Owoc granatu. Dziewczęta wygnane - ebook
Owoc granatu. Dziewczęta wygnane - ebook
Lato 1939 roku, Kresy. Elżbieta i Stefania, wchodzące w dorosłość bliźniaczki, spędzają beztroskie wakacje w dworku dziadków. Sielankową atmosferę przerywa warkot niemieckich samolotów. Wkrótce ze wschodu nadciąga kolejne zagrożenie: Armia Czerwona. Rozpoczyna się dramatyczna walka o przetrwanie. Dziewczęta nie przypuszczają nawet, co szykuje dla nich los i jaką cenę przyjdzie im zapłacić za każdy dzień życia.
Pierwsza część trylogii „Owoc Granatu” to opowieść o miłości, rodzinie, wierności i odpowiedzialności, zawsze i pomimo wszystko. Oparta na faktach wstrząsająca historia wygnanych kobiet, których tułaczy szlak wiódł z Rzeczypospolitej przez Syberię aż na Bliski Wschód.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-245-8315-7 |
Rozmiar pliku: | 977 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Stefania Łukowska otworzyła oczy zbudzona nagle dobiegającym zza okna hałasem. Śpiew ptaków wdarł się przez rozwarte na oścież okno do sypialni lśniącej w słonecznym blasku poranka. Złociste światło odbiło się od ozdobnego lustra na toaletce i zamigotało na wahadle wielkiego zegara, który jakby w odpowiedzi natychmiast zaczął wybijać godzinę.
Stefania usiadła na posłaniu, odliczając kolejne uderzenia. Metaliczne i głębokie bicie wyraźnie odcinało się od ptasich treli. Sześć. Dziewczyna cmoknęła niezadowolona.
Powinnam spać jeszcze przynajmniej dwie godziny.
Opadła na poduszki. Ułożyła ręce wzdłuż ciała i zacisnęła mocno powieki.
Głęboki wdech i wydech. Wdech i wydech – powtarzała sobie w myślach, usiłując opanować narastającą wściekłość i zasnąć ponownie. – Wdech i wydech.
– Tik-tik-tik – wyśpiewywał rudzik.
– Czek, czek! – wtórował mu swym silnym głosem maleńki strzyżyk.
– Cicibej, cicibej – gdzieś w oddali zanuciła sikorka bogatka.
Oddychanie na nic się zdało. Krew zawrzała. Stefcia przyłożyła dłonie do uszu.
– Nieznośne ptaszyska! – wycedziła przez zaciśnięte zęby.
Wiedziała już, że sen opuścił ją na dobre. Oznaczało to, że bladości jej policzków nie przyozdobi wdzięczny rumieniec, a napuchnięte powieki ujmą blasku oczom, pod którymi być może pojawią się sińce.
– Akurat dziś! – Westchnęła na poły z żalu i złości. – Jak ja nie cierpię lasu!
Choć Stefania była córką nadleśniczego, nie mogła pojąć, dlaczego muszą spędzać każde lato wśród tych wszystkich zwierząt, w tak strasznym osamotnieniu, pławiąc się w bezbrzeżnej nudzie. Nawet powietrze zdawało się tu zamierać w bezruchu. Jedynie uciążliwe robactwo i te okropne ptaszyska koncertujące we dnie i w nocy wydawały się niezmordowanie ruchliwe i nadzwyczaj żywotne. I głośne. Stanowczo zbyt głośne.
Rodzina Łukowskich składająca się z ojca Władysława, matki Anny z domu Białkowskiej oraz trójki dzieci: Elżbiety, Stefanii i narodzonego zaledwie przed dwoma laty, ku zdziwieniu wszystkich z rodzicami na czele, syna Lucjana, na którego wołano Lucek, miała wygodne mieszkanie w eleganckiej kamienicy w Borysławiu, bogatym mieście nafciarzy oddalonym niecałe sto kilometrów od Lwowa. Mimo to rokrocznie całe lato spędzali u rodziców Anny, Stanisława i Zofii. Białkowscy wielbili jedyną córkę, a później ogrom swej miłości rozlali także na wnuczęta, choć starali się tego nie okazywać, by nadto ich nie rozpieścić. Przyjazdy Łukowskich do dworku na Wielkanoc, letni wypoczynek i Boże Narodzenie były jednak dla nich najmilszymi, wyczekiwanymi momentami każdego roku. Dom, zwykle cichy i spokojny, zdawał się ożywać wraz z ich przybyciem, a pokoje, nawet te od północnej strony, nabierały jakby więcej światła.
Łukowscy także lubili tu przebywać. Wyruszali z Borysławia w towarzystwie piastunki Lucka pierwszym pociągiem, który odjeżdżał zwykle szarym świtem. Na dworcu docelowym czekały na nich powozy przysłane z dworku, jeden dla rodziców, drugi dla dzieci i piastunki, trzeci na bagaże. Stanisław Białkowski był wystarczająco zamożnym ziemianinem, by stać go było na zakup samochodu, ale na sugestie zięcia w tej sprawie zwykł mawiać, że jedyne konie, które nigdy nie zawodzą, to te z jego stajni, a on lubi mieć pewność, że dojedzie tam, gdzie chce.
Malownicza droga do dworu prowadziła przez pola uprawne i łąki skąpane w porannym słońcu, ponad którymi latało mnóstwo kolorowych motyli. Na mijanych pastwiskach pełno było dużych zdrowych zwierząt pilnowanych przez małych pastuszków. Raz czy drugi powozy musiały się zatrzymać, by przepuścić bosonogą gęsiarkę prowadzącą rozkrzyczane stadko.
Gdy wjeżdżali w półmrok kniei, ostatniego etapu podróży, dzieci uspokajały się, a i rozmowy dorosłych milkły nagle, jakby wszystkim udzielał się panujący tu uroczysty nastrój. Puszcza pełna strzelistych drzew przywodziła na myśl wnętrze okazałej katedry, w której echo odbija najcichsze dźwięki od niebosiężnych kolumn i rozprasza, czyniąc z nich świętokradczy hałas. Wszyscy przeczuwali, że cisza jest najlepszym sposobem na uhonorowanie tego miejsca, gdzie jak mawiał dziadek, wciąż mogli żyć prasłowiańscy bogowie. Promienie słońca z trudem przeciskały się przez wybujałe korony drzew. W lesie cały świat migotał od blasku walczącego z cieniem.
Naraz ze ścieżki wiodącej od wsi zza zasłony lasu wyłaniał się idylliczny obrazek, świecący niemal w jaskrawym świetle dnia. Podróżujący w pierwszym odruchu przesłaniali dłońmi oczy, by wzrok po jeździe w leśnym pomroku mógł znów przyzwyczaić się do światła. Po chwili twarze wszystkich rozciągały się w mimowolnym uśmiechu, a serca biły mocniej, jak to zwykle bywa, gdy człowiek zbliża się do spotkania z wytęsknionym.
W niewielkim ogrodzie stał piętrowy dworek z parterowymi oficynami, w których mieściły się kuchnia i spiżarnia oraz pokoje gościnne. W oddali za domem majaczyła część gospodarcza z zabudowaniami folwarcznymi i smukłe drzewa owocowe. Tutejszy sad ciągnął się w dół aż do rzeki. Pełno w nim było jabłoni, starych poskręcanych grusz, wiśni i sękatych śliw.
Przed domem zaś zbudowano szeroki ganek porośnięty dzikim winem, zapewniający cień i ochłodę w letnie upalne dni. Na ganek wchodziło się po kilku szerokich schodach. Po obu stronach niczym poręcze wyrastały gęste krzewy różane. Na dębowych belach stropu powieszono stare końskie podkowy. Nad drzwiami wyryto w drewnie datę, upamiętniającą rok, w którym dziadek Stanisława wybudował ten dworek dla swojej rodziny.
– Jak w Soplicowie – mówiła, wzdychając, nieodmiennie wzruszona Anna, dla której ta ziemia była krainą wspomnień słodkiego dzieciństwa.
– Zupełnie jak tam – przytakiwał równie rozanielony Władysław, gdy jechali przez rzednące połacie ciemnozielonego lasu, wpatrzeni w powiększającą się z każdą chwilą plamę światła, w której widać było coraz dokładniejszy obrys dworu. W takich momentach Władysław miał wrażenie, że serce wyskoczy mu z piersi, że straci wzrok od nadmiaru ukochanej zieleni, za którą tęsknił każdego dnia pobytu w mieście. Oddychał głęboko i całą siłą woli powstrzymywał się przed wskoczeniem na kozła obok woźnicy i wykrzyczeniem światu swojej radości. Od pójścia za głosem serca powstrzymywała go troska o serce małżonki, które niechybnie doznałoby wstrząsu, gdyby jej stateczny mąż zachował się jak sztubak na oczach chłopów pracujących w majątku jej rodziców.
Władysław Łukowski był leśniczym. Wybrał zawód z głębokiej miłości do przyrody i niewiele rzeczy w życiu cieszyło go bardziej niż kresowe knieje.
Pracował z oddaniem i energią właściwą człowiekowi, który potrafił zdefiniować własne pragnienia i dokonał w życiu dobrych wyborów. Z tego też powodu przez wiele lat nie mógł się nadziwić własnemu szczęściu. Zachodził w głowę, jak to możliwe, że państwo płaci mu za wykonywanie czynności, które są dlań tak przyjemne. Niestety, szybko zwrócił na siebie uwagę przełożonych i wówczas stało się to, czego najbardziej chciał uniknąć. Władysław Łukowski dostał awans. Powołano go na stanowisko nadinspektora służby leśnej i od tego dnia rzadko bywał w lasach. Na co dzień siedział za biurkiem w urzędzie w Borysławiu i cierpiał katusze, wypełniając nigdy niemalejące stosy dokumentów. Drzewa oglądał tylko na papierze, gdy zatwierdzał plany wyrębów. Pocieszenie mu niosły jedynie gęste paprocie, którymi przybrał gabinet, oraz poprawa sytuacji materialnej rodziny.
Jego małżonka Anna, do której za młodu pałał tak gorącym uczuciem, że pozwolono mu ją pojąć za żonę, mimo pewnych różnic majątkowych, choć pochodziła z bogatej ziemiańskiej rodziny, nigdy się nie skarżyła, nie narzekała, nie dała mu odczuć, że czegoś jej brak we wspólnym pożyciu. Gdy jednak wraz z awansem pojawiły się dodatkowe fundusze, zdawało mu się, że żona nabrała rumieńców i wigoru, przybyło jej energii i jakby odmłodniała. Zaczęli częściej przyjmować gości i sami składali liczniejsze wizyty. Anna zaprenumerowała paryskie żurnale. Jeździła do krawcowych i modystek do Lwowa, a czasem i do samej Warszawy. Stać ich było także na prywatnych korepetytorów, którzy przygotowali dziewczęta do egzaminów gimnazjalnych. Utalentowana muzycznie Stefania, której matka nie mogła sama nauczyć już niczego więcej, zaczęła uczęszczać na lekcje skrzypiec do najwybitniejszych nauczycieli w mieście. Władysław mimo znużenia cieszył się, widząc ich radość, i powtarzał sobie, że nie może karać rodziny za własne fanaberie. Taki już był. Niewiele potrzebował dla siebie, lecz dla szczęścia żony i dzieci gotów był zrobić wszystko, nawet widywać ukochane lasy jedynie od święta.
Tylko Elżbieta zdawała się rozumieć ojcowską tęsknotę za wolnością, dziką przyrodą kresowych lasów, swobodnymi przejażdżkami konnymi wśród złotych od zbóż pól i ukwieconych łąk. Starsza zaledwie o parę minut od Stefanii Elżbieta, nazywana czule Halszką, tak jak ojciec dusiła się w mieście, jakby do prawidłowego funkcjonowania potrzebowała codziennego kontaktu z przyrodą. W mieście przemysłowym, jakim był Borysław, zapadała w coś, co jej samej kojarzyło się ze snem zimowym, w swoisty letarg. Miasto wysysało z niej życiowe soki. Nie potrafiła się przystosować, a gorset konwenansu zdawał się nieco przyciasny dla jej żywej natury. Anna widziała w tym nieposłuszeństwo i często mówiła, że Halszka to krnąbrne i niedobre stworzenie. Załamywała ręce i zamartwiała się tym, że starsza bliźniaczka odmawia gry na instrumencie, nie dba o fryzurę ani strój, nie rozumie, co to ogłada czy umiar, zwłaszcza gdy na stole pojawiało się danie, które lubiła. Władysław kiwał głową, pocieszał małżonkę, strofował córkę, lecz choć nigdy nie przyznałby się do tego nawet przed Anną, kochał Elżbietę najbardziej ze swoich dzieci.
Widział wyraźnie, że wyjazd na letni wypoczynek do położonego wśród starych lasów dworku teściów dla Elżbiety tak jak i dla niego samego był wytchnieniem, niosącym ulgę jak rozpięcie przyciasnego kołnierzyka u koszuli czy zdjęcie nowych pantofelków. Dopiero tu ojciec i córka oddychali pełną piersią. Przechadzali się z psami pomiędzy polami Białkowskich, obdzielając po drodze obdarte, roześmiane dzieci fornali słodkościami. Wyprawiali się na konne przejażdżki wśród drzew, wdychając ziemisty zapach mchu i grzybów. Chodzili nad stawy hodowlane i nad rozlewiska. Spacerowali po łąkach i wśród łanów zbóż. Doglądali też prac w rodzinnym majątku. Prowadzili długie, rzeczowe rozmowy z zarządcą, a ten nie mógł się nadziwić zwłaszcza ciekawości panienki Elżbiety, którą interesowało dosłownie wszystko. Zadawała mnóstwo pytań i uważnie słuchała niekiedy nader skomplikowanych odpowiedzi.
– Wyrasta panu dziedzicowi godna następczyni – zwykł mawiać, gdy kończył relacjonować wizytę swemu panu. – Panienka Elżbieta to żywe srebro. Ma w sobie wielką determinację i ogromną miłość do ziemi.
Dziadek przyjmował te komplementy w milczeniu, ale uśmiech drgał mu w kącikach skrytych pod wąsem ust. Los poskąpił mu syna, nazbyt długo nie obdarzał go też wnukiem. Stanisław obawiał się, że zemrze mu się, nim Lucek zdąży urosnąć na tyle, by mógł przekazać wnukowi całą swoją wiedzę. Stanisław Białkowski twierdził bowiem, że majątek ziemski w swym funkcjonowaniu niemal niczym nie różni się od fabryki czy przedsiębiorstwa, musi więc być tak samo zarządzany. Nie było tu miejsca na brak planowania, spontaniczne działania czy nienadzorowanie prac. Wszystko musiało chodzić jak w szwajcarskim zegarku, by jeden felerny trybik nie uszkodził całości. Jedyną, choć niewątpliwie ważką odmiennością było to, że zdaniem pana Stanisława ziemią nie dało się zarządzać, jeśli jej się nie kochało. Żywił niemal zabobonne przekonanie, że to właśnie brak przywiązania i głębokich uczuć do ojcowizny powodował upadki folwarków, nieurodzajność ziemi i choroby wśród trzody. Tym bardziej cieszyły go słowa zarządcy, potwierdzające jego własne przypuszczenia. Stawało mu wówczas przed oczyma pewne wydarzenie sprzed lat. Późnym latem wybrali się całą rodziną na piknik nad jezioro po drugiej stronie lasu. Dzień był pogodny i ciepły. Na polance w cieniu rozłożono obrusy, koce i poduszki. Kosze pękały w szwach od pieczonych kurcząt i perliczek, owoców, kanapek i słodkości, a zwłaszcza uwielbianych przez dziewczynki lodów. Zimny przysmak pakowano w specjalne garnuszki wypełnione lodem, a potem owijano słomą, tworząc coś w rodzaju chochoła, by chronić je przed roztopieniem. Zofia z Anną dyrygowały służącymi przygotowującymi podwieczorek. Władysław położył się z głową wspartą o wystający konar, nasunął kapelusz na twarz i zasnął. On sam zaś zaprosił wnuczki nad jezioro, by pokazać im, jak się łowi ryby na rosówki. Stefania uciekła z piskiem, gdy wyjął pierwszą dżdżownicę z blaszanej puszki. Elżbieta natomiast przysunęła się całkiem blisko i w wielkim skupieniu śledziła każdy ruch jego rąk. Wkrótce sama potrafiła założyć przynętę na haczyk. Cieszyła się i podskakiwała wesoło, gdy dziadek wyciągał z wody kolejne ryby. Słońce stało już wysoko na niebie, gdy wiadro się wypełniło. Odłożyli wędki, zdjęli buty i zanurzyli stopy w kryształowej wodzie.
– Jakże mi będzie smutno, gdy już wyrośniesz na poważną panienkę. – Stanisław westchnął ciężko, przyciągając wnuczkę do siebie. – Będziesz nosiła długie suknie, upinała włosy, chodziła na bale, a w końcu wyjdziesz za mąż i zapomnisz o starym dziadku.
Zgodnie z jego przewidywaniami Elżbieta wypuściła głośno powietrze.
– Skądże znowu, dziadziu! – wykrzyknęła oburzona. – Nigdy nie włożę długiej sukni. Oddam piękne stroje Stefci. A ja ucieknę z Borysławia i przyjadę do ciebie, i będziemy razem uprawiać pola i hodować konie.
Stanisław uśmiechnął się szelmowsko pod wąsem. Lubił słuchać tych gorących zapewnień swej siedmioletniej wnuczki, która w owych chwilach zdawała się absolutnie pewna swych słów.
– I nigdy, przenigdy nie wyjdę za mąż! – dodała jeszcze. – Ty, dziadziu, i tatko, i nasza ziemia to wszystko, czego mi potrzeba.
Słowa zarządcy sprawiały, że wspomnienia ożywały w wyobraźni pana Białkowskiego i tym czulej spoglądał na poczynania Łukowskich, widząc, że zamiłowanie do spraw gospodarczych i przywiązanie do ziemi nie przeminęło Halszce z wiekiem.
Elżbieta i Władysław spotykali się także z karbowym, który z dumą prezentował im wzorowo prowadzony rejestr pracy robotników rolnych. Wizytowali chlewnie, obory, stajnie i kurniki. Czasem zaglądali też do młyna nad rzeką czy do stelmacha naprawiającego koła i powozy. Po drodze wysłuchiwali skarg i trosk miejscowych, którym jakoś łatwiej było opowiadać o trudnych sprawach łagodnemu mężowi dziedziczki i ślicznej młodej panience niż samemu panu Stanisławowi. Większość chłopów uważała go wprawdzie za dobrodzieja, co prostemu człowiekowi krzywdy nie zrobi, ale i bała się go okropnie. Dziadek bardzo się cieszył, że zięć i wnuczka doglądają spraw gospodarskich, bo dzięki temu nawet latem, gdy pracy w majątku było najwięcej, udawało mu się znaleźć trochę czasu dla ukochanych pszczół.
Łukowscy potrafili znikać na całe dnie. Najczęściej brali ze sobą jednego chłopca stajennego i ulubioną staroświecką fuzję Władysława, z której ten nigdy dotąd nie strzelił do zwierzęcia. Halszka czasami zabierała na spacer sukę dziadków nazywaną czule Melką. Było to stare, spokojne psisko bez reszty oddane i posłuszne jedynie dwóm osobom z rodziny – babce Zofii i Elżbiecie. Podczas tych wypraw ojciec i córka nie rozmawiali wiele, lecz milczenie żadnemu z nich jakoś nie przeszkadzało.
Pozostali członkowie rodziny także kochali stary dworek zewsząd otoczony lasami. Wszyscy z wyjątkiem Stefanii, która nie potrafiła wykrzesać z siebie nawet odrobiny sympatii dla położonego w głuszy, z dala od miasta, z dala od jakiegokolwiek życia towarzyskiego domostwa dziadków, gdzie rytm dnia wyznaczały pory posiłków, a najciekawszym wydarzeniem były wieczorne kolacje. Oczywiście kochała dziadków, ale gdyby ktoś spytał ją o zdanie, wolała, gdy oni przyjeżdżali z wizytą do Borysławia. Jakże tam można było spędzać czas! Chodzić na koncerty, do teatru czy kinematografu, na potańcówki, wystawy, pogadanki, odczyty, spacerować po ulicach, odwiedzać przyjaciółki, popijać napoje chłodzące w kawiarniach, oglądać wystawy sklepowe. Borysław tętnił życiem, a latem bez zajęć szkolnych i lekcji muzyki byłoby tyle wolnego czasu, żeby nacieszyć się tymi wszystkimi rozrywkami. Zamiast tego musiała spędzać osiem tygodni z zamyśloną, milczącą siostrą, równie milczącym ojcem, Luckiem, który nie znał jeszcze zbyt wielu słów, surową babką i dziadkiem, którego interesowały jedynie sprawy związane z zarządzaniem majątkiem, kancelarią oraz pszczołami, był bowiem zapalonym pasiecznikiem. Pewną pociechą była dla Stefanii matka, ale i ona jakby się tu zmieniała. Pod wpływem babki z eleganckiej, wytwornej mieszczanki Anna zmieniała się w energiczną społecznicę, bez szemrania wykonującą wszystkie polecenia swej matki. Pod tym względem idealnie się uzupełniały, Zofia lubiła wydawać polecenia, Anna je wypełniać.