- W empik go
Owoce zatrutego drzewa. Tom 1 - ebook
Owoce zatrutego drzewa. Tom 1 - ebook
Warszawa, druga połowa XIX wieku. Kinga, choć mieszka z ciotką i wujem oraz dwojgiem kuzynów, nie czuje się u nich dobrze – dusi się w atmosferze mieszczańskiej kamienicy i czegoś jeszcze… Młoda dziewczyna nie potrafi zrozumieć, dlaczego ciotka Maria Burgiewiczowa tak bardzo jej nienawidzi. Jedynym wyjściem jest wyprowadzka z domu wujostwa. Kinga decyduje się na ten odważny krok i wyjeżdża do Krakowa, gdzie zamierza odnaleźć jedyną żyjącą krewną swojego ojca, o której istnieniu jeszcze niedawno nie miała pojęcia. Wkrótce przekona się, że droga do niezależności bywa dłuższa i bardziej skomplikowana, niż podejrzewała…
Dzisiejszy wieczór także się nie powtórzy, pomyślała, rozglądając się ze smutkiem po ulicy. Widziała uśmiechniętych, zajętych rozmową ludzi. Zapewne wybierali się do kawiarni, cukierni, może do teatru, byli wolni. Zazdrościła im z całego serca. Czuła się jak skazaniec, który dostał szansę, aby raz jeszcze popatrzeć na piękny świat, zanim zatrzasną się za nim bramy więzienia. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że nie powinna snuć podobnych rozważań, że być może ciężko grzeszy, myśląc w taki sposób, ale perspektywa nudnego wieczorku w salonie ciotki Marii wywoływała w niej przewrotną ochotę do grzechu.
Na razie musiała poprzestać na ochocie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-864-5 |
Rozmiar pliku: | 791 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1887
– Od dawna miałam takie paskudne przeczucie, że koniec końców spadnie to na mnie. Choć jednocześnie nie porzucałam zupełnie nadziei, że może jednak będzie mi to oszczędzone. Że mój ojciec dożyje chwili, gdy ta smarkata dorośnie i tym samym nie będę zmuszona brać na siebie tego brzemienia. Ale nie, to byłoby zbyt piękne, aby mogło się ziścić. A teraz… Niech to wszyscy diabli!
Słysząc te słowa, doktor Stefan Burgiewicz mimowolnie się wzdrygnął, choć na dobrą sprawę nie powinien czuć się zaskoczony. Jego żona na ogół dokładała wszelkich starań, by przestrzegać etykiety, by panować nad emocjami i w każdej, najbardziej nawet niesprzyjającej sytuacji zachowywać się jak dama. Nie bardzo jej to jednak wychodziło, on w każdym razie już dawno pozbył się wszelkich złudzeń wobec tej kobiety. Nie powinien zatem i w tej chwili czuć się zaskoczony, a jednak jej słowa i zachowanie dotknęły go tak boleśnie jak nigdy dotąd. Domyślał się, że to zaledwie preludium do całej litanii wyrzekań i skarg i choć nauczył się już je ignorować, tym razem postanowił do nich nie dopuścić. Nie w takiej sprawie.
– Nie masz wyboru – zauważył z gniewem. – Jesteś teraz najbliższą żyjącą krewną tego dziecka.
– Ojciec zawsze jej pobłażał – odparła z goryczą. Oczywiście w tym momencie miała na myśli nie osieroconą siostrzenicę, lecz jej matkę, a swoją zmarłą przed kilkoma laty siostrę. – Ja nie mogłabym pozwolić sobie na to wszystko, co jej uchodziło płazem. Nic dziwnego, że poczuła się bezkarna i w końcu doprowadziła do skandalu. Ale i to jej wybaczył. I za nic miał fakt, że zrobiła z niego pośmiewisko. Zresztą nie tylko z niego, bo przy okazji także z całej naszej rodziny. Boże, cóż to był za wstyd, lecz ojciec zachowywał się tak, jakby niewiele go to obeszło… I jakby tego było mało, wziął potem na wychowanie jej córkę.
– Jak zwykle przesadzasz – zaoponował cicho Stefan. – Postąpił tak, jak należało. Tak jak ty sama powinnaś teraz postąpić. – A widząc, że się obruszyła, dorzucił lodowatym tonem: – Widzisz inne wyjście?
Mówiąc to, doskonale jednak wiedział, że w przypadku teścia nie była to jedynie kwestia obowiązku, braku innego wyjścia. Hipolit Janowski przed kilkoma laty podjął się opieki nad osieroconą wnuczką nie dlatego, że musiał to zrobić – po prostu nawet przez chwilę nie brał pod uwagę, że mógłby postąpić inaczej, czyli pozwolić, by zajęli się nią inni ludzie. I wbrew opinii starszej córki nie stał się obiektem kpin, nawet jeśli przez pewien czas w małym, prowincjonalnym Sulimowie, gdzie mieszkał, plotkowano na temat jego rodziny, to w żadnym wypadku nie mogło być mowy o śmiechu i niewybrednych żartach. A w męskim gimnazjum, w którym wykładał, nadal cieszył się sympatią i autorytetem. W jednej jednak sprawie Maria się nie myliła – jej młodsza o dwa lata siostra Klara była ulubienicą ojca, jego oczkiem w głowie, radością i dumą. Nie znaczyło to, że nie kochał starszej córki, niemniej w ich wzajemnych relacjach brak było tej iskry, tej spontaniczności w okazywaniu sobie przywiązania. Dostrzegali to zresztą wszyscy, którzy ich znali.
– Klara to takie żywe srebro – mawiała niania dziewczynek, a nikt nie zaprzeczał jej słowom. – Nawet jak psoci, robi to z takim wdziękiem, że doprawdy trudno się na nią gniewać. Ma szczere i dobre serduszko. A Marysia, jak nieraz łypnie okiem, to człowieka aż ciarki od tego przechodzą. Mówi jedno, ale w taki sposób, jakby równocześnie myślała co innego.
Owa szczerość, spontaniczność i wdzięk zaprowadziły – zdaniem Marii – jej siostrę na manowce. Co oczywiście oznaczało, że nie tylko ją jedną, ale przy okazji skompromitowały także resztę rodziny. Samo wspomnienie Klary wystarczyło, by w sercu Burgiewiczowej odezwała się stara zadra, której dotąd nie zdołała się pozbyć. Nawet nie próbowała, wiedząc, że to dodatkowo rozjątrzyłoby dawną ranę. Niemniej dopiero co wypowiedziana uwaga męża ponownie wyprowadziła ją z równowagi.
Po śmierci ojca to oczywiście na nią miał spaść obowiązek zajęcia się osieroconą siostrzenicą. Takie było życzenie Hipolita Janowskiego, które wyraził pod koniec ciężkiej i nieuleczalnej choroby, tego też spodziewali się po niej wszyscy wokół. Nie miała zatem wyboru. Na samą myśl krew się w niej burzyła.
– Przecież Niwiński miał podobno jakąś rodzinę – sarknęła. O swoim zmarłym szwagrze nigdy nie wypowiadała się w inny sposób, jak tylko wymieniając (z wyraźną niechęcią) jego nazwisko. – Czemu oni nie mieliby się tego podjąć? Jak by na to nie patrzeć, to także ich krewna.
– Bez wątpienia. Ale jak wytłumaczysz się z tego przed ludźmi? Tymi, na których towarzystwie tak ci zależy? Zgadnij, jak to przyjmą? – odbił z irytacją Burgiewicz.
Wiedział, że odwoływanie się do takich pojęć jak odruch serca i współczucie byłoby teraz tylko stratą czasu. Ale na opinii tak zwanego towarzystwa, czyli wszystkich tych ludzi, którzy regularnie – jego zdaniem zdecydowanie zbyt często – przychodzili z wizytą do ich domu (przy tej okazji skutecznie zakłócając mu spokój), zależało jej jednak jak na niczym innym. W oczach świata (to znaczy środowiska, w którym się obracała) chciała uchodzić nie tylko za wytworną, ale także szlachetną damę. To zaś jednoznacznie rozstrzygało sprawę. W takiej sytuacji nie mogła odwrócić się od małej Kingi, tego by jej bowiem nie zapomniano. A niewykluczone, że plotki obrosłyby dodatkowo całym brudem przesadzonych, a nawet kłamliwych informacji.
Jego żona spurpurowiała jeszcze bardziej i zacisnęła wargi. Ponure spojrzenie kobiety nie zapowiadało niczego dobrego. Przede wszystkim dla ośmioletniej dziewczynki, którą mieli przyjąć pod swój dach. Wziąwszy to pod uwagę, Burgiewicz postanowił złagodzić ton.
– Zresztą pomyśl także i o naszych dzieciach. Czas najwyższy, by lepiej poznały swoją kuzynkę. To im wszystkim może wyjść na dobre. Zwłaszcza Klementynie – dorzucił, choć nie był pewien, czy z tym argumentem nie przeszarżował.
W odpowiedzi rzuciła mu ukośne spojrzenie, od którego natychmiast przeniknął go chłód. Uznał, że nie ma sensu przedłużać tej rozmowy.
– Wracam do moich zajęć – oświadczył oficjalnym, niemal służbowym tonem. – Powiedz Tomaszowej, aby przygotowała pokój dla dziewczynki, no i… wszystko, co się z tym wiąże. – Na moment zawahał się, wreszcie wzruszył ramionami. – Sama zresztą wiesz, co masz robić.
Nie odpowiedziała, w milczeniu odprowadziła go wzrokiem, dopóki nie zamknął za sobą drzwi. I dopiero wtedy sięgnęła po leżący na stole list, pismo, w którym umierający ojciec wyrażał swoje życzenie, by zajęła się jego wnuczką, a jej jedyną siostrzenicą.
_Cokolwiek zdarzyło się w przeszłości, nie może bez końca rzutować na przyszłość _– pisał Janowski. – _Jeszcze raz Cię proszę, Drogie Dziecko, abyś wzięła sobie do serca moją radę, a zarazem prośbę. Najwyższy czas uwolnić się od dawnej urazy. Nawet jeśli nie da się zapomnieć, trzeba spróbować wybaczyć. To przyniesie Ci spokój, wierz mi…_
I dalej cała strona podobnych rad i mądrości. Ojciec miał ich w zapasie cały arsenał, zgromadzony przez lata pracy w gimnazjum. Oto do czego doszedł w życiu i co go chyba w pełni zadowalało – posada nauczyciela i prowadzenie stancji dla uczniów prowincjonalnego męskiego gimnazjum w Sulimowie, małym miasteczku, na którego wspomnienie Maria wciąż, mimo upływu lat, czuła dreszcz niechęci i obrzydzenia. Ojciec nigdy nie buntował się przeciwko losowi, a nawet okolicznościom, które pozbawiły jego rodziców rodowego majątku. Posiadłość tę zmuszeni byli sprzedać za śmieszne pieniądze po powstaniu w tysiąc osiemset trzydziestym pierwszym roku. Nie pozostawało im nic innego, jak się cieszyć, że jej po prostu nie skonfiskowano, jak to spotkało wielu innych ziemian. Za tę sumę nabyli niedużą kamienicę i utrzymywali się z wynajmu kilku mieszkań i pokoi, sami zaś zajęli jedno niewielkie lokum. W rezultacie dziadkowie nie tylko nie dali rady odzyskać majątku, ale do samej śmierci musieli się liczyć z każdym groszem. Nigdy jednak nie żałowali wcześniejszych wyborów, które tak zaważyły na ich pozycji, a swoją przeszłość zawsze wspominali z dumą i wzruszeniem. Ich jedyny syn, wyłącznie dzięki własnemu samozaparciu i umiejętności oszczędzania dosłownie na wszystkim, zdobył wykształcenie umożliwiające mu objęcie posady nauczyciela. Lecz, podobnie jak jego rodzice, nie uważał tego za upokarzającą degradację w porównaniu ze stanowiskiem, jakim cieszyła się niegdyś rodzina. Podobnie jak rodzice, wspominał z dumą tamte czasy, lecz w jego wspomnieniach nie było żadnego sentymentalizmu. Zaakceptował teraźniejszość i nie bał się przyszłości. Potrafił – jak mawiał – się dostosować. Maria nie potrafiła i nie miała zamiaru się tego uczyć. I ona podzielała dumę z rodzinnej przeszłości, której nie pamiętała, lecz chłonąc opowieści babki o dużym, pełnym służby majątku, nie mogła pojąć i wybaczyć ojcu, że teraz tak łatwo zadowalał się byle czym. Że nie był wierny dawnym tradycjom – przynajmniej tak zakładała, obserwując, z jakim zrozumieniem, tolerancją i chyba nawet z pewną sympatią podchodził do nowych idei, poglądów, jak zaczytywał się w sprzyjającej tym ideom publicystyce. Świat nie stoi w miejscu, mawiał. Nie sposób ignorować przemian. Trzeba wyjść im naprzeciw. Nie obrażać się, poznawać, dyskutować.
Ona nie miała zamiaru go w tym naśladować, w przeciwieństwie do Klary – toteż nic dziwnego, że na skutki nie trzeba było długo czekać.
Na dobrą sprawę ojciec aż się prosił o ten skandal, do którego dopuściła jego ulubienica, zżymała się w duchu Maria. Nie było to jej pierwsze spostrzeżenie w wiadomej kwestii i wiedziała, że jeszcze nie raz do niego powróci. Nie mogła się pogodzić z tym, co zrobiła siostra, i nie zamierzała jej tego ani wybaczyć, ani zapomnieć. Zacisnęła dłonie, zgniatając trzymany w nich list od ojca.
Czas, aby nasze dzieci poznały swoją kuzynkę – przypomniała sobie słowa męża. Tak jakby to miało im wyjść na dobre. I jeszcze śmiał dodać tę uwagę na temat jej ukochanej Klementyny. Na samą myśl o tym omal nie wybuchnęła gniewem, powstrzymała się jednak i przygryzła wargi.
Niedoczekanie, pomyślała. Sierota, którą jej właśnie narzucono, to owoc zatrutego drzewa i nic ani nikt już tego nie zmieni. Tak właśnie uważała i postanowiła, że taki punkt widzenia przyjmą także jej dzieci.ROZDZIAŁ 2
1897
Skręciwszy w ulicę Kruczą, Kinga zwolniła kroku. Słońce schowało się już za horyzontem, zapadał wczesny jesienny mrok, ale powietrze było łagodne, bezwietrzne, zachęcające do przechadzki po mieście, toteż spacerowiczów nie brakowało. Tylko oczywiście ja muszę wracać do czterech ścian, zżymała się w duchu Kinga. Ciotka od samego rana zdążyła jej już przynajmniej piętnaście razy powtórzyć, aby wróciła do domu przed szóstą. Z powodu zaproszonych na dzisiejszy wieczór muzyczny gości – co podkreśliła z dumą.
Słysząc to, Kinga przewróciła oczami.
– To twoi goście, droga ciociu. Naprawdę nie uważam, aby moja obecność była konieczna.
– Nie zachowuj się impertynencko – oburzyła się Burgiewiczowa. – Przybędzie bardzo szacowne towarzystwo. Gdybyś się nie pojawiła, okazałabyś brak szacunku wobec tych ludzi. Młoda panna wychowana w przyzwoitym domu powinna pewne sprawy rozumieć, a nie wiecznie okazywać fanaberie. I niby w jaki sposób wytłumaczyłabym twoją nieobecność? Przecież z nami mieszkasz.
Zarówno słowa, jak i ton, którym zostały wypowiedziane, zwłaszcza zaś niechęć bijąca z ostatniego zdania, jedynie wzmogły w Kindze wewnętrzny opór.
– Ależ ciociu, mogłabyś powiedzieć swoim gościom cokolwiek. Na przykład, że czuję się niezdrowa…
– Podczas gdy od rana przynajmniej tuzin znajomych osób widział cię w parku, na ulicy i Bóg jeden wie, gdzie jeszcze. Wczoraj zresztą było podobnie. Doprawdy przydałaby ci się choćby szczypta rozumu. Jakby nie dość było strapienia z tobą każdego dnia. Jakby mało było komentarzy, że całymi dniami włóczysz się sama, bez opieki. Jeszcze by tylko brakowało, abyś zaczęła ignorować przyjęcia organizowane w moim własnym domu, do którego przecież przed laty cię przyjęłam. A skandal to ostatnia rzecz potrzebna naszej rodzinie. Jakby i bez tego ich wcześniej nie brakowało – dorzuciła znacząco. – I w ogóle koniec dyskusji! Gdybym ja tak zuchwale odpowiadała mojej matce albo babce, dopiero bym dostała za swoje. Czy stale muszę ci przypominać, że mogłabyś okazać nam choć odrobinę wdzięczności za to, że przygarnęliśmy cię pod nasz dach? Bóg jeden wie, jak nie cierpię uciekać się do podobnych argumentów i perswazji, ale bez ustanku zmuszasz mnie do tego. Z Klementyną nigdy nie było takich problemów, a przecież obie was wychowywałam jednakowo.
– Dobrze, obiecuję, że wrócę na czas – ustąpiła niechętnie Kinga. Jak zawsze, gdy ciotka uznawała za konieczne przypomnieć jej, że przed laty, wskutek przykrych okoliczności, musiała podjąć się nad nią opieki. Drugim powodem, dla którego Kinga rezygnowała z dalszej dyskusji z ciotką, był argument w postaci kuzynki Klementyny, córki Burgiewiczowej. Chodzącego ideału i uosobienia wszelkich cnót – przynajmniej w przekonaniu matki. Co do Kingi, to od dziecka, ilekroć stawiano jej za przykład cioteczną siostrę, zawsze doświadczała niemiłego wrażenia, jakby jedzenie podchodziło jej do gardła. Nie znaczyło to, by kuzynka wywoływała w niej uczucia niechęci, antypatii czy wręcz odrazy. Po prostu niewiele miały ze sobą wspólnego – i nie zmieniał tego fakt, że od lat mieszkały pod jednym dachem. Klementyna bez wątpienia spełniała wszelkie wymagania pozwalające uważać ją za dobrze wychowaną młodą damę, która ani razu nie złamała ścisłych reguł i zasad obowiązujących w środowisku, w którym się wychowała. Bez polotu i błyskotliwej umysłowości, za to grzeczna i posłuszna, podobna była do tysięcy innych młodych panien i kobiet, które bez szemrania, a nawet w poczuciu zadowolenia, wypełniały swoje rodzinne i towarzyskie zobowiązania. Trudno też ją winić, że stale stawiana była za przykład do naśladowania swojej młodszej, krnąbrnej kuzynce. Tym zresztą Kinga przestała się już przejmować. Od dawna bowiem wiedziała swoje.
Nie chciała być taka jak Klementyna. Ani nawet choć trochę do niej podobna. Sama taka, nawet czysto hipotetyczna, ewentualność była po prostu nie do zniesienia. Oznaczałoby to ni mniej, ni więcej przespanie własnego życia. Zmarnowanie go ze szczętem. A do tego przecież nie mogła dopuścić, zwłaszcza że życie ma się tylko jedno. Szansy na powtórzenie go już nie będzie.
Dzisiejszy wieczór także się nie powtórzy, pomyślała, rozglądając się ze smutkiem po ulicy. Widziała uśmiechniętych, zajętych rozmową ludzi. Zapewne wybierali się do kawiarni, cukierni, może do teatru, byli wolni. Zazdrościła im z całego serca. Czuła się jak skazaniec, który dostał szansę, aby raz jeszcze popatrzeć na piękny świat, zanim zatrzasną się za nim bramy więzienia. Oczywiście zdawała sobie sprawę, że nie powinna snuć podobnych rozważań, że być może ciężko grzeszy, myśląc w taki sposób, ale perspektywa nudnego wieczorku w salonie ciotki Marii wywoływała w niej przewrotną ochotę do grzechu.
Na razie musiała jednak poprzestać na ochocie. Z westchnieniem poczłapała po schodach na pierwsze piętro, czując się tak, jakby wdrapywała się na szczyt samego Kilimandżaro. Już na progu mieszkania przyszło jej zmierzyć się z gniewnymi pomrukiwaniami Tomaszowej.
– Na litość boską, panna Kinga chyba już zupełnie sumienia nie ma. Toć nasza pani od zmysłów prawie odchodzi. Większość gości jest już w salonie, lada chwila przyjdą pozostali, a panienka gania nie wiadomo gdzie.
– Jak to nie wiadomo gdzie? Przecież miałam lekcję muzyki. – Kinga nie mogła sobie odmówić pewnego sarkazmu w głosie. –Trudno, abym poganiała biedną pannę Adamską. Dla niej każdy grosz jest na wagę złota.
– A właśnie że powinna była panienka zakończyć wcześniej tę lekcję. – Tomaszowa była nieprzejednana. Z jedynie sobie znanych przyczyn nie ufała samotnym kobietom, zwłaszcza zaś samotnym starym pannom, które zamiast szukać rezydencji i opieki, choćby u najdalszej rodziny, zarabiały na życie i samodzielnie wynajmowały mieszkania. I w dodatku miały zły wpływ na młode panny z dobrych domów, o prostych dziewczętach już nawet nie wspominając. Jakby i bez tego nie brakowało zepsucia w dzisiejszym świecie. – Przecież Adamskiej i tak zapłacono z góry za lekcję, więc krzywdy by nie miała – dodała wyniośle, nie starając się ukryć niechęci w głosie.
– Nic nie poradzę na to, że Tomaszowa jej nie lubi – odgryzła się Kinga. Jej zdaniem stara służąca za wiele sobie pozwalała, lecz – niestety – robiła to za pełną aprobatą Burgiewiczowej. Niemal we wszystkim się zgadzały, a fakt przynależności do dwóch różnych stanów społecznych nie miał tu najmniejszego znaczenia. Obie też gardziły wszelką słowną utarczką, zresztą i tak nie dały się nigdy nakłonić do zmiany zdania.
– Nie ma teraz czasu na mecyje i mądralowanie się. Niechże się Kinga jakoś ogarnie, przebierze i do salonu. O mój Boże, czy ja muszę takie rzeczy przypominać?
Drzwi prowadzące do salonu otworzyły się i równie szybko zostały zamknięte. W każdym razie Kinga nie zdążyła umknąć przed gniewnym spojrzeniem ciotki.
– No nareszcie! Raczyłaś wrócić. Spójrz, która godzina. A upominałam i przypominałam, jakie to ważne, abyś się nie spóźniła. Za nic masz wszelkie zobowiązania wobec rodziny, która cię przygarnęła, o moich prośbach już nie wspomnę.
– Bardzo przepraszam – odparła cichutko Kinga. W istocie słowa, które kłębiły jej się w głowie, nie nadawały się do wypowiedzenia teraz na głos. Nie mogła sobie na nie pozwolić. Może kiedyś to zrobi, ależ tak, uczyni to z prawdziwą satysfakcją, ale na razie to niemożliwe. – Przebiorę się i za pięć minut będę w salonie – dodała grzecznie.
Nie ugłaskała tym jednak ciotki.
– Z taką fryzurą?! Niechże Tomaszowa uczesze panienkę albo przyśle Zosię. Trudno, już i tak jesteś spóźniona. I jak zwykle, gdyby nie pomoc kochanej Klementyny, znalazłabym się teraz w bardzo niezręcznej sytuacji.
– Klementyna? – Kinga, która już zmierzała w kierunku swojego pokoju, zatrzymała się w pół kroku. – Jednak… przyszła?
– Tak. Zupełnie niespodziewanie złożyła nam wizytę. Czy to nie nadzwyczajny zbieg okoliczności?
Zdaniem Kingi nie było tu żadnego nadzwyczajnego ani też zwyczajnego zbiegu okoliczności. Od czasu swego ślubu, przed dwoma laty, Klementyna wciąż więcej czasu spędzała w domu rodziców niż w swoim własnym gospodarstwie. I w związku z tym nie ominęła ani jednego wieczorku muzycznego, recytatorskiego, proszonej herbatki, uroczystego obiadu tudzież innego przyjęcia u Burgiewiczów. Przychodziła zresztą niemal codziennie, także i wtedy, gdy nie było ku temu specjalnej okazji. Nie byłoby zatem nic dziwnego, że zjawiła się także i dzisiaj, gdyby nie fakt, że w najbliższych dniach wybierała się ponoć w podróż do Krakowa, by wraz z mężem i dzieckiem odwiedzić wreszcie mieszkającą tam rodzinę Aleksandra. Zresztą niedawno narzekała, że miała przy tym mnóstwo zajęcia – od rana do wieczora. Cóż więc się stało, że jednak zostawiła pakowanie kufrów, wizyty u krawcowych i wszelkie inne przygotowania do zamknięcia mieszkania na dwa tygodnie?
Kinga miała to pytanie na końcu języka, w ostatniej jednak chwili zrezygnowała z zadania go na głos. Na wszelki wypadek wolała też nie pytać, czy Aleksander tym razem zdecydował się towarzyszyć swojej żonie w wizycie u teściów. Na ogół starał się tego unikać – Kinga nie mogła pozbyć się wrażenia, że na dobrą sprawę pojawiał się tylko wtedy, gdy zwykłe względy kurtuazji nie pozwalały mu postąpić inaczej. Czy jednak wieczorek muzyczny u teściowej był aż tak ważną okolicznością, by zrezygnować dla niego z innych, z pewnością bardziej koniecznych, a już bez wątpienia przyjemniejszych zajęć? Rozsądek jej jednak podpowiadał, by również o to nie pytać. Już jakiś czas temu Kinga zauważyła, ze ciotka spogląda na nią z dezaprobatą i wyraźnie pochmurnieje, gdy choćby jednym słówkiem wspomina o mężu kuzynki.
Zamiast więc pytać o szwagra, Kinga postanowiła zagadnąć o wuja.
– Jak zwykle jest bardzo zajęty, ale obiecał, że wróci do domu tak szybko, jak zdoła – odparła oschle Maria Burgiewiczowa. – A teraz dość już tego gadania po próżnicy. Zmień suknię i za kilka minut chcę cię widzieć w salonie.
Biedny wuj także robi, co może, aby unikać tej nudnej salonowej maskarady, bez której jego żona nie potrafi się obejść, westchnęła w duchu Kinga. Z drugiej jednak strony sama myśl, że oboje z wujem patrzą w podobny, a niejednokrotnie identyczny, sposób na pewne sprawy, poprawił jej humor. Doktor Stefan Burgiewicz najlepiej czuł się w swoim laboratorium, w sali wykładowej, wśród studentów czy kolegów profesorów i asystentów. Tam był po prostu sobą, tam też objawiały się jego aktywność i energia, tam byli ludzie, którzy inspirowali go do wciąż nowych pomysłów i z którymi mógł rozmawiać na interesujące go tematy. Praktykował też w szpitalu, skąd nierzadko wracał późną nocą lub nawet nad ranem, lecz słyszeć nie chciał o porzuceniu tego zajęcia. Lekarz medycyny, który zamyka się wyłącznie w środowisku uczelnianym i nie ma bezpośredniego kontaktu z chorymi, w gruncie rzeczy niewiele wnosi do nauki, jest jedynie teoretykiem, a to zdecydowanie za mało – mawiał. – Podobnie jak prowadzenie własnego gabinetu w domu. Dopiero szpital daje możliwość pełnego wglądu w cały szereg zagadnień związanych z procesami chorobotwórczymi.
Kinga podejrzewała jednak, że nie była to jedyna przyczyna, dla której wuj Stefan wzdragał się przed prowadzeniem gabinetu w domu. Najpewniej zdawał sobie sprawę, że nie uniknąłby wówczas czujnej kontroli ze strony małżonki. Gdy tylko pojawiał się w domu, nie spuszczała zeń oka. Tak, szpital, laboratorium i sale wykładowe dawały mu bez porównania więcej swobody. A przy okazji idealną wymówkę, by pobyt w mieszkaniu na Kruczej ograniczyć do niezbędnego minimum.
Tego ostatniego Kinga zazdrościła mu z całego serca. Gdyby tak ona mogła znikać stąd na całe dnie! Niestety, było to poza jej zasięgiem. Młode panny mogły sobie co najwyżej pomarzyć o takiej swobodzie, bowiem musiały się liczyć z opinią starych, znudzonych życiem matron, które bezustannie je obserwowały, szpiegowały i zawzięcie plotkowały na ich temat. A jeśli wierzyć utyskiwaniom zarówno ciotki i kuzynki, a także Tomaszowej – a raczej można było założyć, że w tym względzie nie mijały się z prawdą – już sam fakt, że Kinga pozwalała sobie na częstsze niż w przypadkach innych dziewcząt samodzielne wyjścia z domu, był podobno tu i ówdzie żywo komentowany. Przy czym ona sama podejrzewała, że być może straciłaby nawet tak niewielki margines samodzielności, gdyby nie interwencja wuja. Gdy kiedyś wprost go o to zapytała, oczywiście do niczego się nie przyznał, a nawet wyraził zdumienie, że taki pomysł w ogóle zaświtał jej w głowie, Kinga jednak nie zrezygnowała ze swoich domysłów. Poza tym szóstym zmysłem odgadywała, że wuj Stefan ją rozumiał i choć rzadko zabierał głos w sprawach domowych, zapewne nieraz bronił jej przed swoją żoną. No bo jaki mógł być inny powód, że ciotka nie zabroniła jej jednak kategorycznie długich, samotnych spacerów po mieście, tym samym dając jej bez wątpienia więcej swobody niż własnej córce? Choć oczywiście o takiej swobodzie, jaką z kolei cieszył się Zbyszek, syn Burgiewiczów, nie mogło być mowy. Ale cóż, Zbyszek, jako młodzieniec, podlegał innym metodom wychowawczym, toteż matka łatwiej pogodziła się z faktem, że od dawna chadzał własnymi drogami. W dodatku od kilku miesięcy praktykował w kancelarii, w Petersburgu, a tam jej czujne oko już nie sięgało.
Kinga zazdrościła kuzynowi praktyki adwokackiej i swobody, z jaką wiązało się przebywanie z dala od domu rodzinnego, choć w jej zazdrości nie było nawet krzty zawiści. Lubiła ciotecznego brata. O ile z kuzynką Klementyną nigdy nie znalazły wspólnego języka, o tyle ze Zbyszkiem ani razu nie mieli żadnej, nawet najmniejszej scysji. Wprawdzie ich wzajemne stosunki trudno byłoby nazwać przyjaźnią – Zbyszek chadzał swoimi drogami, z mniejszym lub większym dystansem traktując wszystkich domowników – niemniej w stosunku do niej zachowywał się uprzejmie i po koleżeńsku. I choć w domu nie był specjalnie gadatliwy, to zdecydowanie chętniej zagadywał do kuzynki niż do siostry. Co, rzecz jasna, dodatkowo pogłębiało niechęć jego matki do Kingi. Burgiewiczowa wyraźnie nie życzyła sobie tego koleżeństwa i robiła, co mogła, by ograniczać kontakty syna i siostrzenicy. Między innymi dlatego nie ograniczała Zbyszkowi swobody w innych kwestiach, tym bardziej że – przynajmniej w jej przekonaniu – nie stało to w sprzeczności z ogólnie przyjętymi normami. Takie jednak metody wychowania, jak najbardziej dopuszczalne w przypadku chłopców, w odniesieniu do dziewcząt mogły prostą drogą prowadzić do niebezpiecznego awanturnictwa i zepsucia obyczajów. Zwłaszcza w przypadku ubogich sierot żyjących na łaskawym chlebie krewnych.
W każdym razie po wyjeździe kuzyna do Petersburga jedyną pociechą Kingi były lekcje fortepianu i pogawędki z panną Adamską. A także życzliwość, jaką okazywał jej wuj Stefan, czego była zawsze świadoma, nawet jeśli rzadko do niej zagadywał.
Wielka szkoda, że wuj się spóźni, pomyślała teraz z rezygnacją. Perspektywa uczestniczenia w przyjęciu ciotki ponownie zwarzyła jej humor. Bez większego zainteresowania zaakceptowała niebieską organdynową suknię, którą młoda pokojówka Zosia wyjęła z szafy. Podobnie, bez żadnego entuzjazmu, poddała się zabiegom mającym na celu poprawienie jej faktycznie potarganej fryzury.
– Może przydałoby się użyć żelazka i porobić kilka loczków z tych kosmyków, co tak bez ładu opadają panience na uszy? – zafrasowała się Zosia.
– Niech cię ręka boska broni, żadnego żelazka! – zaprotestowała Kinga, budząc się z zamyślenia. – Już dawno pogodziłam się z faktem, że mam proste włosy. Jakie to ma znaczenie? To tylko włosy. Wolę mieć takie niż przypalone lokówkami.
– Dobrze, ale jak pani doktorowa będzie miała pretensje, że się nie wywiązałam… – nadąsała się Zosia.
– Wtedy wezmę całą winę na siebie. Uroczyście przysięgam. O nic się nie bój. Boże, przecież to zwykłe przyjęcie, a nie jakiś wielki bal. Zresztą, nawet z powodu balu nie pozwoliłabym na żelazko przy moich włosach.
Zosia słowem już tego nie skomentowała, choć po jej wyrazie twarzy można było poznać, że przywykła do dziwacznych zwyczajów panny Niwińskiej. Kinga zaś, nie starając się nawet zapanować nad pełnym rezygnacji westchnieniem, wyprostowana jak struna ruszyła do salonu.