- nowość
-
W empik go
Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje - ebook
Otuleni syberyjskim wiatrem. Zdeptane nadzieje - ebook
Walka o wolność w cieniu miłości i poświęcenia.
Na ziemiach polskich okupowanych przez Imperium Rosyjskie trwają prześladowania powstańców za niepodległościowy zryw. Na domiar złego w Krzemieńcu szerzy się epidemia cholery, zbierając śmiertelne żniwo.
Tymczasem siostry Zofia i Józefa Rzążewskie wkraczają w najpiękniejszy czas młodości, porywów serca, marzeń, nadziei, ale też rozczarowań. Pierwsze miłosne niepowodzenia każda z nich przeżywa na swój sposób.
Pewnego dnia w Krzemieńcu zjawia się emisariusz Szymon Konarski, który jeszcze raz próbuje wskrzesić w Polakach chęć walki o niepodległość. Ludzie początkowo nie chcą się angażować, boją się prześladowań, konfiskaty majątku i zsyłek w głąb Rosji.
Prawdziwa historia o miłości, walce, nadziejach i sile kobiet na tle burzliwych losów historii okresu zaborów. Wielka epopeja losów Polek w czasach prześladowań, rozstań i patriotycznych ideałów.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-83297-39-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przepływająca obok Krzemieńca Ikwa zalała pola uprawne i podtopiła wiele domostw. Ludzie patrzyli na przesuwające się nabrzmiałe deszczem obłoki i zaklinali niebo, by się zlitowało i by ulewy wreszcie ustały. Rozmokła ziemia tworzyła na drogach kleiste bagna, w których grzęzły końskie kopyta i zapadały się koła wozów. Niemal opustoszałe ulice w niczym nie przypominały tego do niedawna wesołego, tętniącego życiem miasta.
Józefa Rzążewska stała przy Szerokiej i czekała aż przejedzie rozpędzony tarantas. Mimo ponurej aury jej różowe usta się uśmiechały, zielonobłękitne oczy skrzyły się blaskiem, a z całej postury siedemnastoletniej panny biły młodość i radość życia. Dziewczyna zdawała się nie baczyć na spoczywającą na jej drobnych ramionach przesiąkniętą deszczem ciężką, wełnianą pelerynę z kapturem ani na trzewiki brodzące w zimnej brei, ani nawet na obijające się o zmarznięte kostki ubłocone brzegi halek i ciemnowiśniowej sukni. W młodzieńczym sercu szlachcianki kwitła wiosna i poruszała pierwsze miłosne struny.
Stojąc teraz przy Szerokiej i czekając, aż przejedzie pędzący zaprzęg, Józefa wyobrażała sobie, jak wielkie zrobi wrażenie na nauczycielu Franku Orlińskim, gdy wyjawi mu, że udało jej się nakłonić hrabinę Wilczopolską do wsparcia szpitala. Pięćset rubli. Ileż za to szpital kupi medykamentów, żywności, a także opału. Franek Orliński bez końca będzie podziwiał jej oddanie i odwagę, a ona będzie pieściła w myślach jego podziw aż do następnego spotkania. Przymknęła powieki i przywołała w myślach jego bujną ciemną czuprynę i śmiejące się czarne oczy, gdy w domu u państwa Rzążewskich, ucząc ją i jej brata historii, zerkał na nią ukradkiem.
Nagle koła rozpędzonego powozu z impetem wtoczyły się w breję i rozpryskały bagnistą kałużę. Brunatna maź chlusnęła na dziewczynę, oblepiając jej ubiór i twarz. Woźnica nawet nie spojrzał w jej kierunku, tylko świsnął batem w zady wałachów, przerażone konie zarżały i tarantas z jazgotem potoczył się dalej.
Józefa oprzytomniała. Mocniej ścisnęła w rękawiczce pięciusetrublowy banknot i oszołomiona zamrugała zlepionymi błotem powiekami.
– Matuchno kochana, i co mam teraz robić?! – jęknęła do siebie.
Koniuszkiem rękawiczki delikatnie przetarła twarz, ale tylko pogorszyła sytuację, bo z czarnych kropek błota potworzyły się smugi. Najchętniej pobiegłaby do domu, obmyła się, przebrała i dopiero wróciła, ale maszerowanie przez miasto w takim stanie urągało jej kobiecej dumie. Obawiała się też, że rodzina z misją przekazania datku pośle kogoś ze służby, a ona przecież tak bardzo o ten datek zabiegała. W dodatku szpital był na wyciągnięcie ręki, zaledwie po przeciwnej stronie ulicy.
Powinnam tam wejść, dać ruble i poprosić o pomoc w odwiezieniu. To wydaje się najrozsądniejsze, bo pieniądze potrzebne są w szpitalu natychmiast, a ja nie obnosiłabym się po mieście z twarzą utytłaną błotem. Tak, powinnam tam wejść... Biła się z myślami. Nie chciała jednak, by nauczyciel zobaczył ją w takim stanie. Zagryzła wargę, nie mogąc podjąć decyzji, ale wtem mosiężne drzwi szpitala uchyliły się i wyjrzał z nich profesor biologii.
Na oko czterdziestoletni mężczyzna w białym kitlu i narzuconym na ramiona czarnym płaszczu zrobił dwa kroki, ale na widok kupki nieszczęścia w postaci Józefy przystanął zaskoczony.
– Na Boga, panno Józefo? Cóż panienka tu robi? – zawołał, wpatrując się w nią jak w zjawę. – Czy nie miała panienka odpoczywać po porannej kweście?
– Dzień dobry, panie profesorze, w rzeczy samej, miałam odpoczywać, ale... – Dalsze słowa Rzążewskiej przerwał jej własny krzyk. – Och nie! – Dziewczyna zachwiała się, bo skórzany trzewik utknął w błocie tak głęboko, że mało nie straciła równowagi.
Profesor Teodor Wiśniewski wybiegł w deszcz, by wybawić ją z opresji. Okrył ją własnym płaszczem, podał jej ramię, na którym się wsparła, natomiast sam schylił się, ścisnął jej nogę w kostce i mocno szarpnął.
– Jest panienka przemoczona do suchej nitki. Mój Boże, dziecko, co się stało? Ktoś u was źle się czuje? Dlaczego nie wysłano po ratunek kogoś ze służy? – Przetarł dłonią czoło i rozejrzał się bezradnie. – Do szpitala panienki zabrać nie mogę, za duże ryzyko... – Przerwał i raptownie pociągnął Józefę, chroniąc tym samym ją i siebie przed stratowaniem przez galopujących konno carskich oficerów. – Panno Józefo, jednak stańmy w przedsionku szpitala i pomyślmy, co dalej.
Teodor Wiśniewski z trudem otworzył ciężkie mosiężne drzwi i przepuścił dziewczynę przed sobą. Odetchnęła z ulgą i wciąż drżąc z zimna, rozejrzała się wokół. Zwisający z sufitu gruby, niemiłosiernie zniszczony gobelin odgradzał ciasny przedsionek od wielkiej sali chorych. Rozcięto go i zamocowano tak, by poły się zazębiały i chroniły pacjentów przed chłodem. Zza tej dziwaczej prowizorki dobiegały głośne jęki umierających. Dziewczyna uniosła wzrok i spojrzała na mężczyznę.
– Panie profesorze, mam pięćset rubli. – Skostniałymi z zimna rękoma z trudem zdjęła rękawice i wyciągnęła zaczerwienioną od mrozu dłoń, na której spoczywał wilgotny banknot.
– Podziękuj rodzicom za hojność. Gdybym wiedział, podesłałbym do nich powóz i nie narażał panienki na takie trudy.
– Nie, to nie od rodziców – zaprzeczyła gorliwie. – Po porannej kweście odwiedziłam jeszcze jejmość Wilczopolską. Nie musiałam jej długo namawiać...
– Niech będą dzięki Najwyższemu! – Profesor westchnął, kierując wzrok ku górze na poczerniały sufit. – Pani hrabina jest wyjątkowo hojną osobą. Będzie czym odpędzić biedę, ostatnio ledwo tu przędziemy. – Wziął banknot, włożył rękę pod przemoczony kitel i schował datek do kieszeni spodni, a potem przetarł wewnętrzną stroną dłoni oczy, bo z włosów na twarz ciurkiem kapała mu woda. – Narażałaś się, dziecko, przemarzłaś. Powinienem cię natychmiast odesłać do rodziców, ale teraz nie mam czym. Antoni pojechał zawieźć pielęgniarkę do domu, nie chciałem jej puścić pieszo w taką nędzną pogodę. Ciebie też, Józefo, nie wypuszczę, tylko, hm... hm... Musisz poczekać, nie mamy innego wyjścia.
– Dziękuję, panie profesorze, poczekam – odpowiedziała ze skruchą, a po chwili milczenia dodała: – Proszę wybaczyć moją niefrasobliwość, ale chciałam jak najprędzej przekazać panu te pięćset rubli. – Spuściła głowę, by nie dostrzegł faktu, że lekko mija się z prawdą. Mimo zimna na policzki wypełzł jej rumieniec. Owszem, chciała przekazać pieniądze, ale jeszcze bardziej pragnęła zobaczyć Franka Orlińskiego. Tak długo już go nie widziała.
– Jesteś niezwykle dzielna – pochwalił ją. – Boję się tylko, żebyś się nie przeziębiła albo i co gorszego – dodał ciszej.
Stary gobelin odchylił się i w przedsionku stanął młody nauczyciel historii zamkniętego niedawno Liceum Krzemienieckiego. Na widok ubłoconej panny Józefy Franciszek Orliński pobladł.
– Panienka tutaj? – spytał spierzchniętymi wargami. – Co się stało?
– Właściwie, to... nic takiego... – speszona, plątała się nieskładnie.
– Czy nikt panienki nie napadł? – dopytywał.
– Nie, nie, skąd! – zaprzeczyła gorliwie.
– Kawalerze, skocz, przynieś ciepły koc i nawilżoną flanelę, żeby nasza wojowniczka obmyła twarz, bo nas państwo Rzążewscy ukatrupią. A zdradzę ci, chłopcze, że to bohaterka! Przyniosła nam fortunę przekazaną przez jejmość Wilczopolską.
– Brawo, panno Józefo! Już się robi, profesorze. – Młody mężczyzna niemal siłą oderwał wzrok od dziewczyny i zniknął za gobelinem.
– Zostań tu, Józefo, i pod żadnym pozorem nie wchodź za przepierzenie, bo może dojść do nieszczęścia. Ja się tymczasem pożegnam, bo chorzy wzywają. Szedłem po tabakę, ale co tam tabaka przy takiej niespodziance. – Machnął ręką. – No nic, gdy tylko wróci Antoni, odwiezie cię do domu.
– Dziękuję, panie profesorze. – Uśmiechnęła się.
Wiśniewski skinął głową i zniknął za gobelinem. Słyszała jeszcze jego głos, gdy wydawał polecenia personelowi szpitala i rozmawiał z chorymi. Myślami jednak odpłynęła do Orlińskiego. Zalała ją fala wstydu, że widział ją taką. Próbowała się pocieszać, że z pewnością mu nie zbrzydnie ani jej nie odtrąci. Ona przecież kochała go i podziwiała niezależnie od tego, jak wyglądał i jak bardzo był zmęczony.
Józefa mimo zimna zdjęła z ramion płaszcz doktora i odwiesiła na wielkim haku wmocowanym w ścianę. Z jej skórzanych trzewików oraz z brzegów halek i wiśniowej sukni kapało błoto pomieszane z deszczem. Utworzyła się już spora kałuża. Zimno przenikało ją do kości, z trudem powstrzymywała się, by nie kłapać zębami. Mimo to wyprostowała ramiona, uniosła podbródek i starała się zachować godność.
– Panno Józefo, proszę się ogrzać. – Do przedsionka wszedł Orliński, taszcząc ze sobą niewielki koksownik z rozżarzonymi do czerwoności węglami.
– Och, zabrał pan chorym podgrzewacz. – Spojrzała na młodego mężczyznę z wyrzutem, ale i z wdzięcznością.
– Większości z nich nic już nie pomoże, a panienka jest przemoczona i zziębnięta, w dodatku naraziła się panna Józefa, przychodząc w to miejsce. Pewnie rodzice nie wiedzą, że panienka do szpitala przyszła. To miejsce jest niezdrowe i bardzo groźne.
– Wiem, ale musiałam... pomóc – wyjąkała z trudem. – Pan też naraża życie, nie jest pan lekarzem, a pomaga chorym...
– Ja... no cóż... – Zawahał się. – Robię to, co trzeba. To samo robią inni nauczyciele i profesorowie. – Zbagatelizował swój wkład, a potem zmienił temat. – Panno Józefo, podziwiam panią, bardzo. Proszę zrobić mi tę przyjemność, podejść do koksownika i się rozgrzać. Może trochę potrwać, zanim Antoni wróci.
– Ja też pana podziwiam – wyszeptała i natychmiast, speszona własnymi śmiałymi słowami, zamilkła i spuściła głowę.
Podszedł do niej i wziął ją za rękę. Była lodowata. Przytrzymał więc obie jej dłonie w swoich i krok po kroku podprowadził ją w stronę ciepła. Drżała tak mocno, że zaczął masować jej dłonie, chuchał na nie i podnosił do ust, by je ogrzać pocałunkami, a ona przymknęła oczy, zapomniała o ubłoconej twarzy i marzyła, by ta chwila trwała wiecznie.
– Jest pani bardzo dzielna. – Dobiegł do niej spokojny głos Franciszka.
– Dziękuję, ale moja zasługa w tym żadna. Pani hrabina Wilczopolska zaszczyciła szpital swoją hojnością. Nie chciałam czekać, tylko od razu podzielić się z panem radosną nowiną... – Sama nie wiedziała, dlaczego wypowiedziała to szeptem, jakby powierzała mu największą tajemnicę.
– Kochana, najdroższa... jedyna... pani hrabina. – Przeciągał wyrazy, patrząc Józefie w oczy, a ona miała wrażenie, że tak naprawdę te słowa nie dotyczą hojności Pauliny Wilczopolskiej, ale skierowane są prosto do niej. Jestem dla niego najdroższa, jedyna, kochana – pieściła każde z wypowiedzianych słów.
Krew zaczęła jej szybciej krążyć, a błogie gorąco rozlało się po całym ciele. Policzki się mocniej zaróżowiły, a w oczach pojawił się jeszcze mocniejszy blask. Oszołomiła ją bliskość między nimi. Nieznośna tęsknota zakwitła w jej duszy, choć przecież obiekt jej westchnień był tuż obok i właśnie ta niespokojna bliskość budziła rozkoszny niepokój.
Franciszek wyjął z kieszeni fartucha wilgotną szmatkę, ale zamiast podać ją dziewczynie, delikatnie musnął jej policzki, przetarł czoło, a potem szorstkim materiałem dotknął różowych, lekko rozchylonych ust. Nim się spostrzegła, zatopił swoje wargi w jej ustach i długo, namiętnie je pieścił. Zadrżała. Złączyło ich spojrzenie tak głębokie, że żadne z nich nie potrafiło oderwać wzroku.
– Jesteś taka piękna... Józiu, jestem zakocha... oczarowany – szepnął.
Milczała, choć i ona pragnęła mu wyjawić swą miłość. Powstrzymały ją dobre solidne wychowanie i wpajane przez matkę i pannę respektową zasady moralne. Stłumiła westchnienie i ponownie przymknęła powieki w nadziei, że znów ją pocałuje.
Tym razem poczuła muśnięcie jego warg na czole. Zachłysnęła się szczęściem i rozsadzającą duszę błogością. Jeszcze niedawno nie była przekonana, czy Franek odwzajemnia jej zauroczenie. Owszem, był dla niej miły, nawet bardzo. Gdy tylko przekraczał próg ich domu, szukał jej spojrzenia, prawił komplementy, dotykał niby niechcący jej dłoni, ale pewności nie miała. A jednak mnie kocha. Kocha mnie, kocha mnie – powtarzała w duchu. Kręciło jej się w głowie. Czekała w napięciu na jego słowa, na deklarację miłości. Oddychała szybko, płytko, bo serce waliło jej mocno, choć lękliwie, a ciasno zawiązany gorset miażdżył żebra.
– Franku... – szepnęła w uniesieniu.
Wtem z impetem otworzyły się drzwi, a Józefę i Franciszka owiał lodowaty wiatr. Odskoczyli od siebie spłoszeni i zażenowani. Józefa spuściła głowę, nie śmiąc spojrzeć w oczy ani Franciszkowi, ani panu Antoniemu. Zastanawiała się, czy mężczyzna zauważył ich nienaturalne zawstydzenie i wcześniejszą bliskość. Miała nadzieję, że nie. Jednak oziębły ton jego głosu rozwiał jej wątpliwości.
– Witam, panienko. – Zdjął przemoczoną czapkę z daszkiem i skłonił się przed dziewczyną, a potem przerzucił wzrok na Orlińskiego. – List do jaśnie pana. – Podał mu małą różową kopertę, a Józefa mogłaby przysiąc, że wyczuła zapach różanej perfumy.
– Dziękuję, Antoni. Odwieź pannę Rzążewską do domu, panienka przemokła do suchej nitki, ale za to zrobiła wielką rzecz dla szpitala. Dzięki niej i hrabinie Wilczopolskiej przez najbliższe tygodnie nie umrzemy z głodu. – Zmierzwił ręką czarną czuprynę. Chrząknął, a potem podszedł do Józefy i cmoknął ją w dłoń, ale już bez tej wcześniejszej czułości i jakby w roztargnieniu.
Woźnica nie odpowiedział. Czekał na dalsze polecenia, a ponieważ takowe nie padły, jeszcze raz się skłonił i wyszedł na zewnątrz.
Józefa czuła, że nie powinna zwlekać, tylko wyjść za Antonim, ale nieznana siła trzymała ją w miejscu. Czekała jeszcze na jakieś słowo lub gest, aż w końcu markotnie ruszyła do drzwi. Orliński pośpiesznie przeszedł trzy kroki i pchnął mosiężne wrota, by mogła opuścić szpital. Gdy przechodziła obok, podniosła wzrok, ich oczy się spotkały, a ją znowuż ukołysało szczęście.
Wyszła, obejrzała się jeszcze na niego akurat w momencie, gdy energicznie rozrywał pachnącą różową kopertę. Uczucie nieokreślonego żalu pomieszane z niepokojem boleśnie zakłuło ją w serce. Zaraz jednak odepchnęła od siebie obawę, tłumacząc sobie, że to list od matki albo może siostry lub wdzięcznej rodziny wyleczonego pacjenta. Tak, na pewno od rodziny pacjenta. Już mało kto w Krzemieńcu opiekuje się chorymi, a umierających oprócz garstki nauczycieli i lekarzy nie opatruje nikt. Uczepiła się tej myśli, odtrącając wszystkie inne. Jadąc powozem i patrząc na ponury krajobraz, odzyskiwała utracony przed sekundą spokój.
Opadła na ciemne poduszki powozu i dopiero teraz uczuła przenikliwy chłód. Przygniótł ją ciężar nasiąkniętej deszczem granatowej peleryny, ciało dygotało od zbyt wielu godzin spędzonych w chłodzie i w deszczu. Stopy w mokrych trzewikach zlodowaciały, nie mogła też ruszyć dłońmi. Przestraszyła się ich sinym odcieniem.
W chwili gdy emocje opadły, ogarnęła ją bezbrzeżna słabość. Przeraziła się jej. Oparła głowę o zimną ścianę powozu, powieki jej zaciążyły ołowiem, ale ciało nagle zrobiło się lekkie, jakby uleciała z niego dusza. Przed oczyma miała czarne, namiętne, wpatrzone w nią z miłością oczy, w ustach smak pocałunków, a w sercu nadzieję na miłość. Sapnęła i zapadła się w sobie, nie myśląc już o niczym. Pozbawiona świadomości, nie czuła, gdy Antoni niósł ją do dworu Rzążewskich, nie widziała przerażonych twarzy rodziców i służby. Nie czuła i nie widziała już nic.Nagły krótki kobiecy krzyk zszokował gości siedzących w wileńskim salonie hrabiny Śniadeckiej. Zakołysały się płomienie świec, rzucając chybotliwe cienie na ścianach. Umilkły rozmowy, a goście spojrzeli po sobie spłoszeni. W półmroku pomieszczenia dostrzegli osuwającą się na poręcz otomany Antoninę Śniadecką. Trzymany w jej dłoni „Tygodnik Petersburski” z szelestem stron opadł na parkiet, zdmuchując przy okazji płomień świecy stojącej na niskim, okrągłym, alabastrowym stoliku.
– Zgasła. Zły znak, gdy płomień gaśnie – szepnęła z przestrachem jedna ze starszych kobiet, wpatrując się w smugę dymu, która leniwym tańcem unosiła się nad srebrnym świecznikiem. Staruszka rozłożyła czarno-złoty wachlarz, by skryć przelęknioną twarz, ale nie oczy. Te spod zmrużonych powiek lustrowały wszystko i wszystkich.
– Sole trzeźwiące! Prędzej! – zawołał jegomość z sumiastym wąsem i rozejrzał się po pobladłych twarzach przyjaciół. Przez ułamek sekundy nikt się nie ruszył, więc powtórzył trwożnie, ale z werwą: – Prędzej! Prędzej! – Odłożył na wpół wypalone cygaro i energicznym krokiem podszedł do otomany.
Część kobiet, szczególnie te młode, za jego przykładem zerwała się z miejsc, a i niektórzy mężczyźni, porzuciwszy grę w karty, również zgromadzili się wokół zemdlonej gospodyni.
– Łaskawa pani, hrabino... – Ubrany w śliwkowy aksamitny żupan młody mężczyzna stojący najbliżej hrabiny klęknął na jednym kolanie i jął delikatnie oklepywać Śniadecką po dłoniach. – Czy któraś z pań ma przy sobie sole? – Uniósł głowę, ale nim doczekał się odpowiedzi, gospodyni leniwie podniosła ciężkie powieki i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem.
– Co się stało? Zemdlałam? – Zamrugała i w pierwszym przytomniejszym odruchu poprawiła materiał bordowej tafty swojej strojnej sukni.
– W rzeczy samej, hrabino. Strachu nam, pani, napędziłaś. – Młodzian podał rękę Śniadeckiej, by oparła się swobodniej, a gdy usiadła skromnie, jak przystało na prawdziwą damę, podniósł się, otrzepał jasny materiał spodni, ukłonił lekko i ustąpił miejsca damom.
– Przepraszam, kochani, za wasz niepokój o mnie. – Arystokratka westchnęła, kąciki ust uniosły jej się w lekkim uśmiechu zawstydzenia. Przyłożyła dłoń do klatki piersiowej i starała się uspokoić oddech. – Pierwszy raz w życiu omdlałam. – Popatrzyła na przyjaciół spłoszonym, wciąż jeszcze niepewnym wzrokiem.
– Cóż panią tak wzburzyło, hrabino? – Starsza dama złożyła czarno-złoty wachlarz, przesunęła zdecydowanym ruchem kłębiące się wokół otomany kobiety i zajęła miejsce obok Antoniny.
– Ach, to straszne, to straszne... – Oczy Śniadeckiej zwilgotniały. – To takie straszne, straszne – powtarzała tylko, jakby inne słowa nie mogły wypłynąć z jej ust.
Kilka dam pospieszyło z podaniem gospodyni własnych białych chustek z wytłaczanymi monogramami, by otarła łzy. Ta jednak schowała twarz w dłoniach, a plecy jej zadrgały od tłumionego szlochu. Publiczne demonstrowanie emocji przez arystokratki czy szlachcianki należało do rzadkości. Nie robiły tego nawet w gronie najbliższych przyjaciół, toteż ta jawna rozpacz zawsze spokojnej i pogodnej gospodyni wywołała wśród gości konsternację.
– Dajcie spokój, niech hrabina dojdzie do siebie. To pewnie są jakieś osobiste sprawy... Nie wypada być wścibskim i naciskać – orzekła stojąca najbliżej Śniadeckiej młoda mężatka, ale hrabina zaprzeczyła ruchem głowy. Opuściła dłonie, uniosła spłakaną twarz, pochwyciła najbliższą podaną sobie chustkę i przyłożyła do oczu.
– Nie, to nic osobistego – szepnęła i znów załkała. Długie kolczyki w jej uszach rozkołysały się, wydając przyjemny dźwięk, a pasmo lśniących ciemnych włosów wysunęło się spod pieczołowicie upiętego koka. Zwiesiła ramiona i wyznała: – To dotyczy nas wszystkich, ale to straszne...
– Cóż to takiego? – Starsza kobieta spowita w czerń popatrzyła na hrabinę z trwogą. Przez ostatni rok mieszkańców Wilna spotkało tyle nieszczęść, śmierci i zsyłek na Syberię, że ich serca i dusze na każdą tragiczną wiadomość kuliły się jak pod pręgierzem.
– Cum primum! – wyrzuciła ze zgrozą Antonina i na powrót zaniosła się szlochem.
Na tę skargę rozpaczy wianuszek współczujących kobiet ścieśnił się. Starając się Śniadecką uspokoić i wesprzeć otuchą, panie gładziły jej dłonie, wachlowały. Jedna z nich podeszła do stojącego na stole samowara, nalała herbatę do fikuśnej filiżanki, włożyła dwie kostki cukru i drżącą dłonią niosła gorący napój przez salon, by podać go hrabinie. Wyciągnąwszy wolną rękę, torowała sobie drogę pośród rozemocjonowanych dam, by nie uronić ani kropli, ale Śniadecka nawet w jej stronę nie spojrzała. Kobieta odeszła więc, a nie chcąc zmarnować napoju, upiła pierwszy łyk tak niefortunnie, że oparzyła sobie usta. Syknęła z bólu, filiżanka wypadła jej z dłoni. Na szczęście drogocenna porcelana nie rozbiła się, ale brązowe plamy upstrzyły jasnobeżowy miękki dywan. Nikt nie zwrócił jednak uwagi, zawstydzona panna podniosła filiżankę i postawiła na stole.
– Cum primum? Ki diabeł? – Sędziwy mężczyzna siedzący przy karcianym stole zmarszczył czoło, kilka razy podkręcił nerwowo siwego wąsa, najpierw z jednej, a potem z drugiej strony, rozejrzał się po współtowarzyszach gry, którzy również zdążyli wrócić do kart, ale oni też wydawali się nie rozumieć, o co chodzi.
Goszcząca w Wilnie przyjaciółka Śniadeckiej Ewa Felińska strząsnęła z ciemnofioletowej sukni niemal niewidoczny pyłek, spojrzała na swojego męża mądrymi niebieskimi oczyma i ścisnęła jego pomarszczoną dłoń. Gerard odwzajemnił uścisk, jego rozumne, zmęczone życiem spojrzenie pragnęło dodać żonie otuchy, ale twarz mu poszarzała. Dużo starszy od swojej małżonki, od dawna podupadał na zdrowiu, a każda zła wiadomość zdawała się go coraz bardziej przygnębiać i oddalać od żywych.
– Czy to możliwe, żeby nas jeszcze bardziej pognębili? – spytała niemal bezgłośnie.
– Jak widać, możliwe – odpowiedział Gerard zrezygnowanym głosem.
Ewa wstała, przeszła przez salon i podniosła leżące pod alabastrowym stolikiem czasopismo, które kilka dam zdążyło nieświadomie podeptać. Podeszła do długiego stołu zasnutego białym, haftowanym wzorzyście po brzegach obrusem, a wiedziony instynktem starszy mężczyzna pospieszył za nią i przysunął niemal pod nos kobiety lichtarz ze świecami, by mogła swobodniej czytać.
– Czytaj, pani, na głos. W gazecie jest zapewne spiritus movens całego ambarasu. – Energicznym ruchem odsunął krzesło i z wypiekami na twarzy usiadł obok Felińskiej. – No, czytaj, pani, czytaj – ponaglał.
Większość towarzystwa, zaciekawiona wyjaśnieniem nagłego omdlenia hrabiny, stanęła za plecami Ewy, chcąc jak najszybciej dowiedzieć się, cóż aż tak bardzo wyprowadziło Śniadecką z równowagi. Zawiśli teraz nad plecami Felińskiej, choć niepodobnym było, by w mroku salonu mogli cokolwiek przeczytać.
Ewa usiadła na brzegu krzesła, przybliżyła szerokie płachty gazety bliżej świecy i się pochyliła, by lepiej widzieć, a mimo to nie była w stanie czytać na głos. Gardło jej się ścisnęło zbyt mocno, a do oczu nabiegły łzy. Nauczona jednak powściągliwości, zachowała emocje na wodzy, przeczytała artykuł w ciszy, a potem odłożyła gazetę i westchnęła.
– Ewo, wyjaw nam wreszcie, o co chodzi – poprosiła zniecierpliwionym głosem siedząca wciąż przy Śniadeckiej starsza dama. – Przecież to chyba nie tajemnica? – Powachlowała się nerwowo, aż kosmyki siwych włosów zatańczyły wokół jej pyzatej twarzy.
– Cum primum – wyszeptała głucho Felińska, a potem dodała: – Papież Grzegorz XVI potępił naszą walkę o niepodległość.
– Co też pani mówi? To niemożliwe! – zawołali mężczyźni. – Jak to potępił? Pogroził nam palcem? Czy poszedł się pokajać przed Ruskimi?
– To niepodobna! – zawołał ze swadą starszy jegomość. – Tak tylko piszą, żeby nam odebrać nadzieję. – Zamilkł, a potem prychnął ze wzgardą: – „Tygodnik Petersburski”. Rządowe truchło. Tu nie ma żadnych prawdziwych treści. To brukowiec, w porządnym domu takiej gazety nie powinno w ogóle być! – zacietrzewił się, zapominając, że tym stwierdzeniem wprawia Śniadecką w zakłopotanie.
– Tak, najlepiej nie czytać i nie wiedzieć, co wróg kombinuje! Ot, myślenie! – zawołał ktoś z końca salonu.
– Panowie, spokojnie... – poprosiła Śniadecka, po czym wsunęła za ucho niesforny ciemny kosmyk włosów i jeszcze raz nieco głośniej się odezwała: – Proszę, kochani, spokojniej.
W zacietrzewieniu nikt jednak nie zwrócił uwagi na jej prośbę.
– No właśnie, czego się spodziewacie przeczytać w tym carskim szmatławcu? Toż to carska tuba! Oni potępią wszystko, co polskie – emocjonował się jakiś staruszek. Powoli docierały do niego czekające Polaków konsekwencje niesprawiedliwej, zasłyszanej właśnie informacji. Zerwał się od stołu, założył ręce do tyłu i przeszedł energicznie od okna do nieczynnego o tej porze roku kominka. – Papież będzie wygrażał i dyktował pismakom różne facecje, ale potępić encykliką się nie waży! Dopiero by się naród zbuntował! – Zacisnął pięść i podniósł ją powyżej głowy, grożąc niewidocznemu wrogowi.
– A jednak się poważył – powiedziała cicho Ewa Felińska. – Cum primum to właśnie encyklika, w której oficjalnie potępił nasz powstańczy zryw. Wydał ją kilka dni temu, dziewiątego czerwca. Potępia Polaków i każe nam w pełni podporządkować się carowi – dodała i pomyślała, że pora wracać do domu. W Wojutynie, małej wsi pod Krzemieńcem, życie toczyło się wolniej i spokojniej niż tu, w Wilnie.
– Ruska swołocz! Niech się w piekle smaży! – zawołał ktoś z gniewem. – Tyleśmy krwi wylali! Naszych najlepszych chłopców Ruskie w kajdanach wyprowadzili na Sybir, na szubienicach życia pozbawili, chłostali na publicznych placach niczym trzodę, zanim na syberyjską śmierć wysłali, nawet dzieci nie oszczędzili, a to diabelskie nasienie na tronie Piotrowym będzie nam przed carem kazało się korzyć? Niedoczekanie!
– Niedoczekanie! – zawtórowali mu pozostali.
– Belzebub się w ornat przebrał i świętego udaje, będzie się w piekle smażył. Nie ma już papieża!
– Nie ma już papieża! – zakrzyknęli gniewnie.
– To jakiś uzurpator, przebieraniec!
– Szaleniec!
– Diabeł pozbawiony rozumu!
– Cóż z naszych okrzyków i oburzenia? Światu to się spodoba. Niemcy powstańcom broń odbierali i ruskim oddawali, choć mieli zachować neutralność, to i papieża pochwalą za pogrożenie palcem i wieczne potępienie Polaków – wtrącił Gerard Feliński.
– Niech mu język stanie kołkiem! Diabeł, nie papież! Oj, on jeszcze to odszczeka! – zawołał postawny mężczyzna, zakręcając sumiastego wąsa.
– Nie odszczeka. Car mu przyklaśnie, pewnie pod jego dyktando encyklikę wysmarował – powiedział ponuro Gerard.
– Najgorsze w tym wszystkim, że car detronizacji z polskiego tronu nie uznał i dalej myśli, że jest królem Polski i że wszystko mu wolno – nadmieniła posępnie Ewa. Złożyła gazetę i odsunęła na środek stołu, po czym westchnęła głośno i spuściła głowę.
W salonie zapadła cisza, którą po kilku minutach przerwała dama z czarno-złotym wachlarzem.
– Pan zdaje się był na koronacji cara Mikołaja w Warszawie na zamku królewskim? – zwróciła się do starszego, siedzącego dotąd w milczeniu mężczyzny.
– Tak, byłem – niechętnie odparł pytany.
– Właśnie – prychnęła, z trudem powstrzymując się od gniewnej reprymendy. Zatrzepotała wachlarzem, by się uspokoić, ale na jej okrągłej twarzy wymalowały się żal i złość, których nie potrafiła lub nie chciała ukryć. – Nie sądzi pan, że pańska obecność tam, i pozostałej szlachty, dała mu prawo do myślenia, że Polacy go popierają? No i ta przysięga na wierność... – Sapnęła i pokręciła głową z dezaprobatą.
– Nie miałem wyjścia, szanowna pani. – Skłonił się pytany. Chciał już na tym swoją wypowiedź zakończyć, ale widząc pełen złości i goryczy wzrok damy, kontynuował: – Pani zdaje sobie sprawę, czym groziło nieuczestniczenie w tej koronacji? No właśnie – stwierdził, gdy dama spuściła wzrok. – Car doskonale wie, że większość została zmuszona szantażem do patrzenia, jak wdziewa polską koronę, ale gdy przechodził z pałacu królewskiego do kościoła Świętego Jana, a przecież to zaledwie kilka kroków, otoczył go przed gapiami szwadron wojska, bo lud swój gniew mu wykrzykiwał.
Po sali rozeszły się szepty, a po chwili potworzyły się coraz zapalczywiej dyskutujące grupy. Koronacja znienawidzonego cara Mikołaja na polskiego króla od trzech lat budziła emocje. Nieco osładzał je fakt, że ustawą napisaną przez hrabiego Juliana Ursyna Niecewicza zorganizowany naprędce przez powstańców Sejm Królestwa Polskiego zdetronizował uzurpatora, lecz gorycz powstańczej klęski i beznadziejność położenia zawisły ciężarem.
Atmosfera w salonie stała się gęsta nie tylko od smutku i goryczy, ale także od dusznego, gorącego czerwcowego wieczoru.
Hrabina Śniadecka westchnęła cicho, a panowie przeszli w dalszą część pomieszczenia i rozsiedli się przy karcianym stole, kart jednak do rąk nie wzięli. Zapalili cygara i ściszyli głosy, by nie denerwować dam, jednak byli zbyt wzburzeni i co rusz któremuś z nich wyrywało się głośniejsze, a niekiedy nawet niecenzuralne słowo. Rozmowa kobiet także toczyła się wokół ostatnich wydarzeń i papieskiej encykliki, jakże niesprawiedliwej w obliczu carskich prześladowań.
Zegar wybił dwudziestą, a za wielkimi oknami z widokiem na wspaniały park nagle pociemniało. Od kilku godzin zbierało się na burzę. Chmury niczym czarne stwory zawisły nisko na niebie. Na dworze ucichło, nawet ptaki się pochowały przed niechybnie niszczycielskim żywiołem. Pierwsza błyskawica zelektryzowała zgromadzone w salonie towarzystwo, a gromki huk wyładowania atmosferycznego przyprawił panie o szybsze bicie serca.
– Dobrze, że w końcu nadeszła burza, nasyci powietrze świeżością i oczyści. Nie szło już oddychać w tej duchocie – dość głośno powiedziała do męża Felińska, a jej głos rozszedł się po salonie echem.
– Jakby to było dobrze, łaskawa pani, gdyby tak burza wstrząsnęła Rzeczpospolitą i oczyściła ją z carskich brzemion – rzucił z goryczą któryś z siedzących przy karcianym stole mężczyzn.
– Wszystko sprzysięgło się przeciwko nam. Car nie przebiera w środkach. Zamknął Liceum Krzemienieckie. – Ewa Felińska bezwiednie bawiła się rękawiczką, Ściągnęła kąciki ust i widać było, że stara się powstrzymywać emocje, które w niej buzowały.
– Wrota Wołynia, największa uczelniana duma, eh... – Gerard Feliński wstał z trudem i podpierając się laską, podszedł do stołu. – Zniszczą wszystko, co Polakom drogie.
– A teraz jeszcze Krzemieniec dotknęła zaraza, naprawdę Bóg się od nas odwrócił – dodała z westchnieniem Ewa.
– Zaraza w Krzemieńcu już zdaje się mija, ale carska zaraza wszystkich nas potopi. Swołocz ruska – zaklął starszy jegomość, rzucając damę kier na wykładany zielonym suknem karciany stół.
– Tak, cholera ustąpiła. Nie dalej jak tydzień temu zlikwidowano prowizoryczny szpital utworzony z koszar. Profesorowie i nauczyciele rozjeżdżają się w świat albo snują po mieście bez celu, po uniwersyteckiej szkole nic nie zostanie. W ogóle nic nie zostanie. – Jedna z siedzących dam westchnęła, rozłożyła wachlarz i potrząsnęła nim energicznie, chłodząc spoconą twarz.
– Czas nam wracać do domu, kochanie – szepnęła Ewa do męża, a ten pokiwał głową.
Zapadła cisza. Słychać było tylko grzmoty za oknem i uderzenia ciężkich kropli o szyby.
Antonina Śniadecka wzięła ze stolika srebrny dzwonek i potrząsnęła nim energicznie. Atmosfera nieco się rozluźniła, bo już od kilku minut z jadalni dolatywał smakowity zapach potraw.
Wielkie jasne drzwi otworzyły się i do pokoju weszła panna służąca w szarej długiej sukni, białym wykrochmalonym fartuchu i w białym czepku na głowie. Dygnęła i z wciąż pochyloną głową skierowała wzrok na swoją panią, oczekując na polecenie.
– Czy podano już do kolacji? – spytała hrabina.
– Tak, proszę pani – odpowiedziała służka. Ponieważ Śniadecka nie wydała żadnego innego polecenia, dziewczyna, skłoniwszy się, natychmiast wyszła, a po chwili szeroko otworzyły się drzwi od północnej strony i do gości już w całej swojej smakowitej intensywności doleciał zapach pieczonego mięsa, duszonych warzyw i sosów. Wszyscy porzucili więc temat polityki i przeszli do sali jadalnej, gdzie, zaspokoiwszy pierwszy głód, znów wrócili do przerwanych rozmów, bo wieść o potępieniu powstańców przez papieża, którego przecież kochali i szanowali, była najboleśniejszym ciosem. Czuli się tak, jakby Niebo odwróciło się od poniewieranych od lat Polaków.
– Czy kiedyś będzie lepiej? Czy będzie można swobodnie oddychać tu u nas, w Wilnie, ale i w całym kraju? Czy już zawsze będą nas zakuwać w kajdany i gnać na Sybir za choćby myślenie o wyrwaniu się spod jarzma zaborców? A szczególnie spod bicza Rosji? Czy nad nami już na zawsze zawiśnie mrok, długa bezkresna zima bez nadziei na wiosnę? – pytali, patrząc po sobie z bezradnością i z gasnącą jak płomień świecy nadzieją.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: Sonia DragaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Obyczajowe"„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.”(z wywiadu z...50,00 złEBOOK50,00 zł
- EBOOK29,90 zł
- EBOOK42,90 zł
- EBOOK
29,90 zł 49,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK27,00 zł