Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje - ebook

Data wydania:
12 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje - ebook

Walka o wolność w cieniu miłości i poświęcenia.

Na ziemiach polskich okupowanych przez Imperium Rosyjskie trwają prześladowania powstańców za niepodległościowy zryw. Na domiar złego w Krzemieńcu szerzy się epidemia cholery, zbierając śmiertelne żniwo.

Tymczasem siostry Zofia i Józefa Rzążewskie wkraczają w najpiękniejszy czas młodości, porywów serca, marzeń, nadziei, ale też rozczarowań. Pierwsze miłosne niepowodzenia każda z nich przeżywa na swój sposób.

Pewnego dnia w Krzemieńcu zjawia się emisariusz Szymon Konarski, który jeszcze raz próbuje wskrzesić w Polakach chęć walki o niepodległość. Ludzie początkowo nie chcą się angażować, boją się prześladowań, konfiskaty majątku i zsyłek w głąb Rosji.

Prawdziwa historia o miłości, walce, nadziejach i sile kobiet na tle burzliwych losów historii okresu zaborów. Wielka epopeja losów Polek w czasach prześladowań, rozstań i patriotycznych ideałów.

 

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-83297-39-2
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Długo wy­cze­ki­wana wio­sna przy­nio­sła ze sobą nie­koń­czące się ulewy, gor­liwe prze­śla­do­wa­nia po­wstań­ców li­sto­pa­do­wych, ale także ro­snącą go­rycz i gniew. Lu­dzie z bez­silną fru­stra­cją pa­trzyli na co­dzienne aresz­to­wa­nia i zsyłki na Sy­bir. Po­cie­sze­niem dla wszyst­kich był fakt, że epi­de­mia cho­lery, która od kilku mie­sięcy sza­lała na Wo­ły­niu i zbie­rała śmier­telne żniwo szcze­gól­nie wśród dzieci i star­ców, zda­wała się ga­snąć, ale i tak lu­dzie wciąż wszyst­kiego się bali, a naj­bar­dziej za­razy. Tylko dzięki po­świę­ce­niu le­ka­rzy i od­wa­dze na­uczy­cieli nie­dawno za­mknię­tego przez cara słyn­nego Li­ceum Krze­mie­niec­kiego umie­ra­jący w pro­wi­zo­rycz­nym szpi­talu pa­cjenci mo­gli li­czyć na jaką taką po­sługę.

Prze­pły­wa­jąca obok Krze­mieńca Ikwa za­lała pola uprawne i pod­to­piła wiele do­mostw. Lu­dzie pa­trzyli na prze­su­wa­jące się na­brzmiałe desz­czem ob­łoki i za­kli­nali niebo, by się zli­to­wało i by ulewy wresz­cie ustały. Roz­mo­kła zie­mia two­rzyła na dro­gach kle­iste ba­gna, w któ­rych grzę­zły koń­skie ko­pyta i za­pa­dały się koła wo­zów. Nie­mal opu­sto­szałe ulice w ni­czym nie przy­po­mi­nały tego do nie­dawna we­so­łego, tęt­nią­cego ży­ciem mia­sta.

Jó­zefa Rzą­żew­ska stała przy Sze­ro­kiej i cze­kała aż prze­je­dzie roz­pę­dzony ta­ran­tas. Mimo po­nu­rej aury jej ró­żowe usta się uśmie­chały, zie­lo­no­błę­kitne oczy skrzyły się bla­skiem, a z ca­łej po­stury sie­dem­na­sto­let­niej panny biły mło­dość i ra­dość ży­cia. Dziew­czyna zda­wała się nie ba­czyć na spo­czy­wa­jącą na jej drob­nych ra­mio­nach prze­siąk­niętą desz­czem ciężką, weł­nianą pe­le­rynę z kap­tu­rem ani na trze­wiki bro­dzące w zim­nej brei, ani na­wet na obi­ja­jące się o zmar­z­nięte kostki ubło­cone brzegi ha­lek i ciem­no­wi­śnio­wej sukni. W mło­dzień­czym sercu szlach­cianki kwi­tła wio­sna i po­ru­szała pierw­sze mi­ło­sne struny.

Sto­jąc te­raz przy Sze­ro­kiej i cze­ka­jąc, aż prze­je­dzie pę­dzący za­przęg, Jó­zefa wy­obra­żała so­bie, jak wiel­kie zrobi wra­że­nie na na­uczy­cielu Franku Or­liń­skim, gdy wy­jawi mu, że udało jej się na­kło­nić hra­binę Wil­czo­pol­ską do wspar­cia szpi­tala. Pięć­set ru­bli. Ileż za to szpi­tal kupi me­dy­ka­men­tów, żyw­no­ści, a także opału. Fra­nek Or­liń­ski bez końca bę­dzie po­dzi­wiał jej od­da­nie i od­wagę, a ona bę­dzie pie­ściła w my­ślach jego po­dziw aż do na­stęp­nego spo­tka­nia. Przy­mknęła po­wieki i przy­wo­łała w my­ślach jego bujną ciemną czu­prynę i śmie­jące się czarne oczy, gdy w domu u pań­stwa Rzą­żew­skich, ucząc ją i jej brata hi­sto­rii, zer­kał na nią ukrad­kiem.

Na­gle koła roz­pę­dzo­nego po­wozu z im­pe­tem wto­czyły się w breję i roz­pry­skały ba­gni­stą ka­łużę. Bru­natna maź chlu­snęła na dziew­czynę, ob­le­pia­jąc jej ubiór i twarz. Woź­nica na­wet nie spoj­rzał w jej kie­runku, tylko świ­snął ba­tem w zady wa­ła­chów, prze­ra­żone ko­nie za­rżały i ta­ran­tas z ja­zgo­tem po­to­czył się da­lej.

Jó­zefa oprzy­tom­niała. Moc­niej ści­snęła w rę­ka­wiczce pię­ciu­se­tru­blowy bank­not i oszo­ło­miona za­mru­gała zle­pio­nymi bło­tem po­wie­kami.

– Ma­tuchno ko­chana, i co mam te­raz ro­bić?! – jęk­nęła do sie­bie.

Ko­niusz­kiem rę­ka­wiczki de­li­kat­nie prze­tarła twarz, ale tylko po­gor­szyła sy­tu­ację, bo z czar­nych kro­pek błota po­two­rzyły się smugi. Naj­chęt­niej po­bie­głaby do domu, ob­myła się, prze­brała i do­piero wró­ciła, ale ma­sze­ro­wa­nie przez mia­sto w ta­kim sta­nie urą­gało jej ko­bie­cej du­mie. Oba­wiała się też, że ro­dzina z mi­sją prze­ka­za­nia datku po­śle ko­goś ze służby, a ona prze­cież tak bar­dzo o ten da­tek za­bie­gała. W do­datku szpi­tal był na wy­cią­gnię­cie ręki, za­le­d­wie po prze­ciw­nej stro­nie ulicy.

Po­win­nam tam wejść, dać ru­ble i po­pro­sić o po­moc w od­wie­zie­niu. To wy­daje się naj­roz­sąd­niej­sze, bo pie­nią­dze po­trzebne są w szpi­talu na­tych­miast, a ja nie ob­no­si­ła­bym się po mie­ście z twa­rzą uty­tłaną bło­tem. Tak, po­win­nam tam wejść... Biła się z my­ślami. Nie chciała jed­nak, by na­uczy­ciel zo­ba­czył ją w ta­kim sta­nie. Za­gry­zła wargę, nie mo­gąc pod­jąć de­cy­zji, ale wtem mo­siężne drzwi szpi­tala uchy­liły się i wyj­rzał z nich pro­fe­sor bio­lo­gii.

Na oko czter­dzie­sto­letni męż­czy­zna w bia­łym ki­tlu i na­rzu­co­nym na ra­miona czar­nym płasz­czu zro­bił dwa kroki, ale na wi­dok kupki nie­szczę­ścia w po­staci Jó­zefy przy­sta­nął za­sko­czony.

– Na Boga, panno Jó­zefo? Cóż pa­nienka tu robi? – za­wo­łał, wpa­tru­jąc się w nią jak w zjawę. – Czy nie miała pa­nienka od­po­czy­wać po po­ran­nej kwe­ście?

– Dzień do­bry, pa­nie pro­fe­so­rze, w rze­czy sa­mej, mia­łam od­po­czy­wać, ale... – Dal­sze słowa Rzą­żew­skiej prze­rwał jej wła­sny krzyk. – Och nie! – Dziew­czyna za­chwiała się, bo skó­rzany trze­wik utknął w bło­cie tak głę­boko, że mało nie stra­ciła rów­no­wagi.

Pro­fe­sor Teo­dor Wi­śniew­ski wy­biegł w deszcz, by wy­ba­wić ją z opre­sji. Okrył ją wła­snym płasz­czem, po­dał jej ra­mię, na któ­rym się wsparła, na­to­miast sam schy­lił się, ści­snął jej nogę w ko­stce i mocno szarp­nął.

– Jest pa­nienka prze­mo­czona do su­chej nitki. Mój Boże, dziecko, co się stało? Ktoś u was źle się czuje? Dla­czego nie wy­słano po ra­tu­nek ko­goś ze służy? – Prze­tarł dło­nią czoło i ro­zej­rzał się bez­rad­nie. – Do szpi­tala pa­nienki za­brać nie mogę, za duże ry­zyko... – Prze­rwał i rap­tow­nie po­cią­gnął Jó­zefę, chro­niąc tym sa­mym ją i sie­bie przed stra­to­wa­niem przez ga­lo­pu­ją­cych konno car­skich ofi­ce­rów. – Panno Jó­zefo, jed­nak stańmy w przed­sionku szpi­tala i po­myślmy, co da­lej.

Teo­dor Wi­śniew­ski z tru­dem otwo­rzył cięż­kie mo­siężne drzwi i prze­pu­ścił dziew­czynę przed sobą. Ode­tchnęła z ulgą i wciąż drżąc z zimna, ro­zej­rzała się wo­kół. Zwi­sa­jący z su­fitu gruby, nie­mi­ło­sier­nie znisz­czony go­be­lin od­gra­dzał cia­sny przed­sio­nek od wiel­kiej sali cho­rych. Roz­cięto go i za­mo­co­wano tak, by poły się za­zę­biały i chro­niły pa­cjen­tów przed chło­dem. Zza tej dzi­wa­czej pro­wi­zorki do­bie­gały gło­śne jęki umie­ra­ją­cych. Dziew­czyna unio­sła wzrok i spoj­rzała na męż­czy­znę.

– Pa­nie pro­fe­so­rze, mam pięć­set ru­bli. – Skost­nia­łymi z zimna rę­koma z tru­dem zdjęła rę­ka­wice i wy­cią­gnęła za­czer­wie­nioną od mrozu dłoń, na któ­rej spo­czy­wał wil­gotny bank­not.

– Po­dzię­kuj ro­dzi­com za hoj­ność. Gdy­bym wie­dział, po­de­słał­bym do nich po­wóz i nie na­ra­żał pa­nienki na ta­kie trudy.

– Nie, to nie od ro­dzi­ców – za­prze­czyła gor­li­wie. – Po po­ran­nej kwe­ście od­wie­dzi­łam jesz­cze jej­mość Wil­czo­pol­ską. Nie mu­sia­łam jej długo na­ma­wiać...

– Niech będą dzięki Naj­wyż­szemu! – Pro­fe­sor wes­tchnął, kie­ru­jąc wzrok ku gó­rze na po­czer­niały su­fit. – Pani hra­bina jest wy­jąt­kowo hojną osobą. Bę­dzie czym od­pę­dzić biedę, ostat­nio le­dwo tu przę­dziemy. – Wziął bank­not, wło­żył rękę pod prze­mo­czony ki­tel i scho­wał da­tek do kie­szeni spodni, a po­tem prze­tarł we­wnętrzną stroną dłoni oczy, bo z wło­sów na twarz ciur­kiem ka­pała mu woda. – Na­ra­ża­łaś się, dziecko, prze­mar­z­łaś. Po­wi­nie­nem cię na­tych­miast ode­słać do ro­dzi­ców, ale te­raz nie mam czym. An­toni po­je­chał za­wieźć pie­lę­gniarkę do domu, nie chcia­łem jej pu­ścić pie­szo w taką nędzną po­godę. Cie­bie też, Jó­zefo, nie wy­pusz­czę, tylko, hm... hm... Mu­sisz po­cze­kać, nie mamy in­nego wyj­ścia.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze, po­cze­kam – od­po­wie­działa ze skru­chą, a po chwili mil­cze­nia do­dała: – Pro­szę wy­ba­czyć moją nie­fra­so­bli­wość, ale chcia­łam jak naj­prę­dzej prze­ka­zać panu te pięć­set ru­bli. – Spu­ściła głowę, by nie do­strzegł faktu, że lekko mija się z prawdą. Mimo zimna na po­liczki wy­pełzł jej ru­mie­niec. Ow­szem, chciała prze­ka­zać pie­nią­dze, ale jesz­cze bar­dziej pra­gnęła zo­ba­czyć Franka Or­liń­skiego. Tak długo już go nie wi­działa.

– Je­steś nie­zwy­kle dzielna – po­chwa­lił ją. – Boję się tylko, że­byś się nie prze­zię­biła albo i co gor­szego – do­dał ci­szej.

Stary go­be­lin od­chy­lił się i w przed­sionku sta­nął młody na­uczy­ciel hi­sto­rii za­mknię­tego nie­dawno Li­ceum Krze­mie­niec­kiego. Na wi­dok ubło­co­nej panny Jó­zefy Fran­ci­szek Or­liń­ski po­bladł.

– Pa­nienka tu­taj? – spy­tał spierzch­nię­tymi war­gami. – Co się stało?

– Wła­ści­wie, to... nic ta­kiego... – spe­szona, plą­tała się nie­skład­nie.

– Czy nikt pa­nienki nie na­padł? – do­py­ty­wał.

– Nie, nie, skąd! – za­prze­czyła gor­li­wie.

– Ka­wa­le­rze, skocz, przy­nieś cie­pły koc i na­wil­żoną fla­nelę, żeby na­sza wo­jow­niczka ob­myła twarz, bo nas pań­stwo Rzą­żew­scy uka­tru­pią. A zdra­dzę ci, chłop­cze, że to bo­ha­terka! Przy­nio­sła nam for­tunę prze­ka­zaną przez jej­mość Wil­czo­pol­ską.

– Brawo, panno Jó­zefo! Już się robi, pro­fe­so­rze. – Młody męż­czy­zna nie­mal siłą ode­rwał wzrok od dziew­czyny i znik­nął za go­be­li­nem.

– Zo­stań tu, Jó­zefo, i pod żad­nym po­zo­rem nie wchodź za prze­pie­rze­nie, bo może dojść do nie­szczę­ścia. Ja się tym­cza­sem po­że­gnam, bo cho­rzy wzy­wają. Sze­dłem po ta­bakę, ale co tam ta­baka przy ta­kiej nie­spo­dziance. – Mach­nął ręką. – No nic, gdy tylko wróci An­toni, od­wie­zie cię do domu.

– Dzię­kuję, pa­nie pro­fe­so­rze. – Uśmiech­nęła się.

Wi­śniew­ski ski­nął głową i znik­nął za go­be­li­nem. Sły­szała jesz­cze jego głos, gdy wy­da­wał po­le­ce­nia per­so­ne­lowi szpi­tala i roz­ma­wiał z cho­rymi. My­ślami jed­nak od­pły­nęła do Or­liń­skiego. Za­lała ją fala wstydu, że wi­dział ją taką. Pró­bo­wała się po­cie­szać, że z pew­no­ścią mu nie zbrzyd­nie ani jej nie od­trąci. Ona prze­cież ko­chała go i po­dzi­wiała nie­za­leż­nie od tego, jak wy­glą­dał i jak bar­dzo był zmę­czony.

Jó­zefa mimo zimna zdjęła z ra­mion płaszcz dok­tora i od­wie­siła na wiel­kim haku wmo­co­wa­nym w ścianę. Z jej skó­rza­nych trze­wi­ków oraz z brze­gów ha­lek i wi­śnio­wej sukni ka­pało błoto po­mie­szane z desz­czem. Utwo­rzyła się już spora ka­łuża. Zimno prze­ni­kało ją do ko­ści, z tru­dem po­wstrzy­my­wała się, by nie kła­pać zę­bami. Mimo to wy­pro­sto­wała ra­miona, unio­sła pod­bró­dek i sta­rała się za­cho­wać god­ność.

– Panno Jó­zefo, pro­szę się ogrzać. – Do przed­sionka wszedł Or­liń­ski, tasz­cząc ze sobą nie­wielki kok­sow­nik z roz­ża­rzo­nymi do czer­wo­no­ści wę­glami.

– Och, za­brał pan cho­rym pod­grze­wacz. – Spoj­rzała na mło­dego męż­czy­znę z wy­rzu­tem, ale i z wdzięcz­no­ścią.

– Więk­szo­ści z nich nic już nie po­może, a pa­nienka jest prze­mo­czona i zzięb­nięta, w do­datku na­ra­ziła się panna Jó­zefa, przy­cho­dząc w to miej­sce. Pew­nie ro­dzice nie wie­dzą, że pa­nienka do szpi­tala przy­szła. To miej­sce jest nie­zdrowe i bar­dzo groźne.

– Wiem, ale mu­sia­łam... po­móc – wy­ją­kała z tru­dem. – Pan też na­raża ży­cie, nie jest pan le­ka­rzem, a po­maga cho­rym...

– Ja... no cóż... – Za­wa­hał się. – Ro­bię to, co trzeba. To samo ro­bią inni na­uczy­ciele i pro­fe­so­ro­wie. – Zba­ga­te­li­zo­wał swój wkład, a po­tem zmie­nił te­mat. – Panno Jó­zefo, po­dzi­wiam pa­nią, bar­dzo. Pro­szę zro­bić mi tę przy­jem­ność, po­dejść do kok­sow­nika i się roz­grzać. Może tro­chę po­trwać, za­nim An­toni wróci.

– Ja też pana po­dzi­wiam – wy­szep­tała i na­tych­miast, spe­szona wła­snymi śmia­łymi sło­wami, za­mil­kła i spu­ściła głowę.

Pod­szedł do niej i wziął ją za rękę. Była lo­do­wata. Przy­trzy­mał więc obie jej dło­nie w swo­ich i krok po kroku pod­pro­wa­dził ją w stronę cie­pła. Drżała tak mocno, że za­czął ma­so­wać jej dło­nie, chu­chał na nie i pod­no­sił do ust, by je ogrzać po­ca­łun­kami, a ona przy­mknęła oczy, za­po­mniała o ubło­co­nej twa­rzy i ma­rzyła, by ta chwila trwała wiecz­nie.

– Jest pani bar­dzo dzielna. – Do­biegł do niej spo­kojny głos Fran­ciszka.

– Dzię­kuję, ale moja za­sługa w tym żadna. Pani hra­bina Wil­czo­pol­ska za­szczy­ciła szpi­tal swoją hoj­no­ścią. Nie chcia­łam cze­kać, tylko od razu po­dzie­lić się z pa­nem ra­do­sną no­winą... – Sama nie wie­działa, dla­czego wy­po­wie­działa to szep­tem, jakby po­wie­rzała mu naj­więk­szą ta­jem­nicę.

– Ko­chana, naj­droż­sza... je­dyna... pani hra­bina. – Prze­cią­gał wy­razy, pa­trząc Jó­ze­fie w oczy, a ona miała wra­że­nie, że tak na­prawdę te słowa nie do­ty­czą hoj­no­ści Pau­liny Wil­czo­pol­skiej, ale skie­ro­wane są pro­sto do niej. Je­stem dla niego naj­droż­sza, je­dyna, ko­chana – pie­ściła każde z wy­po­wie­dzia­nych słów.

Krew za­częła jej szyb­ciej krą­żyć, a bło­gie go­rąco roz­lało się po ca­łym ciele. Po­liczki się moc­niej za­ró­żo­wiły, a w oczach po­ja­wił się jesz­cze moc­niej­szy blask. Oszo­ło­miła ją bli­skość mię­dzy nimi. Nie­zno­śna tę­sk­nota za­kwi­tła w jej du­szy, choć prze­cież obiekt jej wes­tchnień był tuż obok i wła­śnie ta nie­spo­kojna bli­skość bu­dziła roz­koszny nie­po­kój.

Fran­ci­szek wy­jął z kie­szeni far­tu­cha wil­gotną szmatkę, ale za­miast po­dać ją dziew­czy­nie, de­li­kat­nie mu­snął jej po­liczki, prze­tarł czoło, a po­tem szorst­kim ma­te­ria­łem do­tknął ró­żo­wych, lekko roz­chy­lo­nych ust. Nim się spo­strze­gła, za­to­pił swoje wargi w jej ustach i długo, na­mięt­nie je pie­ścił. Za­drżała. Złą­czyło ich spoj­rze­nie tak głę­bo­kie, że żadne z nich nie po­tra­fiło ode­rwać wzroku.

– Je­steś taka piękna... Jó­ziu, je­stem za­ko­cha... ocza­ro­wany – szep­nął.

Mil­czała, choć i ona pra­gnęła mu wy­ja­wić swą mi­łość. Po­wstrzy­mały ją do­bre so­lidne wy­cho­wa­nie i wpa­jane przez matkę i pannę re­spek­tową za­sady mo­ralne. Stłu­miła wes­tchnie­nie i po­now­nie przy­mknęła po­wieki w na­dziei, że znów ją po­ca­łuje.

Tym ra­zem po­czuła mu­śnię­cie jego warg na czole. Za­chły­snęła się szczę­ściem i roz­sa­dza­jącą du­szę bło­go­ścią. Jesz­cze nie­dawno nie była prze­ko­nana, czy Fra­nek od­wza­jem­nia jej za­uro­cze­nie. Ow­szem, był dla niej miły, na­wet bar­dzo. Gdy tylko prze­kra­czał próg ich domu, szu­kał jej spoj­rze­nia, pra­wił kom­ple­menty, do­ty­kał niby nie­chcący jej dłoni, ale pew­no­ści nie miała. A jed­nak mnie ko­cha. Ko­cha mnie, ko­cha mnie – po­wta­rzała w du­chu. Krę­ciło jej się w gło­wie. Cze­kała w na­pię­ciu na jego słowa, na de­kla­ra­cję mi­ło­ści. Od­dy­chała szybko, płytko, bo serce wa­liło jej mocno, choć lę­kli­wie, a cia­sno za­wią­zany gor­set miaż­dżył że­bra.

– Franku... – szep­nęła w unie­sie­niu.

Wtem z im­pe­tem otwo­rzyły się drzwi, a Jó­zefę i Fran­ciszka owiał lo­do­waty wiatr. Od­sko­czyli od sie­bie spło­szeni i za­że­no­wani. Jó­zefa spu­ściła głowę, nie śmiąc spoj­rzeć w oczy ani Fran­cisz­kowi, ani panu An­to­niemu. Za­sta­na­wiała się, czy męż­czy­zna za­uwa­żył ich nie­na­tu­ralne za­wsty­dze­nie i wcze­śniej­szą bli­skość. Miała na­dzieję, że nie. Jed­nak ozię­bły ton jego głosu roz­wiał jej wąt­pli­wo­ści.

– Wi­tam, pa­nienko. – Zdjął prze­mo­czoną czapkę z dasz­kiem i skło­nił się przed dziew­czyną, a po­tem prze­rzu­cił wzrok na Or­liń­skiego. – List do ja­śnie pana. – Po­dał mu małą ró­żową ko­pertę, a Jó­zefa mo­głaby przy­siąc, że wy­czuła za­pach ró­ża­nej per­fumy.

– Dzię­kuję, An­toni. Od­wieź pannę Rzą­żew­ską do domu, pa­nienka prze­mo­kła do su­chej nitki, ale za to zro­biła wielką rzecz dla szpi­tala. Dzięki niej i hra­bi­nie Wil­czo­pol­skiej przez naj­bliż­sze ty­go­dnie nie umrzemy z głodu. – Zmierz­wił ręką czarną czu­prynę. Chrząk­nął, a po­tem pod­szedł do Jó­zefy i cmok­nął ją w dłoń, ale już bez tej wcze­śniej­szej czu­ło­ści i jakby w roz­tar­gnie­niu.

Woź­nica nie od­po­wie­dział. Cze­kał na dal­sze po­le­ce­nia, a po­nie­waż ta­kowe nie pa­dły, jesz­cze raz się skło­nił i wy­szedł na ze­wnątrz.

Jó­zefa czuła, że nie po­winna zwle­kać, tylko wyjść za An­to­nim, ale nie­znana siła trzy­mała ją w miej­scu. Cze­kała jesz­cze na ja­kieś słowo lub gest, aż w końcu mar­kot­nie ru­szyła do drzwi. Or­liń­ski po­śpiesz­nie prze­szedł trzy kroki i pchnął mo­siężne wrota, by mo­gła opu­ścić szpi­tal. Gdy prze­cho­dziła obok, pod­nio­sła wzrok, ich oczy się spo­tkały, a ją zno­wuż uko­ły­sało szczę­ście.

Wy­szła, obej­rzała się jesz­cze na niego aku­rat w mo­men­cie, gdy ener­gicz­nie roz­ry­wał pach­nącą ró­żową ko­pertę. Uczu­cie nie­okre­ślo­nego żalu po­mie­szane z nie­po­ko­jem bo­le­śnie za­kłuło ją w serce. Za­raz jed­nak ode­pchnęła od sie­bie obawę, tłu­ma­cząc so­bie, że to list od matki albo może sio­stry lub wdzięcz­nej ro­dziny wy­le­czo­nego pa­cjenta. Tak, na pewno od ro­dziny pa­cjenta. Już mało kto w Krze­mieńcu opie­kuje się cho­rymi, a umie­ra­ją­cych oprócz garstki na­uczy­cieli i le­ka­rzy nie opa­truje nikt. Ucze­piła się tej my­śli, od­trą­ca­jąc wszyst­kie inne. Ja­dąc po­wo­zem i pa­trząc na po­nury kra­jo­braz, od­zy­ski­wała utra­cony przed se­kundą spo­kój.

Opa­dła na ciemne po­duszki po­wozu i do­piero te­raz uczuła prze­ni­kliwy chłód. Przy­gniótł ją cię­żar na­siąk­nię­tej desz­czem gra­na­to­wej pe­le­ryny, ciało dy­go­tało od zbyt wielu go­dzin spę­dzo­nych w chło­dzie i w desz­czu. Stopy w mo­krych trze­wi­kach zlo­do­wa­ciały, nie mo­gła też ru­szyć dłońmi. Prze­stra­szyła się ich si­nym od­cie­niem.

W chwili gdy emo­cje opa­dły, ogar­nęła ją bez­brzeżna sła­bość. Prze­ra­ziła się jej. Oparła głowę o zimną ścianę po­wozu, po­wieki jej za­cią­żyły oło­wiem, ale ciało na­gle zro­biło się lek­kie, jakby ule­ciała z niego du­sza. Przed oczyma miała czarne, na­miętne, wpa­trzone w nią z mi­ło­ścią oczy, w ustach smak po­ca­łun­ków, a w sercu na­dzieję na mi­łość. Sap­nęła i za­pa­dła się w so­bie, nie my­śląc już o ni­czym. Po­zba­wiona świa­do­mo­ści, nie czuła, gdy An­toni niósł ją do dworu Rzą­żew­skich, nie wi­działa prze­ra­żo­nych twa­rzy ro­dzi­ców i służby. Nie czuła i nie wi­działa już nic.Na­gły krótki ko­biecy krzyk zszo­ko­wał go­ści sie­dzą­cych w wi­leń­skim sa­lo­nie hra­biny Śnia­dec­kiej. Za­ko­ły­sały się pło­mie­nie świec, rzu­ca­jąc chy­bo­tliwe cie­nie na ścia­nach. Umil­kły roz­mowy, a go­ście spoj­rzeli po so­bie spło­szeni. W pół­mroku po­miesz­cze­nia do­strze­gli osu­wa­jącą się na po­ręcz oto­many An­to­ninę Śnia­decką. Trzy­many w jej dłoni „Ty­go­dnik Pe­ters­bur­ski” z sze­le­stem stron opadł na par­kiet, zdmu­chu­jąc przy oka­zji pło­mień świecy sto­ją­cej na ni­skim, okrą­głym, ala­ba­stro­wym sto­liku.

– Zga­sła. Zły znak, gdy pło­mień ga­śnie – szep­nęła z prze­stra­chem jedna ze star­szych ko­biet, wpa­tru­jąc się w smugę dymu, która le­ni­wym tań­cem uno­siła się nad srebr­nym świecz­ni­kiem. Sta­ruszka roz­ło­żyła czarno-złoty wa­chlarz, by skryć prze­lęk­nioną twarz, ale nie oczy. Te spod zmru­żo­nych po­wiek lu­stro­wały wszystko i wszyst­kich.

– Sole trzeź­wiące! Prę­dzej! – za­wo­łał je­go­mość z su­mia­stym wą­sem i ro­zej­rzał się po po­bla­dłych twa­rzach przy­ja­ciół. Przez uła­mek se­kundy nikt się nie ru­szył, więc po­wtó­rzył trwoż­nie, ale z we­rwą: – Prę­dzej! Prę­dzej! – Odło­żył na wpół wy­pa­lone cy­garo i ener­gicz­nym kro­kiem pod­szedł do oto­many.

Część ko­biet, szcze­gól­nie te młode, za jego przy­kła­dem ze­rwała się z miejsc, a i nie­któ­rzy męż­czyźni, po­rzu­ciw­szy grę w karty, rów­nież zgro­ma­dzili się wo­kół ze­mdlo­nej go­spo­dyni.

– Ła­skawa pani, hra­bino... – Ubrany w śliw­kowy ak­sa­mitny żu­pan młody męż­czy­zna sto­jący naj­bli­żej hra­biny klęk­nął na jed­nym ko­la­nie i jął de­li­kat­nie okle­py­wać Śnia­decką po dło­niach. – Czy któ­raś z pań ma przy so­bie sole? – Uniósł głowę, ale nim do­cze­kał się od­po­wie­dzi, go­spo­dyni le­ni­wie pod­nio­sła cięż­kie po­wieki i ro­zej­rzała się nie­przy­tom­nym wzro­kiem.

– Co się stało? Ze­mdla­łam? – Za­mru­gała i w pierw­szym przy­tom­niej­szym od­ru­chu po­pra­wiła ma­te­riał bor­do­wej ta­fty swo­jej stroj­nej sukni.

– W rze­czy sa­mej, hra­bino. Stra­chu nam, pani, na­pę­dzi­łaś. – Mło­dzian po­dał rękę Śnia­dec­kiej, by oparła się swo­bod­niej, a gdy usia­dła skrom­nie, jak przy­stało na praw­dziwą damę, pod­niósł się, otrze­pał ja­sny ma­te­riał spodni, ukło­nił lekko i ustą­pił miej­sca da­mom.

– Prze­pra­szam, ko­chani, za wasz nie­po­kój o mnie. – Ary­sto­kratka wes­tchnęła, ką­ciki ust unio­sły jej się w lek­kim uśmie­chu za­wsty­dze­nia. Przy­ło­żyła dłoń do klatki pier­sio­wej i sta­rała się uspo­koić od­dech. – Pierw­szy raz w ży­ciu omdla­łam. – Po­pa­trzyła na przy­ja­ciół spło­szo­nym, wciąż jesz­cze nie­pew­nym wzro­kiem.

– Cóż pa­nią tak wzbu­rzyło, hra­bino? – Star­sza dama zło­żyła czarno-złoty wa­chlarz, prze­su­nęła zde­cy­do­wa­nym ru­chem kłę­biące się wo­kół oto­many ko­biety i za­jęła miej­sce obok An­to­niny.

– Ach, to straszne, to straszne... – Oczy Śnia­dec­kiej zwil­got­niały. – To ta­kie straszne, straszne – po­wta­rzała tylko, jakby inne słowa nie mo­gły wy­pły­nąć z jej ust.

Kilka dam po­spie­szyło z po­da­niem go­spo­dyni wła­snych bia­łych chu­s­tek z wy­tła­cza­nymi mo­no­gra­mami, by otarła łzy. Ta jed­nak scho­wała twarz w dło­niach, a plecy jej za­drgały od tłu­mio­nego szlo­chu. Pu­bliczne de­mon­stro­wa­nie emo­cji przez ary­sto­kratki czy szlach­cianki na­le­żało do rzad­ko­ści. Nie ro­biły tego na­wet w gro­nie naj­bliż­szych przy­ja­ciół, to­też ta jawna roz­pacz za­wsze spo­koj­nej i po­god­nej go­spo­dyni wy­wo­łała wśród go­ści kon­ster­na­cję.

– Daj­cie spo­kój, niech hra­bina doj­dzie do sie­bie. To pew­nie są ja­kieś oso­bi­ste sprawy... Nie wy­pada być wścib­skim i na­ci­skać – orze­kła sto­jąca naj­bli­żej Śnia­dec­kiej młoda mę­żatka, ale hra­bina za­prze­czyła ru­chem głowy. Opu­ściła dło­nie, unio­sła spła­kaną twarz, po­chwy­ciła naj­bliż­szą po­daną so­bie chustkę i przy­ło­żyła do oczu.

– Nie, to nic oso­bi­stego – szep­nęła i znów za­łkała. Dłu­gie kol­czyki w jej uszach roz­ko­ły­sały się, wy­da­jąc przy­jemny dźwięk, a pa­smo lśnią­cych ciem­nych wło­sów wy­su­nęło się spod pie­czo­ło­wi­cie upię­tego koka. Zwie­siła ra­miona i wy­znała: – To do­ty­czy nas wszyst­kich, ale to straszne...

– Cóż to ta­kiego? – Star­sza ko­bieta spo­wita w czerń po­pa­trzyła na hra­binę z trwogą. Przez ostatni rok miesz­kań­ców Wilna spo­tkało tyle nie­szczęść, śmierci i zsy­łek na Sy­be­rię, że ich serca i du­sze na każdą tra­giczną wia­do­mość ku­liły się jak pod prę­gie­rzem.

– Cum pri­mum! – wy­rzu­ciła ze zgrozą An­to­nina i na po­wrót za­nio­sła się szlo­chem.

Na tę skargę roz­pa­czy wia­nu­szek współ­czu­ją­cych ko­biet ście­śnił się. Sta­ra­jąc się Śnia­decką uspo­koić i wes­przeć otu­chą, pa­nie gła­dziły jej dło­nie, wa­chlo­wały. Jedna z nich po­de­szła do sto­ją­cego na stole sa­mo­wara, na­lała her­batę do fi­ku­śnej fi­li­żanki, wło­żyła dwie kostki cu­kru i drżącą dło­nią nio­sła go­rący na­pój przez sa­lon, by po­dać go hra­bi­nie. Wy­cią­gnąw­szy wolną rękę, to­ro­wała so­bie drogę po­śród roz­e­mo­cjo­no­wa­nych dam, by nie uro­nić ani kro­pli, ale Śnia­decka na­wet w jej stronę nie spoj­rzała. Ko­bieta ode­szła więc, a nie chcąc zmar­no­wać na­poju, upiła pierw­szy łyk tak nie­for­tun­nie, że opa­rzyła so­bie usta. Syk­nęła z bólu, fi­li­żanka wy­pa­dła jej z dłoni. Na szczę­ście dro­go­cenna por­ce­lana nie roz­biła się, ale brą­zowe plamy upstrzyły ja­sno­be­żowy miękki dy­wan. Nikt nie zwró­cił jed­nak uwagi, za­wsty­dzona panna pod­nio­sła fi­li­żankę i po­sta­wiła na stole.

– Cum pri­mum? Ki dia­beł? – Sę­dziwy męż­czy­zna sie­dzący przy kar­cia­nym stole zmarsz­czył czoło, kilka razy pod­krę­cił ner­wowo si­wego wąsa, naj­pierw z jed­nej, a po­tem z dru­giej strony, ro­zej­rzał się po współ­to­wa­rzy­szach gry, któ­rzy rów­nież zdą­żyli wró­cić do kart, ale oni też wy­da­wali się nie ro­zu­mieć, o co cho­dzi.

Gosz­cząca w Wil­nie przy­ja­ciółka Śnia­dec­kiej Ewa Fe­liń­ska strzą­snęła z ciem­no­fio­le­to­wej sukni nie­mal nie­wi­doczny py­łek, spoj­rzała na swo­jego męża mą­drymi nie­bie­skimi oczyma i ści­snęła jego po­marsz­czoną dłoń. Ge­rard od­wza­jem­nił uścisk, jego ro­zumne, zmę­czone ży­ciem spoj­rze­nie pra­gnęło do­dać żo­nie otu­chy, ale twarz mu po­sza­rzała. Dużo star­szy od swo­jej mał­żonki, od dawna pod­upa­dał na zdro­wiu, a każda zła wia­do­mość zda­wała się go co­raz bar­dziej przy­gnę­biać i od­da­lać od ży­wych.

– Czy to moż­liwe, żeby nas jesz­cze bar­dziej po­gnę­bili? – spy­tała nie­mal bez­gło­śnie.

– Jak wi­dać, moż­liwe – od­po­wie­dział Ge­rard zre­zy­gno­wa­nym gło­sem.

Ewa wstała, prze­szła przez sa­lon i pod­nio­sła le­żące pod ala­ba­stro­wym sto­li­kiem cza­so­pi­smo, które kilka dam zdą­żyło nie­świa­do­mie po­de­ptać. Po­de­szła do dłu­giego stołu za­snu­tego bia­łym, ha­fto­wa­nym wzo­rzy­ście po brze­gach ob­ru­sem, a wie­dziony in­stynk­tem star­szy męż­czy­zna po­spie­szył za nią i przy­su­nął nie­mal pod nos ko­biety lich­tarz ze świe­cami, by mo­gła swo­bod­niej czy­tać.

– Czy­taj, pani, na głos. W ga­ze­cie jest za­pewne spi­ri­tus mo­vens ca­łego am­ba­rasu. – Ener­gicz­nym ru­chem od­su­nął krze­sło i z wy­pie­kami na twa­rzy usiadł obok Fe­liń­skiej. – No, czy­taj, pani, czy­taj – po­na­glał.

Więk­szość to­wa­rzy­stwa, za­cie­ka­wiona wy­ja­śnie­niem na­głego omdle­nia hra­biny, sta­nęła za ple­cami Ewy, chcąc jak naj­szyb­ciej do­wie­dzieć się, cóż aż tak bar­dzo wy­pro­wa­dziło Śnia­decką z rów­no­wagi. Za­wi­śli te­raz nad ple­cami Fe­liń­skiej, choć nie­po­dob­nym było, by w mroku sa­lonu mo­gli co­kol­wiek prze­czy­tać.

Ewa usia­dła na brzegu krze­sła, przy­bli­żyła sze­ro­kie płachty ga­zety bli­żej świecy i się po­chy­liła, by le­piej wi­dzieć, a mimo to nie była w sta­nie czy­tać na głos. Gar­dło jej się ści­snęło zbyt mocno, a do oczu na­bie­gły łzy. Na­uczona jed­nak po­wścią­gli­wo­ści, za­cho­wała emo­cje na wo­dzy, prze­czy­tała ar­ty­kuł w ci­szy, a po­tem odło­żyła ga­zetę i wes­tchnęła.

– Ewo, wy­jaw nam wresz­cie, o co cho­dzi – po­pro­siła znie­cier­pli­wio­nym gło­sem sie­dząca wciąż przy Śnia­dec­kiej star­sza dama. – Prze­cież to chyba nie ta­jem­nica? – Po­wa­chlo­wała się ner­wowo, aż ko­smyki si­wych wło­sów za­tań­czyły wo­kół jej py­za­tej twa­rzy.

– Cum pri­mum – wy­szep­tała głu­cho Fe­liń­ska, a po­tem do­dała: – Pa­pież Grze­gorz XVI po­tę­pił na­szą walkę o nie­pod­le­głość.

– Co też pani mówi? To nie­moż­liwe! – za­wo­łali męż­czyźni. – Jak to po­tę­pił? Po­gro­ził nam pal­cem? Czy po­szedł się po­ka­jać przed Ru­skimi?

– To nie­po­dobna! – za­wo­łał ze swadą star­szy je­go­mość. – Tak tylko pi­szą, żeby nam ode­brać na­dzieję. – Za­milkł, a po­tem prych­nął ze wzgardą: – „Ty­go­dnik Pe­ters­bur­ski”. Rzą­dowe tru­chło. Tu nie ma żad­nych praw­dzi­wych tre­ści. To bru­ko­wiec, w po­rząd­nym domu ta­kiej ga­zety nie po­winno w ogóle być! – za­cie­trze­wił się, za­po­mi­na­jąc, że tym stwier­dze­niem wpra­wia Śnia­decką w za­kło­po­ta­nie.

– Tak, naj­le­piej nie czy­tać i nie wie­dzieć, co wróg kom­bi­nuje! Ot, my­śle­nie! – za­wo­łał ktoś z końca sa­lonu.

– Pa­no­wie, spo­koj­nie... – po­pro­siła Śnia­decka, po czym wsu­nęła za ucho nie­sforny ciemny ko­smyk wło­sów i jesz­cze raz nieco gło­śniej się ode­zwała: – Pro­szę, ko­chani, spo­koj­niej.

W za­cie­trze­wie­niu nikt jed­nak nie zwró­cił uwagi na jej prośbę.

– No wła­śnie, czego się spo­dzie­wa­cie prze­czy­tać w tym car­skim szma­tławcu? Toż to car­ska tuba! Oni po­tę­pią wszystko, co pol­skie – emo­cjo­no­wał się ja­kiś sta­ru­szek. Po­woli do­cie­rały do niego cze­ka­jące Po­la­ków kon­se­kwen­cje nie­spra­wie­dli­wej, za­sły­sza­nej wła­śnie in­for­ma­cji. Ze­rwał się od stołu, za­ło­żył ręce do tyłu i prze­szedł ener­gicz­nie od okna do nie­czyn­nego o tej po­rze roku ko­minka. – Pa­pież bę­dzie wy­gra­żał i dyk­to­wał pi­sma­kom różne fa­ce­cje, ale po­tę­pić en­cy­kliką się nie waży! Do­piero by się na­ród zbun­to­wał! – Za­ci­snął pięść i pod­niósł ją po­wy­żej głowy, gro­żąc nie­wi­docz­nemu wro­gowi.

– A jed­nak się po­wa­żył – po­wie­działa ci­cho Ewa Fe­liń­ska. – Cum pri­mum to wła­śnie en­cy­klika, w któ­rej ofi­cjal­nie po­tę­pił nasz po­wstań­czy zryw. Wy­dał ją kilka dni temu, dzie­wią­tego czerwca. Po­tę­pia Po­la­ków i każe nam w pełni pod­po­rząd­ko­wać się ca­rowi – do­dała i po­my­ślała, że pora wra­cać do domu. W Wo­ju­ty­nie, ma­łej wsi pod Krze­mień­cem, ży­cie to­czyło się wol­niej i spo­koj­niej niż tu, w Wil­nie.

– Ru­ska swo­łocz! Niech się w pie­kle smaży! – za­wo­łał ktoś z gnie­wem. – Ty­le­śmy krwi wy­lali! Na­szych naj­lep­szych chłop­ców Ru­skie w kaj­da­nach wy­pro­wa­dzili na Sy­bir, na szu­bie­ni­cach ży­cia po­zba­wili, chło­stali na pu­blicz­nych pla­cach ni­czym trzodę, za­nim na sy­be­ryj­ską śmierć wy­słali, na­wet dzieci nie oszczę­dzili, a to dia­bel­skie na­sie­nie na tro­nie Pio­tro­wym bę­dzie nam przed ca­rem ka­zało się ko­rzyć? Nie­do­cze­ka­nie!

– Nie­do­cze­ka­nie! – za­wtó­ro­wali mu po­zo­stali.

– Bel­ze­bub się w or­nat prze­brał i świę­tego udaje, bę­dzie się w pie­kle sma­żył. Nie ma już pa­pieża!

– Nie ma już pa­pieża! – za­krzyk­nęli gniew­nie.

– To ja­kiś uzur­pa­tor, prze­bie­ra­niec!

– Sza­le­niec!

– Dia­beł po­zba­wiony ro­zumu!

– Cóż z na­szych okrzy­ków i obu­rze­nia? Światu to się spodoba. Niemcy po­wstań­com broń od­bie­rali i ru­skim od­da­wali, choć mieli za­cho­wać neu­tral­ność, to i pa­pieża po­chwalą za po­gro­że­nie pal­cem i wieczne po­tę­pie­nie Po­la­ków – wtrą­cił Ge­rard Fe­liń­ski.

– Niech mu ję­zyk sta­nie koł­kiem! Dia­beł, nie pa­pież! Oj, on jesz­cze to od­szczeka! – za­wo­łał po­stawny męż­czy­zna, za­krę­ca­jąc su­mia­stego wąsa.

– Nie od­szczeka. Car mu przy­kla­śnie, pew­nie pod jego dyk­tando en­cy­klikę wy­sma­ro­wał – po­wie­dział po­nuro Ge­rard.

– Naj­gor­sze w tym wszyst­kim, że car de­tro­ni­za­cji z pol­skiego tronu nie uznał i da­lej my­śli, że jest kró­lem Pol­ski i że wszystko mu wolno – nad­mie­niła po­sęp­nie Ewa. Zło­żyła ga­zetę i od­su­nęła na śro­dek stołu, po czym wes­tchnęła gło­śno i spu­ściła głowę.

W sa­lo­nie za­pa­dła ci­sza, którą po kilku mi­nu­tach prze­rwała dama z czarno-zło­tym wa­chla­rzem.

– Pan zdaje się był na ko­ro­na­cji cara Mi­ko­łaja w War­sza­wie na zamku kró­lew­skim? – zwró­ciła się do star­szego, sie­dzą­cego do­tąd w mil­cze­niu męż­czy­zny.

– Tak, by­łem – nie­chęt­nie od­parł py­tany.

– Wła­śnie – prych­nęła, z tru­dem po­wstrzy­mu­jąc się od gniew­nej re­pry­mendy. Za­trze­po­tała wa­chla­rzem, by się uspo­koić, ale na jej okrą­głej twa­rzy wy­ma­lo­wały się żal i złość, któ­rych nie po­tra­fiła lub nie chciała ukryć. – Nie są­dzi pan, że pań­ska obec­ność tam, i po­zo­sta­łej szlachty, dała mu prawo do my­śle­nia, że Po­lacy go po­pie­rają? No i ta przy­sięga na wier­ność... – Sap­nęła i po­krę­ciła głową z dez­apro­batą.

– Nie mia­łem wyj­ścia, sza­nowna pani. – Skło­nił się py­tany. Chciał już na tym swoją wy­po­wiedź za­koń­czyć, ale wi­dząc pe­łen zło­ści i go­ry­czy wzrok damy, kon­ty­nu­ował: – Pani zdaje so­bie sprawę, czym gro­ziło nie­uczest­ni­cze­nie w tej ko­ro­na­cji? No wła­śnie – stwier­dził, gdy dama spu­ściła wzrok. – Car do­sko­nale wie, że więk­szość zo­stała zmu­szona szan­ta­żem do pa­trze­nia, jak wdziewa pol­ską ko­ronę, ale gdy prze­cho­dził z pa­łacu kró­lew­skiego do ko­ścioła Świę­tego Jana, a prze­cież to za­le­d­wie kilka kro­ków, oto­czył go przed ga­piami szwa­dron woj­ska, bo lud swój gniew mu wy­krzy­ki­wał.

Po sali ro­ze­szły się szepty, a po chwili po­two­rzyły się co­raz za­pal­czy­wiej dys­ku­tu­jące grupy. Ko­ro­na­cja znie­na­wi­dzo­nego cara Mi­ko­łaja na pol­skiego króla od trzech lat bu­dziła emo­cje. Nieco osła­dzał je fakt, że ustawą na­pi­saną przez hra­biego Ju­liana Ur­syna Nie­ce­wi­cza zor­ga­ni­zo­wany na­prędce przez po­wstań­ców Sejm Kró­le­stwa Pol­skiego zde­tro­ni­zo­wał uzur­pa­tora, lecz go­rycz po­wstań­czej klę­ski i bez­na­dziej­ność po­ło­że­nia za­wi­sły cię­ża­rem.

At­mos­fera w sa­lo­nie stała się gę­sta nie tylko od smutku i go­ry­czy, ale także od dusz­nego, go­rą­cego czerw­co­wego wie­czoru.

Hra­bina Śnia­decka wes­tchnęła ci­cho, a pa­no­wie prze­szli w dal­szą część po­miesz­cze­nia i roz­sie­dli się przy kar­cia­nym stole, kart jed­nak do rąk nie wzięli. Za­pa­lili cy­gara i ści­szyli głosy, by nie de­ner­wo­wać dam, jed­nak byli zbyt wzbu­rzeni i co rusz któ­re­muś z nich wy­ry­wało się gło­śniej­sze, a nie­kiedy na­wet nie­cen­zu­ralne słowo. Roz­mowa ko­biet także to­czyła się wo­kół ostat­nich wy­da­rzeń i pa­pie­skiej en­cy­kliki, jakże nie­spra­wie­dli­wej w ob­li­czu car­skich prze­śla­do­wań.

Ze­gar wy­bił dwu­dzie­stą, a za wiel­kimi oknami z wi­do­kiem na wspa­niały park na­gle po­ciem­niało. Od kilku go­dzin zbie­rało się na bu­rzę. Chmury ni­czym czarne stwory za­wi­sły ni­sko na nie­bie. Na dwo­rze uci­chło, na­wet ptaki się po­cho­wały przed nie­chyb­nie nisz­czy­ciel­skim ży­wio­łem. Pierw­sza bły­ska­wica ze­lek­try­zo­wała zgro­ma­dzone w sa­lo­nie to­wa­rzy­stwo, a gromki huk wy­ła­do­wa­nia at­mos­fe­rycz­nego przy­pra­wił pa­nie o szyb­sze bi­cie serca.

– Do­brze, że w końcu na­de­szła bu­rza, na­syci po­wie­trze świe­żo­ścią i oczy­ści. Nie szło już od­dy­chać w tej du­cho­cie – dość gło­śno po­wie­działa do męża Fe­liń­ska, a jej głos roz­szedł się po sa­lo­nie echem.

– Jakby to było do­brze, ła­skawa pani, gdyby tak bu­rza wstrzą­snęła Rzecz­po­spo­litą i oczy­ściła ją z car­skich brze­mion – rzu­cił z go­ry­czą któ­ryś z sie­dzą­cych przy kar­cia­nym stole męż­czyzn.

– Wszystko sprzy­się­gło się prze­ciwko nam. Car nie prze­biera w środ­kach. Za­mknął Li­ceum Krze­mie­niec­kie. – Ewa Fe­liń­ska bez­wied­nie ba­wiła się rę­ka­wiczką, Ścią­gnęła ką­ciki ust i wi­dać było, że stara się po­wstrzy­my­wać emo­cje, które w niej bu­zo­wały.

– Wrota Wo­ły­nia, naj­więk­sza uczel­niana duma, eh... – Ge­rard Fe­liń­ski wstał z tru­dem i pod­pie­ra­jąc się la­ską, pod­szedł do stołu. – Znisz­czą wszystko, co Po­la­kom dro­gie.

– A te­raz jesz­cze Krze­mie­niec do­tknęła za­raza, na­prawdę Bóg się od nas od­wró­cił – do­dała z wes­tchnie­niem Ewa.

– Za­raza w Krze­mieńcu już zdaje się mija, ale car­ska za­raza wszyst­kich nas po­topi. Swo­łocz ru­ska – za­klął star­szy je­go­mość, rzu­ca­jąc damę kier na wy­kła­dany zie­lo­nym suk­nem kar­ciany stół.

– Tak, cho­lera ustą­piła. Nie da­lej jak ty­dzień temu zli­kwi­do­wano pro­wi­zo­ryczny szpi­tal utwo­rzony z ko­szar. Pro­fe­so­ro­wie i na­uczy­ciele roz­jeż­dżają się w świat albo snują po mie­ście bez celu, po uni­wer­sy­tec­kiej szkole nic nie zo­sta­nie. W ogóle nic nie zo­sta­nie. – Jedna z sie­dzą­cych dam wes­tchnęła, roz­ło­żyła wa­chlarz i po­trzą­snęła nim ener­gicz­nie, chło­dząc spo­coną twarz.

– Czas nam wra­cać do domu, ko­cha­nie – szep­nęła Ewa do męża, a ten po­ki­wał głową.

Za­pa­dła ci­sza. Sły­chać było tylko grzmoty za oknem i ude­rze­nia cięż­kich kro­pli o szyby.

An­to­nina Śnia­decka wzięła ze sto­lika srebrny dzwo­nek i po­trzą­snęła nim ener­gicz­nie. At­mos­fera nieco się roz­luź­niła, bo już od kilku mi­nut z ja­dalni do­la­ty­wał sma­ko­wity za­pach po­traw.

Wiel­kie ja­sne drzwi otwo­rzyły się i do po­koju we­szła panna słu­żąca w sza­rej dłu­giej sukni, bia­łym wy­kroch­ma­lo­nym far­tu­chu i w bia­łym czepku na gło­wie. Dy­gnęła i z wciąż po­chy­loną głową skie­ro­wała wzrok na swoją pa­nią, ocze­ku­jąc na po­le­ce­nie.

– Czy po­dano już do ko­la­cji? – spy­tała hra­bina.

– Tak, pro­szę pani – od­po­wie­działa służka. Po­nie­waż Śnia­decka nie wy­dała żad­nego in­nego po­le­ce­nia, dziew­czyna, skło­niw­szy się, na­tych­miast wy­szła, a po chwili sze­roko otwo­rzyły się drzwi od pół­noc­nej strony i do go­ści już w ca­łej swo­jej sma­ko­wi­tej in­ten­syw­no­ści do­le­ciał za­pach pie­czo­nego mięsa, du­szo­nych wa­rzyw i so­sów. Wszy­scy po­rzu­cili więc te­mat po­li­tyki i prze­szli do sali ja­dal­nej, gdzie, za­spo­ko­iw­szy pierw­szy głód, znów wró­cili do prze­rwa­nych roz­mów, bo wieść o po­tę­pie­niu po­wstań­ców przez pa­pieża, któ­rego prze­cież ko­chali i sza­no­wali, była naj­bo­le­śniej­szym cio­sem. Czuli się tak, jakby Niebo od­wró­ciło się od po­nie­wie­ra­nych od lat Po­la­ków.

– Czy kie­dyś bę­dzie le­piej? Czy bę­dzie można swo­bod­nie od­dy­chać tu u nas, w Wil­nie, ale i w ca­łym kraju? Czy już za­wsze będą nas za­ku­wać w kaj­dany i gnać na Sy­bir za choćby my­śle­nie o wy­rwa­niu się spod jarzma za­bor­ców? A szcze­gól­nie spod bi­cza Ro­sji? Czy nad nami już na za­wsze za­wi­śnie mrok, długa bez­kre­sna zima bez na­dziei na wio­snę? – py­tali, pa­trząc po so­bie z bez­rad­no­ścią i z ga­snącą jak pło­mień świecy na­dzieją.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: