- nowość
- W empik go
Ozland - ebook
Ozland - ebook
Kraina, czyli Country, jest dla australijskich Tradycyjnych Właścicieli najważniejsza: wszystko dla niej, o niej, dzięki niej.
Ozland to opowieść o Australii. O miłości do swojego miejsca na ziemi. O łasych pelikanach skuszonych przez terra incognita, czyli dziki, niczyj ląd zamieszkany przecież od dziesiątek tysięcy lat przez najstarszą, nadal istniejącą kulturę na świecie. O ekscentrycznych Europejczykach omamionych gorączką złota i polowaniach na warkoczyki Chińczyków. O Starych Ludziach wykradzionych z miejsc wiecznego spoczynku na potrzeby europejskiej nauki i muzealnych wystaw. O walce z przemysłem wydobywczym i o katastrofie klimatycznej, przez którą każdego roku giną miliony zwierząt. O tym, że – jak wierzą Rdzenni Australijczycy – jedno wypływa z drugiego i wszystko jest jednością.
Aby opowiedzieć o jakimś miejscu, trzeba w nim żyć, stać się jego częścią, nie wystarczy wpaść na rok lub dwa lata. Agnieszka Burton, mieszkająca od dwudziestu lat w Melbourne, zdziera z mapy Down Under, Oz, Edenu, Elizjum wypolerowaną warstwę lucky country. Powłokę nagromadzoną na australijskiej historii od czasów kolonizacji. Pisze o dwóch Australiach, bo oto spod angielskich nazw geograficznych wychodzą te rdzenne. Między płotami farmerskich stacji wiją się pradawne Ścieżki Śnienia, na mapie wykwitają żółte kropki w miejscach kolonialnych masakr. Dla Pierwszych Narodów przestrzeń od zawsze była źródłem mądrości i darzyły ją one nieskończonym szacunkiem, podczas gdy przybyli na okrętach biali chcieli ją posiąść i sobie podporządkować. Za wszelką cenę.
Burton pojechała na daleki Outback, do tasmańskich lasów deszczowych, do zrujnowanego miasteczka, które w czasach gorączki złota było „królową zachodu”. Spędziła godziny na „przędzeniu słów” z Pierwszymi Narodami. Wysłuchała opowieści o skradzionych kościach Przodków i Skradzionych Pokoleniach, o drzewach narodzin, drzewach kajakach i drzewach przewodnikach, o językach, które trzeba obudzić, o nieustępliwych ekowojownikach, o duchach, spirits, widmach, o prastarych Śnieniach i gwiazdach, które pokazują ludziom, jak żyć, aby nie zniszczyć krainy.
Ponieważ ludzie nie posiadają krainy – to ona posiada ludzi.
Kategoria: | Reportaże |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66778-67-2 |
Rozmiar pliku: | 751 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chciałabym wyrazić uznanie dla wszystkich Tradycyjnych Opiekunów australijskich krain, w szczególności dla ludu Boon Wurrung, a także złożyć wyrazy szacunku Starszym przeszłym, obecnym oraz wschodzącym.
Dziękuję im za dzielenie się ich krajem, w którym również mieszkam.
(...) jesteśmy odcięci od reszty świata.
Dlatego też między nami ciągle jeszcze są
czarownice i czarodzieje.
L.F. Baum, Czarnoksiężnik z krainy Oz
Potoczne nazwy Australii to Oz i Down Under.
Oz pochodzi od skrótu Aus. Australijczycy to Aussies.
Down Under, bo z brytyjskiej perspektywy kraj jest „na dole”, pod równikiem, z drugiej strony globu.
Czasy Śnienia (Dreamtime) to w terminologii kolonialnej czas tworzenia świata. W większości języków aborygeńskich nie ma powiązania pomiędzy słowem „sen” a „czas tworzenia”. Wiele Pierwszych Narodów nie zgadza się z używaniem terminologii „Czasy Śnienia”.
Terminy „Czasy Śnienia” i „Śnienie” zostały wprowadzone przez kolonialnych antropologów. Były próbą zrozumienia skomplikowanych pojęć z systemu wierzeń Pierwszych Narodów, które Aborygeni próbowali wytłumaczyć białym. Dziś są mocno zakorzenione w kulturze popularnej, jednak w językach aborygeńskich występują inne określenia.
Kolonialna terminologia, chociaż powszechnie używana, może nadmiernie upraszczać złożony światopogląd obejmujący historie tworzenia, rolę Przodków i związek z krainami, które wykraczają poza konwencjonalne – europejskie – pojęcie czasu.
Gdy Yuin zobaczyli po raz pierwszy wielkie białe żagle statku kapitana Cooka, rozpalili ognie na oceanicznych skarpach, przylądkach, półwyspach, aby ostrzec inne narody żyjące wzdłuż wybrzeża.
Mieszkańcy Australii patrzyli na tego dziwnego, białego, pływającego stwora i powiadali, że to chciwy typek ze Śnienia, łasy fella, pelikan Gurung-gubba, który podpływa, gdy łowisz ryby, żeby je ukraść, trzeba więc się przed nim strzec, pilnować go, nie spuszczać z oka.DWUDZIESTY SZÓSTY STYCZNIA
Dwudziestego szóstego stycznia z grillów unosi się dym. Na plażach, w ogródkach, parkach. Mężczyźni w luźnych szortach za kolana i klapkach rozgrzewają węgle, układają na blachach i rusztach wołowe steki, jagnięcinę, kiełbasy albo ryby i owoce morza, cienko pokrojoną cukinię, dynię, ziemniaki. Zamykają i otwierają wentyle, wpuszczają, wypuszczają powietrze. Aussie barbie to ceremonia – męska sprawa.
Obok stoją w grupkach kobiety z kieliszkami białego wina w dłoniach, turlają się rozkrzyczane dzieci. Grają w krykieta, rzucają klapkiem, kto dalej, kto dalej, ślizgają się po wodnych zjeżdżalniach, bo gorąco, z zakrytymi oczami przypinają tekturowemu kangurowi ogon albo wygryzają, kto dokładniej, kształt kontynentu australijskiego w kruchych ciasteczkach Arnott’s. Łopoczą flagi, duże i małe, z brytyjskim Union Jackiem i Krzyżem Południa, na masztach, w oknach, na wystawach, są wymalowane na kucharskich fartuchach, na jednorazowych talerzach i kubkach, na coolerach do piwa.
Dwudziesty szósty stycznia to Dzień Australii.
Dwudziestego szóstego stycznia 1788 roku z pokładów sześciu statków zeszli angielscy skazańcy, bladzi, skuci, chorzy, głodni i sterroryzowani; wraki mężczyzn, kobiet i dzieci, wymęczonych po ośmiu miesiącach spędzonych w cuchnących brzuchach okrętów.
Dwudziesty szósty stycznia to dla Pierwszych Narodów, czyli – jak o sobie mówią – „czarnej Australii”, Dzień Inwazji, Dzień Żałoby, Dzień Przetrwania.
Dwudziestego szóstego stycznia wielotysięczny tłum wychodzi na ulice z banerami i transparentami: „Białe milczenie to zbrodnia”, „Dekolonizacja i sprawiedliwość TERAZ”, „NIE dla kolejnych Skradzionych Pokoleń”.
Dwudziestego szóstego stycznia pomniki europejskich odkrywców, polityków i mężów stanu, w szczególności monumenty kapitana Cooka, są oblewane czerwoną farbą, przykrywane płótnami z żądaniem: „Chcemy Traktatu”.
Dwudziestego szóstego stycznia razem z Pierwszymi Narodami maszerują młoda Australia, młodzież w żydowskich kippah na głowach, wydzierganych w kolorach aborygeńskiej flagi, azjatyccy studenci z hasłami: „To zawsze była i zawsze będzie ziemia aborygeńska”, nastolatki w koszulkach z napisem: „Mieszkam na skradzionej ziemi”. Niosą flagi z wyciętym Union Jackiem, powiększone zdjęcia aborygeńskich mężczyzn, którzy zmarli w australijskich aresztach i więzieniach. „Życie czarnych ma znaczenie!”, krzyczą, „Ludobójstwo to nie chluba!”, „Nie ma sprawiedliwości, nie ma pokoju, nie ma miejsca na rasistowską policję!”, „To jest wojna!”.
Pierwsze Narody nazywają angielskiego „odkrywcę” Australii, kapitana Cooka, bogeyman, upiorem; straszą nim dzieci: jeśli będziecie niegrzeczne, przyjdzie bogeyman i was schwyta.KOŚCI
„Aborygeni i mieszkańcy wysp Cieśniny Torresa powinni być świadomi, że poniższy rozdział zawiera obrazy, głosy i imiona osób zmarłych” – takie ostrzeżenie to australijski standard, norma w publikacjach, dokumentach, filmach, sztuce. Oglądanie lub słuchanie tych, którzy odeszli, może wywoływać smutek, niepokój, naruszać zakazy kulturowe, obrażać.
1.
Dawniej, czyli przed inwazją białych, wierzono, że śmierć przynoszą złe duchy albo umiera się z powodu zaklęcia. Klątwy potrafiły rzucać rozmaite osoby, ale najbardziej bano się czarownic i czarowników. Różnie ich nazywano w różnych rejonach kontynentu: karadji, maban, rayiljawa, marngit, punman, jalnanguru... Czarownice i czarownicy potrafili zakląć za pomocą małej zaostrzonej igły z kości kangurzej, emu lub ludzkiej, z włosem przymocowanym żywicą na jednym końcu, albo drewnianego kolca czy ostrza muszli perłowej. Klękali na jedno kolano, wskazywali kością ofiarę i śpiewali, przeszywając klątwą przestrzeń. Mogli przywołać śmierć lub chorobę, wbijając taką magiczną kość, muszlę czy kolec w miejsce, gdzie ofiara oddała mocz lub się wypróżniła. Rzucali klątwy, celowo raniąc lub zabijając w magicznej ceremonii zwierzęta, albo rysowali na korze drzewa ludzką postać i dźgali ją, cięli. Na skutek tych czarów ofiara traciła siły i apetyt, stawała się apatyczna, odwodniona, aż w końcu przychodziła po nią śmierć.
Bano się też mężczyzn kurdaitcha, mścicieli wybranych przez klanową Starszyznę. Do dziś powiadają w centrum kontynentu, na pustynnym południu i na północnym zachodzie, że kurdaitcha potrafili latami tropić swoje ofiary, często ukryci za maskami z pierza, a na nogach mieli buty, które nie zostawiały śladów. Podeszwy utkane z piór emu, cholewki z ludzkich włosów i zwierzęcego futra, umazane we krwi – takie buty posiadały moc.
Każdy naród miał własne zwyczaje pogrzebowe. Boon Wurrungowie z okolic dzisiejszego Melbourne prawdopodobnie zostawiali ciała w nasłonecznionych miejscach, a wyschnięte zakopywali w ziemi. W innych krainach zmarli byli składani w ofierze drapieżnym ptakom na wysokich drewnianych platformach. Ludy Wiradjuri z centralnych rejonów Nowej Południowej Walii grzebały umarłych na brzegach rzek, a przy grobach ważnych członków klanu – czarowników, wojowników, oratorów czy mistrzów ceremonii – zdzierano korę z jednej części drzewa i ryto na nim wzory, zawiłe labirynty, koła, zygzaki. Te drzewa stawały się znakami drogowymi dla wędrujących dusz.
Były takie plemiona na Tasmanii, które zwłoki kremowały, a prochy zawieszały na szyi w woreczku z kangurzej skóry jako amulet chroniący przed chorobą i zapewniający pomyślność.
Wiele plemion wkładało ciała zmarłych do pustych drzew, które otaczano orężem do polowania i walki. Biali odkrywcy australijskiej „dziczy” pozostawili w swoich pamiętnikach opisy niewielkich kurhanów, w których szkielety siedziały ze skrzyżowanymi nogami, czuwając nad krainą. W tropikach, a także na południu kontynentu znajdowano podobnie posadzone mumie, tyle że w jaskiniach i na wysokich rzecznych skarpach; pustymi oczodołami obserwowały ukochaną przestrzeń.
Każdy naród inaczej opłakiwał swoich zmarłych. William Blandowski, szlachcic z pruskich Gliwic, odkrywca rejonów australijskich rzek Murray i Darling, pisał w latach pięćdziesiątych XIX wieku: „W powszechnym rytuale żałobnym kobiety ścinają włosy, a na głowy wkładają ciężkie hełmy zrobione z gipsu. Codziennie chodzą na grób męża i wyrażają swój smutek melancholijnym lamentem”.
Od ponad dwustu lat, od kiedy pojawili się tu biali, Australia, ta ukryta, niewidoczna, jest w nieustannej żałobie. Płacze, ponieważ czaszki, żuchwy, kości długie, kręgi, najdrobniejsze chrząstki, a nawet zęby i włosy, które popłynęły na okrętach białych do Europy i Ameryki, to Przodkowie, Starzy Ludzie. A ci muszą spoczywać w swoim kraju, w swojej ziemi, w swoich drzewach, nad swoimi rzekami, w przeciwnym razie ich cienie nie zaznają ukojenia. Bo kraj i kości jego opiekunów to jedność. Bez kości Starych Ludzi kraj i jego mieszkańcy chorują, marnieją.
W aborygeńskich wierzeniach człowiek przychodzi z Krainy, z przyrody. I tam też wraca.
I to ma sens, bo przecież z prochu jesteśmy i w proch się obrócimy.
Po śmierci skóra staje się luźna, schodzi, ześlizguje się. Przychodzą żuki i zjadają mięśnie, larwy zagnieżdżają się w oczach, ustach, genitaliach, najbardziej lubią mózg. Szczepy bakterii, które za życia pomagały człowiekowi trawić, mnożą się, aż wytwarza się gaz, który wzdyma zwłoki i – bum – rozrywa je. Wtedy może się zacząć proces znikania, wsiąkania w ziemię, powrotu.
Śmierć i opłakiwanie zmarłych nazywa się tutaj Sorry Business. „Wyjeżdżam na Sorry Business. Nie ma mnie i nie wiem, kiedy wrócę” – ludzie w żałobie przepadają na nieokreślony czas, zapadają się pod ziemię.
Powiadają, że Sorry Business Pierwszych Narodów trwa od dnia, kiedy w Australii pojawił się biały człowiek.
Sorry Business to również wszystko związane z wykradaniem kości i repatriacją Starych Ludzi z dalekich obcych lądów do kraju.
Sorry Business to międzypokoleniowe traumy.
Sorry Business spowija milczenie jak gęsty eukaliptusowy dym.
Czy o Sorry Business może opowiadać Europejka? Miałam co do tego poważne wątpliwości. W moich snach pojawiali się nadzy, ciemnoskórzy ludzie i padały zdania jak rebusy, które, jak się wydawało, koniecznie muszę rozwiązać. Na samą myśl, że znów będę czytać stare listy złodziei kości, ogarniała mnie zgryzota.
2.
Rozterki rozwiały się, kiedy poznałam DeeKaya i Jody’ego Williamsa.
Było to zimą, w sierpniu, w obozowisku Wangan i Jagalingou w stanie Queensland. Outback – słabo zaludniony pustynny obszar – to takie zadupie, że nie działa ani telefon, ani internet, jest tam gorąco i sucho, a do oczu i nosa pchają się setki nachalnych much. Płaski horyzont nie ma początku ani końca, agresywne światło słabnie dopiero po długich zachodach słońca. Noce zapadają zimne, prawie mroźne, a gwiazd jest jakby więcej niż u mnie, w Melbourne.
Pojawili się któregoś poranka. Śniadzi, zwaliści i poważni jak ochroniarze. Jeden z długą siwą brodą i w kapeluszu akubra, drugi w pasiastym ponczo. Jody, ten z siwą brodą, pochodzi z ludu Gangulu, DeeKay w kolorowym ponczo to Gomeroi. Jody jest opiekunem i orędownikiem Starych Ludzi, DeeKay – zaśpiewywaczem kości.
Przyjechali z Deebing Creek, peryferii Ipswich w stanie Queensland. Opowiedzieli o cichym zakątku swojego miasteczka, gdzie rosną banany i kwitną hibiskusy. Kilka lat temu powiesili tam na płotach kości z papier mâché i wielki napis SUWERENNOŚĆ, bo firma budowlana chciała wyciąć drzewa, wyrównać teren i wybudować ponad dziewięćset domów. To drapieżna deweloperka, a przecież miejsce, gdzie w latach 1887–1915 były misja i aborygeński cmentarz, jest wpisane do rejestru dziedzictwa stanowego, bo ma wielkie znaczenie dla historii i kultury Tradycyjnych Właścicieli, potomków Rdzennych Australijczyków przewiezionych tutaj z różnych regionów stanu. Na misję Deebing Creek spędzono ludzi z całego Queenslandu. Do dziś po okolicy krążą historie o dzieciach zmuszanych do niewolniczej pracy. Ponoć rozstrzelano tam ponad dwieście osób, w tym sześćdziesięcioro małoletnich. Jak twierdzą Aborygeni, kości ukryte są w rowie na terenie cmentarza, jednak deweloperzy i stanowy rząd nie uznają, że doszło do jakiejkolwiek masakry i że spoczywają tam anonimowe ludzkie szczątki.
Jody płakał, gdy o tym opowiadał. Za chwilę wjadą tam koparkami, mówił, a jego niski głos drżał, trzęsły się potężne plecy. Aby duchy mogły odpocząć, tłumaczył, kości muszą być pochowane w swoich krainach, w odpowiednich miejscach, podczas odpowiednich ceremonii. Tylko skąd pochodzili ci zmarli? Jak znaleźć ich miejsce? Przecież na misję spędzono ich z tropikalnej północy i zachodnich, pustynnych rejonów, het, aż po Charleville. To straszne, że tego nie wiemy, powtarzał, straszne.
Strażnicy kości liczą na pomoc profesora Davida Lamberta, szefa laboratorium badań nad starożytnym DNA z Uniwersytetu Griffitha w Brisbane, który analizuje genomy pobrane ze starych kości i porównuje je z informacją uzyskaną z próbek śliny współczesnych żyjących. W ten sposób naukowiec może wskazać, z których grup językowych pochodzą szczątki. Jody i DeeKay przyjechali na Outback zapytać przedstawicieli narodów Wangan i Jagalingou, czy wezmą udział w testach, a jeśli okazałoby się, że w Deebing Creek są pochowani ich Starzy Ludzie, niech potomkowie zdecydują, co z nimi zrobić.
Opowiedziałam o podobnym problemie z mojego kraju; o złodzieju Starych Ludzi, polskiej doktorce, śląskim zamczysku i wojnie.
– Z tym nie ma żartów. – Jody zapalił papierosa. – Mogą zachorować i ci, którzy ukradli szczątki, i ci, którzy je przetrzymują z daleka od krain. A jeśli mają tam medicine man, uzdrawiacza, lub karadji, czarownika... Karadji to człowiek prawa, wszystko wie, jest najpotężniejszy, więc jeśli ktoś zabierze jego kości... – Machnął ręką poirytowany. – On naprawdę może zrobić krzywdę całej wiosce, całej twojej krainie. Jedynym wyjściem jest odesłanie Starych Ludzi do domu.
DeeKay, milczący i wielki w swoim ciepłym ponczo i wełnianej czapce nasuniętej na czarne oczy, ożywił się, gdy wspominał zaśpiewywanie kości.
– Bałem się, że jeśli pomylę coś podczas ceremonii, spotka mnie kara. Wracałem do domu samochodem i myślałem, że zaraz będę mieć wypadek, auto rozwali się na drzewie albo spadnie ze skarpy, bo duchy, rozumiesz, mają taką moc. Napisz więc o Starych Ludziach w twoim kraju – powiedział, wciskając peta w piasek. – Ważne, aby wrócili do siebie. A magia? Sama zobaczysz, co się będzie działo. – Uśmiechał się. – Na pewno poczujesz jej działanie.
3.
– Pudełka są z masy plastycznej. Mają otwory wentylacyjne i pokrywki. Są w nich przechowywane kości. Większość oznaczona jest literą R, widać, że napisano ją dawno temu.
Doktorka Wioletta Nowaczewska z Zakładu Biologii Człowieka Uniwersytetu Wrocławskiego, która opowiada mi o kościach, siedzi na tle okna, więc widzę ją jako cień na ekranie. U niej, we Wrocławiu, jest ranek, pełnia lata, u mnie, w Melbourne, zimowy wieczór.
– Około osiemdziesięciu czaszek, delikatne kręgi, kości udowe, kości kończyn górnych. To szczątki osób w różnym wieku, również kilkuletnich dzieci. Rdzenni Australijczycy z XIX wieku, niewymieszani z Europejczykami. Dlatego ta kolekcja jest wyjątkowa! Nazywamy ją australijską. Jest tak bezcenna, że trzeba mieć odpowiednie zgody, aby ją zobaczyć.
Żeby wyjaśnić, skąd Starzy Ludzie wzięli się we Wrocławiu, muszę napisać o niemieckich i polskich naukowcach, pałacu i złodzieju kości. A więc po kolei, bo, jak wierzą Aborygeni, jedno wypływa z drugiego, splata się, wiąże, wszystko jest jednością.
W październiku 1946 roku Adam Wanke, ówczesny adiunkt Zakładu Antropologii Uniwersytetu Wrocławskiego, otrzymał niezwykle ważną informację od E. Eickstedta.
Egon Freiherr von Eickstedt, potomek pruskiej szlachty urodzony w Posen, jeden z głównych teoretyków rasowych nazistowskich Niemiec, był szefem Institut für Anthropologie und Ethnologie w Breslau. Wykładał podstawy higieny rasowej oraz eugeniki. Kiedy Armia Czerwona weszła do miasta, uciekł do Drezna. Po wojnie kilkakrotnie przeprawiał się pociągami przez granicę, za każdym razem wywożąc ze starego mieszkania worki pełne książek, obiektów etnograficznych, fotografii. Jego dawny instytut został zniszczony, ponoć nic nie udało się uratować. W przewożeniu rzeczy pomagali mu polscy naukowcy. Na dobre opuścił Polskę, gdy jego dawna sprzątaczka przedstawiła się mu jako przewodnicząca Związku Zawodowego Instytutu.
Powróćmy jednak do dnia, w którym Eickstedt przekazał ważne informacje Adamowi Wankemu, lwowiakowi, byłemu więźniowi stalinowskiemu, antropologowi i wykładowcy. „W październiku 1946 roku Wanke udał się samochodem ciężarowym do Bobrowic – czytam w archiwum Zakładu Antropologii Polskiej Akademii Nauk we Wrocławiu – i w wieży starego zamczyska, już opróżnionej z innych przechowywanych tam rzeczy, odnalazł czaszki i kości australijskie rozrzucone na ziemi wśród wiórów i nawozu końskiego. Duża warstwa śmieci leżąca na podłodze wieży uratowała materiał osteologiczny od zupełnej zagłady, gdyż prawdopodobnie wieża ta służyła przez dłuższy czas za stajnię”.
Czy zamek w Bobrowicach to zamek Boberstein, czyli pałac w Bobrowie stojący na skarpie nad rzeką Bóbr dziesięć kilometrów od Jeleniej Góry? Przez wieki budynek zmieniał właścicieli, od śląskich arystokratów po zakon jezuicki. Po wojnie zajmowała go armia radziecka, działały tu ośrodek dla uchodźców politycznych z Grecji, dom poprawczy, dom kolonijny, PGR, Spółdzielnia Kółek Rolniczych, Inspektorat Obrony Cywilnej z Jeleniej Góry. Potem nieużytkowany popadł w ruinę, a dzisiaj jest własnością prywatną i nadal niszczeje.
Czy Wanke był jednym z tych Polaków, którzy pomogli staremu profesorowi przemycać książki i artefakty antropologiczne do Niemiec? Może w podzięce Egon zdradził mu, gdzie szukać czaszek ukrytych przed wojenną zawieruchą, bo zdawał sobie sprawę, że nie uda mu się przewieźć przez granicę ludzkich szczątków? W końcu żaden pogranicznik nie odróżniłby kości współczesnych od starych kości aborygeńskich, więc jeżdżenie tuż po wojnie z walizką pełną zdekompletowanych szkieletów mogłoby nie być roztropne.
„Odnaleziony w archiwum Zakładu Antropologii spis inwentarzowy wskazuje, że zbiór Klaatscha zawierał około dwustu czaszek, z tego ocalało od zniszczenia zaledwie osiemdziesiąt”.
Tylko kim był Klaatsch?
Hermann
Pochodzi z berlińskiej rodziny lekarskiej. Już jako mały chłopiec chętnie zbiera okazy przyrodnicze. Ma trzydzieści dwa lata, gdy zostaje profesorem nadzwyczajnym na Uniwersytecie w Heidelbergu, czterdzieści jeden, kiedy wyrusza na wyprawę naukową do Australii. Razem z uniwersyteckim przyjacielem Ottonem Schoetensackiem chcą udowodnić, że rasa ludzka nie narodziła się w Afryce, tylko właśnie w Down Under. Są pod wpływem przełomowego dzieła Karola Darwina O powstawaniu gatunków drogą doboru naturalnego, czyli o utrzymywaniu się doskonalszych ras w walce o byt, a także księgi innego ewolucjonisty Thomasa Henry’ego Huxleya Stanowisko człowieka w przyrodzie. Fascynują ich czaszki. Zamierzają wykazać podobieństwa i różnice między człowiekiem prehistorycznym a rdzennymi ludami australijskimi.
Niestety, Otto jest słabego zdrowia i ostatecznie nie wyrusza z Hermannem na koniec świata, obiecuje jednak pozostać z nim w kontakcie. Taka wyprawa w pojedynkę może być przytłaczająca, koniec świata to przecież całkiem daleko.
Hermann wsiada na pokład parowca cesarskiej marynarki wojennej, a w marcu 1904 roku dopływa do zachodnich brzegów Australii. Jest za gorąco, za sucho, za daleko. Na krótko zatrzymuje się w Adelajdzie, Melbourne i Sydney, gdzie nawiązuje kontakty naukowe w muzeach i na uniwersytetach. W Brisbane, stolicy stanu Queensland, poznaje Waltera Rotha, administratora kolonialnego, tak zwanego Opiekuna Aborygenów. To ponoć od niego niemiecki naukowiec odkupi ludzkie czaszki oznaczone literą R.
W maju, kiedy na południe kontynentu nadciąga pochmurna zima, a północ oddycha po letniej spiekocie, Hermann wyrusza rządowym dwumasztowcem na rubieże Queenslandu. Przeraża go widok bezludnych brzegów. Tropikalna Australia to dziki organizm, który brzęczy, cyka, skrzeczy, wibruje, szumi górskimi rzekami, pachnie zgnilizną, gęstością, lepkimi owocami i potem spływającym na podkręcone, pruskie wąsy Hermanna Augusta Ludwika Klaatscha. Kiedy patrzy z pokładu żaglowca na parujące lasy deszczowe, wydaje mu się, że za chwilę nad gęstym, zielonym morzem drzew rozlegnie się nawoływanie niczym śpiew wieloryba i wysunie długa szyja żyjącego tu przed milionami lat tytanozaura. Od marynarzy dowiaduje się o czyhających w gęstwinie kazuarach, pijawkach i komarach roznoszących dengę, o wężach grubych jak ludzkie ramię. Obserwuje krążące przy brzegu krokodyle i meduzy wielkości ludzkiego paznokcia, których poparzenie wywołuje syndrom Irukandji: przeszywający ból, nudności, poty, zaburzony rytm serca, niepokój i uczucie zbliżającego się końca.
Wielu śmiałków zadusiła ta rozbuchana przyroda, wiele białych osad nie przetrwało. Jednak Klaatsch widzi, że gdzieniegdzie wyrastają niby chwasty przywleczone na europejskich butach przyczółki cywilizacji. To szaleńcy, uciekający przed prawem, poszukiwacze złota, nawiedzeni misjonarze. W Herberton, Cairns i Cooktown (nazwanych na cześć brytyjskiego polityka, administratora i kapitana) Klaatsch mierzy głowy tubylców, szkicuje, zapisuje dane antropometryczne, robi zdjęcia. Interesuje go też totemizm – nowy nurt w niemieckiej antropologii. Naukowiec zbiera święte obiekty w opuszczonych obozach, kupuje za grosze, dostaje od farmerów, inspektorów policji, a przede wszystkim na misjach prowadzonych przez niemieckich duchownych. Jednocześnie nie cierpi misjonarzy, którzy na siłę cywilizują czarnych. Pojmuje, że spóźnił się o kilka lat: tubylcy, których spotyka, mówią łamaną angielszczyzną, noszą zniszczone spodnie i koszule, palą tytoń, uwielbiają chińskie opium. A oczekiwał przecież bytów pierwotnych, nagich, czystych, dziewiczych, którymi rządzą popędy. Potem powie dziennikarzowi w Brisbane, że rdzenni mieszkańcy Australii „szybko dryfują w stan cywilizacji, w którym ich wartość wyparowuje”, a on spieszy się, aby schwytać to, co jeszcze zostało ze „znikającej rasy”.
Płynie rządowym żaglowcem jeszcze dalej, na wyspy zatoki Karpentaria. We wrześniu dociera do Normanton (nazwanego na cześć kapitana angielskich statków wojskowych). To port hodowców bydła: bank, więzienie, pub hotel i linia kolejowa biegnąca na pola złota. Złoto jednak się kończy, a miasteczko pustoszeje. Hermann obserwuje kręcących się po ulicy czarnych, którzy pracują dla białych za grosze, trochę mąki, trochę cukru, tabakę. W jednej dłoni garnek albo narzędzia farmerskie, w drugiej dzida i woomera do miotania bronią.
W miejscowym szpitalu niemiecki naukowiec powołuje się zapewne na swoją pracę naukowca i dowiaduje, gdzie są pochowani Rdzenni Australijczycy, po czym plądruje ich groby i kradnie kości.
Być może Klaatsch odpoczywa w cieniu werandy z kuflem chłodnego piwa, gdy dochodzą go słuchy o zbiegowisku mężczyzn. Jeden groźnie trzęsie oszczepem i woła: „Diabeł wykopał mojego brata, ja go teraz włócznią!”, więc naukowiec barykaduje się w pokoju hotelowym, worki z ludzkimi szczątkami wciska pod łóżko i z nabitą strzelbą czeka trzy dni na statek. „Napotkaliśmy grupę czarnych, którzy wydawali się nie zwracać na nas uwagi – pisze w liście do Ottona Schoetensacka. – Podeszła do mnie stara brzydka kobieta, złapała za torbę z kośćmi i dźgając mnie palcem wskazującym prawej ręki, krzyczała: diabeł, diabeł”.
Hermann podróżuje po Australii statkami parowymi, konno, łodziami. Najczęściej sam, czasem opłaca przewodników. Trzyma się wybrzeży, tylko raz ośmiela się zapuścić głębiej. W lasach deszczowych Bellenden Ker (nazwanych na cześć brytyjskiego botanika) poznaje starego farmera na zboczach góry Bartle Frere (nazwanej na cześć kolonialnego administratora).
Przed przybyciem osadników opiekunami tej krainy byli Wanyurr Majayowie. Większość z nich zmarła na przywleczone z Europy choroby lub została wyrżnięta w masakrach, a ci, którzy przeżyli, obawiają się wypędzenia na misję. A tu, het, z daleka przywędrowała plotka jak tradycyjne patyki listy – kawałki drewna z wyrytymi symbolami, które przekazywały wiadomości: biali rabują kości Starych Ludzi! Więc Wanyurr Majayowie poprosili starego farmera zwanego czule Papą, aby pilnował ich grobów.
Teraz Hermann może bez przeszkód wykopać kości Starych Ludzi. To Papa pokazał mu, gdzie są pochowane.
W styczniu 1905 roku Klaatsch zatrzymuje się w okolicy miasteczka Cairns na misji Yarrabah prowadzonej przez Kościół anglikański.
(W listach zachowała się rozmowa Klaatscha z Ernestem Gribble’em, superintendentem misji. Tak ją sobie wyobrażam...)
Środek lata, duchota w cieniu rozłożystej werandy oplecionej gałęziami rośliny o ciemnozielonych, mięsistych liściach. O tej porze roku wszystko jest mokre, gęste, bujne, za bardzo. Klaatsch w brunatnym uniformie podróżnika, w skórzanych botkach ze skóry kangura, z fajką w zębach wygląda niczym weteran zapomnianej tropikalnej wojny. Spoconą łysinę przykrył australijskim kapeluszem z szerokim rondem, jaki noszą farmerzy i poganiacze bydła. Mierzy czaszki stojących w rzędzie ciemnoskórych dzieci. Chciałby je sfotografować i naszkicować: twarze, kończyny, całe sylwetki. Wszystkie maluchy zostały wykradzione od matek i przywiezione na misję z daleka, mówią różnymi językami, są z różnych krain. Niektóre nagie, inne w workowatych, bezkształtnych ubraniach. Stoją z rozdziawionymi buziami wpatrzone w tego dziwnego pana, który chwyta ich głowy jedna po drugiej w duże metalowe szczypce.
Klaatsch marzy o kuflu lodowatego piwa i porządnym obiedzie: golonce po berlińsku z kwaszoną kapustą na ciepło z dodatkiem cebuli, boczku i białego wina, purée z grochu i ziemniaków, a wszystko posypane świeżą pietruszką, ach, i koniecznie ogórki konserwowe ze Spreewaldu! W tym ponurym miejscu brakuje jednak nawet podstawowych produktów.
– Czy szanowny profesor zechciałby przyjść jutro do naszej szkoły? – pyta superintendent Ernest Gribble.
Hermann nie pała sympatią do pastora, który publicznie występuje przeciwko czarno-białym związkom, a cudzołoży z brudną Aborygenką.
– Nasi uczniowie przerabiają ten sam materiał co dzieci w białych szkołach – chwali się duchowny.
– Bzdura, one nie potrafią się niczego nauczyć – rzuca Klaatsch, pakując narzędzia. – Wiem, bo zmierzyłem ich głowy.
– Więc może profesor zechce zobaczyć silnik parowy obsługiwany przez dwóch rdzennych chłopców? – naciska mniej przymilnym tonem Gribble.
– Niemożliwe. Oni nie są w stanie zrozumieć, jak działają maszyny.
– Czy nie posłucha pan przynajmniej naszej orkiestry, tak cenionej w miasteczku? – Gribble traci cierpliwość do niemieckiego naukowca.
– Doprawdy? – Hermann spogląda ironicznie, po czym wyjmuje z woreczka tabakę i zabiera się do nabijania fajki. – Nie sądzę, żeby było czego słuchać. Przecież zmierzyłem ich czaszki.
Klaatsch wraca do miasta i rozpowiada w gazetach, że jego badania antropometryczne udowadniają, jakoby ludy Australii nie pochodziły od jedynego Boga. Twierdzi, że to synowie antycznej małpy, forma przejściowa pomiędzy bestią a człowiekiem. Ogłasza, że Rdzenni Australijczycy są niczym dzieci i potrzebują ochrony państwa, że powinny powstać tubylcze wioski, w których uczeni na wzór Klaatscha rozpatrywaliby ich specyfikę cielesną, maniery i temperamenty.
Pastor Gribble jest wściekły. Nie daj Boże, aby te bezeceństwa dotarły do stanowych komisarzy! – niepokoi się duchowny. Potrzebne są misje, a nie jakieś eksperymentalne rezerwaty. Przecież to oni, protestanccy i katoliccy misjonarze, są zobowiązani nawracać pogan w duchu miłosierdzia, przyuczać ich do pracy przy bydle, na plantacjach trzciny cukrowej i bananów, jako służące, kucharki i sprzątaczki.
Hermann każdą zdobytą kość oznacza literą K. Są jego „kolekcją osteologiczną”.
W październiku 1905 roku przybywa do Perth (miasta nazwanego tak jak miejscowość w Szkocji), gdzie dowiaduje się od dyrektora szpitala dla obłąkanych, że na wyspie więzieniu znajdzie setki aborygeńskich szkieletów. Klaatsch spędza tam dziesięć dni. Groby są nieoznaczone i tuż pod ścianą więzienia, co utrudnia swobodne plądrowanie. Naukowiec jest rozczarowany, ale udaje mu się wykopać szkielety dwóch mężczyzn. Podpisuje je jako K65, K66.
Potem płynie parowcem wzdłuż wybrzeża stanu Australia Zachodnia. Po drodze zatrzymuje się w osadach białych kolonialistów, jest nawet świadkiem corroboree. Szkicuje poruszających się przy ognisku mężczyzn, wymalowanych w totemiczne wzory, z nakryciami głów, które wyglądają jak magiczne pudła. To Aborygeni wyśpiewujący w pradawnym tańcu ceremonialnym swoje Śnienia, historie o stworzeniu świata, o Przodkach zwierzętach i o gwiazdach.
Wreszcie przybywa w okolice wyżyny Kimberley (nazwanej na cześć angielskiego lorda i polityka). Cierpi, bo to wyjątkowe odludzie. Samotność rekompensuje mu żniwo, które udaje się zebrać dzięki pomocy katolickich misjonarzy z zakonu pallotynów. Szczątki podpisuje jako K71, K72.
Z listów Hermanna Klaatscha do Ottona Schoetensacka:
„To doprawdy dziwny, aczkolwiek szczęśliwy, zbieg okoliczności. Na krótko przed moim wyjazdem z Beagle Bay zmarła czternastoletnia dziewczyna cierpiąca od dłuższego czasu na kiłę przywleczoną przez Malajów. Szczęście, że główny misjonarz potajemnie pozwolił mi odciąć jej głowę, dłonie i stopy. Liberalność katolickich kapłanów, do której nie byliby zdolni duchowni protestanccy, zasługuje na moje uznanie. Taka posługa dla nauki byłaby nie do wyobrażenia przez misjonarzy protestanckich. Z wdzięczności mógłbym stać się katolikiem na kilka dni (...). Otrzymałem szczątki dziewczynki dwanaście godzin po śmierci i przy pomocy wstrzykniętej formaliny próbowałem uratować jak najwięcej mózgu. W małym pokoju, przy świecach, w upale i duszności to było nie lada wyzwanie, dopóki szczęśliwie nie umieściłem głowy, dłoni i stóp w cylindrze z blachy falistej wykonanym przez braci i oznaczonym jako okazy goanny i żaby. (...) Przed pogrzebem dziewczynki w Beagle Bay jej ciało zostało owinięte korą drzewa ze sztuczną głową (z dyni), nikt niczego nie zauważył” (grudzień 1905).
„W krótkim odstępie zmarło dwóch więźniów, tubylców, przedstawicieli lokalnej społeczności obszaru rzeki Fitzroy. To byli wspaniali osobnicy, bardzo zwarci i muskularni. Pochodzili z obszaru nielicznie zasiedlanego przez kolonialistów. Policja robi tam wypady i bierze do niewoli całe wioski z powodu rzekomego zabijania bydła włóczniami. W rzeczywistości właściciel farmy chce się pozbyć tubylców. Policjanci dostają wynagrodzenie od każdego więźnia bez względu na to, czy polował na krowy, czy nie. Biedni delikwenci są skuwani łańcuchami jeden do drugiego i zmuszani do ciężkiej pracy przy budowie dróg. Ci dwaj zmarli na beri-beri, chorobę przywleczoną według mnie przez Azjatów. Przedstawiłem panu P.M., sędziemu policji, moje życzenie i poprosiłem go o zwłoki. Pan P.M. był niezwykle zażenowany, zdumiony i przerażony. Powiedział, że to niemożliwe w odniesieniu do czarnej populacji, która zauważyłaby podczas pogrzebu rażące okaleczenia ciał, a to spowodowałoby straszne poruszenie i zwiększyłoby ich silną niechęć do szpitala. Aczkolwiek pozwolił mi usunąć te organy, których nie można było zobaczyć po przygotowaniu ciał do pochówku, jak mózgi. PS Prawdopodobnie przy pierwszej okazji wyślę mózgi do Waldeyera, obiekty te spełniają specyficzne zapotrzebowanie Akademii Nauki w Berlinie” (maj 1906, szpital w Broome, gdzie Klaatsch leczy się z malarii).
„Podczas tego zaiście krótkiego pobytu udało mi się zgromadzić nieco materiału do planowanych badań. Dwa czerepy czekały na mnie zarezerwowane. W towarzystwie czarnego mężczyzny poszedłem w busz niedaleko miasteczka Derby, gdzie po raz pierwszy zobaczyłem autentyczny grób na drzewie. Kości częściowo spadły już na ziemię. Wspiąłem się, żeby strącić pozostałe resztki szkieletu. Czarny towarzysz nie odważył się niczego dotykać, chociaż był udomowiony” (lipiec 1906, statek SS „Bullara” na północnym wybrzeżu Australii Zachodniej, w drodze do Wyndham).
„Doktor Moloney powiedział mi, że zmarł na beri-beri czarny mężczyzna zwolniony z więzienia. Doktor pozwolił mi zachować jego głowę. W tym opuszczonym przez Boga gnieździe Moloney reprezentuje najwyższą władzę cywilną, jest sędzią, burmistrzem, obrońcą czarnych, wszystko w jednej osobie, więc zgoda na zabranie głowy leżała w jego rękach. Moloney nie mógł mi pomóc, bo asystował przy porodzie. Nie pozostało nic innego, tylko samemu zabrać się do pracy i z bólem w obszarze krętniczo-kątniczym wynikającym z nawrotów malarii wstrzykiwałem w aborygeński mózg formalinę. Doktor, który aż nazbyt dobrze zna moją sytuację, powiedział: »W rzeczy samej, poświęca pan swoje życie dla nauki«” (wrzesień 1906, Wyndham).
W połowie września 1906 roku Klaatsch dociera do miasteczka Darwin (nazwanego na cześć brytyjskiego przyrodnika), skąd wyjeżdża z jedenastoma czaszkami. Na Wyspie Melville’a zdobywa kolejne dwie. Dociera jeszcze na południe, na konferencję naukową w Adelajdzie (mieście nazwanym na cześć angielskiej królowej), gdzie wzbudza kontrowersje zdjęciami rdzennych mężczyzn skutych łańcuchami. Od jednego z profesorów otrzymuje na pamiątkę kompletny szkielet, po czym opuszcza Australię. Do Niemiec wraca 3 kwietnia 1907 roku.
Wkrótce Hermann Klaatsch, lekarz, anatom, antropolog fizyczny, ewolucjonista, otrzymuje profesurę i wydział anatomii w Breslau. Zabiera tam różne aborygeńskie przedmioty ceremonialne, niektóre święte i ważne dla Pierwszych Narodów, oraz kolekcję australijskich kości.
Opracowuje kurs anatomii topograficznej, dzieli ciało na regiony i bada wzajemne położenie narządów. Publikuje po niemiecku wiele prac, w których wskazuje na podobieństwa struktur kości Aborygenów i neandertalczyków. Jest zapalonym członkiem kongresu antropologów i anatomów, przemawia prawie każdego roku. Chce napisać książkę o swoich przygodach na końcu świata, ale w styczniu 1916 roku umiera nagle w wieku pięćdziesięciu trzech lat. Rdzenni Australijczycy wierzą, że to klątwa sprowadziła śmierć na Hermanna Augusta Ludwika Klaatscha za karę.
Profesurę w Breslau – i pieczę nad kolekcją Klaatscha – przejmuje Theodor Mollison, a potem Egon von Eickstedt.
Dwadzieścia dwa aborygeńskie obiekty ze zbiorów Klaatscha – ozdoby z piór i ludzkich włosów – znajdują się dzisiaj w Państwowym Muzeum Etnograficznym w Warszawie. Dokumenty, dzienniki, szkice, zdjęcia, lista aborygeńskich słów i tablice pomiarów są w Stanach, gdzie wywiózł je wnuk Hermanna.
Około osiemdziesięciu czaszek spoczywa w plastikowych pudełkach z otworami na Uniwersytecie Wrocławskim.
– Kości są duże, ciężkie, zbite. Czaszki mają wydatne łuki brwiowe, masywne puszki mózgowe. Aborygeni spędzali życie na wędrowaniu, zbieraniu roślin, polowaniu na zwierzęta, co wpływało na kształtowanie się wysokiego stopnia masywności ich kośćca – tłumaczy doktorka Nowaczewska. – Widzimy tu największe na świecie, jeśli chodzi o populację współczesnego człowieka, korony zębów trzonowych potrzebnych do żucia nieprzetworzonego, twardego pożywienia. Kości nóg i rąk wskazują, że ludzie ci mieli długie, smukłe kończyny, a im smuklejsze jest ciało, tym lepsze wymiana energii, termoregulacja i radzenie sobie z wysokimi temperaturami w ciągu dnia. Ich organizmy były również bardzo dobrze przystosowane do nagłych spadków temperatury w nocy na pustyni po upalnym dniu. Ciemny kolor skóry chronił przed rakiem. Aborygeni doskonale dostosowali się do swojego środowiska, żeby mieć większe szanse na przetrwanie. Byli nierozerwalnie związani z zamieszkiwanym przez nich terytorium. Wiedzieli, jak przetrwać w ekstremalnych warunkach klimatycznych. Według badań archeologicznych ludzie przybyli do Australii, kiedy ta była jeszcze połączona lądowym korytarzem z Papuą-Nową Gwineą, czyli ponad sześćdziesiąt tysięcy lat temu, a więc żyli na tej ziemi bardzo długo i mieli czas, żeby zaadaptować się do środowiska.
Doktorka dotyka, ogląda, mierzy i bada stare kości z kolekcji, którą uznaje za zbiór Rotha, dba, żeby żadna kosteczka nie została uszkodzona.