- W empik go
Pachnący naftaliną - ebook
Pachnący naftaliną - ebook
Kiedy Alicja ucieka sprzed ołtarza w przeddzień ślubu, nie wie jeszcze, że tak naprawdę nie da się uciec zbyt daleko. Szczególnie jeśli po drodze skręci się kilka razy w niewłaściwą stronę... Kobieta wpada w sidła Adama, tyrana ukrywającego się pod maską porządnego człowieka i cenionego kardiologa. Upokarzana i zaszczuta, pewnego dnia decyduje się wymierzyć sprawiedliwość swojemu dręczycielowi i rozpoczyna nowe życie. Ale kiedy wydaje się, że w końcu znalazła upragniony spokój, ktoś postanawia ją rozliczyć z przeszłości...
Ucieczka sprzed ołtarza to dopiero wierzchołek góry lodowej. Całą resztę wydarzeń, które odmieniły życie Alicji, odkrywamy stopniowo, śledząc fabułę z zapartym tchem. To słodko-gorzka historia o tym, ile może kosztować jeden, popełniony lata temu błąd.
Paulina Kukuła, mala-czytelniczka.blogspot.com
Wciągająca historia o powracającej przeszłości i różnych obliczach zemsty. Wywołuje dreszcze, intryguje dobrze zakamuflowaną tajemnicą i zaskakuje na końcowych stronach. Przeczytałam jednym tchem.
Wioleta Sadowska, www.subiektywnieoksiazkach.pl
Książka autorstwa Oliwii Stępień opowiada o Alicji, której życie całkowicie zmienia się po tym, gdy ucieka ona sprzed ołtarza. Jest to pełna szokujących zwrotów akcji opowieść o przebaczeniu i chęci zemsty. Świetnie napisana i bardzo wciągająca.
Natalia Świętonowska, www.oksiazkachinietylko.pl
Oliwia Stępień - na co dzień studentka filologii dla mediów na Uniwersytecie Warszawskim. Prywatnie miłośniczka teatru, kotów i wegańskiej kuchni. Zadebiutowała w 2016 roku powieścią pt. Sabat zgorzkniałych czarownic.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-244-9 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Okazuje się, że osoba ta prawie ocierała się o was, że wielokroć mijała was w życiu niepostrzeżona. W wypadkach, o których wam się opowiada, odkrywacie jakąś zbieżność, jakieś istotne powinowactwo z wypadkami własnego życia!”
Aleksander Dumas, Dama KameliowaProlog
– Piwonie chyba ładniejsze.
– Sama nie wiem. Trochę za późno obudziłaś się z tym wyborem.
– Mamo, ciesz się, że twoja córka odrzuca alternatywę długoletniego staropanieństwa. To, mam nadzieję, zrekompensuje ci ten pośpiech – odpowiedziałam.
– Na twoim miejscu nie byłabym taka skora do żartów. Mamy dziś jeszcze dużo do załatwienia. A właściwie dlaczego my? Gdzie, przepraszam, jest Karol? – Rzuciła w moją stronę spojrzenie pełne ciekawości, ale i ukrytego poirytowania. – A te? – Nie czekając na moją odpowiedź, wskazała na uroczy bukiet nie do końca rozwiniętych jeszcze frezji.
Pokręciłam głową.
– Ładne, ale chyba za mało eleganckie – skwitowałam.
– Może masz rację. Ja w każdym razie je wezmę. Lubię mieć świeże kwiaty do kawy i „Wyborczej”. Jak określiłabyś ich kolor, swoją drogą? Taki jakiś łosoś…
– No co ty. Pamiętasz tę naszą zeszłoroczną sycylijską słodycz? To taki niedojrzały arbuz.
Mama westchnęła głośno i z sentymentem, wspominając minione wakacje.
– Dwadzieścia sześć lat temu, będąc na wakacjach u ciotki w Umbrii, pierwszy raz zobaczyłam twojego ojca. Dorabiał w tamtejszej restauracji jako kelner. Zgłosiłam mu, że ricotta w moim cannolo jest nieświeża. Zaczerwienił się wtedy tak ujmująco, przyniósł pyszne lasagne i dorodnego słonecznika. Przy ołtarzu miałam potem trzy takie słoneczniki, trochę mniejsze.
Uśmiechnęłam się szczerze.
– Lubię słoneczniki, ale moim zdaniem bronią swojej dostojności, tylko stojąc w wazonie na werandzie.
Mama puściła mój komentarz mimo uszu. Sięgnęła do torebki.
– A czy ty wiesz, która jest godzina?!
– Pewnie zaraz się dowiem.
– Po trzynastej! Zdecydowałaś się na te piwonie?
– Tak – odparłam krótko.
– Jutro z samego rana mąż odbierze – rzuciła w stronę bardzo chudej i sympatycznej florystyki, kładąc na ladzie należność za frezje. Tamta skinęła tylko głową, trzymając w rękach około tuzina białych tulipanów.
Ruszyłyśmy w kierunku samochodu. Mama nerwowo grzebała w kieszeni swojego płaszcza. Paskudny mamy sierpień. Lipiec był duszny i burzowy, a dziś z kolei temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni.
– Czego szukasz? – zapytałam.
– Karteczki, miałam na niej zapisane, o której mogę już odebrać garnitur ojca – odpowiedziała, rozkładając zwinięty skrawek papieru. – Mam jeszcze czterdzieści minut. Zastanówmy się, co możemy w tym czasie załatwić.
– Może pojadę do Kaliny po kolię – zaproponowałam.
– Ale ty jesteś uparta!
– Ty też. I w dodatku zero tolerancji. To mój ślub i proszę, nie narzucaj mi tak nachalnie tego swojego minimalizmu.
– Biała beza to nie minimalizm.
– Biała beza budziła zachwyt dwadzieścia lat temu, mamo.
– Ale tego, że nie masz białej sukienki, już ci nie wybaczę. Nie licz na to.
– Nie przesadzaj. To jest ledwo pudrowy róż, najbardziej blady pudrowy róż, jaki może istnieć.
– I ten krój… Jak ty go nazwałaś?
– Syrenki.
– Kto to widział – odsłonięte ramiona.
– Będę miała szal. Przestań.
– Szalikiem piersi nie zakryjesz. Jeszcze ten naszyjnik dla większej perwersji.
– To jest piękna pamiątkowa kolia. Babcia Kaliny miała ją na swoim ślubie.
– Nie przekonasz mnie. I jeszcze ta sukienka, ciągnie się to po ziemi ze trzy metry!
– Mamo, błagam, niecały metr. Zresztą Karolowi się podoba, to najważniejsze.
– Tylko mi nie mów, że cię w niej widział!
– Taka niby wierząca, a taka zabobonna. Wstyd mi za ciebie – zażartowałam.
Mama wzniosła oczy ku niebu, a ja zapaliłam silnik.
– Dobrze, że chociaż ksiądz Wojciech odprawi mszę – mówiła to z taką wzniosłością, jakby ten aspekt był kwintesencją jutrzejszej ceremonii. – Dziecko, czy ty się nie denerwujesz? Jutro najważniejszy dzień twojego życia.
– Wiem, ale stres pewnie pojawi się wieczorem – skwitowałam.
– Tak się cieszę, że ci się powiodło w życiu. Będzie wam się dobrze żyło.
– Nie zapeszaj.
– Ile masz czasu po powrocie z Sycylii?
– Mecenas powiedział, że mogę przyjść już trzeciego.
– To dobrze. To ponoć znakomita, renomowana kancelaria.
– Nie rozmawiajmy teraz o tym – upomniałam ją uprzejmie, parkując przed domem mojej przyjaciółki.
*
Jeszcze cztery lata temu było mnie o połowę więcej. Twarz muśnięta ormiańską urodą nie odciągała wzroku od nóg słonia w stopniu, jakiego bym oczekiwała. W osiem miesięcy schudłam dwadzieścia cztery kilogramy. Nie było mowy o długich paznokciach, a w momencie największego wycieńczenia i wyniszczenia temat paznokci niemal w ogóle nie istniał.
Nosiłam doczepy. W internecie kupiłam takie z prawdziwych włosów. Odsyłałam je po wielokroć, nim trafiłam na ten idealny odcień, nieróżniący się zbyt od moich własnych pasm. Bywały dni, że brakowało mi siły w nogach, żeby podnieść się z łóżka i iść na wykłady. Właśnie jednego spośród tych dni nieprzytomną znalazła mnie moja współlokatorka. Bradykardia, rozumiana prościej jako zwolnienie rytmu serca, oraz moja nieodpowiedzialność doprowadziły do trwałego uszkodzenia tego właśnie narządu. Dla mnie, stojącej u progu anoreksji, zalecenia lekarzy były niczym wyrok. Dieta minimum tysiąc pięćset kalorii, nie ma mowy o bieganiu, najwyżej rower, ale i to stopniowo. Mama, próbując wyciszyć swoje wyrzuty sumienia z powodu tego, że pozwoliła, abym doprowadziła się do takiego stanu, popadła w obsesję na moim punkcie. Zmusiła mnie, bym wprowadziła się do domu. Na uczelnię odwoził mnie ojciec. Tam czułam się właściwie najbezpieczniej. Mogłam przecież zwrócić bardziej lub mniej obfite śniadanie. Niestety to nie zapobiegło wzrostowi masy mojego ciała. Nadzór mamy przy obiedzie, kolacji i jeszcze dwa razy między tymi posiłkami doprowadził do tego, że BMI sięgało powoli granicy normy. Tego dnia, gdy dobiłam tych wyczekiwanych przez wszystkich pięćdziesięciu kilogramów, zamoczyłam szmatę i wymyłam mój zapomniany rower. Całkiem sprawny, całkiem wielofunkcyjny i całkiem niekomunijny. Pilnowano, bym nie jeździła dłużej niż czterdzieści minut, aby za dużo nie spalić. W każdym razie podczas dwukołowych wycieczek miałam te swoje fikuśne dresy, obcisłą bluzkę i falujący na wyżynach biust. Nie poznałam jeszcze wtedy tajemnej mocy sportowego stanika. Szczęście w nieszczęściu – wszystkie początkowe kilogramy odkładały się w okolicy klatki piersiowej, sprawiając tym samym, że miałam czym oddychać.
Tego jesiennego dnia, a był chyba początek października, jeździło mi się nie najlepiej. Pomijam już kwestię wiatru, bardziej skupiałam się na moim samopoczuciu, będącym pod dużym wpływem miesięcznej przypadłości. Owszem, kiedy ujrzałam rano pierwszy raz od czternastu miesięcy plamę krwi na moim prześcieradle, radości nie było końca. Zwłaszcza, jeśli idzie o radość mamy.
Ścieżka rowerowa liczyła w jedną stronę trzy kilometry. Nie miałam sił ani ochoty, by przemierzyć ją już po raz czwarty tego popołudnia. Pedałowałam jak najszybciej, aby dla spokoju sumienia przebyć te dwa kilometry więcej i w końcu wrócić do domu. Moje myśli krążyły wyłącznie wokół kompresora na podbrzuszu. Trasa zakończona była niewielkim rondem. Nie zwolniłam. Nie wymierzyłam zakrętu. Piasek pod kołami plus ostre hamowanie. Rozbite przednie światło przy rowerze i moje gwałtowne zderzenie z podłożem. Poczułam ogromny ból w okolicy obojczyka. Już po chwili po dekolcie ciekła mi krew. Stłuczenie? Złamanie? Próbowałam się podnieść. Uniemożliwiło mi to przeszywające kłucie w kolanie. Zawsze byłam wrażliwa na widok lepkiej czerwonej mazi, więc dostrzegając kilkucentymetrowy odłamek szkła prężący się w moim kolanie, dostałam ataku torsji. W tej chwili pojawił się Karol. Najpierw moje oczy rzuciły się na jego pokaźne łydki, gdy zeskakiwał z czarnej kolarzówki. Już wtedy dał dowód swojej charakterystycznej przezorności. Oznajmił bowiem, że zabiera mnie na zastrzyk przeciwtężcowy. Drgnęłam na samą myśl.
Mam kłamać, że była to miłość od pierwszego wejrzenia? Nie mogłam pójść o własnych siłach, ponieważ szkło mogłoby wbić się jeszcze głębiej. Niebieskooki nieznajomy spiął nasze rowery swoją kłódką o imieniu „na wszelki wypadek”. Wziął mnie na ręce, wezwał taksówkę i zawiózł do kliniki, gdzie pracowała jego mama.
Karol. Długo zabiegał o moje zainteresowanie, chociaż ja niedługo zadzierałam nosa. Lubię historię naszej znajomości. Kompromisowa, beznamiętna, nieszybko zmuszająca do wielkich grzechów. Karol szanował mnie w sposób, w jaki potem już nikt nigdy mnie nie szanował. Sytuacje nadarzające się i jednoznaczne nie były przez niego wykorzystywane, co niekiedy budziło mój niepokój. Cnoty jednak pozbawił mnie nieplanowanie, z wielką gracją, między jedną a drugą lampką za bardzo słodkiego wina. Bardzo lubiłam Karola i byłam przekonana, że z wzajemnością. Przywiązana byłam do niego. Mieliśmy mnóstwo planów i wiedziałam, że będzie nam się współżyło wyśmienicie. Rozpoczęliśmy budowę domu, tymczasowo mieszkaliśmy w willi jego rodziców. Obydwoje byli chirurgami. On miał zostać właścicielem sieci ich aptek. Ja ukończyłam aplikację adwokacką. Pragnęłam tej stabilizacji, ta celowość bytu została mi przekazana w genach. Wywalczyłam sobie miejsce w świecie. Anna i Kazimierz w prezencie ślubnym podarowali nam czerwonego mercedesa. Podróż poślubna w luksusowym włoskim kurorcie. Byłam szczęśliwa. Byłam szczęśliwa, bo nigdy w swoim życiu nie kierowałam się sercem. Nigdy nie przeczytałam książki o wielkich czynach. Nigdy, nawet w obronie własnej godności, nie spaliłam za sobą mostu.
Czytałam raz Prawo karne, był naprawdę zimny grudzień. Karol przyniósł mi wtedy koc, herbatę z imbirem i mango pokrojone w równe kostki. Toż to seryjnie urocze. Za to go naprawdę lubiłam. Nie wchodziliśmy sobie w drogę, nie będąc tym samym obojętni wobec siebie. Najpiękniej chyba naszą relację obrazuje dzień mojego ostatniego egzaminu. Długo czekałam na swoją kolej. Telefony się urywały. Rodzice, Kalina, nawet moja przyszła teściowa. Brak nieodebranych połączeń od mojego narzeczonego. Jakiś taki mały cios, ale nic to. Pnę się dalej po szczeblach kariery, ani trochę nieprzygotowana na porażkę. Bo taka już byłam. Pewna siebie, mająca zbyt drogie i ładne buty, by liczyć się z kłodą pod nogami.
Egzamin zdałam. Wyszłam z uczelni. Blada jeszcze, z trzęsącymi się dłońmi. Na ławce obok siedział Karol. Uśmiechnął się szeroko i kilka razy klasnął w dłonie. Trzymał gałązkę forsycji i moje ulubione cappuccino. Nie mógł wiedzieć, że zdałam. Nikt jeszcze nie wiedział.
– Aluniu, gratuluję kochanie.
I wtedy się zakochałam. Pierwszy raz spojrzałam na Karola w inny sposób. Zapragnęłam się z nim kochać. Pokochałam mojego przyjaciela. Nigdy właściwie nie popierałam teorii, uznającej przyjaźń damsko-męską. Uważam, że jeśli obydwoje cieszą się przynajmniej znośną aparycją, ich poglądy na świat nie są rozbieżne, a wręcz przeciwnie, to musi ich połączyć głębsze uczucie.
Chwycił mnie za rękę i zaprowadził do samochodu. Przyszli teściowie w drodze do Gdyni na ważny ponoć wykład. Na najbliższej stacji Karol kupił dwie butelki wina. Świętowaliśmy w korytarzu, wannie i sypialni. Nienawidziłam patosu, choć może lepiej, aby nie wyjść na hipokrytkę, powiem, że patosu zwyczajnie nie lubiłam. Po raz pierwszy jednak dotknęłam szczytu. Uniosłam się tak wysoko, jak wysoko sięga wyobraźnia poety w tworzeniu metafor. Rozkosz i spożyty alkohol pulsowały w moich tętnicach. Nie miałam już krzty wątpliwości, że złapałam Pana Boga za nogi. Zakotwiczyłam się we własnym poczuciu utopii.
*
Gdy odprawiłam mamę do domu, było blisko dziewiętnastej. Ilość spraw przerosła nasze oczekiwania. Jej zaściankowość wzięła górę i pod groźbą śmierci kazała mi spać dzisiaj w domu. Dodatkowo tę nowinę miałam przekazać Karolowi przy niej.
Zaparkowałam samochód pod domem teściów. Ściślej mówiąc, pod domem moich przyszłych teściów. Oni sami nocują już dzisiaj w domu weselnym, w którym odbyć się ma jutrzejsze przyjęcie. Nadgorliwa czasem Anna chciała mieć możliwość rzucenia okiem na blisko dwieście nakryć, na flakony z delikatnymi różami w kolorze ostatecznie herbacianym, które miały być wisienką na torcie całego wystroju. Sam zaś tort weselny był przeogromny, z prawdziwego marcepanu, z jadalnymi płatkami żółtych bratków.
Musiałam wrócić, ponieważ zostały tam szpilki, które ku zbliżającej się rozpaczy moich stóp zmuszona byłam założyć na uroczystość ślubną. Przecież to ja musiałam jutro błyszczeć najjaśniej. To ja musiałam wyglądać najlepiej, bo miał to być najważniejszy dzień mojego życia. Dzień, którym przypieczętować chciałam całą moją dotychczasową pomyślność i zarazem otworzyć szerzej te drzwi, które miały stać się przepustką do krainy wszelkich wygód, uśmiechu i sprzyjających okoliczności. Już za kilkanaście godzin miałam być żoną. Szczęśliwą kobietą, która urodzi dwoje zdrowych i okrąglutkich dzieci. Za trzy dni miałam kochać się z moim mężem nocą na pustej plaży.
Z chwilą zamążpójścia zamierzałam odstawić medykamenty antykoncepcyjne. W styczniu wprowadzimy się z Karolem do naszego domu. W przyszłym roku planowaliśmy poznać kulturę japońską. Miałam wszystko i nie oczekiwałam od losu niczego więcej.
Nim zdążyłam zadzwonić do drzwi, pociągnęłam za klamkę. Były otwarte. Dałabym głowę, że Karol oglądał swój durny serial, którego bohaterowie częściej ucinali sobie właśnie różne członki niż rozmawiali albo nawet uprawiali seks. Nie słyszałam jednak odgłosów dobiegających z włączonego telewizora. No i nie mam głowy. Czyta? Może też próbuje rozchodzić swoje buty?
W korytarzu, głośno trzepocząc skrzydłami, latał nocny motyl. Desperacko uderzał w ostre światło żyrandola. Zaschło mi w gardle. Nalałam sobie lodowatej wody i wrzuciłam do niej ćwiartkę limonki. W kuchni było naprawdę czysto. Panował tu swego rodzaju sterylny porządek, który wprawiał człowieka w zakłopotanie.
Poszukiwane szpilki leżały w garderobie. Ruszyłam po schodach na górę. Każdy kolejny stopień przybliżał mnie do dźwięków dobiegających z pralni. Na samym szczycie mogłam już jednoznacznie zidentyfikować te odgłosy. Tłumione sapanie. O czym wtedy pomyślałam? Żadne strzępki myśli nie chciały się skleić. Mimochodem przed oczami stanęły mi ordynarnie czerwone i świecące męskie lakierki leżące w korytarzu. Nie wiedzieć czemu wcześniej nie zwróciłam na nie uwagi. Z pewnością nie były to buty mojego narzeczonego i właściwie miałam wątpliwości, czy to w ogóle były męskie buty.
– Karol, jesteś w domu? – zapytałam naiwnie.
Cisza. Parę sekund później usłyszałam wyraźny dźwięk, jakby klamrę od paska uderzającą o kant pralki.
Pociągnęłam za klamkę. Bardzo żałowałam, że szklanka z wodą została w kuchni. Wzięłam głęboki oddech, żeby starczyło mi sił na obrócenie się na pięcie.
– Alicja… – zaczął tłumaczyć się mój nieaktualny narzeczony.
Uniosłam tylko lekko brodę i spojrzałam na niego z pogardą. Klasa, którą starałam się zachować, powstrzymywała mnie od splunięcia w stronę Karola i tego wiotkiego studencika ASP.
Zbiegłam po schodach. W salonie zahaczyłam o barek, z którego zabrałam moją imieninową tequilę. Chcąc darować sobie rozprawę mamy na temat ludzkich słabości i sztuki wybaczania, ruszyłam samochodem gdzieś w kierunku północnych krańców Polski. Zapomniałam o szpilkach. Nie wzięłam też malinowej torebki Michaela Korsa i zegarka na rękę tej samej firmy.
Stanęłam na poboczu. Nie czas żałować róż, gdy płoną lasy, pomyślałam, upijając trochę z butelki pełnej znakomitego trunku.Nie strasz, od dawna się nie boję.
Zobacz – wichura, a ja stoję.
Stanisława Celińska: Nie strasz
Rozdział I
– Chardonnay poproszę.
– Białe czy różowe? – zapytał przystojny mężczyzna z dwudniowym zarostem.
– Białe.
Pracownik stoiska z winami powinien mieć przyjazną aparycję. To tak, jak z kelnerem czy ekspedientką w ekskluzywnym butiku. I jak świat światem oceniać będziemy drugiego po wyglądzie i kropka. Jaki pan, taki kram. Powierzchowne i prawdziwe.
Zapłaciwszy uprzednio, wzięłam od wspomnianego sprzedawcy butelkę z alkoholem i poszłam w stronę sklepu rybnego. Adam uwielbia dorsza z borowikami. Jak inaczej mogłam wyrazić swoją wdzięczność? Prosił mnie o przygotowanie tej kolacji. W ciągu ostatnich kilkunastu miesięcy miałam sporo czasu, by podszkolić się w tej dziedzinie. W sztuce nienazywania rzeczy po imieniu też jestem wprawiona. Niełatwo czasem pogodzić się z rzeczywistością.
W warzywniaku między sałatą a stosem ogórków wypadło mi z portfela sto złotych. Zauważyłam to, ale postanowiłam dokonać małego eksperymentu. Dwie klientki, baczne obserwatorki, z pewnością widzą leżący banknot, ale po ludzku nie decydują się spieszyć do mnie z tą informacją. To zdarzenie przypomniało mi pewne epizody z lat wczesnoszkolnych. Jestem jedyną córką moich rodziców. Mała pachnąca księżniczka. Wyróżniająca się w tłumie spośród lichych blondynek. Miałam małe grono przyjaciół. Inne dzieci, te zakompleksione i źle wychowane, podkładały mi nogi i zamykały mnie w toalecie. Nie gloryfikuję własnej osoby, zachowuję należyty obiektywizm. Już w przedszkolu łamano mi kredki tylko dlatego, że jako jedyna miałam takie z podobizną Królewny Śnieżki. Innym razem jedna dziewczynka urwała głowę mojej ulubionej Barbie. Czasem tak bywa. Czasem trzeba przepraszać świat za to, że ma się czegoś więcej. I za to, że mam szczery uśmiech, i za to, że idę w deszczu bez parasola, bo nawet całkiem mokra mogłam być kiedyś szczęśliwsza od ludzi jadących wówczas samochodem. Przepraszać musiałam również za mój piękny biały kożuszek, który tata przysłał mi z Ameryki. Pamiętam jak dziś ten efektowny kołnierz obszyty futerkiem. Niedługo przyszło mi go podziwiać, gdyż już drugiego dnia bezpowrotnie zniknął ze szkolnej szatni. Nigdy później nie zauważyłam, aby inne dziecko go nosiło, więc prawdopodobnie mama zakładała kożuch swojej pociesze wyłącznie do kościoła. Taki model życia. To jest chyba swojska świętość.
Podniosłam moje pieniądze i zapłaciłam nimi za główkę sałaty i sześć pomidorów malinowych. Zapytano mnie, czy nie mam drobnych. Wyłowiłam z kieszeni wszystko, co miałam, ale nie wystarczyło i sprzedawczyni z ujmującym grymasem musiała ostatecznie przyjąć banknot.
Zerknęłam na zegarek. Adam miał dzisiaj niewielu pacjentów, więc musiałam zacząć się spieszyć. Musiałam. I ten właśnie stan zwany przymusem był kwintesencją mojego istnienia. Możliwość wyboru naprawdę bywa czasem luksusem.
Mimochodem zauważyłam swoją twarz w szybie wystawy. Przetarłam policzek. Przyzwyczaiłam się do tego, że resztki podkładu nieestetycznie wypełniają szramę. Blizna ciągnęła się od skroni aż do ust, sprawiając wrażenie zajęczej wargi. Nauczyłam się z tym żyć.
Z defektem spotykam się z dużo większą życzliwością, niżeli bez niego. Czasem nawet jakieś zatroskane pytanie, czy boli? Nie boli. A może do wesela się zagoi? Nie zagoi.
Głupie pytanie, głupia odpowiedź. Poślizgnęłam się w wannie. Obca kobieta spogląda przepełniona współczuciem, bo oczyma wyobraźni widzi, jak dostaję kuflem piwa. Nieszczerość za wścibstwo.
Wybiła trzynasta. Nałożyłam na nos ogromne ciemne okulary i ruszyłam w stronę moich powinności.
*
Dorsz przypiekł się za bardzo z jednej strony. Ukryłam to szczyptą ziół prowansalskich. Nie dostałam świeżych grzybów. Ich dostępność była równie prawdopodobna co wyrozumiałość tego, który miał je dzisiaj spożyć.
Nakryłam do stołu. Drżącymi rękami otworzyłam wino. Bałam się, czy nie okaże się za słodkie.
Schody zaskrzypiały. Podniosłam się z krzesła, tak jakby właśnie ukłuła mnie wyimaginowana szpilka.
Adam usiadł z głębokim westchnieniem przy stole.
– Jestem zmęczony. Ludzie są tacy przewrażliwieni.
– Serce to najważniejszy narząd… – zaczęłam.
– Tak, ale żeby mylić nerwobóle z zawałem. Na dodatek ten gówniarz oblał kolejny egzamin.
– Nie ten, zda następny.
– Nie zda, bo to cholerny niebieski ptak. Cała matka.
Zignorowałam jego słowa.
– Nałożyć ci? – zapytałam, wskazując na żaroodporne naczynie.
Skinął głową.
– Co to jest? – zapytał z niezadowoleniem.
– Ryba – odparłam cicho.
– Ty nic innego nie potrafisz ugotować?
– Dzisiaj piątek.
Adam upuścił widelec, który głośno uderzył o talerz. Rzucił mi spojrzenie przepełnione złością.
– Klerykalizacja mnie nie interesuje – burknął.
– Chodzi o tradycję, poza tym ryba jest dobra na twój cholesterol.
– Martw się o swoje płuca. Mówiłem ci, żebyś znalazła jakieś wyjście z tego nałogu. Myślisz, że jak palisz na balkonie, to dym nie dociera do gabinetu?
– Przepraszam.
Zbagatelizował to.
– Faktycznie niezła ta ryba.
– Dołożyć ci jeszcze? – zapytałam.
– Możesz.
Kiedy kładłam na jego talerz niewielki ostatni już kawałek dorsza, delikatnie chwycił za mój nadgarstek.
– Bardzo cię boli?
– Nie.
– Ala, przepraszam – odparł.
– Nie szkodzi. Niepotrzebnie sprowokowałam awanturę.
– Wolałbym, żebyś w takiej sytuacji nosiła całkiem zakryte bluzki.
– Dobrze, zaraz się przebiorę. O której będzie Wiktor?
– Powinien być za trzy godziny.
– Zdążę jeszcze przygotować mu coś do jedzenia.
– Ciekawe co. Dla takiego dziwaka.
– Kalina dała mi ostatnio przepis na sałatkę z orzechami.
– Następna wegańska kretynka.
– Adam, nie każdy urozmaica sobie czas, strzelając do zwierząt.
– Zimą jesz mój pasztet z dzika.
– Jem, ale Wiktor nie je i ja to akceptuję.
– Za mało miał rygoru. Grube pieniądze płacę za te jego artystyczne mrzonki. I to jeszcze kilkaset kilometrów od domu, jakby w Gdańsku nie było ASP.
– Stać cię na to, więc nie odbieraj mu marzeń.
– Ciekawe, kto przejmie mój dorobek.
– Masz jeszcze czas, żeby się tym pomartwić.
Machnął ręką.
– Dobrze, że na stare lata trafiła mi się taka urocza młódka – zażartował. Rzadko to robi.
Puściłam ten komentarz mimo uszu.
– Zrobić ci kawy? – spytałam, włączając ekspres.
– Dziękuję.
– Dziękuję tak czy dziękuję nie?
– Dziękuję, nie. I ty też nie powinnaś. Kawa i papieros to śmiertelne połączenie dla twojego serca. To moja jedyna przyjemność w życiu, pomyślałam, wstrzymując proces przygotowania napoju kofeinowego.
Stanęłam przy oknie.
– Robi się coraz chłodniej – powiedziałam, spoglądając na termometr.
Niespodziewanie poczułam na karku gorące powietrze. Adam od tyłu złapał mnie za piersi.
– Chodź na górę – szepnął tonem, którego szczerze nienawidziłam.
– Nie chcę, proszę.
– Alicja, chodź do łóżka.
Wiedziałam, że nie kieruje się rozumem, ale znajdującym się znacznie niżej popędem. Tak, była to typowa sytuacja. Mocno pociągnął mnie za rękę i oparł o stół. Podciągnął moją bluzkę pod samą szyję. Zatopił głowę w moim głębokim dekolcie.
– Adam, błagam cię…
Nie reagował. Ścisnął tylko mocno fałdę skóry mojego ramienia. Poczułam ostre pieczenie. Ból, który komunikował mi, że najkorzystniejszą opcją będzie zwyczajnie przestać się bronić. I tak w całej tragedii swojej żywotności poddałam się jego sile i zwierzęcej chuci.