Pacjent - ebook
Pacjent - ebook
Informacja przekazana przez dyspozytorkę wzbudza niepokój komisarza Deryły. Coś się stało z jego partnerką, Tamarą Haler. Po przeprowadzeniu serii badań kobieta zniknęła ze szpitalnego oddziału i nie ma po niej śladu. Gdzie się podziała? Dlaczego przepadła bez wieści?
Kolejny telefon jest niczym ziszczenie się najgorszego koszmaru.
Szaleniec twierdzi, że uprowadził Haler i uwolni ją tylko pod jednym warunkiem. Deryło musi wykonać pewne zadanie. Jest ono nie tylko czystym szaleństwem, ale co gorsze, komisarz dostaje na nie jedynie dwanaście godzin.
Rozpoczyna się przerażająca walka z czasem. Zaskakujący kres jest coraz bliżej...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8195-794-6 |
Rozmiar pliku: | 393 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był permanentnie niewyspany. Być może zresztą wciąż śnił, co by nie było takie złe, biorąc pod uwagę okoliczności. Przynajmniej dla kruchej, niskiej blondynki, którą wypatrzył w trakcie kolejnego z nocnych wypadów. Wypady, właśnie tak to nazywał. Kiedyś pomyślał o łowach, ale przecież jemu wcale nie chodziło o upolowanie zwierzyny.
Gdy swoją wielką dłonią zatkał usta kobiety, z trudem powstrzymał ziewnięcie. Rozejrzał się, sprawdzając, czy na pewno nikogo nie ma w pobliżu, i zaczął ciągnąć blondynkę w stronę opuszczonej, przygotowanej do rozbiórki kamienicy. Już wcześniej zerwał żółtą taśmę informującą o zakazie wstępu do budynku.
Wszystko trwało dziesięć, może piętnaście sekund. W tym czasie zdołał wepchnąć kobiecie do ust szmaciany knebel oraz skrępować jej ręce i nogi. Położył ją na brudnej ziemi, w pozbawionym mebli pokoju na pierwszym piętrze. Nie było w nim okien, więc musiał działać dość cicho. Istotne, że nieodległa latarnia rzucała nieco światła.
Nie był bystry, nie był również mądry ani przebiegły, a ktoś nawet przebąkiwał, że jest lekko opóźniony. Być może, ale to nie robiło mu żadnej różnicy. Nie potrzebował czynić wielkich przygotowań ani planów. Musiał jednak sprawdzić, czy to, co przeczytał w jakiejś książce, jest prawdą. Nie pamiętał już nawet tytułu tej pozycji, właściwie nawet nie wiedział, czy była to książka, czy usłyszał o tym w radiu. A może ktoś mu opowiedział? Nieważne. Od dawna trapiła go myśl, czy to mogła być prawda. Nie lubił być oszukiwany. Naprawdę cholernie nie lubił oszustwa ani bajek. W dzieciństwie nikt nie opowiadał mu historyjek o krasnoludkach ani o mówiących zwierzętach.
Sięgnął do rzuconej na ziemię torby i wyciągnął z niej zawiniątko. Przez chwilę obserwował, jak skrępowana kobieta usiłuje uciec. Tarzała się po ziemi, jęczała, lecz w ciągu minuty pokonała ledwie półtora metra. W świetle latarni od czasu do czasu błyskały jedynie jej wielkie, rozwarte z przerażenia oczy.
– Nie zgwałcę cię – oznajmił miłosiernie. Nie miał wątpliwości, że chciałaby to wiedzieć, więc starał się ją uspokoić. Nie był dewiantem.
Zaskoczyło go, że na jego słowa blondynka zareagowała jeszcze głośniejszym popiskiwaniem, wierzganiem oraz spazmami. Usiłowała obrócić się na bok i jednocześnie podkulić nogi. Było to oczywiście niewykonalne. Miała około dwudziestu lat, długie włosy, które teraz zagarniały brud z podłogi, oraz wąską talię. Wydawało się, że ma małe, nawet zbyt małe, piersi.
– Już czas – stwierdził oprawca. – Umieram z ciekawości, czy to wszystko było prawdą. Przepraszam, ale nie wytrzymam już ani sekundy dłużej.
Zabrał się do dzieła. Wypad, łowy… Co za różnica.
2
Mężczyzna momentalnie dopadł do swojej ofiary i zadarł jej bluzkę. Przysiadł na niej tak, by nie mogła wierzgać. Potem wykonał jedno niezbyt głębokie cięcie skalpelem na jej brzuchu. Poczuł zapach krwi, a kobieta gwałtownie odgięła się, uderzając głową o podłogę. Musiał ją przytrzymać i uspokoić. Stracił przez to kilka minut, lecz ciekawość była ważniejsza. Wymagała poświęceń.
Wsadził palec do rany i z rozczarowaniem zdał sobie sprawę, że nie przeciął mięśni. Mógł go wsunąć jedynie na kilka milimetrów, rozgarniając tkankę oraz chlupocząc w wypływającej obficie krwi, ale wciąż nie dostał się do jamy brzusznej. Powłoki były zbyt śliskie i twarde, by rozerwać je palcem. Przypominały grubą, naprawdę grubą skórę kaczki. Może to nie były mięśnie, lecz ścięgna? Nie znał się wystarczająco na tej dziedzinie nauki zajmującej się budową człowieka. A… Atomi? Atataomi? To słowo go zawsze bawiło.
Chwycił skalpel i przydusiwszy kobietę do ziemi, poprawił nacięcie. Poczuł, że krew z jej brzucha wypływa jeszcze obficiej. W ustach miał jej słodki, mdły posmak. Napawał się nim.
Ponownie wetknął palec do rany i westchnął z zadowoleniem. Tak, wszystko się zgadzało. Teraz otwór był właściwy. Ciepło krwi oraz dotyk wnętrzności sprawiły, że przebiegł go dreszcz podniecenia.
Sięgnął do torby i wyciągnął z niej kolejne zawiniątko. Był to słoik pełen owadów, które zbierał przez ostatnie tygodnie. Zgodnie z tym, co usłyszał w radiu albo przeczytał w książce, zaraz powinno rozpocząć się prawdziwe przedstawienie. Odkręcił wieczko, po czym nabrał garść ruszających się insektów. Czuł, jak go łaskoczą w dłoń i starają się wypełzać między palcami. Pośpiesznie upchnął je w brzuchu kobiety, zanurzając w nim niemal całą dłoń. Blondynka już nie wierzgała ani nie starała się bronić. Leżała bez ruchu, choć wciąż słyszał jej świszczący oddech.
– Zostańcie na miejscu… – wyszeptał, zatykając dłonią ranę. Nie wychodziło mu to najlepiej, gdyż brzuch kobiety ślizgał się od krwi.
Mógł wziąć igłę i nitkę, aby zaszyć rozcięcie. Przecież z pewnością nie było to nic trudnego. Chyba nawet o tym myślał, ale zapomniał. Trudno.
Obrócił się tak, by nie zasłaniać światła padającego zza okna.
– To prawda! – Podekscytowany nie dbał o to, że powinien być cicho. – Mieli rację!
Spoglądał na brzuch pokryty ciemną, niemal czarną w tym świetle krwią. Unosił się w rytmie płytkich, nieregularnych oddechów kobiety. Jednak nie to było najciekawsze. Pod jej skórą, kilkanaście centymetrów od rany, dostrzegł ruch. Upchnięte do trzewi robaki poruszały się tak, jakby żłobiły sieć skomplikowanych kanalików. Pełzały w rozmaitych kierunkach. To była prawdziwa, pierwotna sztuka. Eksperyment został zakończony powodzeniem.
Teraz szaleniec pragnął się obudzić. Wiedział jednak, że to nie jest możliwe. Czekało go kolejne zadanie, a do tego to wszystko wydawało się takie realne… Przerażająco realne.
3
Komisarz Deryło słowo po słowie powtórzył w myślach to, co przed chwilą usłyszał.
„Dzwonię ze szpitala wojewódzkiego w Lublinie. Pani Haler wskazała pana jako osobę, którą mamy poinformować, gdyby zdarzyło się coś… niespodziewanego”.
Co niespodziewanego mogło się zdarzyć? Co to, do cholery, za zagadki i farmazony? Przede wszystkim jednak, co Tamara robiła w szpitalu? Jego podwładna powinna w tym momencie świętować zakończony dzień pracy przy lampce wina lub drinku. Mogła być w barze, knajpie, nawet wyjechać na cholerne wakacje, ale co u licha zawiodło ją do szpitala?
Deryło nie wypowiedział żadnej z tych kwestii. Z jego ust dobyło się jedynie ponaglające mruknięcie.
– Proszę się nie denerwować… To znaczy…
Kobieta zaczęła się plątać, co było złym znakiem. Komisarz ścisnął mocniej telefon, a drugą dłonią oparł się o gięte krzesło w stylu art déco. Sapnął. Starał się opanować, lecz kolejne nieskładne słowa przelały czarę goryczy.
– Co się wydarzyło? – zagadnął, tracąc cierpliwość. – Proszę powiedzieć jednym, cholernym zdaniem.
– Ale… – Kobieta zamilkła, najwyraźniej starając się dobrać właściwe słowa. – Pani Haler podała pański numer jako jedyny telefon kontaktowy…
– To jest ta niespodziewana sytuacja? Zazwyczaj pacjenci podają ich więcej?
– Proszę nie być opryskliwym.
Deryło się wyprostował. Nie miał żadnego prawa kpić z tej kobiety, choćby wyartykułowanie tego, o co chodzi, miało jej zająć cały wieczór.
– Przepraszam – bąknął. – Po prostu niepokoję się, gdy słyszę, skąd pani dzwoni, i…
Kobieta weszła mu w zdanie.
– Pani Haler nie zostawiła swojego numeru telefonu. W tym rzecz.
– Chcecie jej numer? To wszystko?
– Nie do końca.
Deryło z trudem powstrzymał się, aby nie zakląć. Przeszedł po gabinecie i spojrzał za okno na rozciągającą się nocną panoramę Lublina. Z dziewiątego piętra wieżowca położonego na wzgórzu widok był naprawdę imponujący. Morze świateł domów, aut oraz reklam. Nawet jeśli nie przypominało to panoramy Los Angeles, Nowego Jorku czy Warszawy, z pewnością miało własny urok – uwypuklony przede wszystkim przez widoczne w oddali iluminacje zabytków Starego Miasta. Tym razem jednak Deryło nie zwrócił na to żadnej uwagi.
– Pani Haler wykonała dziś szereg badań – ciągnęła kobieta. Powoli zyskiwała właściwy rytm i systematyzowała tok wypowiedzi. – Nie jestem upoważniona o nich mówić, ale… Powinniśmy się z nią skontaktować. Właściwie sedno w tym, że musi zostać w szpitalu.
– Coś jej dolega?
Tylko to zainteresowało Deryłę. Dlaczego Tamara miałaby zostać w szpitalu? Przez ostatnie tygodnie widział, że zachowuje się nieco inaczej niż zwykle, miał wrażenie, że coś ją trapi, ale ilekroć próbował się czegokolwiek dowiedzieć, podkomisarz zamykała się jak kwiat róży na noc. Stawała się niedostępna i oschła. Choć może nie było to najtrafniejsze porównanie.
– Nie jestem upoważniona, by…
– Tak, wiem, by o tym mówić. Ale właściwie po co pani dzwoni?
– Żeby przekazał pan pani Haler, aby niezwłocznie wróciła do szpitala.
– Zaraz, zaraz… Czy ja dobrze rozumiem? Tamara zrobiła badania, jednak nie zaczekała na wyniki i po prostu wyszła?
– Dokładnie tak. Miała zostać na oddziale co najmniej do jutra, a niepostrzeżenie go opuściła. Nikt jej nie widział, poza tym nie mamy zainstalowanego monitoringu. Dlatego, o ile to możliwe, proszę, by…
Deryło się rozłączył i czym prędzej otworzył listę ostatnich połączeń, chcąc wybrać kontakt do Haler. Dwukrotnie mylił klawisze, o mało nie naciskając numeru do komendy oraz do patomorfologa. Wreszcie przytknął telefon do ucha i zacisnął usta. Po czwartym sygnale zaczął się poważnie niepokoić. Po szóstym zaklął, a gdy wybrzmiał siódmy i zarazem ostatni, ruszył do przedpokoju. Chwycił marynarkę, po czym wybiegł z mieszkania.
4
Deryło jak zwykle działał instynktownie. Nie miał pojęcia, czy powinien się martwić o Tamarę, ale jakiś szósty zmysł sprawiał, że opanował go niepokój. Serce łomotało mu w piersi, oddech przyśpieszył, a dłonie oblepił zimny pot. Co kilka minut wybierał numer Haler, ale ta nie odbierała. To wprawiało go w jeszcze większe zdenerwowanie. Zorganizowana, uporządkowana podkomisarz zawsze miała przy sobie telefon. Do tego jeszcze ta informacja o jej chorobie…
– Co ci dolega? Czemu mi o niczym nie powiedziałaś?
Te dwa pytania Deryło wyszeptał, bębniąc palcami o kierownicę. Wyciskał siódme poty z silnika swojego wysłużonego, od lat restaurowanego citroëna H. Kultowe auto, ikona francuskich furgonetek z lodami oraz pojazdów dostawczych w ogóle, była mniej więcej w jego wieku. Jednocześnie się starzeli i wymagali dbałości o zdrowie. Tym bardziej komisarz żałował, że przez ostatnie tygodnie nie miał dość czasu, by usunąć kilka usterek. To musiało zaczekać.
Teraz w głowie Deryły kłębiły się myśli dotyczące czegoś zupełnie innego. Tamara. Jego podwładna i być może jedyna przyjaciółka. Choroba. Najwyraźniej na tyle poważna, że ktoś ze szpitala fatygował się, by znaleźć z nią kontakt.
A ona? Uciekająca po wykonaniu badań przed diagnozą. To zupełnie nie pasowało do jej mocnego, wytrwałego charakteru. Tyle że każda, nawet najsilniejsza osobowość ma na sobie rysy. Pęknięcia, przez które, niczym woda, może wedrzeć się strach. Pewne okoliczności zamieniają tę wodę w lód i rozsadzają nawet tych, którzy wydawali się twardzi niczym głazy. W trakcie kariery Deryło widział to wielokrotnie. Sprawy zamordowanych dzieci rujnowały psychikę gliniarzy z trzydziestoletnim stażem, śmierć bliskich doprowadziła na skraj szaleństwa zimnego jak stal patologa, kalectwo odbierało chęć życia najwytworniejszych bonwiwantów…
Rysa. Pęknięcie.
Deryło wiedział, że Tamara przeniosła się do Lublina z Krakowa ze względów osobistych. Nigdy przesadnie nie wnikał w ich sedno, a Haler nie podejmowała podrzucanego czasem tematu. Przemykała nad nim zupełnie niepostrzeżenie. Z jednej strony ze względu na jej wyjątkowe CV oraz rekomendacje, a z drugiej na specyfikę charakteru, po komendzie krążyły rozmaite plotki. Miała podpaść dyscyplinarnie, narobić sobie wrogów w ministerstwie, dopuścić w śledztwie niezgodne z prawem metody, wdać się w romans… To wszystko komisarz postrzegał jako bzdury. Tymczasem choroba… W jakiś sposób łączyła mu się z jej osobowością oraz przeprowadzką, ale nie wiedział do końca jak.
Może powinien z nią porozmawiać? Siąść i zmusić do mówienia. Pokazać, że jest gotów jej wysłuchać, choćby miała jakiekolwiek wątpliwości. Przecież wiedział, że Haler zawsze stanie za nim murem, lecz nie miał pojęcia, czy to odczucie jest wzajemne. Oddałby za nią życie, czego zresztą już kiedyś dowiódł, ale ona była warta znacznie więcej. Życie oddałby w imieniu policyjnej przysięgi, obrony wartości, ideałów, lecz Tamara zasługiwała na coś więcej. Na jeszcze bardziej wyjątkowe traktowanie. Przez stres robił się cholernie sentymentalny.
– Cholera… – syknął, gdy Haler nie odebrała po raz szósty czy siódmy.
Uznał, że ma wyciszony telefon, bo jazgot rozbrzmiewającego raz po raz dzwonka rozbudziłby nawet umarlaka.
Może ktoś przekazał jej częściowe wyniki badań i uznała, że nie ma sensu czekać na dalsze? Może nie mogło być już po prostu gorzej?
Zawsze może być gorzej. Wiedział o tym i to hasło stanowiło jedną z sentencji, którymi kierował się w życiu. Zawsze może być gorzej, więc ciesz się z tego, co masz.
Tylko co miał?
Zatrzymał samochód na parkingu przed blokiem Tamary. Pośpiesznie wygramolił się ze środka i ruszył w stronę klatki. Dochodziła dwudziesta trzecia, więc budynek niemal całkowicie tonął w ciemności. Z pewnością nie paliło się żadne światło w mieszkaniu podkomisarz.
Zatrzymał się przed drzwiami i kilkukrotnie nacisnął guzik domofonu.
Nic. Cisza.
Nacisnął go jeszcze trzy czy cztery razy, wzbudzając tym zainteresowanie kobiety wracającej ze spaceru z rudym bokserem. Pies spojrzał na niego rozbawionymi oczami, lecz właścicielka natychmiast ściągnęła smycz. Wielka, masywna sylwetka Deryły i brak kogokolwiek innego w pobliżu najwyraźniej ją przestraszyły. Mimo to kobieta, chowając się za merdającym ogonem psem, otworzyła kluczem zamek i weszła do klatki. Komisarz usłużnie przytrzymał jej drzwi, po czym podążył za nią.
– Dobry wieczór. – Skinął głową i zdobył się na uśmiech.
Aby dłużej nie stresować nieznajomej, minął ją, a następnie wbiegł truchtem na trzecie piętro. Zapukał do drzwi po lewej. Nic.
Sięgnął do dzwonka i nacisnął go trzy razy.
Nadal nic. Choć ze środka wyraźnie słyszał dzwonienie, nie dobiegł go już żaden inny odgłos.
Nacisnął klamkę, lecz drzwi nie ustąpiły.
– Cholera…
Nie miał pojęcia, gdzie mogłaby podziewać się podkomisarz. Była odludkiem, który przebywał albo w pracy, albo w domu. Przynajmniej tak się wydawało Deryle. A może miała przed nim więcej tajemnic?
Co teraz?
Na to pytanie nie miał odpowiedzi. Jednocześnie trapiło go coraz silniejsze złe przeczucie.
5
Deryło wybiegł z bloku, w którym mieszkała Haler, i skierował się ku niewielkiemu parkingowi na jego tyłach. Budynek znajdował się przy jednym z lubelskich wąwozów, do którego prowadził szereg schodów. Parking znajdował się z drugiej strony. Ostatnie kilkanaście metrów komisarz pokonał truchtem.
Wreszcie przystanął po środku wypełnionej autami przestrzeni i się rozejrzał. Gdy wysiadał z citroëna, wielki turystyczny motocykl Tamary nie rzucił mu się w oczy. Teraz również nigdzie go nie widział. Zdenerwowany przeszedł wzdłuż rzędu aut, a nawet wychylił się ku niewielkiej zatoczce za szpalerem drzew. Nic. Ani śladu hondy, która była większa niż niejeden samochód.
W umyśle Deryły rozbrzmiał czerwony alarm. Komisarz zerknął na cyferblat starego tissota i ze zgrozą stwierdził, że dochodziła już północ. Coś było stanowczo nie w porządku. Usiłował pocieszyć się myślą, że gdyby motocykl Tamary stał na parkingu, znaczyłoby to, że coś mogło się jej stać w mieszkaniu. Tymczasem przynajmniej tę ewentualność na razie wykluczył. Nie wiedział tylko, czy stanowiło to powód do zadowolenia.
Wsiadł do citroëna, po czym wybrał numer do komendy. Odezwał się, gdy tylko dyżurny podniósł słuchawkę.
– Deryło. Czy podkomisarz Haler wpisywała się na listę i jest może w biurze?
Policjant odchrząknął, zaskoczony pytaniem komisarza.
– Chwileczkę. Proszę zaczekać.
Rozległo się szuranie, które zastąpił szelest przekładanych kartek. Zapewne dyżurny miał listę schowaną pod komiksami albo świerszczykami. Ewentualnie układał pasjansa. Albo grał w jakąś grę na telefonie.
– Halo? – odezwał się po dobrych kilku sekundach.
– Jestem, czekam, do cholery.
– Nie, nie ma jej, panie komisarzu.
Cholera. Deryle przyszedł do głowy jeszcze jeden pomysł.
– W porządku. A teraz niech pan sprawdzi monitoring parkingu. Czy jest na nim jej motocykl?
– To chwilę potrwa.
– Nie wątpię.
Tym razem ciszę wypełniło mlaskanie oraz wzdychanie dyżurnego. Dźwięki te irytowały komisarza jeszcze bardziej niż muzyczka puszczana w trakcie próby połączenia z bankiem lub operatorem komórkowym, lecz powstrzymał się od komentarza. Oparł głowę o szybę i bębnił palcami lewej dłoni w kierownicę. Wreszcie, zirytowany, zaczął odliczać w myślach od stu w dół. Kilkukrotnie się gubił, odciągany przez pełne niepokoju myśli, lecz za którymś razem, w momencie gdy dotarł do pięćdziesięciu siedmiu, mlaskanie ucichło. Po chwili dyżurny chrząknął i ponownie wyrzucił swoje zmęczone „halo”.
– Jest?
– Nie ma… Ani na górnym, ani na dolnym parkingu. Oba są niemal puste, więc na pewno bym nie przegapił.
Deryło rozłączył się i rzucił komórkę na fotel pasażera.
– Cholera… – zaklął.
Nie miał już kolejnych pomysłów. Mógłby spróbować namierzyć Haler przez nadajniki BTS, ale to stanowiłoby poważne przekroczenie uprawnień. Poza tym musieliby mu w tym pomóc specjaliści, a o tej porze nie miał na kogo liczyć. Mógł również wrócić do domu, uznać, że nie ma sensu się zamartwiać, pokrzepić bourbonem lub dżinem z tonikiem i po prostu poczekać do jutra. Wszystko powinno się wyjaśnić. Pozostawała jedynie niepewność, że będzie inaczej…
Uruchomił silnik, wmawiając sobie, że jak zwykle jest nadgorliwy. Tamara powtarzała mu to wielokrotnie. Nazywała go „tatuśkiem” i śmiała się z jego przesadnej opiekuńczości, jednocześnie nie ukrywając, że sprawia jej ona ogromną przyjemność.
A może pojechała do rodziców? Nigdy o nich nie mówiła, lecz gdy człowiek dowiaduje się o ciężkiej chorobie, potrafi wszystko przewartościować.
Ta myśl, choć niespecjalnie krzepiąca, w jakiś sposób uspokoiła Deryłę. Wydawała mu się sensowna i wpasowywała się w ciąg zdarzeń.
W chwili gdy miał wcisnąć pedał gazu, z siedzenia obok dobiegły tony Gnosienne no. 3 Satiego. Ustawił ten utwór jako dzwonek przed paroma dniami i dopiero po chwili powiązał go z komórką. Haler. To właśnie ona musiała oddzwaniać.
Natychmiast sięgnął po telefon i ze zdziwieniem zauważył, że połączenie wykonano z numeru zastrzeżonego. Do tego właśnie wybiła północ. Na górze ekranu złowieszczo prężyły się cztery zera. Nieco zbity z tropu odebrał.
– Dorwaliśmy ją, komisarzu – oznajmił zimny, prawdopodobnie zmodyfikowany przez jakieś urządzenie głos. – Jeżeli chce pan, by panna Haler wróciła do domu w jednym kawałku, będzie pan musiał coś dla nas zrobić.
6
Deryłę oblał zimny pot. Zacisnął zęby, powstrzymując się od wdania się w utarczkę słowną. Wiedział, że to nie może do niczego zaprowadzić. Jego parszywe przeczucie spełniło się w najgorszy możliwy sposób.
Po chwili głos w słuchawce odezwał się ponownie.
– Po pierwsze, porozmawiamy, gdy wróci pan do swojego mieszkania. Po drugie, proszę być pewnym, że jesteśmy śmiertelnie poważni, i po drodze niczego nie kombinować. Mamy na pana oko.
Głos znów zamilkł, a komisarz nerwowo poruszył się w siedzeniu. Położył lewą dłoń na kierownicy citroëna i starał się zebrać myśli. To był jakiś absurd. Czyste szaleństwo, które musiało mu się śnić. Jednak doskonale wiedział, że to nie jest sen. Nie potrzebował się szczypać ani uderzać po twarzy. Napięcie mięśni, pot oblepiający plecy oraz dłonie, łomot serca – nawet w najgorszych koszmarach nigdy nie pojawiały się w takim natężeniu.
– Zrozumiał pan, panie komisarzu?
Deryło drgnął. Bezgłośnie odchrząknął, starając się upewnić, że gdy się odezwie, jego głos będzie silny i pewny. Żadnego drżenia. Żadnej słabości. Teoretycznie w trakcie szkoleń był przygotowywany na podobną sytuację, ale teorię od praktyki jak zawsze dzieliła przepaść.
– Zrozumiałem – rzucił oschle, niemal opryskliwie.
– Proszę więc się podporządkować i nie robić niczego głupiego. Żadnego kontaktu z policją, żadnych sztuczek.
– Zrozumiałem – powtórzył.
– To dobrze. Cieszę się, że mamy jasność.
– Nie, nie mamy żadnej cholernej jasności, ale zrozumiałem.
Nagle przyszła mu do głowy myśl, że to wszystko musi być żartem. Że chłopaki z komendy weszli w komitywę z Tamarą i właśnie bezczelnie się z niego nabijali. Pewnie cały wydział pękał ze śmiechu. Stary, zgryźliwy Deryło wreszcie dostał za swoje. Odpłacali mu za jego wybuchy złości, tyrady i zmuszanie do pracy ponad ludzkie siły.
Ale… Coś mu nie pasowało. Tamara nigdy nie zgodziłaby się na udział w takim dowcipie i nie pozwoliłaby na naigrywanie się z niego. Tyle że tak naprawdę o niczym nie musiała wiedzieć. Ktoś mógł ją umyślnie zaprosić na drinka albo namówić na wyjazd, na przykład do zakładu medycyny. Pod byle pretekstem.
Jednak dlaczego nie odbierała komórki? Mało prawdopodobne, by zgodziła się ją odłożyć lub nie zważać na połączenia od komisarza. Było to możliwe, lecz…
Te rozważania przerwało sapnięcie, które dobiegło go z telefonu. Po chwili usłyszał głos Tamary – z pewnością niezmodyfikowany i wypowiadający słowa nieudawanym tonem, stanowiącym mieszankę wściekłości oraz strachu.
– Eryku, oni są poważni – wyrzuciła szybko. – Dorwij tych sukinsynów i…
Rozległ się krzyk. Deryło nie miał wątpliwości, że to krzyk Tamary. Zacisnął mocniej palce na telefonie, tak że plastikowa obudowa aż zatrzeszczała. Krzyk się urwał, komisarz usłyszał stłumione plaśnięcie, być może odgłos uderzenia, a potem ktoś inny chwycił słuchawkę.
– Co jej zrobiliście?! – wrzasnął. – Nie ważcie się jej tknąć!
– Spokojnie, panie komisarzu. Tak długo, jak panna Haler będzie grzeczna, nie stanie się jej krzywda. Jednak w momencie, gdy zacznie rozrabiać… – Mężczyzna po drugiej stronie linii westchnął. – Mam tu kogoś, kto zna się na anatomii i wie, jak postępować w takich sytuacjach. Jeśli mu każę, wyciągnie z pańskiej partnerki żyłę po żyle, a potem zawiąże na nich supły. Natnie jej brzuch i wyrwie jelita…
– Dość. Nie musisz mówić nic więcej…
– A więc naprawdę się rozumiemy.
– Tak.
– Teraz niech pan pojedzie prosto do domu, a potem czeka na dalsze polecenia.
Deryło zagryzł usta i wrzucił bieg. W tym samym momencie gdzieś za jego plecami rozległ się trzask. Błyskawicznie się odwrócił i rozumiał, że ktoś siedział z tyłu jego furgonetki. Przed ułamkiem sekundy wyskoczył tylnymi drzwiami, po czym pchnął je i zatrzasnął.
Komisarz chciał się zerwać z miejsca i rzucić w pogoń za intruzem, ale głos dobiegający z telefonu natychmiast go powstrzymał.
– Przez całą naszą rozmowę miał pan lufę przystawioną niemal do głowy. Skoro pan żyje, znaczy to, że był pan posłuszny i nie próbował mnie oszukać. A teraz do domu, panie komisarzu. Właśnie rozpoczęło się dwanaście krótkich godzin, które ma pan na wykonanie zadania.
– Co to za cholerne zadanie?! O czym ty…
– Wszystkiego dowie się pan niebawem. Radzę się śpieszyć, komisarzu, będzie pan miał mnóstwo roboty.
Mężczyzna się rozłączył.
7
Deryło wyskoczył z citroëna na osiedlowy parking. Okolica była kompletnie pusta, a światło latarni z trudem przebijało się przez liście drzew. Od dwóch lat mieszkańcy osiedla walczyli z zarządem, by szpaler dębów został przycięty. Jak na złość, zamiast zająć się nim, wycinano lipy rzucające cień na plac zabaw. Argumentacja była pokrętna i podejrzewano, że działka z nasadzeniami została sprzedana jakiemuś deweloperowi. W sprawę wmieszali się dziennikarze, co jedynie podkręciło atmosferę i spiralę wzajemnych podejrzeń.
Teraz jednak dla komisarza nie liczyły się żadne lokalne sprawy. Żadne place zabaw, latarnie ani nierówne chodniki. Trzasnął drzwiami i, nie zamykając auta kluczykiem, pobiegł w stronę bloku. Tuż przed klatką zerknął na cyferblat tissota. W świetle lampy z czujnikiem ruchu dostrzegł, że minęło już wpół do pierwszej.
Pośpiesznie chwycił klamkę, lecz drzwi były zamknięte.
– Cholera…
Przez chwilę szukał kluczy, wreszcie zniecierpliwiony wpisał kod do domofonu. Klucze do mieszkania znalazł w wewnętrznej kieszeni marynarki, gdy wbiegał na wysokie piętro. Niemal nigdy nie korzystał z wind, a teraz podwójnie nie miał na to ochoty. Po pierwsze, nie cierpiał ścisku, po drugie, wiecznie obawiał się zatrzaśnięcia lub awarii. Tymczasem musiał się śpieszyć.
Dwanaście godzin? O co chodziło temu człowiekowi? Na co miał mieć niby pół doby? Jeżeli to nie był żart, sprawa zakrawała na szaleństwo. Czuł się, jakby trafił do cholernego filmu, w którym nagle pojawiają się wyzwania, z którymi musi się zmierzyć bohater. Jednak on nie miał ani jednej odpowiedzi na pytanie, ani jednego punktu zaczepienia. Musiał gnać naprzód niemal zupełnie na oślep.
Czy naprawdę miał pistolet przytknięty do głowy? Być może. Akurat to nie sprawiało, że czuł się bardziej przestraszony lub zmobilizowany. Bez dwóch zdań ktoś był w jego furgonetce w chwili, gdy rozmawiał przez telefon. To świadczyło o tym, że porywacz Haler działał z kimś w porozumieniu. Komisarz miał przeciw sobie grupę złożoną z co najmniej dwóch osób. Zresztą mężczyzna kilkukrotnie mówił w liczbie mnogiej, dając mu do zrozumienia, że nie jest sam.
Mężczyzna? Głos był wyraźnie zmodyfikowany, a komisarz doskonale wiedział, że są urządzenia modulujące, które pozwalają ukryć płeć mówiącego. Czy tak było w tym przypadku? Nie sądził. Co oni zrobili Haler, że udało się im ją uprowadzić? W jaki sposób ją zastraszyli? Wreszcie, dlaczego krzyknęła? Czy po prostu ją szarpnęli, czy zrobili coś innego, znacznie gorszego?
Słowa o wypruwaniu żył oraz jelit, choć zalatywały kiczem, brzmiały przekonująco. To właśnie głęboka siła przekonywania rozmówcy przyprawiała go o dreszcze. Tamara była jedną z najbliższych dla niego osób i bez wahania oddałby życie, aby nic się jej nie stało. A jeżeli te gnojki zażyczą sobie właśnie jego życia? Może to jacyś dewianci, z którymi zadarł w przeszłości i którzy teraz wpadli na pomysł, aby się zemścić?
Pokonując kolejne schody, zastanawiał się, czy przez ostatnie tygodnie otrzymał informację, by z więzienia zwolniono któregoś z ujętych przez niego zwyrodnialców. Nikt nie przychodził mu do głowy. Jednak przecież nie istniała żadna procedura informowania śledczych o podobnych sytuacjach. Czasem, gdy zachodziły obawy zemsty lub osadzeni ostentacyjnie powtarzali, że dopadną tych, którzy wtrącili ich za kraty, stosowano środki zapobiegawcze. O żadnym z nich komisarz nie został powiadomiony, więc nic takiego raczej nie miało miejsca. „Raczej” w podobnych przypadkach stanowiło słowo klucz.
Oczywiście miał wielu wrogów. To nie było żadną tajemnicą i nie miał co do tego żadnych wątpliwości. W ciągu ostatnich lat doprowadził do aresztowania kilkudziesięciu naprawdę koszmarnych wykolejeńców, co prędzej czy później musiało pociągnąć za sobą konsekwencje. Część z nich miała rodziny, mściwych przyjaciół, współpracowników…
– Szlag…
Deryło zaklął, gdy zdał sobie sprawę, że zamek w drzwiach do jego mieszkania jest otwarty. Po wyjściu musiał ich nie zamknąć, chyba że… Nie chciał kończyć tej myśli.
Wszedł do środka i sięgnął do włącznika światła. W tym samym momencie w progu salonu dostrzegł zarys czegoś, czego tam nie powinno być. A może raczej kogoś? Położył dłoń na włączniku i wstrzymał oddech.
– Dzień dobry, panie komisarzu – dobiegł go głos, jakiego z pewnością nie słyszał nigdy wcześniej. – Może pan zapalić światło.
8
Deryło zmrużył oczy. Nagłe uderzenie światła sprawiło mu fizyczny ból. Wzdrygnął się i starał zebrać myśli. Zamrugał, wpatrując się w zarys sylwetki człowieka stojącego w wejściu do salonu. Powoli, bardzo powoli, jego rysy się wyostrzyły. Wreszcie komisarz dostrzegł około czterdziestoletniego mężczyznę z szeroką twarzą pokrytą bliznami po trądziku. Mimo to w jego rysach było coś szlachetnego, choć zarazem ascetycznie surowego. Jednak uwagę przykuwały przede wszystkim jego szare, niemal grafitowe oczy. Ich uważne spojrzenie było wbite w Deryłę.
– Niech pan robi wszystko, co każę – odezwał się nieznajomy. – Choćby te polecenia wydawały się panu całkowicie irracjonalne.
– Gdzie ona jest? – Deryło ostrożnie zamknął drzwi i zrobił krok w stronę intruza. Ten cofnął się w głąb salonu.
– Żadnych pytań. Jedynie moje polecenia.
– To jakieś pieprzone żarty? Jeśli tylko…
Mężczyzna wszedł komisarzowi w słowo.
– To nie są żarty. Niech pan będzie posłuszny… Proszę.
To ostatnie, dorzucone lekko łamiącym się głosem słowo zwróciło uwagę Deryły. O co w tym wszystkim chodziło? Co tu robił ten mężczyzna i kim był? A przede wszystkim czego od niego chciano?
– Co mam zrobić? Jak się nazywasz?
– Mów mi Clyde.
– Jak ten od Bonnie?
– Hę?
Deryło postąpił o krok w stronę nieznajomego, który zatrzymał się przy stole.
– Pytałem, czy Clyde, jak ten od Bonnie? – dopytał, czując, że nagle zyskuje nad nim przewagę nie tylko fizyczną, ale również psychiczną. Jakby szaleniec zawahał się i w bezpośrednim starciu stracił dotychczasowy animusz.
– Mhm. Tak, może… Nie wiem, co za pieprzona różnica? Niech pan robi, co każę.
Dopiero teraz spostrzegł, że Clyde trzyma w dłoni czarną teczkę z kołowrotkowym notatnikiem. Mężczyzna podniósł ją i wskazał na pierwszą z kartek. Komisarz zmrużył oczy, aby odczytać krótki, napisany wielkimi literami komunikat.
„PODEJDŹ DO OKNA”.
– Co tu, u licha…
Widząc, że nieznajomy zaciska usta, i pamiętając krzyk Haler, posłusznie zrobił kilka kroków w głąb salonu. Okno było otwarte i wpadał przez nie delikatny powiew przeciągu. Komisarz zatrzymał się przy drzwiach balkonowych.
– Co teraz?
Clyde wierzchem dłoni otarł pot z czoła i przełożył kartkę. Na jego dłoni komisarz dostrzegł szeroką srebrną bransoletkę z jakąś plakietką. Mężczyzna nosił również charakterystyczny naszyjnik, nieco przypominający drut kolczasty. Odniesienie do męki Pańskiej? Do cierpiącego Chrystusa? Czy chodziło w tym o jakichś świrów religijnych, którzy chcieli go nawrócić albo zmusić do pokuty? Niby za co miałby pokutować?
Mężczyzna zastukał palcem w kartkę i się wyprostował. Deryło chciał zrobić krok w jego stronę, lecz jednocześnie powiązał treść kolejnego komunikatu z zarysem przedmiotu leżącego na parapecie. Wzdłuż kręgosłupa przebiegł go nieprzyjemny dreszcz.
– Boże… – wyszeptał.
9
„WEŹ KARABIN”.
Komunikat był prosty i jednoznaczny. Deryło z trudem panował nad emocjami. Nogi mu drżały, a po jego plecach, mimo chłodu nocy, spływał pot. Czuł suchość w gardle i łomotanie serca. To wszystko sprawiało, że był coraz bardziej roztrzęsiony. Nie miał już prawie żadnych wątpliwości, że nie stał się ofiarą głupiego żartu. Choć nadzieja zawsze umierała ostatnia, bez wątpienia była matką głupich.
Obrócił się w stronę parapetu i spojrzał na karabin. Nie znał tej broni, ale stanowiła jakąś modyfikację myśliwskiego mausera M03, klasycznego czterotaktu służącego do polowań na grubą zwierzynę. Do sztucera zamontowana była smukła luneta z odsłoniętym pokrętłem balistycznym, zapewne doskonale sprawdzająca się przy łowach na długi dystans.
Deryło zatrzymał się w pół ruchu. Nagle ogarnęły go wątpliwości i chęć buntu. A co, jeśli nie zrobi tego, co mu każą? Czy naprawdę mogliby skrzywdzić Haler? Czuł, że nie powinien nawet tego rozważać, ale z drugiej strony…
Clyde nerwowo zastukał w kartkę papieru.
– Nie zamierzasz już nic powiedzieć? – Deryło obrzucił go pogardliwym wzrokiem. – Ty tchórzu… Biorąc za zakładnika kobietę, pokazujecie, kim jesteście. Zwykłymi śmieciami.
Wiedział, że nie ma przed sobą mózgu operacji. Najpewniej nie był to też ten człowiek, z którym rozmawiał przez telefon. Wówczas nie byłoby potrzeby, aby modyfikował głos.
– Olej swoich kumpli… Wycofaj się…
Twarz mężczyzny nagle stała się niemal papierowo biała, a szeroko rozwarte oczy wyszły z orbit. Clyde pośpiesznie pokręcił głową. Nieustannie stukał przy tym w kartkę papieru.
„WEŹ KARABIN”.
– Okej, w porządku…
Deryło dokonał błyskawicznej kalkulacji. Nie zamierzał ryzykować życia Tamary, ale uznał, że powinien grać na zwłokę. Miał czas. Mógł powoli drążyć temat, starając się przeciągnąć tego szaleńca na swoją stronę. Tylko czy nie byli na podsłuchu reszty bandy?
Utrzymując kontakt wzrokowy z Clydem, posłusznie się cofnął i sięgnął po karabin. Ten był zaskakująco lekki. Musiano wykonać go ze specjalnych materiałów, takich jak…
Deryło nie chciał kończyć tej myśli, a jednak zagnieździła się już w jego głowie. To nie był zwykły sztucer. Trzymał profesjonalny, wojskowy karabin snajperski z precyzyjną lunetą.
Drgnął, gdy intruz z szelestem przerzucił kartkę brulionu. Przeniósł na nią wzrok i powoli odczytał.
„SPÓJRZ NA BLOK NAPRZECIWKO.
SZÓSTE PIĘTRO.
DRUGIE OKNO OD PRAWEJ”.
Odwrócił się do okna i wyjrzał na dwór. Poruszył się tak, by jego cień padał na szybę i przysłaniał odbicie żarówek żyrandola. We wskazanym oknie paliło się światło. Czyżby był tam jego prawdziwy oprawca? A może przetrzymywano tam Haler? Wydawało mu się, że widzi zarys czyjejś sylwetki.
– Co, do diabła…
Usłyszał, że intruz po raz kolejny przekłada kartkę. Odwrócił się do niego i jednocześnie ugięły się pod nim nogi. Niemal nie upadł.
Kolejny komunikat był równie jasny jak poprzednie. Lecz znacznie bardziej przerażający.
„To jakiś koszmar” – pomyślał Deryło po raz kolejny tego wieczoru.
Ciąg dalszy w wersji pełnej