- promocja
- W empik go
Pacjent - ebook
Pacjent - ebook
Bestsellerowa międzynarodowa seria thrillerów!
Nie jestem ani świętym, ani męczennikiem, ani terrorystą, ani szaleńcem, ani mordercą. Określenia, pod którymi wydaje się wam, że mnie znacie, są nietrafne. Jestem ojcem. Oto co się wydarzyło.
W jego rękach leży życie dwóch osób… ale może ocalić tylko jedną.
Znany neurochirurg David Evans staje przed niemożliwym wyborem — jeśli jego kolejny pacjent zejdzie ze stołu operacyjnego żywy, jego córeczka Julia, zginie. Planowany zabieg ma zacząć się za 63 godziny. Człowiekiem, który musi umrzeć, aby jego dziecko mogło żyć, jest nikt inny jak prezydent Stanów Zjednoczonych. Zaczyna się rozpaczliwe odliczanie, a na tykający zegar i każdy ruch doktora spogląda również tajemniczy porywacz Julii, który jest gotów zrobić wszystko, aby osiągnąć swój zabójczy cel.
Pacjent to potężny zastrzyk adrenaliny. Juan Gómez-Jurado z typowym dla siebie kunsztem trzyma czytelnika w napięciu i wciąga go w rozgrywającą się w ciągu 63 szalonych godzin akcję, niedającą chwili na oddech aż do samego finału.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8330-316-1 |
Rozmiar pliku: | 1,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wszystkim wam się wydaje, że mnie znacie. Mylicie się.
Moją twarz widzieliście mnóstwo razy – od czasu gdy w telewizji po raz pierwszy pokazano fotografię z mojego prawa jazdy i zaczęła mnie ścigać policja, aż po chwilę, kiedy ława przysięgłych uznała mnie za winnego, na żywo, wobec setek milionów telewidzów. Cały świat wie, jak się nazywam. Cały świat wyrobił sobie opinię o tym, co zrobiłem. Zarówno słowa potępienia, jak i wyrazy uznania są mi obojętne.
W celi śmierci spędziłem już tysiąc osiemset dwadzieścia trzy dni, jedenaście godzin i dwanaście minut. Cały ten czas, o ile tylko nie spałem, poświęciłem rozmyślaniom nad wydarzeniami, które przywiodły mnie w to miejsce. Drugi raz postąpiłbym jednak tak samo.
Może z wyjątkiem tego, co powiedziałem Kate.
Nie jestem ani świętym, ani męczennikiem, ani terrorystą, ani szaleńcem, ani mordercą. Określenia, pod którymi wydaje się wam, że mnie znacie, są nietrafne.
Jestem ojcem. Oto co się wydarzyło.1
Wszystko zaczęło się od Jamaala Cartera. Jeślibym go nie uratował, sprawy mogłyby się potoczyć zupełnie inaczej.
Kiedy zadźwięczał pager, z wściekłością potarłem oczy. Pisk urządzenia wystraszył mnie i obudziłem się w złym nastroju. A zresztą otoczenie także robiło swoje. W pomieszczeniu wypoczynkowym chirurgów na drugim piętrze unosiła się woń potu, stóp i seksu. Rezydenci zawsze parzyli się częściej i mocniej niż poranna kawa w McDonaldzie. Ani trochę by mnie nie zdziwiło, gdyby w czasie, kiedy spałem, na górnym łóżku figlowała jakaś para.
Mam ciężki sen. Rachel często żartowała, że aby mnie podnieść, należałoby posłużyć się dźwigiem. Prawidłowość ta nie ma jednak zastosowania w wypadku pagera – przeklęte ustrojstwo budzi mnie już drugim piknięciem. To konsekwencja siedmiu lat rezydentury. Jeśli natychmiast nie reagowałeś na przywołanie pagerem, szef rezydentów robił ci z dupy bęben. Gdy zaś nie potrafiłeś znaleźć okienka, aby podczas trzydziestosześciogodzinnego dyżuru na chwilę się położyć, wówczas również było już po tobie. Jako chirurdzy wykształciliśmy więc wybitną umiejętność zasypiania na zawołanie, podobnie jak godną psa Pawłowa reakcję na dźwięk pagera. Od czterech lat jestem lekarzem na etacie i długość moich dyżurów skróciła się o połowę, ale wyuczona zależność nie odpuszcza.
Pomacałem pod poduszką, aż natrafiłem dłonią na urządzenie. Na ledowym ekraniku widniał numer 342, oznaczający piętro neurochirurgii. Z rosnącą irytacją spojrzałem na zegarek. Do końca mojej zmiany brakowało zaledwie dwudziestu trzech minut, poranek był zaś intensywny – wypadek samochodowy, który wydarzył się na Dupont Circle i znalazł finał na stole mojego bloku operacyjnego. Musiałem przez trzy godziny odtwarzać czaszkę attaché kulturalnego brytyjskiej ambasady. Facet był tutaj od niespełna dwóch dni, a już zdążył się na własnej skórze przekonać, że w Waszyngtonie zjeżdża się z ronda w przeciwnym kierunku niż w Londynie.
Pielęgniarki wiedziały, że odpoczywam, skoro więc ktoś mnie wzywał, oznaczało to, że sprawa jest poważna. Zadzwoniłem pod numer 342, ale linia była zajęta, postanowiłem zatem udać się na miejsce i sprawdzić, co się dzieje. Bez zapalania światła obmyłem twarz wodą z umywalki w głębi pomieszczenia. Był to okres, kiedy starałem się w miarę możliwości unikać spoglądania w lustro.
Wyszedłem na korytarz. Była godzina siedemnasta czterdzieści, słońce zachodziło już za korony drzew w Rock Creek Park. Światło wpadało przez ogromne okna i tworzyło na posadzce pomarańczowe prostokąty. Jeszcze rok temu, nawet biegnąc do windy, napawałbym się tak pięknym widokiem. Teraz jednak nie odrywałem wzroku od podłogi. Człowiek, którym się stałem, nie podziwiał już krajobrazów.
W windzie natknąłem się na Jerry’ego Gonzalesa, jednego z pielęgniarzy przypisanych do mojego oddziału, który wiózł nosze. Uśmiechnął się do mnie nieśmiało, odpowiedziałem skinieniem głowy. Jako człowiek słusznych rozmiarów musiał się odsunąć, aby pozwolić mi wejść. Jeśli jest coś, czego heteroseksualni mężczyźni szczerze nie znoszą, to jest to ocieranie się o siebie w windzie. Zwłaszcza w sytuacji, gdy – jak w naszym wypadku – od wielu godzin nie mieli okazji wziąć prysznica.
– Doktorze Evans, dziękuję za tę książkę, którą mi pan pożyczył. Mam ją w szafce w szatni, później panu oddam.
– Nie ma sprawy, Jerry, możesz ją zatrzymać – odparłem, gestem ręki odbierając znaczenie całej sprawie. – Mało teraz czytam.
Zapadła niezręczna cisza. Kiedyś przerzucalibyśmy się żartami i dowcipnymi anegdotami. Kiedyś było kiedyś.
Niemal słyszałem, jak przełyka słowa, które chciał już wypowiedzieć. I dobrze – nie znoszę współczucia.
– Panu się trafił ten gangster? – zapytał w końcu.
– To w tej sprawie mnie wzywają?
– W Barry Farm była strzelanina. W wiadomościach mówią o tym już od jakiegoś czasu – powiedział, wskazując swoje ucho, w którym stale miał słuchawkę. – Siedmiu zabitych i wielu rannych. Porachunki gangów.
– Dlaczego nie wiozą ich do Medstaru?
Jerry wzruszył ramionami i się odsunął, aby umożliwić mi wyjście z windy.
Wysiadłem na czwartym piętrze, gdzie znajdował się oddział neurochirurgii. Szpital Saint Claire jest niewielki, prywatny i horrendalnie drogi. Nie słyszała o nim zapewne nawet większość mieszkańców Waszyngtonu. Mieści się na południowym skraju Rock Creek Park, nieopodal mostu Tafta, i jest prawdziwie snobistyczną lecznicą. Gros pacjentów stanowią mieszkańcy dzielnicy Kalorama, wielu z nich to cudzoziemcy i wyżsi rangą pracownicy placówek dyplomatycznych – osoby bez ubezpieczenia medycznego, za których leczenie olbrzymie rachunki nie bez oporów płacą rządy ich krajów. Szpital nie jest szczególnie dostępny w żadnym znaczeniu tego słowa, jest również mało prawdopodobne, żebyś go zobaczył, będąc w okolicy. Aby dotrzeć do jego siedziby w ogromnym wiktoriańskim budynku z czerwonej cegły i z białymi oknami, musiałbyś udać się tam z rozmysłem.
Kierownictwo szpitala – ku mojej odrazie – nie wierzy także w usługi publiczne, akcjonariuszom zależy bowiem na utrzymywaniu niskich kosztów i wysokich dochodów. Na szczęście jednak, podobnie jak w całych Stanach Zjednoczonych, również szpital Saint Claire ma obowiązek zająć się każdym nagłym przypadkiem, jaki pojawi się w pobliżu. W takich właśnie okolicznościach poznałem Jamaala Cartera.
Znajdował się pośrodku korytarza, przed dyżurką pielęgniarek. Towarzyszyli mu policjant i dwaj ratownicy medyczni w kombinezonach upaćkanych krwią. Na odblaskowych elementach ich służbowego ubioru życiodajny płyn pozostawił złowrogie czarne plamy. Na twarzach ratowników było widać wyraźne poruszenie, rozmawiali między sobą ściszonym głosem. Zważywszy na okropieństwa, z jakimi dzień w dzień przychodzi im się mierzyć, ostatnie zgłoszenie musiało dotyczyć naprawdę grubszej sprawy.
Jedna z rezydentek z izby przyjęć stała obok noszy, z obliczem pasującym do nastroju sytuacji. Musiała być nowa, ponieważ jej nie znałem.
– Jesteś neurochirurgiem? – zapytała, gdy nadszedłem.
– Nie, hydraulikiem, ale pożyczyli mi ten odlotowy fartuch, żebym sobie nie zaplamił ciuchów.
Przez chwilę patrzyła na mnie zdezorientowana, musiałem więc puścić do niej oko, żeby zrozumiała, że żartowałem. Zaśmiała się nerwowo. W kontaktach z młodymi osobami zawsze warto nieco rozluźnić atmosferę. Stażyści przeważnie traktują ich jak psie kupy przyklejone do podeszwy, dlatego najdrobniejszy nawet ludzki gest jest dla nich niczym szklanka wody wręczona na środku pustyni.
Wskazała chłopaka na noszach.
– Mężczyzna, szesnaście lat, poziom przytomności piętnaście w skali Glasgow, rana postrzałowa. Ciśnienie sto na sześćdziesiąt, tętno osiemdziesiąt dziewięć. Jest stabilny, ale pocisk utkwił przy piątym kręgu piersiowym.
Rzuciłem okiem na podany przez rezydentkę wynik tomografii, aby zobaczyć dokładne umiejscowienie kuli. Nie wyglądało to dobrze. Nachyliłem się nad pacjentem. Chłopak leżał twarzą do dołu. Miał hiphopowe spodnie i niebieską kurtkę drużyny koszykarskiej Washington Wizards. Ktoś rozciął mu ją nożyczkami, aby opatrzyć powierzchowną ranę pokrytego tatuażami prawego ramienia. Druga ręka rannego była przykuta kajdankami do noszy.
Kurtce brakowało znacznej części pleców. W miejscu, gdzie powinno się znajdować logo stołecznej drużyny, ktoś wyciął wielki fragment tkaniny, odsłaniając nieznacznie krwawiącą ranę po kuli. Trafili go w kręgosłup między łopatkami. Wskaźniki miał stabilne, jego stan nie zagrażał życiu, ale obrażenia mogły zagrozić układowi nerwowemu.
Chłopak wydał z siebie ciche jęknięcie. Przykucnąłem, żeby spojrzeć mu w twarz. Miał delikatne rysy i był otumaniony środkami uspokajającymi. Dotknąłem jego policzka, starając się zwrócić jego uwagę.
– Jak się nazywasz, kolego?
Aby otrzymać odpowiedź, musiałem powtórzyć pytanie kilka razy.
– Jamaal. Jamaal Carter.
– Posłuchaj, Jamaal. Pomożemy ci, ale musisz ze mną współpracować. Możesz poruszyć palcami stóp?
Zdjąłem mu bardzo drogie najki, które przed strzelaniną były białe, teraz zaś przybrały brudny odcień wina. Palce ani drgnęły. Końcówką długopisu przycisnąłem środek podeszwy stopy.
– Czujesz to?
Przestraszony zaprzeczył ruchem głowy. Jeśli ten chłopak miał skończone szesnaście lat, to ja jestem polskim komiwojażerem. Do gangów trafiały coraz młodsze dzieciaki.
„Dureń, dureń, dureń” – pomyślałem.
– Co tutaj robi ten chłopak?! – krzyknąłem do przełożonej pielęgniarek, która właśnie zakończyła rozmowę telefoniczną i wychodziła z dyżurki, żeby do nas podejść. Nerwowo pocierała dłonie.
– Odesłali nam go z Medstaru. Sami mają mnóstwo roboty. Doktorze…
– Nie o to mi chodzi! Pytam, dlaczego, do diabła, nie jest jeszcze na bloku?! Trzeba mu natychmiast wyciągnąć tę kulę – powiedziałem, popychając nosze.
Stanęła z przodu, blokując mi przejazd. Nawet nie zadałem sobie trudu, żeby spróbować ją odsunąć. Nie ma sensu siłować się z szefową pielęgniarek, zwłaszcza gdy waży jakieś trzydzieści kilogramów więcej niż ja. Kiedy stoi za ladą dyżurki, wygląda, jakby się w nią ubrała.
– Przepraszam, doktorze Evans, że pana wzywałam. Rozmawiałam właśnie z szefową oddziału. Nie wyraża zgody na operację.
– Margo, o czym ty mówisz? Doktor Wong jest przecież na kongresie w Alabamie!
– Po tym, jak wywołałam pana pagerem, zadzwoniła, żeby zapytać, czy są jakieś nowiny. – Spojrzała na mnie jakby przepraszająco i pokręciła głową. – Kiedy dowiedziała się o tym bandy... o tym chłopcu, poleciła, żeby go ustabilizować, jak tego wymaga prawo. Teraz czekamy, aż jakaś publiczna placówka zgodzi się go przyjąć, i oddamy jej pacjenta.
Wziąłem głęboki wdech i zacisnąłem zęby. Szefowej oddziału bardzo łatwo było wydawać dyspozycje z apartamentu pięciogwiazdkowego hotelu. Tymczasem jednak w realnym świecie mieliśmy chłopaka, który miał być odesłany do jakiegoś przeciążonego ośrodka, gdzie przy dużym szczęściu zająłby się nim wyczerpany rezydent, który miałby podjąć się operacji wysokiego ryzyka z niewielką szansą powodzenia. Jeśli wyrzuciliby tego chłopca z Saint Claire, najprawdopodobniej już nigdy nie stanąłby na nogach.
– W porządku, Margo. Sam zadzwonię do doktor Wong – oznajmiłem, wyciągając komórkę. – Macie mi coś do powiedzenia? – zapytałem ratowników, czekając na połączenie.
– Kula odbiła się rykoszetem od ściany, zanim go trafiła, dlatego nie zginął – odpowiedział jeden z nich, kręcąc głową. – Gdyby go trafiła kilka centymetrów bardziej w prawo, byłoby to ledwie draśnięcie, ale...
„Jego pech jest teraz naszym pechem”.
Uniosłem palec i odsunąłem się od ratowników. Po drugiej stronie linii szefowa właśnie odebrała telefon.
– Evans, nawet nie próbuj!
– Jak tam koktajle, szefowo?
– Nie będziesz go operował.
– Stephanie, to po prostu dzieciak, który potrzebuje pomocy.
– Pomocy, która kosztuje dziewięćdziesiąt tysięcy dolarów, czego nikt nam nie zwróci.
– Szefowo...
– Evans, i tak już podwoiliśmy nasz tegoroczny budżet pro bono. A mamy dopiero październik. Przykro mi, ale odpowiedź brzmi „nie”.
– Czeka go paraliż. – Tylko tyle byłem w stanie powiedzieć. Jakby sama tego nie wiedziała.
– Mógł o tym pomyśleć, zanim wstąpił do gangu.
Proszę zbyt surowo nie oceniać ordynator Wong za jej słowa. Owszem, to pozbawiona serca suka, ale jednocześnie chirurg, jakich mało. Do jej obowiązków należało dbanie o interesy szpitala – i to właśnie robiła. Jeśli zaś chodzi o uprzedzenia wobec członków gangu... My, lekarze, tacy już jesteśmy.
Racjonalizujemy.
Podejmujemy trudne decyzje na podstawie dostępnych informacji i zasobów. Mamy tylko jedną nerkę? Damy ją młodszemu pacjentowi, nawet jeśli na liście oczekujących jest kilka osób przed nim. Mimo tych ogromnych napisów z ostrzeżeniami palisz dwie paczki papierosów dziennie? Nie spodziewaj się, że uronimy łzę, gdy przyjdziesz do nas z rakiem płuc. Pijesz jak szewc? Kiedy pokażesz nam swoją marskość wątroby, najprawdopodobniej zaczniemy przerzucać się dowcipami o pasztecie. Rzecz jasna, za twoimi plecami.
Czy sam również taki jestem?
Dobre pytanie. Odpowiedź nie jest prosta. Nie jestem potworem – jestem istotą ludzką, taką jak ty. Tak dużo czasu spędzam jednak, patrząc na przypadkowe cierpienie poczciwych ludzi, że kiedy trafię na kogoś „z uzasadnieniem”, przyjmuję, że sam jest sobie winien. To pierwotny instynkt samozachowawczy ludzkiego mózgu. Pracuję tak, jak mogę, starając się nie traktować poszczególnych przypadków osobiście. Świętoszki i wyznawcy poprawności politycznej powiedzą, że to nieludzkie, ale wierzcie mi, dzięki temu jesteśmy w stanie zapewnić możliwie najlepszą opiekę.
Niemniej czasem się zdarza, że przypadkowy pacjent ma w sobie coś szczególnego. Zjawia się z silnym zapachem wody kolońskiej, który przywołuje na myśl twojego ojczyma, wykonuje jakiś gest, mówi z określonym akcentem. Czy – jak w wypadku Jamaala – ma w oczach strach.
Wówczas wszystkie te przeszkody, które z taką determinacją uznawałeś za niezniszczalne, stają się przepuszczalną bibułką. I robisz coś, czego nie powinieneś robić: angażujesz się.
– Proszę cię, Stephanie... Jak mogę cię przekonać?
– Nijak. Odczekasz jedenaście minut, aż twoja zmiana dobiegnie końca, później zaś pójdziesz do domu. I wtedy ktoś inny będzie się martwił.
W jej głosie było coś, jakiś dziwny ton, którego nie mogłem należycie odczytać. Starając się zrozumieć jego znaczenie, ucisnąłem mocno podstawę swojego nosa.
„Jedenaście minut”.
Nagle pojąłem, co szefowa chciała mi przez to powiedzieć. Przez następnych jedenaście minut odpowiedzialność prawna za losy chłopaka spoczywała na mnie jako najwyższym rangą dyżurnym chirurgu. Wyłącznie na mnie.
– Doktor Wong, muszę kończyć. Stan pacjenta uległ pogorszeniu. Boję się o jego życie. Będę operować, aby usunąć kulę.
– Przykro mi to słyszeć, Evans – powiedziała spiętym głosem na pożegnanie.
Rzuciłem kilka lakonicznych dyspozycji i ratownicy się rozstąpili. Pielęgniarki zawiozły pacjenta na blok operacyjny. Musiałem znaleźć anestezjologa, ale z tym nie powinno być problemu – żaden anestezjolog w tym szpitalu nie byłby w stanie mi niczego odmówić.
Nie po tym, co stało się z Rachel.
Zanim umyłem ręce do operacji, wykonałem ostatni telefon.
– Swietłana, mam w szpitalu nagły przypadek. Nie wrócę na czas na kolację.
– W porządku, doktorze Evans – odpowiedziała mechanicznym słowiańskim tonem. – Położę pańską córkę spać. Chce pan, żebym jej o tym powiedziała?
Obiecałem Julii, że przeczytam jej tego wieczoru bajkę na dobranoc. Tyle razy złamałem już tę obietnicę, że byłoby mi wstyd nie powiedzieć jej tego osobiście.
– Nie, podaj mi ją – westchnąłem.
Usłyszałem, jak Swietłana woła dziewczynkę, starając się przekrzyczeć hałas telewizora.
– Cześć, tatusiu! Kiedy wrócisz? Tęsknię za tobą! Na kolację jest kurczak!
– Cześć, księżniczko. Nie mogę wyjść, mam tutaj chłopca, który ma problem, i tylko tato może mu pomóc, wiesz?
– Okej.
Cisza, która następnie zapadła, była tak ciężka od poczucia winy, jak tylko może to sprawić siedmioletnia dziewczynka. Była to cisza zimna, lepka i nieprzyjemna.
– Co oglądasz? – zapytałem, usiłując ją ożywić.
– SpongeBoba. O tym, jak Plankton mówi, że już nie chce ukraść przepisu na kraboburgery, i otwiera sklep z upominkami.
– A pan Krab namawia go i namawia, żeby spróbował go ukraść jeszcze raz. Uwielbiam ten odcinek.
– Mama też go lubiła.
Odpowiedź zajęła mi kilka sekund. Miałem w gardle gulę i nie chciałem, żeby Julia to usłyszała.
– Jak tylko wrócę, przyjdę cię otulić. Ale teraz musisz być grzeczna, dla dobra drużyny.
Julia westchnęła, jasno dając do zrozumienia, że tyle jej nie zadowoli.
– Dasz mi buziaka na dobranoc? Nawet jeśli będę spała?
– Obiecuję. – Przywołałem nasz okrzyk bojowy, który wymyśliła Rachel. – Drużyno Evansów?
– Naprzód! – odpowiedziała bez nadmiernego entuzjazmu.
– Kocham cię, Julio – zdążyłem jeszcze powiedzieć przed wejściem na blok operacyjny.
Rozłączyła się bez słowa.
Była dwudziesta trzecia trzydzieści, ja zaś wlokłem się przez parking, wyczerpany po długiej operacji, kiedy ponownie odezwał się telefon. Dzwoniła szefowa.
– Jak poszło?
Przeciągała samogłoski, z miejsca więc zdałem sobie sprawę, że rachunek za hotelowy minibarek okaże się niemały. Zapewne nie zostanie wciągnięty w koszty szpitala, doktor Wong uiści go bowiem w gotówce. Wszyscy chirurdzy piją. W miarę jak przybywa lat, pijemy coraz więcej. Pomaga to zasnąć i uspokoić drżenie rąk, kiedy się starzejesz. Nigdy jednak, przenigdy nie przyznajemy się do tego publicznie. Chyba że – jak w mojej obecnej sytuacji – nie mamy nic do stracenia.
– Pewien przestępca ponownie zacznie grasować po ulicach Anacostii za trzy do pięciu lat. Albo może trochę wcześniej, gdy wyjdzie za dobre sprawowanie – odparłem, szukając w kieszeni kluczyków od samochodu.
– Będę musiała poinformować radę. Już były skargi na twoje swobodne podejście do dostępnych środków, Evans. Mam nadzieję, że twój późniejszy raport uzasadni decyzję o operacji.
Bez względu na ogromne zmęczenie doskonale pojąłem znaczenie tego zdania.
– Nie martw się, szefowo. Raport będzie bez zarzutu – odpowiedziałem słowami wprost ociekającymi cynizmem. – To będzie arcydzieło literatury medycznej. Ani myślę dawać im okazji do tego, żeby mnie zwolnili.
Stephanie się zaśmiała.
– Jeśli operacja w piątek pójdzie dobrze, będziesz nietykalny. Już na zawsze. Będziesz mógł być ordynatorem dowolnego szpitala w kraju – oświadczyła z zazdrością.
Doceniłem, że nie wspomniała o przeciwnej ewentualności. Której rezultat również byłby definitywny.
– Nie przesadzaj. Sukces będzie należał do całego oddziału neurochirurgii.
Ponownie się zaśmiała, nieco zbyt żywiołowo. Była oficjalnie pijana.
– Evans, ja mam dwóch byłych mężów, którzy kłamali lepiej niż ty. A teraz idź do domu i odpocznij. Jutro masz spotkanie z Pacjentem – powiedziała, wyraźnie podkreślając wielką literę.
– Spokojnie, szefowo. Poradzę sobie.
– Evans, ile ty masz lat? Trzydzieści sześć?
– Trzydzieści osiem.
– W takim tempie, chłopcze, nie dociągniesz do czterdziestki.
Rozłączyłem się i przekręciłem kluczyk w stacyjce. Znajomy pomruk silnika lexusa rozbrzmiał pod maską i po raz pierwszy tego dnia się uśmiechnąłem. Tak naprawdę to po raz pierwszy od wielu dni. Zanim tydzień dobiegnie końca, los wreszcie się zacznie do nas uśmiechać, co nie zdarzyło się od czasu śmierci Rachel. Czeka mnie lepsza praca, lepsze życie. Czas, żeby być z Julią.
„Nietykalny. Ładnie brzmi”.
Niecałą godzinę później wiedziałem już, jak bardzo się pomyliłem.2
Kiedy otworzyłem drzwi, powitała mnie niepokojąca cisza.
Zbliżała się północ, nie była to jednak cisza, z jaką zwykło się mieć do czynienia o tej porze w dzielnicach mieszkalnych. Mieszkamy przy Dale Drive w Silver Spring – niemal przy obwodnicy Beltway, choć po jej wewnętrznej stronie – w budynku z lat trzydziestych o ścianach licowanych szarym kamieniem. Być może widzieliście go z zewnątrz na fotografiach w „National Enquirer” lub na którymś z tych odrażających, goniących za sensacją blogów. Jeden z takich blogów zdobył nawet zdjęcia domu ze strony internetowej agencji nieruchomości, od której kupiliśmy go z Rachel. Była wtedy w ciąży z Julią. Akurat malowała na ścianie pokoju dziecięcego ogromnego uśmiechniętego misia, kiedy odeszły jej wody. Popędziliśmy do szpitala z wielkim strachem i równie wielką radością.
Mimo wysokiej ceny nasze pensje pozwoliły łatwo nabyć dom tuż przed pęknięciem bańki na rynku nieruchomości. Kiedy jednak Rachel odeszła, jego utrzymanie zaczęło się robić coraz trudniejsze. Rachel miała polisę na życie, której beneficjentką była Julia, ale, rzecz jasna, firma nie wypłaciła złamanego centa. Otrzymaliśmy tylko utrzymany w nader formalnym tonie list, który podkreślał „dobrowolność” decyzji Rachel i w którym przytoczono w całości treść siódmego ustępu trzynastego punktu umowy ubezpieczeniowej. Do dziś pamiętam mdłości, jakie mnie ogarnęły, gdy zmiąłem to przeklęte papierzysko w kulkę i wyrzuciłem do kosza. Pewnego dnia w domu zjawił się adwokat, który przeczytał o naszej sytuacji w gazecie i oznajmił, że możemy pozwać ubezpieczyciela, ale kazałem mu spadać. Bez względu na to, jak bardzo doskwierał nam brak pieniędzy, byłoby to coś obrzydliwego.
Nie chodziło tylko o hipotekę – była przecież jeszcze Julia. Godziny pracy neurochirurga, który musi brać dodatkowe dyżury, żeby mieć z czego opłacić rachunki, nie są raczej przewidywalne. Musiałem zatrudnić pomoc domową. Najpierw była to kobieta z Brazylii, która przed miesiącem jak gdyby nigdy nic rozpłynęła się w powietrzu. Następne dni stanowiły logistyczny koszmar, biedna Julia musiała zaś spędzić wiele wieczorów w dyżurce pielęgniarek, kolorując czarno-białe schematy ze starych podręczników do anatomii, jakie znalazła w moim gabinecie. Bardzo ładnie wychodziły jej nerki, które przypominały garbatego i sympatycznego Pana Ziemniaka.
Mimo szalejącego ponoć bezrobocia moje ogłoszenia na portalach Craiglist i DC Nanny nie zaowocowały choćby jedną odpowiedzią przesłaną na podany adres poczty elektronicznej. Kilka tygodni temu odebrałem jednak zgłoszenie Swietłany i poczułem się tak, jak gdybyśmy wygrali na loterii. Nie tylko wspaniale opiekowała się Julią, lecz także nieziemsko gotowała. Do wszystkich potraw dodawała ogromne ilości gęsiego tłuszczu, jak to zwykło się czynić w jej rodzinnym Belgradzie, przez co przytyłem kilka kilogramów. Zawsze gdy wracałem do domu, niezależnie od pory dnia lub nocy, na stole czekał na mnie talerz z gorącym posiłkiem.
Ale nie tej nocy.
Tej nocy czekała na mnie tylko cisza.
Zostawiłem teczkę na jednym z krzeseł w kuchni, aby zaś zaspokoić głód, wziąłem jabłko z kosza z owocami. Kiedy się w nie wgryzałem, spostrzegłem, że na stole leżała książeczka z Dorą Małą Podróżniczką, otwarta na wpół pokolorowanym rysunku Butka. Zdziwiło mnie, że Julia poszła spać, nie kończąc kolorowanki. Zawsze się upierała, żeby kończyć rysunki przed snem, częściowo po to, żeby odwlec położenie się do łóżka, częściowo zaś dlatego, że zostawianie niedokończonych spraw nie leżało w jej naturze. Być może była jeszcze obrażona za to, że nie wróciłem na czas na kolację?
Zamknąłem książeczkę. Chyba zbyt gwałtownie, ponieważ czerwona kredka przetoczyła się po okładce i spadła na podłogę. Przykucnąłem, żeby ją podnieść, i natychmiast poczułem ból w opuszkach palców. Błyskawicznie cofnąłem dłoń i zauważyłem, że czymś się skaleczyłem – po palcu wskazującym spływało kilka kropli krwi.
Klnąc pod nosem, podniosłem się, podszedłem do zlewu i na dłuższą chwilę włożyłem palec pod kran. Trudno jest wytłumaczyć komuś, kto nie poświęcił połowy życia medycynie, co wobec swoich rąk czuje neurochirurg, ale określeniami najbliższymi prawdzie byłyby „szacunek” i „cześć”.
Troszczę się o swoje ręce z niemal chorobliwą dbałością i kiedy tylko przydarzy mi się jakiś drobny domowy wypadek, ogarnia mnie paniczny strach, trwający do czasu, aż ocenię skalę uszkodzeń. Kojarzycie ten miniatak serca, kiedy szef albo żona oznajmiają „musimy porozmawiać”? Chodzi właśnie o coś podobnego.
Dlatego w kuchennej szafce trzymam płyn dezynfekujący, gaziki i bandaże. Podobnie we wszystkich łazienkach. A także w garażu i w samochodowym schowku na rękawiczki. Przezorny zawsze ubezpieczony.
Kiedy przemyłem skaleczenie ilością płynu wystarczającą do zdezynfekowania kontenera na śmieci, ponownie schyliłem się pod stół. Tym razem odsunąłem krzesło i spojrzałem na podłogę przed włożeniem ręki. Między nogą stołu a ścianą tkwił zaklinowany kawałek ceramiki. Ostrożnie go podniosłem – był to odłamek kubka z Dorą Młodą Podróżniczką. Młodej obieżyświatce brakowało głowy, zza krzaków zaś spoglądał na nią ze złowieszczym uśmiechem zły lisek Rabuś.
Kubek ten kupiła Julii Rachel. Był jej ulubionym.
„Mam nadzieję, że nie widziała, jak się rozbił. Biedactwo wypłakałoby oczy” – pomyślałem.
Wyrzuciłem odłamek do śmieci i natychmiast wszedłem na piętro. Chciałem jak najszybciej dać Julii buziaka, nawet jeśli musiałbym ją w tym celu obudzić. Ten zwykły kubek znaleźliśmy kiedyś przypadkiem w Home Depot, rzadko więc wracałem do niego myślami. Ale gdy znienacka ujrzałem go w kawałkach, niecałe dwa tygodnie od pierwszej rocznicy śmierci Rachel, obudził we mnie falę wspomnień o tamtym dniu.
Była sobota i oboje mieliśmy w szpitalu dzień wolny. Całą trójką wybraliśmy się na poszukiwania kanapy, ustaliliśmy jednak, że o jej wyborze zadecyduje nasza córka. Sama zainteresowana skakała po wszystkich meblach w sklepie, aż doszła do wniosku, że żaden model nie jest dość miękki ani nie ma wystarczającej liczby słoni na obiciu. Wyszliśmy stamtąd jedynie z tym właśnie kubkiem i ogromnymi brązowymi wąsami, jakie pozostały Julii po wypiciu czekolady. Nie zgodziła się ich zetrzeć i całą drogę do domu robiła nam w lusterku samochodu wąsate miny.
Ogarnęło mnie potworne uczucie straty.
W tym momencie poczułem potrzebę przytulenia się do kogoś, tak samo jak musiała tego potrzebować Julia, kiedy rozbił się jej ulubiony kubek. Otworzyłem drzwi pokoju dziecięcego, który – ku mojemu zdziwieniu – był pogrążony w ciemnościach. Julia zawsze spała przy włączonej lampce nocnej. Po omacku znalazłem włącznik i spokojna, delikatna, różowa poświata odegnała mrok w kąty pokoju.
Łóżko było puste.
Było to coś bardzo dziwnego. Być może Julia miała zły sen i poprosiła Swietłanę, żeby pozwoliła jej spać ze sobą, ale jeśli tak w istocie było, niania mogła przynajmniej zostawić jakąś informację.
„I dlaczego, u licha, łóżko jest posłane? Czyżby nawet nie próbowała jej położyć?”
Ubolewając nad wykazanym przez Swietłanę zaskakującym brakiem odpowiedzialności, wróciłem na parter. Niania zajmowała pokój po drugiej stronie kuchni – przestronne pomieszczenie z niewielkim salonem, wychodzące na podwórko na tyłach domu.
Delikatnie zapukałem, ale nie było odpowiedzi. Ostrożnie otworzyłem drzwi. Pokój był pusty.
Nie mam jednak na myśli tego, że nikogo w nim nie było – z pokoju zniknęło wszystko, co mogłoby sugerować, że jeszcze do niedawna był przez kogoś zamieszkany. Poznikały prześcieradła, poszewka od poduszki, dywany i ręczniki. Żadnych kosmetyków, żadnych ubrań w szafach. Ze wszystkich powierzchni unosił się silny zapach wybielacza.
Poczucie pustki w żołądku, które ogarnęło mnie w chwili wejścia do domu, przybrało na sile, jak wtedy, kiedy dojeżdżasz na szczyt kolejki górskiej i wiesz, że za moment nastąpi spadek.
– Julia! – zawołałem. – Julia, kochanie!
Przeszedłem przez dom, zapalając wszystkie światła i nawołując córkę. Zaciskałem zęby z taką siłą, że po kilku minutach bolały mnie dziąsła. Krew huczała mi w skroniach z prędkością widelca ubijającego w misce białka. Byłem świadom każdego zaczerpniętego oddechu.
Zatrzymaj się, pomyślałem, choć głos, który rozbrzmiewał w mojej głowie, należał do doktora Colberta: człowieka, który nauczył mnie, jak się trzyma skalpel. Zachowaj zimną krew. Podchodź do problemów jeden po drugim. Określ swój plan działania.
Trzeba namierzyć Swietłanę.
Zadzwonię do niej na komórkę.
Jej numer miałem zapisany w ulubionych. Zadzwoniłem, przełączyło mnie jednak od razu na pocztę głosową.
Gdzie mogą być o tej porze?
Przechodząc nieprzytomnie z jednego końca pokoju do drugiego, sporządziłem w myślach listę miejsc, w które mogły się udać. Swietłana jeździła po sprawunki toyotą prius, która niegdyś należała do Rachel, ale samochód stał w garażu z zimnym silnikiem. To w znacznym stopniu ograniczało możliwe cele podróży. Być może poszły do któregoś z sąsiadów, ale dlaczego nie zostawiły karteczki z informacją? Najważniejsza była jednak inna kwestia – dlaczego z pokoju niani zniknęły wszystkie jej rzeczy?
Nie pozostało mi nic innego, jak zawiadomić policję. Policję, FBI, Gwardię Narodową, a nawet pierdolonych Avengersów. Moja córeczka miała się znaleźć – i to natychmiast.
Zadzwoniłem pod 911.
Zajęte.
Zajęte? Jak, u diabła, linia alarmowa może być zajęta?
Stanąłem na chwilę, starając się uspokoić. Nie wiedziałem nawet, co miałbym im właściwie powiedzieć. Co radzili w ulotkach rozdawanych w centrach handlowych i na zebraniach rodzicielskich? Żeby pamiętać, co dziecko miało na sobie. W co mogła być ubrana Julia?
W jej pokoju, jak mi się wydawało, niczego nie brakowało, nawet butów. Wszystko było czyste i uporządkowane. Za bardzo nawet. Żółtej piżamy z podobizną SpongeBoba, którą miała na sobie poprzedniej nocy, nie było pod poduszką ani w koszu na brudne ubrania. Zwykle przed wrzuceniem do prania nosiła ją dwa albo trzy dni. I zawsze przebierała się w piżamę przed kolacją.
Czyli co? Swietłana zabrała swoje rzeczy, przetarła pokój wybielaczem i wyszła z Julią ubraną tylko w piżamę? Aby pomieścić rzeczy osobiste, potrzebowałaby jednak co najmniej kilku pudeł. Sama nie zdołałaby zabrać wszystkiego.
Ktoś musiał po nią przyjechać. I po Julię. Ktoś, kto wykorzystał dodatkowe godziny, które spędziłem na bloku operacyjnym, usuwając kulę z kręgosłupa Jamaala Cartera.
„To moja wina. Jasna cholera, powinienem być tutaj, w domu, i chronić moją córkę!”
Ponownie zadzwoniłem pod 911.
Znowu zajęte.
Odsunąłem telefon od ucha i przyjrzałem mu się ze zdumieniem. Było to coś niemożliwego, ale nie zastanawiałem się nad tym zbyt długo, nagle bowiem przyszła mi do głowy pewna myśl.
Jeśli jednak ktoś je uprowadził siłą, dlaczego – nie licząc rozbitego kubka – nie ma śladów walki?
Myśl ta sprawiła, że zaschło mi w gardle. Swietłana musiała być w to zamieszana! Możliwe, że uprowadziła Julię dla okupu. Chryste Panie, a ja tej dziewczynie zaufałem! Przygarnąłem ją pod swój dach.
Skoncentruj się. Przypomnij sobie wszystko, co o niej wiesz.
Pochodziła z Belgradu. Miała dwadzieścia cztery lata. Studiowała filologię angielską i pragnęła zdobyć w Stanach Zjednoczonych doktorat. Miała list polecający od swoich profesorów z Uniwersytetu w Nowym Belgradzie. Zmieniła kierunek studiów i potrzebowała funduszy, aby utrzymać się w horrendalnie drogim Waszyngtonie.
Była niska i szczupła, wyglądała na delikatną. Sprawiała wrażenie przytomnej, choć miała w sobie pewien smutek. Z miejsca zaprzyjaźniła się z Julią, dziewczynka zaś szybko ją zaakceptowała. Wyglądało, że doskonale się rozumieją. Swietłana przecież także straciła matkę w podobnym wieku, w jakim była Julia, kiedy odeszła Rachel. Zdarzyło się to podczas wojny w Bośni, ale o tym małej nie wspominała. Mnie powiedziała przy okazji rozmowy wstępnej.
Dała mi numer telefonu swojego promotora z Georgetown. Był to człowiek o przyjemnym głosie, który zapewnił mnie, że Swietłana to studentka godna zaufania.
Wszystko wydawało się więc w porządku, ja zaś rozpaczliwie potrzebowałem pomocy, dlatego ją zatrudniłem. Nie miała nawet telefonu komórkowego, musiała go sobie kupić, żeby był z nią jakiś kontakt. Nie dzwoniła do ojczyzny, nie miała przyjaciół w Waszyngtonie. Nawet dni wolne spędzała zamknięta w pokoju, skupiając się na nauce. Nigdy nie widziałem, żeby z kimś rozmawiała, tylko...
Tylko w ubiegłym tygodniu.
W mojej głowie zaczęła nabierać kształtu pewna szalona myśl, od której nagle wezbrał we mnie gniew. Wziąłem kluczyki od samochodu.
Zanim zdecydowałbym się ponownie zadzwonić na policję, musiałem coś sprawdzić.4
Nie pamiętam, jak tamtej nocy wróciłem do domu.
Wiem, że byłem w stanie zupełnej dezorientacji, jakiej nie doświadczyłem nigdy wcześniej, i nie sądzę, żebym miał doświadczyć w przyszłości. Niepokój i niepewność zawładnęły mną bez reszty, prowadziłem więc samochód niemal automatycznie, zagubiony we własnych rozmyślaniach. W miejsce pytań, które stawiałem sobie, jadąc do Fredericksburga, pojawiły się nowe, bardziej niepokojące. Straszliwe myśli – co jedna, to okropniejsza – dotyczące tego, w czyich rękach mogła znajdować się Julia, napływały mi do głowy nieprzerwanym i oszałamiającym strumieniem.
„Oby nic jej nie było. Proszę, proszę!” – powtarzałem bezgłośnie, starając się odegnać męczące wyobrażenia.
Zastanawiam się, do kogo wtedy zanosiłem swoje błagania. Podejrzewam, że do Boga, w którego nie wierzę i którego tyle już razy prosiłem o pomoc. W więzieniu, dwoje drzwi dalej od pomieszczenia, gdzie piszę te słowa, siedzi pewien więzień, który mawia, że w celach śmierci nie ma ateistów.
Łatwo zrozumieć dlaczego.
Kiedy dotarłem do Dale Drive, nawet nie kłopotałem się wprowadzaniem samochodu do garażu. Zostawiłem lexusa na podjeździe, otwartego i z kluczykami w stacyjce. Pospiesznie wysiadłem i jak błyskawica wpadłem do domu. Zdezorientowany przystanąłem w korytarzu, nie mogąc – bardziej wskutek napięcia nerwowego niż przez sprint od samochodu – złapać oddechu i brudząc dywan błotem, gdy nadeszła kolejna wiadomość.
ZEJDŹ DO PIWNICY
Drzwi prowadzące do piwnicy znajdowały się między korytarzem a kuchnią – pokryte taką samą tapetą, jak ściany, były niemal niewidoczne. Musiałem mocno pociągnąć, ponieważ zawsze trochę się zacinały.
Bardzo powoli zszedłem po schodach. Stopnie skrzypiały pod ciężarem mojego ciała. Było to bardzo stare drewno, prawdopodobnie jeszcze z czasów budowy domu. Nigdy nie mieliśmy czasu ani pieniędzy, żeby je wymienić, i tak zresztą rzadko z nich korzystaliśmy. W połowie schodów coś uderzyło mnie w twarz. Łańcuszek od żarówki. Pociągnąłem za niego, żółtawe światło sprawiło zaś, że dotychczasowy mur ciemności zastąpiły długie cienie i mroczne zakamarki.
Zszedłem niżej, poniewczasie zdając sobie sprawę, że kilka godzin wcześniej, kiedy szukałem Julii, jedynie otworzyłem drzwi od piwnicy, zawołałem córkę po imieniu, a następnie je zamknąłem, nie zajrzawszy na dół. Po plecach przebiegły mi ciarki. Być może popełniłem fatalny błąd.
Kiedy dotarłem do końca schodów, żarówka kilkakrotnie zamigotała, po czym zgasła, pozostawiając mnie w zupełnych ciemnościach. Na półce w głębi pomieszczenia znajdowało się co prawda pudełko z żarówkami, piwnica była jednak dość duża i po omacku nie zdołałbym przez nią przejść, nie łamiąc sobie nóg. Wyjąłem telefon i uruchomiłem aplikację, która pozwalała użyć lampy błyskowej aparatu jako małej latarki.
– Julia?! – zawołałem, starając się uspokoić. Nie wiedziałem, co znajdę w głębi piwnicy, ale byłem bardzo wystraszony. I to nie tylko ze względu na Julię, lecz także dlatego, że panicznie boję się ciemności. Wąski strumień światła telefonicznej latarki tylko pozornie zmniejszał ten lęk.
Podszedłem do metalowej szafki, w której trzymaliśmy drobne części elektryczne i inne rzadko używane przedmioty. Po drodze natknąłem się jednak na przeszkodę. Na podłodze leżał rower Rachel. Zdumiało mnie to, ponieważ od ponad roku nikt z niego nie korzystał, powinien więc wisieć na ścianie. Za rowerem stały pudła, dlatego nie mogłem go przeskoczyć. Musiałem obejść przeszkodę, przechodząc tym samym obok kotła.
To, co zobaczyłem, sprawiło, że zamarłem.
To była ona.
Nigdy nie bałem się ani widoku krwi, ani śmierci. Powiedziałbym nawet, że wykształciłem w sobie pewne zainteresowanie tymi zjawiskami, które inni uznaliby zapewne za niezdrową fascynację. Najdobitniejsze wspomnienie związane z tym zainteresowaniem pochodzi z czasu, kiedy miałem jedenaście lat. Było lato 1989 roku, akurat na ekrany wszedł nowy film z Batmanem i dzieci z sąsiedztwa biegały po ulicy w maskach i koszulkach z nietoperzami, przekonane, że bycie superbohaterem sierotą stojącym na straży sprawiedliwości jest czymś megaodjazdowym. Sam mógłbym im co nieco powiedzieć na temat bycia sierotą, byłem jednak zbyt mocno zajęty własnymi sprawami.
Niestety, doktor Roger Evans, czyli mój przybrany ojciec, miał ugruntowane przekonanie dotyczące spędzania czasu z innymi dziećmi i akurat tego popołudnia wyszedł na podwórko, aby się tym ze mną podzielić.
– Davidzie, może byś tak wyszedł się pobawić...
Zdumiony przerwał w pół zdania.
Siedziałem w kucki, przede mną zaś leżał jeden z kotów pani Palandri, która mieszkała na końcu naszej ulicy. W dłoni trzymałem patyk, na który pracowicie nawijałem spory fragment jelita grubego nieszczęsnego zwierzaka.
Doktor nie wyglądał na przerażonego ani zdjętego obrzydzeniem, jedynie na zaskoczonego.
Ktoś inny w jego położeniu – w tym również ja, gdybym zastał w takich okolicznościach Julię – krzyczałby lub zareagowałby irracjonalnie, ale nie doktor Evans. Był to człowiek, dla którego największą przyjemnością było pójść z wędką nad potok Narragansett i godzinami łowić w milczeniu.
Był to również człowiek niezwykle cierpliwy. Sam miałem okazję wypróbować granice tej cierpliwości, kiedy dwa lata wcześniej przybyłem do jego domu. Na początku sprawy między nami nie układały się dobrze: stłukłem kilka przedmiotów stanowiących cenne rodzinne pamiątki, nie chciałem jeść, wyrażałem się obraźliwie.
Moi przybrani rodzice postarali się to przeczekać. Kilka tygodni po moim przybyciu doktor Evans przyszedł do mojego pokoju i oznajmił:
– Zachowywałeś się tak niegrzecznie, jak tylko mogłeś, my jednak cię nie wyrzuciliśmy. I nigdy cię nie wyrzucimy. Nie sądzisz, że już dostatecznie nas sprawdziłeś?
Ten sam nieskończenie cierpliwy i mądry ton pobrzmiewał w jego głosie, kiedy ujrzawszy mnie nad kotem, zapytał:
– To ty go zabiłeś?
Zaprzeczyłem ruchem głowy i wstałem.
– Już tak leżał, kiedy go znalazłem.
– A co robisz tym patykiem?
– Chciałem go zobaczyć od środka. Chciałem zobaczyć, jak działa.
Przez dłuższą chwilę wpatrywał się we mnie z założonymi rękoma. Dziś taką odpowiedzią zasłużyłbym sobie na lata wizyt u psychoterapeuty i łykania różowych pigułek. Wówczas jednak czasy były inne, doktor był zaś człowiekiem bystrym. Wiedział, że po dzieciach, które wyrywają muchom skrzydełka lub rozbijają kotom łby kamieniami, nie można się spodziewać niczego dobrego. Podejrzewam, że starał się doszukać w moim zainteresowaniu martwym kotem czegoś perwersyjnego lub niezdrowego, ale się tego doszukać nie zdołał. Im więcej o tym myślę, tym bardziej jestem przekonany, że to spojrzenie było jednym z decydujących momentów w moim życiu. To, kim się stałem, w znacznej mierze stanowiło rezultat tego badawczego spojrzenia.
Koniec końców postanowił mi uwierzyć. Przykucnął przy zwierzęciu, dokładnie mu się przyjrzał, a następnie rozejrzał się wokół. Nasze podwórko było otoczone ogrodzeniem, w którym było więcej dziur niż w obronie nowojorskich Knicksów. Zaraz za nim rozpoczynał się zaś las – niezbyt duży, ale gęsty.
– Musiał go zabić jakiś lis albo kojot. Podaj mi łopatę.
Posłusznie wykonałem polecenie, ale to, co nastąpiło później, wprawiło mnie w zdumienie. Zamiast – jak się spodziewałem – pochować nieszczęsne zwierzę, przeniósł je na stół w garażu. Porozkładał wokół worki na śmieci i stare gazety, po czym polecił mi przynieść jego torbę lekarską. Torba była wielka, z popękanej skóry, miała wycięte jego inicjały i ważyła chyba z tonę. Dźwignięcie jej na stół kosztowało mnie wiele wysiłku. Doktor wyciągnął z niej skalpel i szczypce.
– Krzywdzenie żywych stworzeń jest nie w porządku, ale tutaj było to działanie natury. To smutne zdarzenie, może jednak stanowić okazję, żeby się czegoś nauczyć. – Przez chwilę się zawahał, po czym ciągnął dalej. – Nadal pragniesz się dowiedzieć, jak wygląda zwierzę od środka?
Potwierdziłem.
– Takie rzeczy trzeba robić jak należy – oznajmił, podwijając rękawy koszuli. Miał silne, smagłe, owłosione ramiona oraz duże i zręczne dłonie.
Usiadłem obok, on zaś przystąpił do sekcji zwierzęcia. Robił to tak, jak wszystko w swoim życiu: powoli, delikatnie i z szacunkiem. Pobieżnie wyjaśnił mi rozmieszczenie organów wewnętrznych i ich funkcje, a także co się działo, gdy któryś z nich szwankował.
Teraz w szkołach nie wykonuje się już sekcji jak za moich czasów, nawet na żabach. Gdy nie ma się tyle szczęścia do opiekuna, ile ja miałem, może to być traumatyczne doświadczenie. Nawet po wielu latach niegdysiejsi uczniowie ze wstrętem wspominają towarzyszące sekcji zapachy i odgłosy.
Ja pamiętam jedynie zapach Old Spice’a i poważny, surowy ton głosu doktora Evansa. Tego popołudnia zasłużył sobie, żebym nazywał go ojcem, i popchnął mnie na ścieżkę prowadzącą ku medycynie.
Dwadzieścia sześć lat później, stojąc nad zwłokami Swietłany Nikolić, przypomniałem sobie tę chwilę, kiedy ojciec nauczył mnie, żebym nie bał się ani widoku krwi, ani śmierci. Wziąłem głęboki oddech i spróbowałem przeanalizować to, co miałem przed oczami.
Niania była zawinięta w grubą, przezroczystą folię. Z dolnej części zwoju wystawały jedynie jej gołe stopy. Miała na sobie niebieski dres, w którym zwykle chodziła po domu – widziany przez folię, wydawał się on jednak znacznie ciemniejszy, niemal czarny. Głowa, górująca nad drugim końcem makabrycznego opakowania, była ułożona pod nienaturalnym kątem. Nie trzeba było mieć wiedzy neurochirurga, aby stwierdzić, że Swietłanie skręcono kark. Była to śmierć natychmiastowa i niemal bezbolesna, ale zadanie jej przerażającej krzepy – znacznie większej, niż wynikałoby to ze scen w filmach kryminalnych. Nawet w wypadku, gdy kark należał do szczupłej studentki z Serbii.
Najgorsze jednak były oczy.
Ktokolwiek to zrobił, nie zadał sobie nawet trudu, żeby zamknąć jej powieki. Wprost przeciwnie – źrenice były wpatrzone przed siebie, oskarżycielsko odbijając światło latarki. Zostały ustawione pod dokładnym kątem, co było dziwne. Każdy, kto zbliżyłby się do szafki, musiałby obejść leżący rower, aby natknąć się na spojrzenie tych oczu.
Wydałem z siebie westchnienie czystej rozpaczy.
Ktokolwiek zabił Swietłanę, był jakimś chorym popierdoleńcem. Co gorsze – miał Julię.
W tym momencie ponownie rozległ się sygnał otrzymanej wiadomości tekstowej. W gęstym mroku piwnicy trzy radosne dzwonki rozbrzmiały złowrogo niczym wycie bestii skrytej w głębinach pieczary.
WYDAJE MI SIĘ, DAVE, ŻE JESTEŚ JUŻ GOTÓW NA TO, ŻEBYŚMY SIĘ POZNALI