. Musiała leżeć i przyjmować leki. Zalecano spokój. Nie wychodziła nawet do kościoła, ale ojciec Daly czasem ją odwiedzał. Opowiadała mu o swoim szczęściu.
– Widzisz, Margaret – pogładził ją po ręce – odnalazłaś powołanie i miłość. To właśnie przeznaczył ci Bóg. Być matką i żoną. Codziennie modlę się, aby nie ogarniały cię wątpliwości. Jesteś dobrą chrześcijanką, córko. Masz wspaniałych synów.
Obaj uczyli się w najlepszej jezuickiej szkole z internatem w Carrick-on-Shannon.
•••
Teraz nie mogła patrzeć na to dziecko – łyse, pomarszczone i wrzeszczące. Szparki oczu. Starcza twarz. Okrągły, bezkształtny nos. Chude kończyny.
Starsi synowie nie byli aż tak brzydcy – przypominała ich sobie. Ten potworek ma być jej synem? Synem jej męża? Nie przypominał żadnego z rodziców. Błagała Boga, by zabrał go do siebie. Był owocem grzechu, choć z małżeńskiego łoża. W tamtą noc to szatan wkradł się w ciało Malcolma III i ją posiadł. Powinna była się bronić. Nie zrobiła nic.
To kara – dla niej i dla męża. Za to, że pozwolili się zwieść sztuczkom podstępnego diabła. On czyha wszędzie, na każdego… Teraz będą potępieni. Nigdy nie dostanie się do królestwa niebieskiego! Nigdy nie spotka Chrystusa ani jego Przeczystej Matki!
Gdyby nie ojciec Daly… Codziennie z nim rozmawiała, szukając wsparcia. W nim było tyle pokory, mówił mądre słowa, które koiły jej duszę:
– Jeszcze urodzisz córkę, Margaret. Każde dziecię to dar niebios. To wola tego, który jest nad nami. Nie bluźnij, córko, przeciw jego wyrokom. Jak mogłaś pragnąć śmierci niewiniątka? Wierzę, byłaś zmęczona porodem, rozczarowana… Pokochaj to maleństwo. Ochrzcimy go jak najszybciej. I módl się za niego.
Mimo to czasami nachodziły ją te myśli. Może to jej wina? Jej ciała, które rodzi tylko synów? Czuła, że zawiodła swojego męża. Malcolm III chodził chmurny, znów znikał z domu.
Mały płakał często, zadziwiająco uparty i silny w swym wrzasku. Było go słychać w całym domu. Zatrudniła opiekunkę, nie karmiła go piersią, jak tamtych dwoje. Rzadko wchodziła do jego pokoju, przystrojonego na przyjście księżniczki.
Ochrzciła go w Popielec, nadali mu imiona Feargal Daniel. Najmłodszy z Corcoranów. Wielkich Corcoranów z Kilternan.
Natychmiast wyjechała w Alpy. Sama. Byle jak najdalej od Oakview Court.
Przecież była dobrą córką bożą! Nie grzeszyła. A Bóg ją skrzywdził. Może Bóg to też wymysł szatana? Może istnieje tylko na malowidłach, ołtarzach i w wyobraźni?
Wtedy po raz pierwszy zwątpiła. Chwiała się jej, dotąd niewzruszona, wiara. Chodziła na długie spacery, potem wyjechała do Włoch, na Sycylię…
Wróciła do Kilternan po pół roku. Nie poznała małego Feargala. Wyglądał dokładnie tak, jak jej wymarzona córka. Wielkie, jasne oczy, odziedziczone po rodzie O’Shea. Delikatna twarzyczka. Już zaczynał siadać i tak radośnie się śmiał!
Coś w niej drgnęło i zgasło. Nadal nie potrafiła go kochać. Malcolm III traktował najmłodszego syna jak powietrze. Przeszkadzał mu czasami jego płacz – wtedy piastunka przenosiła się z małym do najdalszej części domu.
Margaret wciąż czuła się winna, że go poczęła. Cóż, to tylko dziecko. Małe dziecko. Jej syn. Starała się spędzać z nim więcej czasu, zabawiać go… Przekonać się do jego obecności. Brała go na ręce, kołysała, spacerowała po parku, pchając wózek. Obowiązek. Bez radości.
Rósł zdrowo. Nie chorował. Starsi bracia ignorowali go – nie był partnerem do zabaw. Wyczuwając niechęć rodziców do malca, czasem złośliwie go podszczypywali. Skarciła ich za to. Malcolm IV miał już trzynaście lat, Noel jedenaście. Duże chłopaki! Nauka szła im nieźle, w sporcie też mieli sukcesy. Mogła być z nich dumna.
Feargal mówił do niej „Mamusiu kochana”. Przytulał się i chciał ją całować. Czuła tę miłość, której nie umiała odwzajemnić. Dawała mu te oczekiwane, ciepłe gesty, ale nie było w nich czułości. Stawał się niewiarygodnie ślicznym dzieckiem, ale nawet uroda nie wywoływała w niej ciepłych uczuć. To jej syn i powinna go wychowywać. Jak tamtych dwoje.
Gdy skończył trzy lata, lekarz stwierdził u niego wadę wzroku. Zalecił nosić okulary – to miało skorygować astygmatyzm. Zdaniem Malcolma III Feargal wyglądał w nich okropnie. Margaret było wszystko jedno – wyrzuciła szkła, nie chciała drażnić męża. Zrobił się nerwowy. Pił częściej. Przepadał nieraz na miesiąc – może znów miał kochankę? Awanturował się ze służbą – ileż to razy musiała prosić w imieniu któregoś z nich… Zwolnił długoletniego kierowcę. Pokłócił się ze swoim prawnikiem. Do Margaret prawie się nie odzywał. Czasami burknął coś przy wspólnym posiłku. Nie chodził do kościoła…
Margaret też przestała bywać tam często. Niedziela, święto, pierwszy piątek miesiąca do spowiedzi. Już bez dawnego żaru. Jakby coś się w niej wypaliło. Nie czuła radości ani smutku. Ani potrzeby rozmów z Bogiem.
Malcolm III był poważnie chory od trzech lat. Nigdy mu nie wybaczyła, że to przed nią ukrywał. Poznała prawdę, gdy znalazł się w szpitalu. Miał raka. Nie było ratunku. Czekał na śmierć, która w strasznych cierpieniach nadeszła wiosną tysiąc dziewięćset siedemdziesiątego piątego roku. Właśnie skończył trzydzieści siedem lat.
Spoczął na rodzinnym cmentarzu w parku po uroczystej ceremonii.
Starsi synowie boleśnie przeżyli śmierć ojca. Obydwaj przebywali w prywatnej szkole średniej dla chłopców w Szwajcarii. Przylecieli natychmiast, zawiadomieni telegramem.
Mały Feargal nie bardzo wiedział, po co to zamieszanie. Ojca widywał rzadko, przeważnie z daleka. Nie płakał, tylko obserwował uważnie zgromadzonych.
Margaret musiała uporządkować wszelkie sprawy formalne i spadkowe – skontaktować się z zarządcami i prawnikami. Nie czuła żalu – może tylko trochę pustki. Dobrze, że Malcolm III zostawił testament. Dziedziczyła po nim do czasu pełnoletności Malcolma IV, który miał przejąć dwie trzecie wszystkich dóbr Corcoranów. Jedna trzecia majątku przypadała Noelowi. Margaret otrzymała dożywotnio Oakview Court.
Ani słowa o Feargalu. Jakby nie istniał.
W wieku trzydziestu trzech lat Margaret Corcoran została najbogatszą wdową w hrabstwie. Majątek wyceniono na trzy miliardy funtów, sama posiadłość – wraz ze stajniami, hodowlą koni i greyhoundów, polem golfowym, włoskim ogrodem z palmiarnią i oranżerią (jeszcze za życia Malcolm III udostępnił go dla zwiedzających, taka ponoć była wola jego ojca) i nowoczesnym torem wyścigowym dla psów – była warta około dwudziestu milionów. Nie potrafiłaby tego objąć bez pomocy prawników męża – akcje dobrze prosperujących spółek, członkostwo w kilku radach nadzorczych, papiery wartościowe, konta bankowe… To i tak kropla w morzu. Teraz zrozumiała, że kobieta nie jest przeznaczona do finansów – to strażniczka domowego ogniska. Jak kiedyś jej matka.
Lubiła spacerować po ogrodzie, przesiadywać w parku na ławeczce pod drzewami. Czasami porozmawiała ze starą Caitlin – emerytowaną pokojówką, która bardzo lubiła małego Feargala. Nazywał ją „babcią”. Margaret mogła zwolnić piastunkę, Caitlin przejęła jej obowiązki z przyjemnością. Nie miała własnych dzieci, ale doskonale sprawdzała się przy cudzych.
Ojciec Daly stał się częstym gościem w jej wdowich progach. Słuchała jego mądrych wypowiedzi, odganiała wątpliwości. Z nim czuła się bezpieczniej.
Nikt oprócz niej samej i prawników nie wiedział, że mały Feargal został wydziedziczony. Dostrzegła w nim skłonności do samotnictwa – nie miał kolegów, rzadko bawił się z dziećmi służby, wolał własne towarzystwo. Wynajęła prywatnego nauczyciela z myślą o wysłaniu go do szkoły w przyszłym roku. Szybko nauczył się czytać i pisać, tylko te jego oczy… Smutne, szeroko rozwarte, jakby czegoś szukały.
Jednak musiał nosić okulary – przez zaniedbanie wada się pogłębiła. Poza tym nic mu nie dolegało. Nie sprawiał kłopotów jak starsi synowie w jego wieku – zawsze posłuszny, nie zamęczał jej głupimi pytaniami ani paplaniną. Jakby wiedział, że nie powinien przeszkadzać. Że jest zbędny poprzez samo swoje istnienie.
Pojechała z nim do Wexford, do ojca, który trochę chorował. Po raz pierwszy zobaczył swojego najmłodszego wnuka. Nigdy nie widziała go takim – ojciec, którego pamiętała surowym, groźnym, nagle w obecności tego cichego sześciolatka zmienił się w pełnego serdeczności człowieka. On pierwszy pokochał Feargala. Zabierał go na pole golfowe, nad morze, gdzie opowiadał ciekawe historie o piratach i stare legendy. A mały Feargal słuchał z otwartymi ustami. Przylgnęli do siebie – może przez owo podobieństwo rodzinne?
– To O’Shea, nie Corcoran! Spójrz na jego twarz! Oczy! To moja krew! – Z rubasznym śmiechem tulił chłopca do siebie.
Nie śmiała mu wyznać, że nie kocha Feargala. Powiedziała jedynie o testamencie Malcolma III. Stary aż zapluł się ze złości, a gdy się zdenerwował, nie zwykł przebierać w słowach. Nie chciała słuchać jego plugawego języka. Klął wszystko, co żyje. Szczególnie swojego zięcia, którego tak skrupulatnie dla Margaret wybrał:
– Zawiódł mnie! Jak śmiał, śmierdziel! Chodź do dziadka, chłopcze. – Wziął małego na kolana, pocałował w czoło. – Ja cię nie dam skrzywdzić. – Po czym zwrócił się ponownie do córki: – Nie powinienem był dawać ci tak dużego posagu. Wszystko weźmie najstarszy. Chyba Corcoran zwariował przed śmiercią! – O’Shea wiedział, że niczego nie zmieni. Taka była ostatnia wola Malcolma III, ojca rodziny. Margaret nie miała wiele do powiedzenia jako małżonka. W ich rodzinach to mężczyźni decydowali o spadku. Znał Corcoranów od lat. Dlatego zdecydował się oddać rękę swojej córki ich jedynemu synowi zaraz po śmierci Malcolma II. Taka dobra partia!
W oczach Feargala nie było już tamtego smutku. Ktoś go kochał. Stary Dean wykupił wnukowi polisę na trzysta tysięcy funtów. To na razie. Obiecał wspomnieć o nim w testamencie. Nie był zadowolony z metod wychowawczych Margaret. Zdecydował od razu:
– Poślę go do dobrej szkoły tutaj, w Wexford. Będzie miał kolegów. Trzymasz go w domu jak w klatce. Chłopak powinien iść między ludzi. Sama widzisz, jaki jest nieufny. Prywatni nauczyciele! – parsknął z przekąsem. – To dobre dla panienek! Nauczy się grać w piłkę, zarobi parę guzów. Zostaniesz z dziadkiem, mały?
Feargal przytaknął, wpatrzony w niego z zachwytem.
– Kupię ci żaglówkę! I konia! Białego! Będzie twój.
Ojciec zdjął jej z barków niewyobrażalny ciężar. Dopiero teraz to odczuła, gdy po powrocie usiadła w swoim pokoju. Miała nareszcie wiele czasu dla siebie! Już nie było w niej wyrzutu sumienia wobec własnego syna – skoro znalazło się dla niego miejsce… Bóg jej w tym dopomógł. Uwolnił od wstydu, jaki wciąż czuła.
Te lata były najspokojniejsze w jej życiu. Nie musiała się o nic martwić. Starsi synowie wyrośli na wspaniałych chłopców, Feargal czasem napisał z Wexford. Odwiedziła go tylko raz ze starszymi braćmi. Nie widziała między nimi więzi – raczej niechęć Malcolma IV i Noela do młodszego brata. Robili mu złośliwe kawały – sypali sól zamiast cukru do herbaty, raz Noel wysmarował mu prześcieradło dżemem i posypał owsianką. Poszturchiwali go i wyśmiewali. Ściągali mu spodnie. Straszyli go. Feargal znosił to ze spokojem. Nie wchodził im w drogę, wiedząc, że mógłby nawet solidnie oberwać.
I nigdy się nie skarżył.
Przezywali go „siostrzyczka” – to tak bardzo bolało Margaret! Patrząc na niego, widziała, jaką miałaby córkę – był ślicznym dzieckiem o ciemnych, gęstych włosach, subtelnych rysach twarzy; i te ogromne, wyraziste oczy. Okulary dodawały mu uroku – musiała obiektywnie przyznać. W szkole też czasem obrywał za swój wygląd, nie umiał się bronić. Jeden z nauczycieli zauważył, że kilku uczniów dokucza Feargalowi, i powiedział dziadkowi. Stary pognał do szkoły i zrobił awanturę, podobno rozmawiał z rodzicami tamtych chłopaków. Dali mu spokój.
Nie był Corcoranem, jak starsi synowie – nie pasował do Oakview Court. Nie tęsknił do niego. Ona też nie tęskniła za synem. Skoro jest mu dobrze u dziadka…
Malcolm IV skończył średnią szkołę i wybierał się na uniwersytet. Wybrał prawo i administrację. Uczył się bez problemów. Jedyne, co martwiło, to jego zachowanie. Pił alkohol. Palił papierosy oficjalnie, nie mogła mu zabronić. Był dorosły. Co gorsza, Noel poddawał się jego wpływom. Ojciec Daly mówił, że to młodzieńcze wybryki i nie powinna tak się zadręczać – chłopcy muszą się wyszumieć. Dlatego nie protestowała, gdy Malcolm IV kupił sobie motocykl. Najnowszy model Kawasaki. Patrzył z pogardą na samochody w ich garażu. Nosił długie włosy, przetarte na kolanach dżinsy i flanelową koszulę. Używał wulgarnych słów i wstydził się swego pochodzenia. Koleżkowie wciągnęli go do jakiejś lewicowej organizacji – mówił tylko o równości, pracy i Związku Sowieckim. Gapił się bezmyślnie w telewizor.
Raz powiedział coś strasznego! Że religia to „narkotyk dla mas”. Boga nie ma. A Irlandczycy to hitlerowscy kolaboranci! Wybiegła z salonu prosto do ojca Daly’ego. Uspokoił ją po raz kolejny:
– To minie, jest młody i głupi. Jeszcze niewiele rozumie, a wydaje mu się, że jest najmądrzejszy. Taki wiek…
Wyraziła zgodę na wakacje – Malcolm IV (kazał nazywać się po prostu Colm) wybierał się ze swoją paczką motocyklistów na wybrzeże. Widywała tę hałastrę z daleka – głośne maszyny, skórzane stroje. Wkrótce pójdzie na studia, nauka, obowiązki… Głupstwa wywietrzeją mu z głowy. Powoli wciągnie się w interesy – teraz zajmowali się nimi prawnicy. Niech chłopak jedzie!
Nigdy stamtąd nie wrócił. W okolicach Skibbereen przy prędkości stu dwudziestu mil na godzinę wyleciał z siodełka. Pokazali jej zmasakrowane ciało – roztrzaskana głowa, nie nałożył kasku… Nie miała sił nawet rozpaczać. Jej ukochany, pierworodny syn.
I znów pytanie – jaki grzech popełniła? Za co ta kara?
Po pogrzebie długo rozmyślała, leżąc w swoim pokoju. Nie ma skutku bez przyczyny. Bóg dobrze wie, co robi. Został jej roztrzepany Noel, ulegający wpływom, i mały, niepotrzebny Feargal. Dlaczego Bóg nie zabrał właśnie jego?
Rozmowa z ojcem Dalym zamiast uspokoić wywołała jeszcze większą falę wątpliwości. Dotąd mówił prawdę, a może tylko ona wierzyła, a on ciągle kłamał? Może Bóg tak naprawdę to wredny, okrutny starzec – samotny, nienawidzący ludzi… Gdyby był sprawiedliwy, jak mówi Kościół, nie ukarałby jej tak okrutnie. Nie zabrałby jedynej nadziei.
Nie płakała. Zamknęła się w sobie. Rozmyślała.
Powoli docierała do niej prawda. Straciła trzydzieści sześć lat życia na bezproduktywnej wierze w Boga, który nie istnieje.
Nie ma Boga. Nie ma winy ani kary. Nieba ani szatana. Jest tylko ślepy los.
Ni stąd, ni zowąd przypomniała sobie tamtą dziewczynę. Niemal dostrzegła w mroku jej oczy, które były dziwne, jakby puste. Jak miała na imię? Bridget? Bernadette? A może Brigid? Przysłano ją od sióstr magdalenek, prowadzących pralnie. Tych samych, które Margaret tak hojnie wspomagała przez lata. W kuchni była potrzebna pomoc na czas polowań, miewali wtedy mnóstwo gości. Stanęła przed nią mocno zbudowana dwudziestolatka o rudych włosach, wystających spod szarej chustki. Bernadette. Tak, Bernadette Lysaght. Wyglądała na pracowitą. Te jej czerwone, spękane dłonie – pewnie od ługu i szorowania. Próbowała je ukryć. Margaret dała jej jakiś krem z lanoliną, nie może z takimi dłońmi pracować przy gotowaniu!
Zapomniała o niej potem, do czasu, kiedy w stajni znaleziono ciało Bernadette. Powiesiła się na znalezionym sznurze. W przeddzień powrotu do pralni. Siostry po cichu zabrały ciało, w posiadłości nie potrzebowali rozgłosu.
Po tym incydencie służba zaczęła siać półgębkiem jakieś plotki. Że u magdalenek handlują dziećmi, a dziewczyny pracują za darmo i są karane, nawet bite. Że zakonnice to sadystki… I wiele innych obrzydliwych kłamstw. Źródłem musiała być Bernadette. Pewnie oddano jej dziecko do adopcji, bo nie spełniała warunków bycia matką, siostry wiedziały przecież lepiej…
Czy na pewno? I dlaczego właśnie teraz przypomniała sobie coś, o czym do tej pory nie pomyślała nawet przez sekundę? Wtedy była pewna, że to oszczerstwa – ale teraz, w tej właśnie chwili pomyślała: a co, jeśli to była prawda? Jeśli te zakonnice…
•••
Skoro nie ma Boga – wszystko jest możliwe.
Dotąd nie piła alkoholu – upiła się tego wieczoru do nieprzytomności w swoim pokoju, patrząc na zdjęcie Malcolma IV. Grzech. Kara. Potępienie. Bzdury!
Obudziła się z potwornym bólem głowy i świadomością tamtych myśli. Kiedyś byłyby bluźnierstwem, teraz nie odczuwała najmniejszego wstydu. Spojrzała w lustro na zmęczoną twarz, zaczerwienione oczy. Zadzwoniła na pokojówkę, by przyniosła jej wody. Męczyło ją pragnienie.
W południe wyszła do ogrodu, usiadła na ławeczce przy sadzawce. Puste życie. Uciekała w modlitwy przed świadomością braku czegoś ważnego. Siedemnaście lat przeżyła z Malcolmem III, którego nawet nie znała! Ksiądz Daly powiadał, że powinna go kochać, lecz jak można kochać obcego człowieka? Co znaczy „kochać”? Kochać mężczyznę… To nie tylko seks, którym tak się brzydziła – nie samym aktem, lecz koniecznością, obowiązkiem. Tak było trzeba. Przez wszystkie lata coś jej nakazywano. Rodzice. Siostry zakonne w szkole. Mąż i Kościół.
Miłość macierzyńska… Kochała Malcolma IV, Noela, pamiętała ich jako niemowlęta, pamiętała radość z pierwszych kroków, wypowiadanych słów. Ich dziecięcy zapach i śmiech. Teraz pierworodny nie żyje, a Noel dorasta. Opuści wkrótce dom. Zostanie jej tylko Feargal. Nawet teraz nie myślała o nim jak o własnym dziecku. Po prostu chłopiec, obojętny jak dzieci obcych ludzi. Miły, grzeczny, ładny – ale obojętny. Nie potrzebuje jej – ma dziadka O’Shea. Tak dobrze się rozumieją! Spełni obowiązek rodzicielski, pośle go do szkoły, na uniwersytet… Teraz może otrzymać część Noela – nie będzie biedny. Tylko dlatego, że zginął Malcolm IV, Feargal odziedziczy część majątku. Mówił Daly – „wyroki boskie”. Czy to znaczy, że Bóg umiłował niechcianego Feargala i przywrócił mu, co należne? Margaret nie chciała takiego Boga. Nie był sprawiedliwy – tyle lat żyła dla Chrystusa, wierzyła, modliła się i czyniła dobro! Zerwała z szyi łańcuszek z krzyżykiem i rzuciła precz, do stawu.
Przez następne dni czytała książki. Romanse. O miłości, tęsknocie i pożądaniu. _Przeminęło z wiatrem_. _Klaudyna_. _Wichrowe wzgórza_. Były takie piękne i wzruszające! Kazała powiedzieć księdzu Daly’emu, który przyszedł z wizytą, że źle się czuje i nie może go przyjąć. Dzwonił później kilkakrotnie. A Margaret żyła w świecie, gdzie miłość znaczy wszystko. Poznawała ją jak uczeń teorię. Jakaż była głupia, gdy skrytykowała córkę kucharki za czytanie miłosnych powieści! Zrobiła jej wtedy kazania wielkopostne. Kościelne ględzenie o jednym i tym samym – grzech, kara, wina, potępienie. Królestwo niebieskie. Sama wówczas w to wierzyła! Powoli otwierały jej się oczy. Spojrzała na siebie inaczej – oglądała swe ciało przed lustrem. Mogłaby być bohaterką takiego romansu!
Zaczęła chodzić do kina w Dublinie, nawet wstawiła do swojego pokoju telewizor! Kiedyś nie uznawała telewizji. Określała ją „wymysłem szatana”! Śmiać jej się chciało z własnej ciemnoty! Wszyscy, którzy wpływali na jej świadomość, mówili, że świat stworzony został dla mężczyzn. Oni mieli przyjemności: alkohol, seks, konie, golfa. A kobiety – matki, posłuszne żony, skromne i ciche.
Kobiety w powieściach, na filmach były inne. Piękne, niezależne, mądre i odważne. Mężczyźni kochają właśnie takie kobiety. Margaret, mimo trzydziestu sześciu lat, wyglądała młodo – szczupła, zgrabna, wysoka. Ciemne, długie włosy. Jasnozielone oczy. Dostrzegała w sobie urodę, która do tej pory nie miała znaczenia. Przeglądała stare fotografie – jakże szpeciły ją te workowate suknie, które nosiła przez całe życie! Brąz, szarość, czerń… Kolory ascezy. Dotąd nie była u fryzjera, u kosmetyczki, traktując to jako próżność, popierając naturalność. Parsknęła śmiechem na wspomnienie swoich słów: „Grzechem jest poprawiać dzieło Stwórcy”.
Służba szemrała po kątach, gdy przegnała księdza Daly’ego. Głupi klecha! Słuchała jego rad, a co on wie o małżeństwie, rodzinie? O Bogu – przecież go nie widział! Udaje mądrego, naczytał się świątobliwych dupereli! Wykrzyczała mu to w twarz! Niech zjeżdża do swojego „stwórcy”! Dość skorzystał na jej datkach – nawet nieboszczyk Malcolm III patrzył z dezaprobatą na hojność swojej żony dla kościoła, który ufundował jego dziadek. Ogarnął ją wstyd – inny niż dotąd. Za tamto myślenie, zmarnowane lata. Pozwalała sobą kierować jak marionetką. Ale nareszcie odkryła, co posiada.
Poznawała nową siebie. Wyjechała do Los Angeles na operację plastyczną. Była młoda, obrzydliwie bogata i chciała żyć! Chciała kochać i być kochaną! Co tydzień odwiedzała salon piękności w Dublinie, regularnie chodziła do fryzjera. Nowe stroje, sprowadzane z całego świata. Czerwony, sportowy samochód; nauczyła się prowadzić. Zmieniła wystrój swojego pokoju – teraz był buduarem kobiety wyzwolonej. Potrzebowała odnowić swoje życie towarzyskie. Dotychczas nadzorowała przyjęcia, choć nie uczestniczyła we wszystkich imprezach w Oakview Court. Kiedyś całością organizacji zajmował się Malcolm III, później obowiązek ten przejął wieloletni zarządca Timothy Halloran.
Powoli wciągała się w sprawy spółek, których pakiety kontrolne były w rękach Corcoranów. Poznała zasady rządzące giełdą papierów wartościowych. Dopomogli jej w tym doradcy i prawnicy.
Wszyscy dziwili się tym zmianom, ale nie komentowali. Margaret Corcoran udowodniła samej sobie i światu, że potrafi być samodzielna. Wyzwoliła się z dawnej bierności. Teraz była twarda – w interesach i w życiu.
Jedno ją niepokoiło – była wciąż samotna. Mężczyźni, których poznawała… lecieli na jej majątek – to było widać gołym okiem. Tylko raz… Tak, kupiła sobie mężczyznę. Wybrała go spośród kilku oferowanych przez nielegalne biuro pośrednictwa towarzyskiego. Młody, niespełna dwudziestopięcioletni chłopak. Ładny. Zgrabny i wysoki. Wyjechała z nim na miesiąc w tropiki sprawdzić swoje odczucia. Nie chciała seksu, tylko pieszczot. Dotykała jego młodego ciała i sprawiało jej to przyjemność. Miał na imię Kieran. Był do jej całkowitej dyspozycji – jak lalka. A po powrocie zadzwonił i powiedział, że ją kocha. I nie chce jej pieniędzy, tylko jej samej.
Spotkała się z nim w mieście; już nie pracował dla tamtej agencji. Odszedł sam. Chciał studiować. Odkładał pieniądze, kupił sobie małe mieszkanko. Pochodził z południa, z wioski koło Bantry. Tam nie miał przyszłości. Kochał ją, Margaret Corcoran, która wynajęła go za żigolaka. Mówił te słowa ze spuszczoną głową, jakby się wstydził. Stała nieskończenie wyżej w hierarchii społecznej od biednego chłopaka z Corku. Ale poszła z nim do łóżka. Z ciekawości – jak to jest, gdy ktoś kocha… Starał się. Bardzo. Było nawet miło. Żadnych rozkoszy, burzy zmysłów, jak w powieściach, filmach. Może lekki dreszczyk emocji… Przychodziła do jego skromnego mieszkania, czasem zostawała na noc. Kupiła mu samochód. Mnóstwo ubrań – niech się chłopak cieszy! Nie chciał przyjąć niczego – zmusiła go, tłumacząc, że dla niej to drobiazg. Na pożegnanie opłaciła mu studia w Trinity College. Nie umiała go pokochać. Zastanawiała się, czy to potrafi…
•••
Umarł Dean O’Shea. Zaraz po pogrzebie przywiozła Feargala do Oakview Court. Nie widziała go od pogrzebu Malcolma IV. Chłopak skończył trzynaście lat. Nadal był szczupły i niewysoki. Smutny. Obojętny na otoczenie. Zabrał ze sobą komputer i przesiadywał nad nim całymi dniami. Z nielicznych rozmów dowiedziała się, że pasjonuje go elektronika – mały Feargal umiał naprawić każdy sprzęt. Grzebał zawzięcie we wszystkim, ulepszał… Został mu jeszcze rok do skończenia szkoły powszechnej w Wexford. Patrzyła na ładną twarz o jasnej karnacji i wielkich oczach za okularami. Nadal nie czuła się jego matką. Opiekunką, o tak! Na powitanie przytuliła go i ucałowała. Obco pachniał – inaczej niż starsi synowie. Noel już dorosły, studiuje dwa kierunki. Wybiera się do Francji po dalsze nauki. Intelektualista. Czy da sobie radę w interesach? Ma taki słaby charakter! I ta dziewczyna, którą przywiózł zeszłego roku w wakacje. Francuzka, Simone. Poznali się na uniwersytecie. Nawet ładna. Jej ojciec jest właścicielem kilku kopalń na północy Francji. Nie najgorsza partia, ale jeszcze nie pora na decyzje.
Feargal wrócił do szkoły, Margaret wyjechała do niewielkiej posiadłości w Galway, kupionej zaraz po jej ślubie z Malcolmem III. Potrzebowała odpoczynku, ostatnio miała tyle spraw na głowie… Zostawiła wszystko Halloranowi i prawnikom.
Tam czekał na nią Sheridan Loughlin.
Poznała go w hotelu Seafront Inn, gdzie wybrała się na lunch. Niezadowolona z obsługi wezwała managera, chcąc złożyć reklamację. Narobiło się trochę zamieszania. Wtedy wszedł bardzo przystojny wysoki mężczyzna o jasnych włosach. Spojrzała na niego…
Odczuła, jakby niewidzialna siła wcisnęła ją w fotel. Spuściła głowę, trudno było jej wykrztusić słowo. Zrezygnowała z reklamacji i już chwytała za torebkę, chcąc jak najprędzej stąd odejść.
– Jeżeli jest pani niezadowolona, postaram się to zrekompensować – odezwał się jasnowłosy. – Sheridan Loughlin. – Podał jej mocną dłoń. – Właściciel sieci Seafront Inn. My tutaj dbamy przede wszystkim o klienta. – Miał olśniewający uśmiech.
Siedziała, nadal nie wiedząc, co zrobić… On też patrzył na nią z zaciekawieniem. Zamówił na koszt firmy zestaw z owoców morza – specjalność tamtejszej kuchni – i oryginalnego francuskiego szampana. Dotrzymywał jej towarzystwa, rozmawiali o niczym. Pożegnała się i opuściła restaurację; Loughlin wręczył jej swoją wizytówkę.
Nie mogła zasnąć, wciąż miała przed oczami jego postać. Te silne, gładkie ręce. Przystojną twarz. Wysportowaną sylwetkę. Sheridan. Ładne imię. Nazwisko Loughlin parokrotnie obiło jej się o uszy. Właściciel Seafront… Ależ tak! Kiedyś byli akcjonariuszami, chyba sprzedali swoje udziały… Jego oczy – ciemnoniebieskie, uważne. Uśmiech. Ile miał lat? Pewnie był w jej wieku. Czy miał obrączkę? Nie spotkała dotąd kogoś takiego. Dokładnie przystawał do jej marzeń. Sheridan Loughlin. Musiała go znów zobaczyć. Miała wizytówkę. Mogła zatelefonować. Powiedziałaby mu, kim jest… Samo nazwisko Corcoran mówiło niewiele – jest dość popularne w Irlandii. Margaret Corcoran może być równie dobrze przeciętną kobietą. Może tak lepiej? Nie powie mu o sobie! W ostateczności. Choć jest bogaty. Sieć hoteli… Margaret jest bogatsza. Teoretycznie. Na własność ma jedynie Oakview Court. Synowie… A część Feargala? Należy do niej, dopóki chłopak nie dorośnie i sam się nie upomni. Dziadek też mu naobiecywał, a nic nie zapisał. Tylko dla niej, jako córki, dziesięć milionów, które miał spłacić jej brat.
Niechętnie myślała teraz o finansach. Był on. Nazajutrz poszła do hotelu i zapytała o Loughlina. Wyjechał do Sligo, do tamtejszego Seafront Inn. Natychmiast wsiadła w samochód – nie mogła pozwolić, by o niej zapomniał! Budziły się jej zmysły, po raz pierwszy kogoś pragnęła.
Właśnie w Sligo wszystko się zaczęło. On chciał tego samego. Wybuchnęli jednocześnie – obydwoje zbyt długo sami. Nie mówiła mu, kim jest. Spędzili razem najwspanialsze trzy miesiące jej życia. Sheridan był kawalerem i miał trzydzieści osiem lat. Trzy lata młodszy od Margaret – a wyglądał poważniej. Znudziły go tłumy kobiet, które dotąd zdobył; od dwóch lat żył sam. Doskonała partia do małżeństwa: bogaty, przystojny, inteligentny, towarzyski i dobrze wychowany. Ideał. Ileż to kobiet o nim marzyło! Imponowało mu powodzenie, ale nie myślał zakładać rodziny, jeszcze nie. Co ładniejsze panny leciały na jego majątek, a nie chciał wiązać się z byle kim. Ot, najwyżej przypadkowe znajomości bez zobowiązań. Margaret czuła, że mu się podoba. Od początku.
Powiedział, że ją kocha. Inaczej niż młody Kieran, chłopak do towarzystwa. Po dwóch tygodniach spędzanych razem wszędzie zrozumiała, że to prawdziwa miłość. Pierwsza w jej życiu. Nadal nie wiedział o niej wszystkiego, była tajemnicza. Powiedziała mu tylko, że jest wdową i ma dwóch synów: dwudziestodwu- i trzynastolatka. Była nienasycona i gorąca – odnalazła siebie w dawaniu mu rozkoszy i braniu jednocześnie. Zaspokajali się wzajemnie, jakby nigdy nie mieli dosyć. Sheridan był tym, na którego czekała. Jak w romansie… nie, to była rzeczywistość! Wspominała jałowe lata, gdy była bożą służką. Bóg odebrał jej to, co najdroższe. Teraz, gdy już w niego nie wierzyła, przyszło najpiękniejsze. Rozkwitła pełnią swej kobiecości, dumna, że nią jest. U boku mężczyzny, którego kochała naprawdę. Który kochał ją…
Po tych trzech cudownych miesiącach poprosił ją o rękę. Przyniósł ogromny bukiet czerwonych róż. Powiedziała: „Tak”. Czekała na to od zawsze. Potem obydwoje pojechali do Kilternan. Osłupiał, widząc, kim naprawdę jest Margaret Corcoran. Jego ojciec robił interesy z Malcolmem III. Sheridan chyba trochę się przestraszył. Nie mogła go utracić! Wyjaśniła mu, że majątek, zgodnie z testamentem męża, jest przede wszystkim własnością synów. Nagle zawstydziła się własnego bogactwa. Powiedział jej tylko, że ma wątpliwości, czy powinni być razem… Choć czekał na taką kobietę od zawsze! Widziała w jego oczach rozdarcie.
Dla Margaret liczyła się tylko miłość. Byli dla siebie stworzeni. Długo w nocy rozmawiali. Płakała, prosiła, by jej nie zostawiał. Trzymał ją w ramionach. Nad ranem ustalili, że pobiorą się w małym kościółku w Castlebar w hrabstwie Mayo, skąd pochodził. Tylko świadkowie i ich dwoje. Bez rozgłosu.
Ślub był więc cichy, skromny, zaraz po Nowym Roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego czwartego. Święta spędzili oddzielnie – do Oakview Court przyjechali chłopcy. Nie chciała mówić im o swoich planach. Wtajemniczyła jedynie prawników, którzy zbadali sprawy majątkowe Sheridana. Wycenili go zaledwie na dwieście milionów. Nie dziwiła się, że był pełen obaw. Na szczęście hotele prosperowały dobrze, zapowiadały się dalsze inwestycje. Sieć Seafront Inn w przyszłości miała rozszerzyć się na Irlandię Północną. Dotąd rzadko rozmawiała z Sheridanem o interesach, uznała jednak, że po ślubie wszystko się zmieni. Rozbudują sieć. Może wejdą do Europy? Ameryki?
Nie życzyła sobie jakichkolwiek wzmianek w mediach o ich małżeństwie. Była znaną postacią w kręgach finansowych, ale unikała rozgłosu. To jej prywatna sprawa. W podróż poślubną wyjechali do Afryki Południowej, potem do Nowej Zelandii. Wrócili pod koniec maja szczęśliwi, zakochani i pełni zapału do wspólnego życia.
Noel obiecał odwiedzić dom dopiero w sierpniu – wtedy Margaret dopełni formalności związanych z przekazaniem majątku. W czerwcu Feargal wracał na stałe. Czekała go dalsza nauka. Jak przyjmie go Sheridan? Noel jest dorosły, poza domem. Tylko Feargal… Może go znienawidzi? Skoro własny ojciec i matka go nie kochali… Wakacje jakoś przetrwają, potem szkoła z internatem…
Nie mówiła Sheridanowi o swoich rozterkach. Wysłała po Feargala kierowcę i postanowiła przygotować się na jego przybycie.