Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Otchłań - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
12 listopada 2025
2795 pkt
punktów Virtualo

Otchłań - ebook

Czy media ujawnią szokującą prawdę?

W Åre nastaje deszczowe lato, a prace związane z budową luksusowych domków letniskowych prowadzą do osunięcia się ziemi. Katastrofa ujawnia sekrety, które wstrząsają niewielką społecznością. Sprawę bada dziennikarka Vera Bergström,próbując pociągnąć do dpowiedzialności lokalnych polityków. Tymczasem na jednej z ulic w Sztokholmie zostaje znaleziona bransoletka należąca do zaginionego Jontego Anderssona, syna hodowcy owiec z okolic Åre. Dlaczego bransoletka nagle pojawiła się w mieście, skoro Jonte przepadł bez śladu w górach prawie dwa lata temu? Vera zaczyna łączyć pozornie niezwiązane ze sobą fakty, odkrywając przeszłość, która niebawem wpłynie na wszystkich zamieszanych w tę sprawę.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8074-769-2
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

_Zapada się. Zmro­żona war­stwa śniegu pęka pod jego cię­ża­rem, powi­nien był o tym pomy­śleć i po pro­stu wziąć tak­sówkę, gdy oka­zało się, że nie zała­pie się już na żaden sku­ter. Za każ­dym razem, gdy sko­rupa śniegu zała­muje się pod jego butami, nogawki dżin­sów pod­jeż­dżają mu do góry, a ostry lód rysuje gołą skórę, która zaczyna drę­twieć. Mimo to wciąż czuje, jak krew spływa mu po łyd­kach, cie­pła i draż­niąca. Wszy­scy są już na górze, pew­nie sie­dzą w sau­nie i popi­jają gin z toni­kiem. Na samą myśl o tym chce mu się sikać._

_Zatrzy­muje się, żeby się odlać, i czuje, że wiatr się wzmaga. Kwiet­niowa pogoda. Całe szczę­ście już nie­da­leko, tylko naj­pierw musi się do końca wyszczać. Po DJ-skim secie szybko wlał w sie­bie kilka piw, żeby nad­ro­bić zale­gło­ści. Odchyla głowę do tyłu i zwraca twarz ku noc­nemu niebu. Wyczuwa w powie­trzu gorzki posmak przy­po­mi­na­jący zapach wil­got­nej ziemi na wio­snę. Niebo jest tu bli­żej, ale ni­gdzie w Åre nie można już zoba­czyć gwiazd świe­cą­cych naprawdę jasno, tak jak wtedy, gdy był dziec­kiem._

_Zapi­na­jąc roz­po­rek, sły­szy jakiś dźwięk. Lek­kie, ale nie­usta­jące skro­ba­nie. Ktoś jesz­cze idzie na after­party? A może to zwie­rzę? Serce zaczyna mu walić. Dla­czego ogar­nia go taki irra­cjo­nalny strach? Pomię­dzy niskimi brzo­zami nie ma nic prócz cieni rzu­ca­nych przez reflek­tory odle­głych sto­ków nar­ciar­skich. Pew­nie to tylko omamy słu­chowe po alko­holu._

_– Halo? Jest tam ktoś? – woła._

_Brak odpo­wie­dzi. Świa­tło migo­cze na wie­trze, a skro­ba­nie staje się coraz gło­śniej­sze._

_Nie do końca rozu­mie, dla­czego traci rów­no­wagę, lecz zmro­żony śnieg zapada się pod nim i otula go cukrowy puch. Zako­puje się w śniegu dość głę­boko, więc mija dłuż­sza chwila, zanim w końcu udaje mu się wstać. Chwiej­nym kro­kiem rusza dalej. A potem zaczyna sypać śnieg. Każdy ślad, który po sobie zosta­wił, zosta­nie zasy­pany. Powstaną nowe._VERA

Zoba­czy­łam pęk­nię­cie w dro­dze i zaczę­łam hamo­wać w tej samej chwili, gdy Åreskutan wynu­rzyła się z chmur. Kam­per na nor­we­skich bla­chach, który jechał przede mną przez ostat­nie pół godziny, musiał prze­je­chać nad tą dziurą w ostat­niej sekun­dzie. Ina­czej koła mogłyby się w niej zakli­no­wać. Spoj­rza­łam w lusterko wsteczne, po czym się zatrzy­ma­łam.

Pęk­nię­cie prze­ci­nało całą E14 i wyglą­dało na dość świeże. Na pewno nie było go tam rano, gdy jecha­łam do redak­cji. Ale tury­ści z Kop­par­bran­ten pew­nie zdą­żyli już zgło­sić sprawę, zanie­po­ko­jeni moż­li­wo­ścią uszko­dze­nia swo­ich luk­su­so­wych SUV-ów. Na razie wła­ści­cieli domów let­ni­sko­wych było nie­wielu, lecz wszę­dzie pię­trzyły się sterty gruzu i koparki pra­co­wały całą dobę. Leif Tronde pla­no­wał inten­sywną roz­bu­dowę terenu na wschód od Åre, pomię­dzy hote­lami Cop­per­hill i Åre Con­ti­nen­tal Inn. Na pla­nie zago­spo­da­ro­wa­nia terenu z podzia­łem na działki budow­lane zazna­czono dwa­dzie­ścia nowych, prze­sad­nie oka­za­łych budyn­ków, i to był dopiero pierw­szy etap budowy. Pro­jekt wzbu­dzał silne emo­cje i zwró­cił różne grupy inte­re­sów prze­ciwko sobie. Jak w więk­szo­ści kuror­tów tury­stycz­nych, pyta­nie brzmiało: dla kogo wła­ści­wie się buduje i po co?

Żwir i zie­mia dosta­wały się z pobo­cza na asfalt, a rosnące w rowie poda­grycz­nik i wierz­bówka kiprzyca zostały wyrwane z korze­niami. Wywo­łało to we mnie nie­po­kój, tak jak napawa mnie lękiem wszystko inne, co powinno pozo­stać ukryte w środku, jak krew, wymio­ciny i łzy. Wes­tchnę­łam i spoj­rza­łam na zega­rek. Już dawno minęło połu­dnie.

Do domu zostało mi sześć­dzie­siąt kilo­me­trów, więc wola­łam nie ryzy­ko­wać, że zabrak­nie mi paliwa, i skrę­ci­łam na sta­cję ben­zy­nową. Głód dawał o sobie znać. Nie czu­łam go, dopóki do redak­cji nie wdarł się zapach gril­lo­wa­nej szynki, nie potrzą­snął mną i nie kazał mi skoń­czyć pracy. Pomy­śla­łam, że przy odro­bi­nie szczę­ścia sklep będzie jesz­cze otwarty.

Pla­katy z nagłów­kami gazet krzy­czały o woj­nie, wyso­kich cenach ener­gii i rosną­cych sto­pach pro­cen­to­wych. Nic dziw­nego, że ludzie nie chcieli wyściu­biać nosa poza swoją bańkę. Pró­bo­wa­łam prze­nik­nąć wzro­kiem ciemną witrynę skle­pową, lecz nie byłam w sta­nie dostrzec, czy ktoś jest w środku. Tak samo jak nie mogłam ukryć się na zewnątrz. To prze­klęte let­nie świa­tło, nie­winne i zwod­ni­cze jak mło­do­ciany kie­szon­ko­wiec. Ale poty­kacz rekla­mowy wciąż stał przy wjeź­dzie, co skło­niło mnie do tego, by się zatrzy­mać. Zaczę­łam szu­kać port­fela w kie­szeni kurtki, zanim przy­po­mnia­łam sobie, że jest w fute­rale na apa­rat na tyl­nym sie­dze­niu.

Drzwi samo­chodu trza­snęły, a potem nastała abso­lutna cisza. Wie­czorne powie­trze było gęste od wil­goci. Ude­rzył mnie ostry zapach mokrej wro­ty­czy, ale przy­naj­mniej nie padało. Wycie­raczki zaczęły pisz­czeć, gdy mija­łam Undersåker. Od jak dawna padało? Cho­dzi­łam w kalo­szach od kilku tygo­dni, napi­sa­łam co naj­mniej dwa­dzie­ścia arty­ku­łów o gór­skich poto­kach, które wez­brały i wylały. Teraz wysoka woda two­rzyła nowe koryta, drą­żyła skały sku­tecz­niej niż wszyst­kie koparki razem wzięte, odkąd las, który wcze­śniej absor­bo­wał jej nad­miar, został wykar­czo­wany pod nowe domy.

Weszłam do budynku sta­cji i zamó­wi­łam hot doga u mło­dego chło­paka za ladą, opa­lo­nego, z roz­wia­nym wło­sem. Pew­nie dopiero co zszedł z SUP-a na jezio­rze Åresjön.

– Widzia­łeś to pęk­nię­cie w dro­dze? – spy­ta­łam.

Drgnął, jakby nie był przy­zwy­cza­jony do pytań innych niż te o klucz do toa­lety albo dostęp­ność bez­glu­te­no­wych bułek do hot dogów.

– Yyy, nie.

Odgar­nę­łam włosy z czoła i zde­cy­do­wa­łam się zakoń­czyć roz­mowę, zanim jesz­cze na dobre się zaczęła. Chło­pak z obo­jętną miną powlókł się do następ­nej sek­cji, gdzie samotny kaba­nos obra­cał się na grillu. Kieł­ba­ska sin­gielka, tak jak ja. Moja samot­ność roz­kwi­tła w noc świę­to­jań­ską i miała trwać jesz­cze długo. Mimo że sta­ra­łam się uni­kać Face­bo­oka, posty i tak wkra­dały się w moją świa­do­mość. Kola­cje w gro­nie przy­ja­ciół, na luk­su­so­wych pomo­stach i tara­sach. Roze­śmiane twa­rze przy dłu­gich sto­łach, twarz przy twa­rzy na zbli­że­niach. Bra­ko­wało mi poczu­cia przy­na­leż­no­ści do jakiejś grupy lub wspól­noty.

W tym roku posta­no­wi­łam nie wziąć ani jed­nego dnia urlopu, nie mia­łam żad­nych szcze­gól­nych pla­nów i rów­nie dobrze mogłam spę­dzić całe lato, pra­cu­jąc. Liczy­łam na to, że jesień będzie łatwiej­sza. Tho­mas miał wtedy wró­cić z tej idio­tycz­nej podróży do Argen­tyny. Tęsk­ni­łam za nim w spo­sób, który mnie zasko­czył. Nie dla­tego, że łatwiej było być samemu z kimś rów­nie samot­nym, ale dla­tego, że dobrze czu­łam się w jego towa­rzy­stwie. Zanim wyje­chał, spę­dza­li­śmy ze sobą dużo czasu, pra­wie tyle co w dzie­ciń­stwie, i nie­po­ko­jąco szybko przy­zwy­cza­iłam się do tego, że mam przy­ja­ciela, z któ­rym mogę poga­dać, zjeść obiad i poła­zić po lesie.

– Ket­chup i musz­tarda?

Chło­pak już ści­snął tubę z ket­chu­pem zwi­sa­jącą z sufitu.

– Popro­szę tylko ostrą musz­tardę i dużo suro­wej cebuli.

_Chłop­cze, nie bierz niczego za pew­nik._

Meszki zaata­ko­wały mnie, gdy tylko wyszłam na zewnątrz. Małe dia­bły. Pró­bo­wa­łam je odpę­dzać, ale one pchały mi się do nosa i ust, chciały dostać się do gar­dła. Kilka razy musia­łam zmie­nić rękę. Musz­tarda cie­kła mi po pal­cach, więc je obli­za­łam, bo jak zwy­kle zapo­mnia­łam wziąć ser­wetkę.

Szybko zja­dłam hot doga, otwo­rzy­łam drzwi samo­chodu i wrzu­ci­łam papie­rek na wszyst­kie inne śmieci leżące na pod­ło­dze przed sie­dze­niem pasa­żera. Wygrze­ba­łam sprej na komary i spry­ska­łam się nim. Cytru­sowy zapach nie był w sta­nie zama­sko­wać sil­nej, che­micz­nej woni. Potem zapa­li­łam papie­rosa i przez chwilę sta­łam przy aucie, napa­wa­jąc się ciszą. Mimo że do tej pory pogoda robiła wszystko, by zatrzy­mać rowe­rzy­stów, pie­chu­rów oraz wspi­na­czy w domach, w górach cały czas ich przy­by­wało. Pan­de­mia koro­na­wi­rusa stwo­rzyła pan­de­mię gór­ską. Na szczę­ście te tłumy nie zdo­łały prze­sło­nić piękna kra­jo­brazu. Stru­mień wił się w doli­nie pomię­dzy górami, oto­czony miękką zie­le­nią, falu­ją­cymi spód­ni­cami świer­ków i koro­nami brzóz, ale gra­nica lasu wspi­nała się coraz wyżej. A może to nagie góry ucie­kały przed ludźmi? Przy­roda jest więk­sza i potęż­niej­sza od nas, nie da się kon­tro­lo­wać, i tylko nam się wydaje, że dotknę­li­śmy wszyst­kiego.

Pęk­nię­cie na E14 ponow­nie przy­cią­gnęło mój wzrok, który po chwili powę­dro­wał dalej, na górę naprze­ciwko sta­cji ben­zy­no­wej. Zbo­cze zadrżało i w dół pole­ciało tro­chę ziemi. Prze­stra­szone ptaki wzbiły się w powie­trze. Nagle zauwa­ży­łam, że wszyst­kie drzewa i latar­nie pochy­lają się w jedną stronę. Serce szyb­ciej mi zabiło. Wrzu­ci­łam nie­do­pa­łek do doniczki z więd­ną­cymi brat­kami i instynk­tow­nie się cof­nę­łam.

Wtedy usły­sza­łam ten pomruk.

Ryk z samego wnę­trza ziemi. Ogromne bryły gliny ode­rwały się i zaczęły zjeż­dżać niczym na zjeż­dżalni, rury kana­li­za­cyjne i kable elek­tryczne zostały wypchnięte na powierzch­nię ziemi. Wszystko zamie­niło się w burą maź, która sta­wała się coraz bar­dziej płynna. Po chwili całe zbo­cze zaczęło się osu­wać, zabie­ra­jąc ze sobą wszystko, co się na nim znaj­do­wało, jakby Bóg po pro­stu strzep­nął okru­chy ręką. Widzia­łam, jak zie­leń gaśnie, gdy darń dła­wiła się w bło­cie. Sieć dróg wokół wyty­czo­nych dzia­łek znik­nęła. Woda wzbie­rała, kamie­nie leciały, brzozy i latar­nie prze­wra­cały się niczym bierki. Na samej górze, na kra­wę­dzi, balan­so­wały dwa domki let­ni­skowe, zanim teren pod nimi się osu­nął. Dźwięk łamią­cych się ścian drew­nia­nych budyn­ków prze­bił się przez resztę hałasu, po czym zawa­liły się i zsu­nęły w błoto. A co, jeśli tam są ludzie? – pomy­śla­łam.

_Cho­lera, cho­lera, cho­lera._

Kątem oka zauwa­ży­łam, jak drzwi za mną się otwie­rają. Zadźwię­czał dzwo­nek przy wej­ściu.

– Co się dzieje? – spy­tał chło­pak od hot dogów łamią­cym się gło­sem.

– Osu­wi­sko w Kop­par­bran­ten! Na wszelki wypa­dek stąd ucie­kaj! – krzyk­nę­łam, nie odwra­ca­jąc się.

– A pani? Nie powinna pani…

– Ucie­kaj!

Drzwi się zatrza­snęły, a szyb­kie kroki na asfal­cie zaczęły się odda­lać.

Fala błota i ziemi wzbie­rała. Czy osu­wi­sko dotrze aż tutaj? Też chcia­łam ucie­kać i scho­wać się w bez­piecz­nym miej­scu, lecz sta­łam nie­ru­chomo, mimo że nogi mia­łam jak z waty. Ręce mi drżały, gdy wycią­ga­łam apa­rat z torby. Po poran­nej rela­cji z zawo­dów bie­go­wych w Edsåsdalen nie zdję­łam tele­obiek­tywu. Kie­ru­jąc apa­rat w stronę znisz­czeń i cyka­jąc zdję­cia, wstrzy­my­wa­łam oddech. Lawina błotna wła­śnie zale­wała starą sto­dołę znaj­du­jącą się w zagłę­bie­niu terenu. Pochło­nęła też stra­cha na wró­ble, ale oszczę­dziła jego słom­kowy kape­lusz, który uno­sił się na powierzchni błota. Przy­po­mi­nał waka­cyjny kape­lusz mojego ojca. Silne mdło­ści zmu­siły mnie do prze­łknię­cia śliny. Przez pół minuty byli­śmy tylko osu­wi­sko i ja, nic innego. Zie­mia, drzewa, kamie­nie, budynki, wszystko się waliło, a ja jak zawsze pró­bo­wa­łam utrzy­mać się na nogach. Po chwili usły­sza­łam syreny, naj­pierw daleko, potem coraz bli­żej. Zaczął dzwo­nić tele­fon w mojej kie­szeni. Daro­wa­łam sobie powi­ta­nie i od razu prze­szłam do rze­czy.

– Strömmen, jestem na miej­scu.

Redak­tor naczelny „Jämtlandsposten”, Nils „Strömmen” Strömqvist, z oczy­wi­stych powo­dów nazy­wany rów­nież Sza­ta­nem, odchrząk­nął ze snu­sem pod wargą. Pew­nie był pod­eks­cy­to­wany tym, że już nie­długo będzie mógł śle­dzić słupki klik­nięć w cza­sie rze­czy­wi­stym.

– O kur­czę, już? Ja sie­dzę jesz­cze w redak­cji. Dzwo­ni­łem do szefa działu new­sów i do Jönssona. Takie osu­wi­sko ozna­cza ran­nych, a nawet ofiary, porwane samo­chody. Widzia­łaś kogoś, kto…?

– Nie, na razie nie da się tego stwier­dzić. Napi­szę kilka zdań o tym, co tu się dzieje. Za chwilę dosta­nie­cie tekst i kilka zdjęć, będziemy to na bie­żąco aktu­ali­zo­wać. Czy webdesk może się skon­tak­to­wać ze służ­bami ratun­ko­wymi i poli­cją? Ja spró­buję w tym cza­sie podejść bli­żej.

– Jasne. Dzia­łamy po kolei, masz rację. Uwa­żaj, mogą być kolejne osu­wi­ska.

– Zawsze jestem ostrożna.

– Kłam­czu­cha.

– Moż­liwe.

W tym samym momen­cie woda i masy ziemi gwał­tow­nie wdarły się na drogę E14 i zaczęły spły­wać w dół, ku sta­rej wiej­skiej dro­dze, cał­ko­wi­cie blo­ku­jąc prze­jazd w kie­runku Åre, Ånn i Stor­lien. Jak daleko się­gnęło osu­wi­sko? Jaką miało sze­ro­kość? Moż­liwe, że drogi wyżej w ogóle nie są prze­jezdne – pomy­śla­łam. Nie mia­łam czasu na objazdy, by wró­cić do domu i poło­żyć się spać, cze­kała mnie długa noc w redak­cji.STINA

Ni­gdzie go nie było. Bolał ją nad­gar­stek, a nogawki spodni miały ciemne plamy – od czar­nej ziemi albo zaschnię­tej krwi. Czy naprawdę klę­czała tak długo? Stina już nie wie­działa, co czuje. Roz­cza­ro­wa­nie, ulgę czy może tylko jakiś bez­sens wszyst­kiego. Gdzieś prze­cież musiał być. Mimo że minął ponad rok, wciąż pamię­tała dni przed i po zagi­nię­ciu brata, jakby to było wczo­raj. Minuty prze­wi­jały się w jej gło­wie jak zapę­tlone frag­menty filmu. Cza­sami wra­cały do niej także wspo­mnie­nia z dzie­ciń­stwa. Stali na kościel­nych scho­dach i patrzyli na sie­bie, sta­ra­jąc się nie zer­kać na nagrobki i ciem­ność tam, w dole.

_Zawsze będziesz moją sio­strą_ – powie­dział.

Piękne słowo.

_Sio­stra._

Wie­działa, że zaczyna wario­wać. Zże­rało ją to od środka. Jej śmiech cały czas balan­so­wał nie­bez­piecz­nie bli­sko pła­czu. Gdyby tylko go zna­leźli, żywego czy mar­twego, to nie miało już pra­wie zna­cze­nia. Naj­gor­sza była ta nie­pew­ność.

Była w Gråsjön od kilku godzin. Wska­zówka, że Jonte mógł zostać porzu­cony w ruinach sta­rej, opusz­czo­nej wio­ski, wyda­wała się bar­dziej wia­ry­godna niż poprzed­nie tropy, ale teraz już wie­działa, że na tym odlu­dziu powy­żej Kal­l­se­det nie znaj­dzie odpo­wie­dzi na pyta­nie, co się stało z Jon­tem.

Noc dobie­gła końca. Ptaki zaczęły śpie­wać, kolory powoli się zmie­niały. Sre­brzy­ste świa­tło się wyco­fy­wało, a nad górami nasta­wał dzień, wil­gotny i szary, jakby wyrzeź­biony z kamie­nia. Mimo że obie­cała sobie, że będzie kopać tylko w nocy, nie prze­sta­wała. Serce przy­spie­szało jej za każ­dym razem, gdy łopata ude­rzała w coś twar­dego, tylko po to, by zaraz opaść jesz­cze głę­biej w dół. To było jak stą­pa­nie po rucho­mych pia­skach. W nocy tliła się nadzieja. Wtedy wszystko wyda­wało się moż­liwe. Ale o poranku rze­czy­wi­stość doga­niała ją jak kac po prze­pi­ciu.

Tym razem została za długo. Ręce Mar­tina pew­nie już szu­kały jej przez sen. Wkrótce mąż się obu­dzi i zauważy, że nie ma jej po dru­giej stro­nie łóżka. Zaczęła scho­dzić, odda­la­jąc się od ruin sto­dół zbu­do­wa­nych z łupku. Teren scho­dził stromo w dół, ale w nie­któ­rych miej­scach były schody. Potoki szem­rały i szu­miały. Wszę­dzie widać było ślady daw­nego życia. Stare fun­da­menty domów i piw­nic. Znaki walki. Ale ludzie tu nie prze­trwali.

Samo­chód wciąż stał na pobo­czu drogi, oto­czony bia­łymi kwia­tami try­buli leśnej. Rusza­jąc, wie­działa, że jest bez­pieczna, odbiła na Bonäshamn i zamiast głów­nej E14 zde­cy­do­wała się na bar­dziej lokalne Husåvägen i Fröåvägen. Tak samo zro­biła w noc, gdy doszło do osu­wi­ska. Dziwne uczu­cie, tak jechać przez las, w któ­rym świerki rosną tak gęsto, że ich korony nie­mal two­rzą nad drogą dach. Czuła się odizo­lo­wana od świata zewnętrz­nego i całego tego cha­osu.

Zapar­ko­wała poni­żej gospo­dar­stwa. Pomy­ślała, że nikt nie zwróci na nią uwagi, jeśli przej­dzie przez zagrodę dla owiec. Ostroż­nie otwo­rzyła bramkę. Na sko­blu i tra­wie osia­dła lśniąca war­stwa wil­goci. Nagle zauwa­żyła, że kilka dol­nych dru­tów pastu­cha znowu się polu­zo­wało. Kawa­łek dalej leżały prze­wró­cone słupki, a ostre meta­lowe pręty wysta­wały z ziemi. Jak to moż­liwe? Prze­cież dopiero co to napra­wili. Nie­po­kój ści­snął jej żołą­dek. Może jesz­cze gdzieś poja­wiła się dziura? Jeśli tak, musieli się tym natych­miast zająć. Wiele osób uważa, że naj­więk­szym zagro­że­niem dla owiec są rysie i wilki, ale to dzi­kie psy czę­sto wyrzą­dzają wię­cej szkód niż dra­pież­niki.

Dźwięk. Zatrzy­mała się, w uszach dźwię­czała jej cisza. Odkąd Jonte znik­nął, miała wra­że­nie, że ktoś ich obser­wuje, krąży w pobliżu gospo­dar­stwa i przy­gląda im się z ukry­cia. Znowu ten dźwięk! Jakby ktoś nadep­nął na suchą gałąź. Odwró­ciła się gwał­tow­nie, ale zdą­żyła tylko kątem oka dostrzec cień, zanim znik­nął w lesie. Miał wyraźne kon­tury czło­wieka. Czy na pewno? Nie miała pew­no­ści. O tej porze roku świa­tło czę­sto płata figle. Trzo­nek łopaty parzył ją w dłoń, gdy z biją­cym ser­cem ruszyła dalej. Pie­kły ją krwa­wiące kolana.

Owce nie zare­ago­wały, gdy mijała otwartą zagrodę. Prze­mknęła za sta­rym dom­kiem ogro­do­wym dla dzieci i oparła łopatę o jeden ze zde­for­mo­wa­nych świer­ków, któ­rych tak bar­dzo bała się w dzie­ciń­stwie. Tam Mar­tin jej nie zauważy. Mąż od dawna miał już dość tych jej poszu­ki­wań, uwa­żał, że powinna zaufać poli­cji i zająć się wła­snym życiem.

Nie zauwa­żyła żad­nego ruchu w kuchen­nym oknie domku gościn­nego, lecz wkrótce Hen­ning usią­dzie tam z poranną kawą, swoją spe­cjalną kawą z palarni w Tron­dheim. Gdyby go nie znała, uzna­łaby go za praw­dzi­wego snoba, lecz z cza­sem nauczyła się doce­niać wszyst­kie jego małe dzi­wac­twa. Pomógł jej wydo­stać się z naj­więk­szego dołka i ni­gdy mu tego nie zapo­mni.

Kiedy mijała wej­ście do domu, usły­szała, jak otwie­rają się drzwi. A więc jed­nak nie spał.

– Jak poszło? – wyszep­tał Hen­ning teatral­nie za jej ple­cami.

Odwró­ciła się. Stryj stał na ganku boso, w nie­bie­sko-bia­łej pasia­stej piża­mie. Poranne słońce roz­świe­tlało jego jasne włosy. Kiedy nie miał czasu ich zacze­sać do tyłu, jesz­cze bar­dziej przy­po­mi­nał jej ojca. Zdro­wego ojca, sprzed cho­roby. Ale nie suro­wego abs­ty­nenta Einara, tylko weso­łego miło­śnika zwie­rząt. Cza­sami dostrze­gała też w Hen­ningu Jon­tego. Ten błysk w oczach i lekko zaci­śnięte noz­drza, cecha dzie­dzi­czona od Bóg wie ilu poko­leń.

– Nic? – dopy­ty­wał.

Pokrę­ciła głową. Nic a nic. Poprzed­nim razem przy­naj­mniej zna­la­zła czaszkę jakie­goś małego zwie­rzę­cia.

– Tak mi przy­kro, Stino. Ten trop naprawdę wyda­wał się wia­ry­godny, myśla­łem… Nie­ważne, co mówi Mar­tin, następ­nym razem ci pomogę.

Zawsze po stro­nie smut­nych.

– Zoba­czymy. Ale i tak dzię­kuję – powie­działa z uśmie­chem.

Minie tro­chę czasu, zanim wróci do kopa­nia. To zaję­cie wyda­wało się coraz bar­dziej bez­sen­sowne i coraz trud­niej­sze do ukry­cia przed mężem. Coś zaskrzy­piało na wie­trze. Zer­k­nęła w stronę domu, ale nie, to pew­nie tylko maszt fla­gowy.

– No pro­szę, cześć, chło­pie, już wsta­łeś? – powie­dział Hen­ning.

Duck, pies rasy bor­der col­lie, który naj­wy­raź­niej uznał stryja za swo­jego nowego pana, wsu­nął nos mię­dzy nogi Hen­ninga. Kie­dyś cią­gle mar­twiła się jego szcze­ka­niem, ale z wie­kiem się uspo­koił.

– Widzia­łaś osu­wi­sko? – spy­tał Hen­ning, dra­piąc psa pod brodą.

– Nie, ale czy­ta­łam o tym dziś w nocy. Przed wyjaz­dem.

– Straszne, że wszystko tak po pro­stu może się osu­nąć. To potężna siła.

– Ale chyba nikt nie jest tym zasko­czony, bio­rąc pod uwagę, jak długo natura była tu dopro­wa­dzana do gra­nic wytrzy­ma­ło­ści, w tej wio­sce i w całych górach – oznaj­miła Stina, sta­ra­jąc się nie pod­no­sić głosu.

Przez chwilę patrzył na nią z unie­sio­nymi brwiami.

Była to zupeł­nie zro­zu­miała reak­cja, natych­miast zdała sobie z tego sprawę. Hen­ning nie miał peł­nego obrazu tego, co się działo w jego rodzin­nych stro­nach przez ostat­nią dekadę. Nie wie­dział o tych wszyst­kich zawi­ro­wa­niach oraz zatar­gach. W końcu nie było go tutaj prze­szło trzy­dzie­ści trzy lata. To całe życie. Mar­tin twier­dził, że w takim cza­sie można się cał­ko­wi­cie zmie­nić, i na pod­sta­wie sta­rych zdjęć Hen­ninga oraz jego żony zna­le­zio­nych w inter­ne­cie wyro­bił sobie o nim zda­nie.

– No tak, jasne, ale mimo wszystko – powie­dział w końcu Hen­ning. – Podobno ktoś zgi­nął. Wła­śnie o tym czy­ta­łem.

Ta infor­ma­cja wywo­łała w niej jedy­nie uczu­cie pustki. Wiel­kie kry­zysy spra­wiają, że czło­wiek staje się jed­no­cze­śnie sil­niej­szy i bar­dziej kru­chy, ale także nieco odrę­twiały.

Po wej­ściu do domu zdjęła z sie­bie ubra­nie i wrzu­ciła je do pralki, po czym zarzu­ciła na sie­bie zno­szony szla­frok. Zaj­rzała do Mar­tina. Woń owczarni wydo­sta­wała się przez pory w jego skó­rze i docie­rała do niej przez szparę w drzwiach. Jego duże, cięż­kie ciało prze­wró­ciło się na drugi bok, po czym zamru­czało coś przez sen. Ostroż­nie zamknęła drzwi i na pal­cach poszła do kuchni.

W dzbanku zostało tro­chę her­baty. Oczy­wi­ście zim­nej. Pod­grzała ją w mikro­fali, objęła kubek dłońmi i usia­dła przy stole z lap­to­pem.

W „Jämtlandsposten” na pierw­szej stro­nie oczy­wi­ście zna­lazł się arty­kuł o osu­wi­sku. Dzien­ni­karka, która o nim pisała, była jej dobrze znana. Vera Bergström. Stina nie miała siły ani oglą­dać fil­mi­ków, ani czy­tać tek­stów.

Zamiast tego weszła na Face­bo­oka. Grupa „Zna­leźć Jon­tego” liczyła sobie sie­dem tysięcy człon­ków i wciąż dołą­czali nowi. Na zdję­ciu w tle wid­niała ostat­nia foto­gra­fia jej brata. Stał na środku rynku w Åre, roze­śmiany, w czar­nym T-shir­cie, wzo­rzy­stej koszuli i nie­bie­skich dżin­sach. Jego smu­kłe palce, jak u pia­ni­sty, w prze­ci­wień­stwie do jej krót­kich i pulch­nych, trzy­mały pier­siówkę, którą zaraz miał scho­wać do tyl­nej kie­szeni spodni. Tatu­aże pięły się po jego ramie­niu.

Wyglą­dał jak żywy. To było nie­wy­obra­żalne.

Chciała, żeby wła­śnie to zdję­cie zapa­dło ludziom w pamięć. Może pew­nego dnia ryso­pis okaże się pomocny. Może będzie klu­czowy. Miała inne wspo­mnie­nia o nim, które pie­lę­gno­wała bar­dziej, ale sta­wały się coraz bar­dziej zamglone.

Mar­tin, który w ogóle nie rozu­miał mediów spo­łecz­no­ścio­wych, oczy­wi­ście nic nie wie­dział o tej gru­pie na Face­bo­oku. Myślał, że Stina stała się odlud­kiem, że tylko krąży mię­dzy owcami, ogro­dem i kuch­nią, i nie miał poję­cia, że tak naprawdę ma kon­takt z więk­szą liczbą ludzi niż kie­dy­kol­wiek.

Jonte skoń­czyłby dzi­siaj dwa­dzie­ścia pięć lat. Więk­szość człon­ków grupy o tym wie­działa.

Zagi­nię­cie czło­wieka wpływa na ludzi. Nie­któ­rzy wręcz czer­pią z tego ener­gię. Znaj­dują pocie­sze­nie w tak tra­gicz­nym losie. Nauczyła się przy­my­kać oko na takie rze­czy, ponie­waż chęć roz­wią­zy­wa­nia zaga­dek leży w ludz­kiej natu­rze. Albo ktoś żyje, albo nie. Młody czło­wiek nie mógł tak po pro­stu roz­pły­nąć się w powie­trzu. Zabój­stwa się zda­rzają, ale nie znik­nię­cie bez śladu. Prawda musi w końcu wyjść na jaw.

Skrzynka odbior­cza pękała w szwach. Stina wie­działa, że naprawdę nie powinna czy­tać tych maili, bo wpły­wają na nią bar­dziej, niż może to sobie wyobra­zić, i z każ­dym mie­sią­cem jest tylko gorzej, lecz wie­działa rów­nież, że jest to sil­niej­sze od niej. A co, jeśli wśród nich kryje się jakaś cenna wska­zówka? Świa­dek, który coś widział albo sły­szał.

Gdzie poło­żyła oku­lary? Na oka­pie. Ska­no­wała wzro­kiem maile, nie­mal jak lekarz prze­glą­da­jący kartę pacjenta. Wiele osób twier­dziło, że znało Jon­tego. Życze­nia, emo­ti­kony – czer­wone ser­duszka, róże i uro­cze pie­ski roz­kła­da­jące łapki do uści­sku. Zdą­żyła się roz­luź­nić i wła­śnie dla­tego ostat­nia wia­do­mość ude­rzyła w nią moc­niej, niż powinna, była jak gwał­towne pora­że­nie prą­dem. Kiedy zoba­czyła zdję­cie, roz­lała her­batę na obrus.CLAES

Claes prze­mknął kory­ta­rzem. Zaraz po wej­ściu na żywo zawsze czuł eufo­rię, miał wra­że­nie, że jest bli­żej życia. Tym razem sty­li­sta naprawdę się posta­rał. T-shirt, jasna mary­narka i non­sza­lancki sza­lik. Wyglą­dał świet­nie, let­nio, miej­sko. Kole­dzy uśmie­chali się do niego. Uwiel­biał być w budynku tele­wi­zji o poranku. Zapach świe­żego chleba i ta eks­cy­ta­cja w powie­trzu. Wszystko mogło się jesz­cze wyda­rzyć, a dzien­ni­kar­skie nosy inten­syw­nie szu­kały nowych tro­pów.

Przy wej­ściu zła­pał go Max.

– Claes! Cho­lera, to było mocne, ten prze­kręt z bit­co­inami. Dobra robota.

– Dzięki, naprawdę miło to sły­szeć. – Prze­cze­sał włosy pal­cami i zaczął zapi­nać płaszcz.

– A co zapla­no­wa­łeś na jutro? Naj­lep­sze wina świata?

Claes zro­bił krok do tyłu, choć był przy­zwy­cza­jony do tego, że ludzie chcieli mu się przy­po­do­bać do tego stop­nia, że cza­sem miał wra­że­nie, jakby wcho­dzili mu pod skórę.

– Nie, nie, to dopiero w sierp­niu. Więc _stay tuned_. – Uśmiech­nął się i wypro­sto­wał. – Teraz idę na urlop, w pią­tek jedziemy do Åre.

– Szczę­ściarz. Od dawna macie tam dom let­ni­skowy, prawda?

– Od kiedy byłem dziec­kiem. Rodzice kupili go w latach sześć­dzie­sią­tych, za pół­darmo. Teraz to nie do pomy­śle­nia. – Zaśmiał się, po czym nagle spo­waż­niał. – Ale to osu­wi­sko… dobrze, że skoń­czyło się tak, jak się skoń­czyło. No a jutro mam pierw­szy wolny pora­nek od ponad tygo­dnia. Cudow­nie będzie nie musieć wsta­wać o trze­ciej w nocy.

Max uśmiech­nął się i zało­żył ple­cak.

– No tak. Uda­nego wyjazdu i pozdrów Vicky. Jest w domu?

– Przy­la­tuje wie­czo­rem. Chcę ugo­to­wać coś dobrego i ją zasko­czyć. Może wpadnę do hali i kupię homara.

– Wow, luk­sus jak na wto­rek. Ale jest tego warta.

Claes uśmiech­nął się pod nosem i roz­ło­żył ręce. Przez chwilę stał nie­ru­chomo, patrząc, jak Max oddala się z ple­ca­kiem obwie­szo­nym lamp­kami rowe­ro­wymi z każ­dej strony, na szel­kach, po bokach i z tyłu. W dzi­siej­szych cza­sach rowe­rzy­ści wyglą­dają jak cho­inki w obci­słych stro­jach z lycry. Zasta­na­wiał się, czy ich żony wciąż ich pożą­dają. Zwłasz­cza gdy cią­gną te swoje przy­czepki rowe­rowe. Pajace.

Par­king był cho­ler­nie drogi, ale wart każ­dej korony. Nie miał zamiaru jeź­dzić rowe­rem ani, co gor­sza, tło­czyć się w komu­ni­ka­cji miej­skiej. Nie w tych cza­sach. To dobre dla tych, któ­rzy odczu­wają przy­jem­ność, mając czy­jąś pachę tuż przy swo­jej twa­rzy.

Wje­chał na E20, skrę­cił do sklepu Ica w gale­rii Lin­dha­gen i kupił kieł­basę parów­kową z maka­ro­nem. Przy oka­zji zwi­nął cze­ko­ladę, uwiel­biał ten dreszcz emo­cji, gdy adre­na­lina zaczy­nała pul­so­wać w mię­śniach.

Mniej wię­cej pół godziny póź­niej dotarł na Skånegatan i zapar­ko­wał przed wej­ściem. Latem ulica była zamknięta dla ruchu samo­cho­do­wego, ale jemu udało się zdo­być jedno z tych nie­licz­nych, upra­gnio­nych miejsc par­kin­go­wych dla miesz­kań­ców.

Docho­dziła dzie­siąta, a ulice wciąż były opu­sto­szałe. Żało­sne jak na sto­licę. Chciał, żeby mia­sto tęt­niło życiem całą dobę, marzył o winie, koka­inie i zapa­ro­wa­nych szy­bach barów. Ale hip­ste­rzy, _yuc­cies_ i inni egzy­sten­cja­li­ści zapewne już cze­kali w blo­kach star­to­wych, gotowi zająć wszyst­kie sto­liki, zanim poja­wią się tury­ści. Kie­dyś on i Vicky sia­dali w oknie i pękali ze śmie­chu, obser­wu­jąc turystki w bia­łych szor­tach i z prak­tycz­nymi, czar­nymi ple­cacz­kami, chcące poczuć atmos­ferę SoFo¹, ale ni­gdy nie­mo­gące zna­leźć miej­sca przy ogrze­wa­czach na pod­czer­wień.

Mija­jąc salon masażu, z przy­zwy­cza­je­nia pocią­gnął za klamkę. Byłoby miło wpaść tam choćby na chwilę. Góra na kwa­drans. Pomy­ślał, że pew­nie zdą­żyłby przed pre­zen­ta­cją miesz­ka­nia, ale gdyby się spóź­nił dzie­sięć minut, to też nic by się nie stało. Gdyby pre­zen­ta­cja się prze­dłu­żyła, zawsze mógł zadzwo­nić do przed­szkola. Na pewno by zro­zu­mieli. Praca pre­zen­tera to prze­cież coś wię­cej niż tylko sie­dze­nie na kana­pach tele­wi­zyj­nych, pew­nie by tak powie­dzieli, jed­no­cze­śnie wycie­ra­jąc Luka­sowi buzię po lun­chu.

Ale potem zoba­czył na rogu męż­czy­znę ze słu­chawką w uchu i puścił klamkę jak popa­rzony. A więc to był kolejny salon, do któ­rego miała wkro­czyć poli­cja. Musieli dostać cynk.

Zało­żył oku­lary prze­ciw­sło­neczne. Ni­gdy nie wia­domo, kto go obser­wuje z daleka. To by była kata­strofa, gdyby został wysta­wiony na publiczny ostra­cyzm z powodu ano­ni­mo­wych plo­tek w mediach spo­łecz­no­ścio­wych. Poza tym gazety w obli­czu femi­ni­stycz­nej nagonki tracą kon­trolę nad stan­dar­dami etyki dzien­ni­kar­skiej. Lepiej nie rzu­cać się w oczy albo pójść do innej Tajki. W końcu ich nie bra­kuje.

W pro­mie­niach słońca wiro­wały dro­binki kurzu. Pod­niósł koł­nierz i scho­wał za nim usta. Gdzieś prze­czy­tał, że kurz jest bar­dziej nie­bez­pieczny, niż się wydaje, a pył księ­ży­cowy może na przy­kład sta­no­wić poważną prze­szkodę w przy­szłych podró­żach kosmicz­nych. Cie­kawe, co na to miliar­de­rzy chcący kolo­ni­zo­wać inne pla­nety. Może to temat na roz­mowę w poran­nym pro­gra­mie. Pył księ­ży­cowy. Zaprosi na poga­wędkę Chri­stera Fugle­sanga, a w tele­wi­zyj­nej kuchni będą powsta­wać nie­biań­skie desery. Uśmiech­nął się pod nosem, zado­wo­lony z wła­snej pomy­sło­wo­ści.

Miesz­ka­nie, które miał obej­rzeć, znaj­do­wało się tylko rzut kamie­niem od ich obec­nego lokum. Oczy­wi­ście było mniej­sze, ale i tak czte­ro­po­ko­jowe. Chłopcy dosta­liby wła­sne pokoje, czego wię­cej można chcieć. Tuż przy wej­ściu wyjął z kie­szeni tele­fon i zaczął prze­szu­ki­wać pocztę. Wie­dział, że dostał mailem kod dostępu. Jak się nazy­wała ta kobieta, która mu go wysłała? Czy­jaś sekre­tarka. Za nic nie mógł sobie przy­po­mnieć jej nazwi­ska, lecz nie musiał się długo nad tym gło­wić, bo drzwi otwo­rzył męż­czy­zna w śred­nim wieku, w jasno­nie­bie­skim gar­ni­tu­rze, bia­łej koszuli oraz żół­tych opraw­kach oku­la­rów i uśmiech­nął się na jego widok.

– Witam, to ty jesteś synem Daga af San­de­berga? – spy­tał.

– Tak, nazy­wam się Claes af San­de­berg.

Chciał dodać, że jest kimś wię­cej, ale pomy­ślał, że facet i tak to sobie uświa­domi, o ile przez ostat­nie lata nie był odizo­lo­wany od świata.

– Miło mi. Lars Birn­baum. – Uści­snęli sobie dło­nie. – Prze­pra­szam, jesz­cze nie byłem w miesz­ka­niu, więc nie wiem, w jakim jest sta­nie. Dopiero co wró­ci­łem z Nowego Jorku… ale pro­szę za mną.

Gustowna klatka scho­dowa świad­czyła o tym, że to nie jest byle jaki adres w Sztok­hol­mie. Mar­mu­rowa biała posadzka, ciem­no­szare listwy przy­po­dło­gowe, czarne porę­cze i czer­wone drzwi. Nie wsie­dli do windy, tylko ruszyli po wzo­rzy­stym czer­wo­nym afgań­skim chod­niku, wiją­cym się od samego wej­ścia aż na trze­cie pię­tro, na któ­rym Lars Birn­baum użył kilku klu­czy, by otwo­rzyć drzwi.

– Pro­szę zoba­czyć, jakie są cięż­kie. Nowo­cze­sne zabez­pie­cze­nie naj­wyż­szej klasy – powie­dział, gdy weszli do środka. Po kilku wła­ma­niach nie­stety musieli wymie­nić stare, kla­syczne drzwi.

Wszyst­kie sypial­nie w miesz­ka­niu były urzą­dzone jak luk­su­sowe pokoje hote­lowe, z puszy­stymi koł­drami, zasło­nami na szy­nach sufi­to­wych i wykła­dziną. Lars Birn­baum odchrząk­nął i otrze­pał tro­chę uda­wa­nego kurzu z koł­nie­rza mary­narki.

– Wynaj­mo­wa­li­śmy je na Airbnb przez ostat­nie lata, ale po waka­cjach może być twoje, na prze­ło­mie sierp­nia i wrze­śnia, jeśli chcesz. Zaofe­ru­jemy dobrą cenę, o ile się zde­cy­du­jesz. Musimy tylko zała­twić sprawy admi­ni­stra­cyjne i oczy­wi­ście zor­ga­ni­zo­wać, żeby ktoś zabrał meble.

– Serio?

– Tak, tak, oczy­wi­ście, pomo­żemy Dagowi. Żaden pro­blem. Twój ojciec mówił, że znowu pisze. Wciąż jest w świet­nej for­mie, co?

Powie­dział to z podzi­wem w gło­sie. Claes się wzdry­gnął, ale zmu­sił się do uśmie­chu, mimo że ta infor­ma­cja o ojcu do niego nie dotarła. Nie widy­wali się zbyt czę­sto, a kiedy ojciec był pochło­nięty pisa­niem nowej powie­ści, sta­wał się jesz­cze bar­dziej nie­obecny, zarówno men­tal­nie, jak i fizycz­nie. Prze­no­sił się do domku let­ni­sko­wego w Österlen i cał­ko­wi­cie sku­piał na pracy nad książką. Nic dziw­nego, że matka w końcu miała tego dość.

– Ojciec ni­gdy nie prze­sta­nie pra­co­wać, bo dla­czego miałby to robić? Pisarz nie musi prze­cho­dzić na eme­ry­turę – powie­dział ze śmie­chem.

Lars Birn­baum ski­nął głową z powagą.

– To prawda.

Wymie­nili się nume­rami i umó­wili na tele­fon za mie­siąc.

Potem ode­brał chłop­ców, któ­rzy byli pod­eks­cy­to­wani z powodu nad­cho­dzą­cych waka­cji. Oskar prze­szedł ze świe­tlicy do oddziału przed­szkol­nego Lukasa, a Luella poma­gała mu spa­ko­wać torbę, żeby zabrał do domu wszyst­kie rze­czy. Czę­sto zapo­mi­nał o spodniach prze­ciw­desz­czo­wych Lukasa, a będą potrzebne, jeśli Vicky posta­nowi zabrać dzie­ciaki do Vita­berg­spar­ken w week­end.

– A, zanim zapo­mnę. Pod koniec wrze­śnia orga­ni­zu­jemy dzień napraw i będziemy wdzięczni, jeśli jak naj­wię­cej rodzi­ców się zaan­ga­żuje – poin­for­mo­wała Luella z uśmie­chem.

Claes odwza­jem­nił uśmiech.

– Brzmi faj­nie!

– Prawda? Zarówno dzieci, jak i rodzice zwy­kle cenią sobie oka­zję do lep­szego pozna­nia się. Będziemy też gril­lo­wać kieł­ba­ski. Mogę przy­nieść listę, żebyś mógł się od razu zapi­sać, to zaj­mie tylko… – Wyko­nała ruch suge­ru­jący, że chce wró­cić na salę.

– Yyy… nie mam teraz przy sobie kalen­da­rza, a poza tym muszę to omó­wić z Vicky. Ale dam ci znać, jak tylko będę coś wie­dział.

Co oni sobie myślą? Że będzie malo­wał kącik zabaw albo, co gor­sza, gra­bił liście na podwórku? Nie ma mowy. Prze­cież co mie­siąc płaci podatki wła­śnie po to, żeby uni­kać takich rze­czy.

– Okej.

Nie musiał patrzeć na zawie­dzioną minę Luelli, bo Lukas ska­kał wokół niego, cią­gnąc go za swe­ter.

– Co będziemy robić w Åre, tato?

– Jesz­cze nie wiem, ale na pewno coś eks­cy­tu­ją­cego, jak zawsze – odparł, łapiąc syna za nos.

– Chcę jeź­dzić na rowe­rze – wtrą­cił Oskar.

– Jasne, pojeź­dzisz, ale wymy­ślimy coś jesz­cze. – Claes spoj­rzał na zegar i zauwa­żył kolo­rowe ser­pen­tyny oraz balony lewi­tu­jące pod sufi­tem. Że też mają na to siły – pomy­ślał.

– Na pewno prze­ży­je­cie mnó­stwo przy­gód. Wasz tata wydaje się bar­dzo pomy­słowy – zachi­cho­tała Luella, zarzu­ca­jąc wło­sami.

Nie­które młode przed­szko­lanki były naprawdę sek­sowne. Roz­ma­wia­jąc z nimi, bole­śnie uświa­da­miał sobie wiek Vicky.

Ich ostat­nie wspólne waka­cje. Ostat­nie rodzinne lato. Potem zacznie się nowy etap życia. Na samą myśl o tym nie­mal mu sta­nął.STINA

Pili kawę przy stole w kuchni. Na tale­rzu, pomię­dzy mężem a stry­jem, leżały pla­stry suszo­nej jagnię­ciny. Zwy­czajny dzień. Nie­ucze­sane czarne włosy Mar­tina i rol­ni­czy kom­bi­ne­zon opi­na­jący brzuch, jego twarde, pomarsz­czone dło­nie spo­czy­wa­jące na stole. Widać było, że policzki Hen­ninga w końcu tro­chę ogo­rzały od słońca, ale wciąż blade ręce miękko spo­czy­wały na jego kola­nach niczym lniane ser­wetki.

Wrzu­ciła klu­czyki od samo­chodu do koszyka na mikro­fali.

– W samą porę – bąk­nął Mar­tin. – Wyrę­czy­li­śmy cię, Stino. Ja zaj­rza­łem do owiec, a Hen­ning nacią­gnął druty w pastu­chu.

– E tam, to nie było jakieś wiel­kie poświę­ce­nie z mojej strony. Przy­naj­mniej nie będę musiał dzi­siaj wyma­chi­wać han­tlami – powie­dział Hen­ning, pusz­cza­jąc do niej oko.

Hen­ning ma umie­jęt­ność łago­dze­nia napięć i spra­wia­nia, że ludzie nie czują się winni – pomy­ślała Stina. Ale Mar­tin ma inny styl.

– Tutaj nie cho­dzi o to, żeby ktoś się poświę­cał, do cho­lery! W gospo­dar­stwie wszy­scy muszą się wspie­rać, poma­gać sobie nawza­jem, szcze­gól­nie teraz. Skoro sytu­acja jest tak zła, że nie stać nas nawet na wysy­ła­nie zwie­rząt do rzeźni, to przy­naj­mniej nie pozwolę, żeby poszły na zmar­no­wa­nie. – Zmie­rzył ją wzro­kiem. – A tak w ogóle, to gdzie byłaś?

Obo­wiąz­kowa kon­trola. Jego wzrok palił ją przez kuchenne okno, gdy szła przez podwó­rze. Pod­nio­sła papie­rową torbę, otwo­rzyła drzwi lodówki i zaczęła wyj­mo­wać zakupy.

– Skoń­czyły nam się mleko i ket­chup.

– Stino, tak się dłu­żej nie da. Mamy gospo­dar­stwo. Życie musi toczyć się dalej. Musimy iść naprzód. Zacznij sprzą­tać w sta­rej ubojni, jeśli mamy ruszyć ze sprze­dażą naszych pro­duk­tów. Potrze­bu­jemy pie­nię­dzy… Nie­długo nie stać nas będzie na paliwo i folię do balo­tów.

– Łatwo ci mówić. Ni­gdy go nie lubi­łeś.

Mar­tin wes­tchnął głę­boko.

– To prawda, że ja i Jonte mie­li­śmy tro­chę inne zda­nie na temat pro­wa­dze­nia gospo­dar­stwa, ale to nie zna­czy, że cie­szę się, że go nie ma. Nie o to cho­dzi.

– Tak, nie o to cho­dzi, Stino.

Współ­czu­jący ton Hen­ninga. Zauwa­żyła zaschnięty sos śmie­ta­nowy na szkla­nym tale­rzu w mikro­fali. Znowu poczuła nie­po­kój w żołądku i pomy­ślała, że zaraz będzie musiała pędzić do toa­lety. Oparła się o blat. Jak zwy­kle wsu­nęła dło­nie do kie­szeni dżin­sów i dotknęła gład­kich table­tek Zolo­ftu. To wystar­czyło, by się uspo­koić. Odsta­wiła leki, gdy na początku mie­siąca nie dostała okresu. Miała nie­przy­jemne objawy, ale nie chciała ryzy­ko­wać, że lek zaszko­dzi pło­dowi. Ni­gdy by sobie tego nie wyba­czyła. Już się nie zabez­pie­czała. Nadzieja rosła z każ­dym dniem. Była gotowa na dziecko i chciała, by się poja­wiło.

– Musimy zgło­sić tę sprawę z pastu­chem. Nie psuje się sam tak czę­sto. Ktoś robi to celowo – powie­działa, czu­jąc, jak blat wbija jej się w plecy.

Mar­tin nabrał powie­trza.

– Ale dla­czego ktoś miałby to robić? – wyrzu­cił z sie­bie. – Masz jakiś pomysł?

Nie­na­wi­dziła jego pro­tek­cjo­nal­nego tonu, lecz posta­no­wiła go zigno­ro­wać.

– Nie wiem, ale mam już tego dość. Ty też powi­nie­neś mieć tego dość.

Kuch­nię wypeł­nił wymu­szony śmiech.

– Mam dość od dawna. Mam dosyć two­jej para­noi. Prze­stań wie­rzyć w to, że wszystko, co złe, ma zwią­zek ze znik­nię­ciem Jon­tego. – Mar­tin zer­k­nął na Hen­ninga, a potem wbił w nią wzrok.

Prze­łknęła ślinę.

– Okej, odpusz­czę. Ale wczo­raj wyda­wało mi się, że kogoś widzia­łam – wymam­ro­tała.

– To na pewno tylko jakiś dzie­ciak, który chciał popa­trzeć na jagnięta – oznaj­mił Mar­tin.

– Nie sądzę – powie­działa, lecz pomy­ślała, że może Mar­tin ma rację. Pró­bo­wała sobie przy­po­mnieć całą tę sytu­ację, ale wyda­rze­nie wyda­wało się umy­kać.

Zaci­snęła usta, wie­dząc, że stają się nie­mal żółte. Mar­tin uwa­żał, że wąskie wargi nie pasują do peł­nych bio­der. Kobieta powinna być miękka wszę­dzie. Mimo to wie­działa, że on ją kocha. Że się kochają. Nie widziała prze­szkód w tym, by byli razem, i miała nadzieję, że z cza­sem wszystko się ułoży.

– Powin­ni­śmy zain­sta­lo­wać moni­to­ring, żeby wyklu­czyć… Einar pew­nie by tak zro­bił – powie­dział Hen­ning.

Wyczuła, że Mar­tin zaraz wybuch­nie. Że burzy mu się krew.

– Tak sądzisz? – ode­zwał się Mar­tin.

– Ow­szem. A co, jeśli rze­czy­wi­ście mamy tu intruza? To naprawdę dziwne. Myślę, że powin­ni­śmy poważ­nie potrak­to­wać nie­po­kój Stiny i że mój brat byłby tego samego zda­nia.

Mar­tin chwy­cił nóż Mora i nadział na niego kawa­łek mięsa, który następ­nie wło­żył sobie do ust. Powtó­rzył tę pro­ce­durę jesz­cze raz, po czym zaczął żuć. Stina wstrzy­mała oddech.

Wtedy Mar­tin ude­rzył pię­ścią w stół. Talerz z mię­sem pod­sko­czył.

– Dow­cip polega na tym, że możesz tylko zga­dy­wać, co Einar by pomy­ślał i zro­bił. Nie zna­łeś go w doro­słym życiu! – wrza­snął.

Hen­ning spu­ścił wzrok.

– To nie był mój wybór.

– Czyżby? A nie było tak, że takie życie ci nie paso­wało? Nie było cię przez trzy­dzie­ści lat, a potem nagle wra­casz, gdy twój brat jest na łożu śmierci, bo masz wyrzuty sumie­nia?

– Mar­tin, prze­stań! Co się z tobą dzieje?

Cza­sami Stina nie­mal czuła, że Mar­tin jest zazdro­sny o rela­cję, jaką stwo­rzyła z Hen­nin­giem przez te dwa lata, gdy u nich miesz­kał. Zauwa­żyła, że mąż jest bar­dziej zre­lak­so­wany i wesel­szy co drugi tydzień, kiedy stryj jechał do The­rese i dzieci w Tron­dheim.

– Spo­koj­nie, Stino – powie­dział Hen­ning z gry­ma­sem. – Jest wam ciężko od dłuż­szego czasu i rozu­miem, że to was wyczer­pało. Ale chyba czu­jesz się tro­chę lepiej, więc może pora, żebym…

– Nie, abso­lut­nie nie! Zostań tak długo, jak chcesz i możesz – wykrzyk­nęła.

Mar­tin prze­wró­cił oczami, lecz nie powie­dział nic wię­cej, cho­ciaż było jesz­cze wiele do powie­dze­nia. Po pro­stu wstał i ener­gicz­nym gestem wylał resztkę kawy do zlewu.

Na początku, po śmierci Einara, rów­nież był wdzięczny za dodat­kową parę rąk do pracy. Wtedy Hen­ning goto­wał, parzył kawę, kupo­wał papier toa­le­towy, bie­gał po wodę, zmie­niał pościel. Potem, w całym tym cha­osie po zagi­nię­ciu Jon­tego, pomoc stryja też była nie­oce­niona. Stina kom­plet­nie się roz­sy­pała, pod­czas gdy Mar­tin wal­czył o to, by zwią­zać koniec z koń­cem. W tym cza­sie Hen­ning zało­żył robo­cze ubra­nia i jakby ni­gdy nic poszedł do obory. Naprawdę chciał im pomóc, twier­dził, że i tak pla­no­wał mniej pra­co­wać i przez chwilę zająć się czymś innym. Stać ich było na to, jego i The­rese. Teraz przez pewien czas wspól­nie peł­nili funk­cję pre­zesa firmy zaj­mu­ją­cej się hodowlą ryb w Tron­dheim, którą zało­żył jej ojciec.

Stina i Mar­tin czy­tali o jego osią­gnie­ciach w nor­we­skich gaze­tach, które prze­pla­tały zdję­cia cele­bry­tów z wia­do­mo­ściami o tej parze. Utknął jej w pamięci nagłó­wek doty­czący eks­pan­sji firmy na rynek mię­dzy­na­ro­dowy: _Hen­ning Anders­son daje rybom skrzy­dła – to sekret jego suk­cesu_.

Ale teraz, gdy znów miała siłę pra­co­wać, Mar­tin stwier­dził, że pora­dzą sobie sami. Potrze­bo­wali pie­nię­dzy, które mogli dostać za wyna­jem domku gościn­nego na Airbnb. Były dużo waż­niej­sze niż dodat­kowa pomoc w gospo­dar­stwie, zaosz­czę­dzi­łyby im sporo stresu, a pomoc­nika i tak jakoś by zna­leźli. Wie­działa o tym, lecz mimo to bała się dnia, w któ­rym Hen­ning miał na stałe wró­cić do Nor­we­gii. W jej sercu kłę­biły się mie­szane uczu­cia. Stryj był jej jedy­nym łącz­ni­kiem z rodziną, z któ­rej się wywo­dziła, co spra­wiało, że jesz­cze bar­dziej niż kie­dy­kol­wiek tęsk­niła za wła­sną.

– Masz klucz do sta­rej ubojni? – zapy­tał Mar­tin, wycią­ga­jąc rękę.

– Nie – skła­mała i mocno zasznu­ro­wała usta.

– Jak to nie?

– Nie mam poję­cia, gdzie jest. Prze­cież mówi­łam. Nikt nie otwie­rał tych drzwi od czasu, gdy poli­cja prze­szu­ki­wała kom­pu­tery Jon­tego, dobrze o tym wiesz.

Stina przy­gry­zła wargę. Klucz leżał w wazo­nie na regale, w miej­scu, o któ­rym wie­działa, że Mar­tin ni­gdy nie będzie tam szu­kał. Gdyby go zna­lazł, mógłby zacząć demon­to­wać stu­dio muzyczne, które Jonte tam urzą­dził. Każdą koronę zaro­bioną jako DJ w Kåsan prze­zna­czał wła­śnie na to.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij