- promocja
Pacjentka - ebook
Pacjentka - ebook
Najbardziej oczekiwany thriller psychologiczny 2019 roku!
Ceniona malarka i fotografka mody Alicia Berenson wiedzie życie, jakiego z pozoru każdy mógłby jej pozazdrościć. Jednak pewnego wieczoru, gdy jej mąż Gabriel wraca do domu, Alicia pięć razy strzela mu w głowę. Od tego momentu kobieta przestaje mówić. Nikt poza nią nie wie, co wydarzyło się tamtej nocy. Ostatecznie trafia do zamkniętego ośrodka psychiatrycznego Grove.
Pewnego dnia w tymże ośrodku rozpoczyna pracę psychoterapeuta Theo Faber. Zafascynowany postacią Alicii i jej historią Theo robi wszystko, co w jego mocy, aby dotrzeć do pacjentki i sprawić, żeby się przed nim otworzyła. Chce także rozwikłać zagadkę śmierci Gabriela. Poznając pacjentkę, psychoterapeuta nieoczekiwanie odnajduje coraz więcej podobieństw w ich losach. Dokąd zaprowadzą go ich rozmowy i co się stanie, jeśli Alicia wreszcie zacznie mówić?
„Ta książka to rzadkość – thriller idealny. Chciałem tylko do niej zajrzeć, minęło jedenaście godzin – skończyłem lekturę i jestem oszołomiony” - A.J. Finn
Książka zaczyna się od mocnego zawiązania fabuły. Od razu czytelnik ma nakreślony pewien scenariusz, który w miarę rozwoju akcji się jeszcze bardziej klaruje. Odniosłam wrażenie, jakbym znalazła się w centrum wydarzeń - trudno oderwać się od czytania. Oceniam, że „Pacjentka” to genialny thriller psychologiczny, który wbija w siedzenie i uruchamia niepokojąco wyobraźnię. Po mistrzowsku autor stworzył tu proces stanu psychicznego tytułowej bohaterki.
Thrillery psychologiczne mają to do siebie, że czytelnik bierze sobie za punkt honoru, by szybciej niż autor tego oczekuje, rozwikłać skomplikowaną grę. Jak jest w przypadku Pacjentki Alex Michaelides? Powieść zaczyna się delikatnie, prawie jak bajka. Na wstępie poznajemy głównego bohatera, którym jest Theo Faber. Szczegółowo zaznajamiamy się z portretem psychologicznym tej postaci, by odkryć jej motywacje, zainteresowania. Theo to psychoterapeuta, a fascynuje go pewna pacjentka - Alicia Berenson (słynna malarka). Trudno się mu dziwić, ta kobieta jest wyjątkowo ciekawa. Malarka trafiła do zakładu psychiatrycznego, ponieważ kilka lat wcześniej strzeliła 5 razy w głowę swojego męża, a następnie przestała mówić. Nie chciała się bronić, a śluby milczenia trwają do dzisiaj. Natomiast Theo jest ambitny i pragnie zrobić to, czego nie udało się innym – chce skłonić Alicię do mówienia. Z tego względu zatrudnia się w klinice, w której przebywa malarka i rozpoczyna z nią sesje. Stopniowo zdobywa jej zaufanie, a z czasem kobieta daje mu notes skrywający jej najmroczniejsze myśli. Opowieść Alicii okazuje się bardziej skomplikowana, niż można początkowo można było przypuszczać. Kluczowa jest także rola Theo. Alex Michaelides skonstruował powieść mistrzowsko, a jego budowanie napięcia jest wprost proporcjonalna do wzmożonej ciekawości i ekscytacji, pojawiającej się w trakcie czytania. W Pacjentce nic nie dzieje się przypadkiem. Każdy podany fakt ma znaczenie, a tylko od czytelnika zależy, czy dobrze odczyta zakamuflowane znaki. Alex Michaelides sprawił, że czytelnikiem targają skrajne emocje. Z jednej strony kibicujemy Theo i z góry przekreślamy Alicię. Z drugiej strony postawa milczenia malarki mocno intryguje, a jej tajemniczość budzi fascynację. Może nie na takim poziomie jak u Theo, ale równie silnie chcemy dowiedzieć się o niej jak najwięcej. Prawda jednak roztrzaska serca na malutkie kawałeczki, przez co echo wspomnień z wątków będą odbiorcy towarzyszyć jeszcze długo po zakończeniu powieści.
Aleksandra Góra
Kulturalne MediaKategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-280-6737-0 |
Rozmiar pliku: | 3,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
14 lipca
Nie wiem, dlaczego to piszę.
Nieprawda. Może i wiem, ale nie chcę się do tego przyznać.
Nawet nie wiem, jak nazwać to coś, co piszę. To zdaje się rościć sobie prawo do bycia pamiętnikiem, ale ja, bynajmniej, nie mam nic do powiedzenia. Anne Frank prowadziła pamiętnik, Samuel Pepys – ale nie ktoś taki jak ja. Nazwanie tego „dziennikiem” wydaje się zbyt akademickie. Jakbym musiała pisać coś codziennie, a ja nie chcę – jeśli stanie się to moim obowiązkiem, nie będę nic pisała.
Może nazwę to „niczym”. Czymś bezimiennym, w czym od czasu do czasu coś napiszę. Bardziej mi to odpowiada. Gdy nadasz czemuś nazwę, przestajesz dostrzegać całość tej rzeczy albo jej znaczenie. Skupiasz się na słowie, a to tylko drobna część, naprawdę, zaledwie czubek góry lodowej. Nigdy nie radziłam sobie ze słowami – zawsze myślę obrazami, wyrażam się za ich pomocą, więc nigdy nie podjęłabym się tego pisania, gdyby nie Gabriel.
Czuję się ostatnio przygnębiona, z kilku powodów. Wydawało mi się, że dobrze się maskuję, ale on to dostrzegł – to jasne, on wszystko zauważa. Spytał, jak mi idzie malowanie obrazu, odparłam, że nie idzie. Nalał mi kieliszek wina, siedziałam przy kuchennym stole, a on gotował.
Lubię obserwować, jak Gabriel krząta się po kuchni. Jest kucharzem pełnym gracji – eleganckim, zwinnym, zorganizowanym. W przeciwieństwie do mnie. Ja tylko robię bałagan.
– Odezwij się do mnie – powiedział.
– Nie mam nic do powiedzenia. Czasami zatapiam się w swoich myślach. Czuję się, jakbym brodziła w błocie.
– Czemu nie spróbujesz tego spisać? Prowadzić jakiegoś zapisu myśli? Mogłoby ci to pomóc.
– Przypuszczam, że tak. Spróbuję.
– Nie mów tego, tylko to zrób.
– Dobrze.
Nagabywał mnie w tym temacie, ale nic z tym nie robiłam. Kilka dni później sprezentował mi ten notatnik. Ma czarną skórzaną okładkę i grube, białe, puste kartki. Musnęłam dłonią pierwszą stronę, by poczuć ich gładkość – później naostrzyłam ołówek i zaczęłam.
Oczywiście miał rację. Już się lepiej czuję – to pisanie przynosi mi pewnego rodzaju ulgę, znajduję ujście, przestrzeń, w której mogę się wyrazić. To trochę jak terapia.
Gabriel tego nie powiedział, ale dostrzegłam, że się o mnie martwi. I jeśli mam być szczera – a przecież mogę – zgodziłam się prowadzić ten pamiętnik, żeby go uspokoić – udowodnić mu, że nic mi nie jest. Nie mogę znieść myśli, że się o mnie martwi. Nie chcę przysparzać mu cierpienia, unieszczęśliwiać go, zadawać mu bólu. Tak bardzo go kocham. Jest bez wątpienia miłością mojego życia. Kocham go absolutnie, kompletnie; ta miłość niekiedy niemal mnie przytłacza. Czasami wydaje mi się…
Nie. Nie napiszę tego.
To będzie radosny zapis pomysłów i obrazów, które inspirują mnie artystycznie, które wywierają wpływ na moją twórczość. Będę zapisywała wyłącznie pozytywne, wesołe, normalne myśli.
Żadnych wariactw.1
Alicia Berenson miała trzydzieści trzy lata, gdy zabiła męża.
Byli małżeństwem od kilku lat. Oboje byli artystami – Alicia malarką, Gabriel zaś uznanym fotografem mody. Cechował go charakterystyczny styl – fotografował na wpół zagłodzone półnagie kobiety pod dziwnym, niekorzystnym dla nich kątem. Śmierć sprawiła, że ceny jego zdjęć astronomicznie wzrosły. Jego prace wydają mi się oślizgłe i płytkie, jeśli mam być szczery. Brakuje im emocjonalności najlepszych dzieł Alicii. Oczywiście za mało wiem o sztuce, żeby móc stwierdzić, czy Alicia Berenson przejdzie pomyślnie próbę czasu jako malarka. Zła sława zawsze będzie kładła się cieniem na jej talencie, więc trudno tu o obiektywizm. Możesz mnie również oskarżyć o stronniczość. Przedstawiam tylko swoją opinię, cokolwiek jest warta. Ale uważam Alicię za geniusza. Pominąwszy umiejętności techniczne, jej obrazy mają niezrównaną zdolność przykuwania uwagi – chwytają cię niemal za gardło i trzymają w kurczowym uścisku.
Gabriel Berenson został zamordowany przed sześcioma laty. Miał czterdzieści cztery lata. Zabito go dwudziestego piątego sierpnia – było niebywale upalne lato, co możesz pamiętać, z najwyższymi temperaturami, jakie kiedykolwiek odnotowano. Gabriel zginął w najgorętszym dniu roku.
Ostatniego dnia swojego życia wstał wcześnie. Samochód przyjechał po niego o piątej piętnaście do domu w północno-zachodnim Londynie, gdzie mieszkał z Alicią na skraju Hampstead Heath. Pojechał do Shoreditch, gdzie spędził dzień na fotografowaniu dla „Vogue’a” modelek na dachu budynku.
Niewiele wiadomo o poczynaniach Alicii. Szykowała się do zbliżającej się wystawy i się nie wyrabiała. Prawdopodobnie spędziła dzień na malowaniu w ogrodowej altanie, którą niedawno przerobiła na pracownię. Sesja fotograficzna Gabriela przeciągnęła się i przywieziono go do domu około dwudziestej trzeciej.
Pół godziny później ich sąsiadka Barbie Hellmann usłyszała kilka strzałów. Zadzwoniła na policję. O dwudziestej trzeciej trzydzieści pięć z posterunku przy Haverstock Hill wysłano radiowóz. Dotarł do domu Berensonów w niecałe trzy minuty.
Drzwi wejściowe były otwarte. W domu panowała ciemność; nie działał żaden włącznik światła. Policjanci pokonali przedpokój i weszli do salonu. Poświecili po nim latarkami, tnąc mrok snopami światła. Alicia stała przy kominku. Jej biała koszula nocna upiornie lśniła. Alicia wydawała się obojętna na obecność funkcjonariuszy. Znieruchomiała, skamieniała niczym lodowy posąg, a na jej twarzy malowało się dziwne przerażenie, jakby zmagała się z panicznym strachem.
Pistolet leżał na ziemi. Obok niego, w cieniu, siedział Gabriel, bez ruchu, przywiązany do krzesła drutem pętającym kostki nóg i nadgarstki. W pierwszej chwili policjanci pomyśleli, że żyje. Głowę miał przechyloną na bok, jakby stracił przytomność. Snop światła pozwolił jednak dostrzec, że strzelono mu kilkakrotnie w twarz. Stracił swe przystojne rysy, a ich miejsce zajęła zwęglona, poczerniała miazga. Ścianę za nim pokrywały fragmenty czaszki, mózgu, włosów – i krew.
Krew była wszędzie – na ścianach i na podłodze. Wiła się ciemnymi strużkami, wypełniając fakturę desek. Było jej jakby za dużo. Wtem coś błysnęło w świetle latarki – u stóp Alicii leżał nóż. Kolejny snop światła pozwolił dostrzec jej nocną koszulę schlapaną krwią. Policjant chwycił Alicię za ręce i przysunął jej nadgarstki do światła. Miała głęboko przecięte żyły – cięcia były świeże i mocno krwawiły.
Alicia opierała się próbom jej ratowania, obezwładniło ją dopiero trzech policjantów. Zabrano ją do Royal Free Hospital oddalonego o kilka minut jazdy. W drodze do szpitala zemdlała. Straciła mnóstwo krwi, ale przeżyła.
Następnego dnia leżała w łóżku, w prywatnej sali. Policja przesłuchiwała ją w obecności adwokata. Alicia zachowywała jednak milczenie. Usta miała blade, sine. Od czasu do czasu drgały, ale nie wydostawało się z nich żadne słowo, żaden dźwięk. Nie odpowiadała na żadne pytanie. Nie mogła lub nie chciała mówić. Nie odezwała się, kiedy oskarżono ją o zabójstwo Gabriela. Zachowywała milczenie w czasie aresztowania. Odmówiła przyznania się do winy lub zaprzeczenia jej.
Nie przemówiła już nigdy.
Jej milczenie przekształciło tę historię ze zwykłej domowej tragedii w coś znacznie większego: w tajemnicę, zagadkę, która trafiła na pierwsze strony gazet i podsycała wyobraźnię publiki przez kolejne miesiące.
Alicia nie odzywała się – ale złożyła oświadczenie. W formie obrazu. Zaczęła nad nim pracować, gdy wypisano ją ze szpitala i umieszczono w areszcie domowym przed rozprawą. Według wyznaczonej przez sąd pielęgniarki psychiatrycznej Alicia prawie nie jadła i nie spała – tylko malowała.
Zwykle przygotowywała się do nowego obrazu tygodniami, a nawet miesiącami – sporządzała nieskończenie wiele szkiców, ustalała i zmieniała kompozycję, eksperymentowała z kolorami i formą; po długim okresie dojrzewania idea rodziła się z każdym skrupulatnym pociągnięciem pędzla. Tym razem jednak Alicia drastycznie zmieniła proces twórczy i namalowała obraz w ciągu kilku dni po śmierci męża.
Większości ludzi to wystarczyło, by ją obciążyć – tak szybki powrót do pracowni świadczył o nadzwyczajnej niewrażliwości. O monstrualnym braku wyrzutów sumienia bezwzględnej zabójczyni.
Możliwe. Aczkolwiek nie zapominajmy, że o ile Alicia Berenson mogła być morderczynią, była także artystką. Ja przynajmniej dostrzegam jak najbardziej sens w tym, że chwyciła pędzle i farby i przelała skomplikowane emocje na płótno. Nic dziwnego, że obraz wypłynął z niej tak łatwo. O ile smutek jest łatwy.
To był autoportret. W lewym dolnym rogu Alicia wypisała jasnoniebieskimi greckimi literami tytuł.
Jedno słowo: ALKESTIS.2
Alkestis jest bohaterką greckiego mitu. Najsmutniejszego z romansów. Gotowa była poświęcić życie dla swojego męża Admeta i zginąć za niego, kiedy nikt inny nie chciał. Powiązanie niepokojącego mitu o samopoświęceniu z sytuacją Alicii pozostawało niejasne. Prawdziwe znaczenie aluzji nie docierało do mnie przez jakiś czas. Aż do dnia, gdy prawda wyszła na jaw…
Wyprzedzam wydarzenia. Za bardzo się spieszę. Muszę zacząć od początku i pozwolić mówić faktom. Nie mogę ich koloryzować, wypaczać ani opowiadać kłamstw. Będę szedł krok za krokiem, powoli i ostrożnie. Od czego zacząć? Powinienem się przedstawić, ale może jeszcze nie teraz. Przecież to nie ja jestem bohaterem tej opowieści. To jest historia Alicii Berenson, zacznę więc od niej – i Alkestis.
Ten obraz to autoportret przedstawiający Alicię w jej pracowni przy domu w dniach po zabójstwie. Kobieta stoi przed sztalugą z płótnem i trzyma w dłoni pędzel. Jest naga. Jej ciało namalowane jest z niezrównaną szczegółowością: kosmyki długich rudych włosów opadają na kościste barki, pod skórą prześwitują błękitne naczynia krwionośne, na obydwu nadgarstkach widać świeże blizny. Postać ściska palcami pędzel, z którego spływa czerwona farba. A może krew? Malarka ukazana jest w trakcie pracy, a mimo to płótno jest puste, podobnie jak jej wyraz twarzy. Ma odwróconą w naszą stronę głowę i patrzy prosto na nas. Z rozchylonymi wargami. Niema.
W czasie gdy toczył się proces, Jean-Felix Martin, kierujący w Soho małą galerią wystawiającą prace Alicii, podjął kontrowersyjną decyzję, uznaną przez wielu za makabryczną i nastawioną pod publikę, by zaprezentować Alkestis. Fakt, że artystka zajmowała miejsce na ławie oskarżonych w związku z zarzutem zamordowania męża, sprawił, że po raz pierwszy w historii przed galerią ustawiały się kolejki.
Stałem w ogonku wraz z innymi żądnymi sensacji miłośnikami sztuki i czekałem na wejście w czerwonej poświacie neonu sąsiadującego z galerią sex-shopu. Wchodziliśmy do środka jeden za drugim. A tam, ponaglani przez obsługę, przesuwaliśmy się w stronę obrazu niczym podekscytowany tłumek w wesołym miasteczku przechodzący przez dom strachu. I wreszcie znalazłem się na początku kolejki – stanąłem twarzą w twarz z Alkestis.
Gapiłem się na malowidło, na oblicze Alicii, i próbowałem zinterpretować wyraz jej oczu, starałem się zrozumieć – ale portret mi się opierał. Alicia odwzajemniała moje spojrzenie, a jej niewyrażająca niczego maska pozostawała nieodgadniona, nieprzenikniona. Nie potrafiłem wyczytać z niej ani niewinności, ani winy.
Inni mieli z tym mniejszy problem.
– Czyste zło – szepnęła kobieta stojąca za mną.
– Prawda? – przyznał jej towarzysz. – Bezwzględna suka.
Trochę to niesprawiedliwe, pomyślałem, zważywszy na to, że jeszcze nie udowodniono Alicii winy. Brukowce zrobiły z niej od początku tę złą: femme fatale, czarną wdowę. Potwora.
Fakty wydawały się oczywiste: Alicię znaleziono samą wraz z ciałem Gabriela. Na pistolecie widniały wyłącznie jej odciski palców. Nic nie budziło wątpliwości, że zabiła. Dlaczego tego dokonała, pozostawało już tajemnicą.
O zabójstwie dyskutowano w mediach. W prasie i radiu, a także w porannych plotkarskich programach telewizyjnych prezentowano przeróżne teorie. Ściągano ekspertów, którzy mieli wyjaśnić, potępić lub usprawiedliwić czyn Alicii. Na pewno była ofiarą przemocy domowej doprowadzoną do ostateczności i wtedy wybuchła, czyż nie? Inna teoria mówiła o grze seksualnej, która wymknęła się spod kontroli – przecież męża spętano, prawda? Inni podejrzewali, że to staromodna zazdrość doprowadziła Alicię do zabójstwa. Tylko że w czasie rozprawy Gabriel został przedstawiony przez swojego brata jako oddany mąż głęboko kochający żonę. Może chodziło o pieniądze? Ale Alicia raczej niewiele zyskiwała wskutek tej śmierci. To ona miała pieniądze, które odziedziczyła po ojcu.
Tak więc snuto dalsze spekulacje – żadnych odpowiedzi, tylko kolejne pytania – na temat motywu Alicii i jej milczenia. Dlaczego nie chciała nic powiedzieć? Co to oznaczało? Ukrywała coś? Chroniła kogoś? Jeśli tak, kogo? I dlaczego?
Pamiętam, jak wówczas myślałem, że gdy wszyscy rozmawiają, piszą i spierają się na temat Alicii, w samym sercu tej gorączkowej hałaśliwej wrzawy znajdowała się pustka – milczenie. Sfinks.
W czasie procesu sędzia ponuro zinterpretował uparte milczenie Alicii. Niewinni ludzie, zauważył sędzia Alverstone, mówią o swojej niewinności głośno i często. Nie dość, że Alicia się nie odzywała, to jeszcze nie przejawiała oznak skruchy. Ani razu nie zapłakała na sali sądowej – na co zwróciła uwagę prasa – a jej twarz pozostawała niewzruszona, zimna. Lodowata.
Obrona nie miała wyboru i musiała wnosić o uznanie Alicii za częściowo niepoczytalną – kobieta miała podobno długą historię problemów psychicznych sięgających jeszcze dzieciństwa. Sędzia oddalił wiele teorii, ale w końcu dał się przekonać profesorowi Lazarusowi Diomedesowi, psychiatrze sądowemu w Imperial College oraz dyrektorowi kliniki psychiatrii The Grove, ordynatorowi oddziału o wzmocnionym rygorze w szpitalu w północnym Londynie. Profesor Diomedes dowodził, że niechęć Alicii do odezwania się stanowi dowód głębokiego psychologicznego dystresu – i że należy ją stosownie do tego osądzić.
Był to raczej wymijający sposób powiedzenia czegoś, o czym psychiatrzy nie lubią mówić wprost.
Diomedes twierdził, że Alicia była szalona.
Tylko takie wytłumaczenie miało sens. No bo po co przywiązywać ukochanego mężczyznę do krzesła i strzelać mu w twarz z niewielkiej odległości? A potem nie okazywać skruchy, niczego nie wyjaśniać, nawet się nie odzywać? Na pewno była szalona.
Musiała być.
Wreszcie sędzia Alverstone przystał na uznanie Alicii za niepoczytalną i poradził ławie przysięgłych, by to uwzględniła. Alicię skierowano do The Grove, pod opiekę owego profesora Diomedesa, którego ekspertyza tak bardzo wpłynęła na sędziego.
Prawda jest taka, że jeśli Alicia nie była szalona – jeżeli jej milczenie było tylko grą, przedstawieniem na potrzebę procesu – to się jej udało. Ominęła ją kara wielu lat więzienia, a jeżeli uda się ją wyleczyć, będzie mogła za kilka lat wyjść na wolność. Przyszła pora, żeby zacząć udawać dochodzenie do zdrowia, czyż nie? Bąknąć kilka słów tu i tam, potem jeszcze kilka. Powoli okazywać coś na kształt skruchy? Ale nie. Mijały kolejne tygodnie, potem miesiące i lata – Alicia zaś wciąż się nie odzywała.
Po prostu milczała.
Z uwagi na brak dalszych rewelacji rozczarowane media straciły w końcu zainteresowanie Alicią Berenson. Dołączyła do rzeszy pozostałych sławnych przez chwilę morderczyń, osób, których twarze pamiętamy, ale nazwisk już nie.
Muszę stwierdzić, że nie dotyczy to wszystkich. Niektórzy ludzie – w tym ja – dalej fascynowali się mitem Alicii Berenson i jej milczenia. Jestem psychoterapeutą i było dla mnie jasne, że przeżyła traumę w związku ze śmiercią Gabriela, a owo milczenie stanowiło jej przejaw. Nie mogąc pogodzić się z tym, co zrobiła, Alicia zacięła się i zatrzymała, jak zepsuty samochód. Chciałem pomóc znowu ją uruchomić – pomóc jej opowiedzieć swoją historię, uleczyć się. Pragnąłem ją naprawić.
Nie chcę być nieskromny, ale czułem się przygotowany do tego, by pomóc Alicii Berenson. Jestem psychoterapeutą sądowym przywykłym do pracy z najbardziej zniszczonymi i bezbronnymi przedstawicielami społeczeństwa. A w historii Alicii było coś, co poruszyło we mnie osobistą strunę – odczuwałem wobec niej empatię od samego początku.
Niestety, w owym czasie wciąż pracowałem w Broadmoor, więc leczenie Alicii byłoby czystą fantazją, gdyby nie nieoczekiwana interwencja losu.
Blisko sześć lat po skazaniu Alicii w The Grove zwolniło się stanowisko psychoterapeuty. Gdy tylko przeczytałem ogłoszenie, wiedziałem, że nie mam wyboru. Posłuchałem instynktu i zgłosiłem swoją kandydaturę.3
Nazywam się Theo Faber. Mam czterdzieści dwa lata. Zostałem psychoterapeutą, bo byłem popieprzony. Taka jest prawda – chociaż nie wyjawiłem tego w czasie rozmowy o pracę, gdy mnie o to zapytano.
– Jak się panu wydaje, co przyciągnęło pana do psychoterapii? – spytała Indira Sharma, która zerkała na mnie zza oprawek okularów.
Indira była głównym psychoterapeutą w The Grove. Kobietą przed sześćdziesiątką o atrakcyjnej okrągłej twarzy i kruczoczarnych długich włosach przyprószonych siwizną. Uśmiechnęła się do mnie delikatnie, jakby chciała mnie zapewnić, że to jest proste pytanie, na rozgrzewkę, wprowadzenie do trudniejszych serwów.
Zawahałem się. Czułem, że pozostali członkowie komisji mi się przyglądają. Dbałem o utrzymywanie kontaktu wzrokowego, gdy wygłaszałem przećwiczoną odpowiedź, sympatyczną opowiastkę o dorywczej pracy w domu opieki, gdy byłem nastolatkiem, i o tym, jak zainspirowało mnie to do zainteresowania się psychologią, a w końcu doprowadziło do podjęcia studiów na kierunku psychoterapii i tak dalej.
– Przypuszczam, że chciałem pomagać ludziom – rzuciłem i wzruszyłem ramionami. – To wszystko.
Bzdura.
To znaczy, oczywiście, że chciałem pomagać ludziom. Było to jednak celem drugorzędnym – zwłaszcza wtedy, gdy podjąłem naukę. Kierowała mną czysto egoistyczna motywacja. Dążyłem do tego, by pomóc sobie. I uważam, że dotyczy to większości ludzi, którzy zajmują się zdrowiem psychicznym. Ten konkretny zawód przyciąga nas, bo jesteśmy zepsuci – studiujemy psychologię, by uzdrowić siebie. Czy jesteśmy gotowi się do tego przyznać, to już zupełnie inna sprawa.
Wczesne lata życia człowieka przypadają na okres spoza zasięgu pamięci. Lubimy wyobrażać sobie, że wyłaniamy się z przedwiecznej mgły z w pełni ukształtowanymi charakterami, jak Afrodyta wynurzająca się z fal. Dzięki coraz liczniejszym badaniom rozwoju mózgu wiemy jednak, że tak nie jest. Rodzimy się z na wpół rozwiniętym mózgiem – kojarzącym się bardziej z grudą gliny, a nie z boginią z Olimpu. Jak ujął to psycholog Donald Winnicott: „Nie ma czegoś takiego jak niemowlę”. Nasza osobowość nie rozwija się w izolacji, ale w relacji z drugim człowiekiem – kształtują nas i dopełniają niewidzialne, niezapamiętane siły, a konkretniej – nasi rodzice.
To jest przerażające, z oczywistych powodów – kto wie, jakie upokorzenia było nam dane znosić, jakie cierpienia i nadużycia, w owym okresie spoza pamięci? Nasz charakter ukształtował się poza naszą świadomością. Ja dorastałem w poczuciu nerwowości, strachu, lęku. Wydawało się, że ów lęk wyprzedzał moją egzystencję i istniał niezależnie ode mnie. Podejrzewam jednak, że wywodził się z relacji z ojcem, w którego obecności nigdy nie byłem bezpieczny.
Jego nieprzewidywalne i bezwzględne napady wściekłości przekształcały każdą sytuację, choćby nie wiem jak łagodną, w potencjalne pole minowe. Niewinna uwaga lub nuta sprzeciwu w głosie wzniecały jego złość i prowadziły do serii wybuchów, przed którymi nie było schronienia. Dom drżał w posadach od jego krzyku, kiedy gonił mnie po schodach, a ja uciekałem do swojego pokoju. Nurkowałem pod łóżko i przywierałem do ściany. Wciągałem powietrze i modliłem się, żeby cegły mnie wchłonęły, żebym zniknął. Jednak jego ręka chwytała mnie i ciągnęła ku przeznaczeniu. Ojciec wyciągał pas, który gwizdał w powietrzu przed uderzeniem. Każdy kolejny cios przewracał mnie na bok, palił skórę. Wtem bicie ustawało, równie nagle, jak się zaczynało. Lądowałem bezwładnie na podłodze. Szmaciana lalka porzucona przez rozgniewane dziecko.
Nigdy nie wiedziałem, czym wzbudziłem jego gniew i czy zasługiwałem na coś takiego. Pytałem matkę, dlaczego ojciec był na mnie wiecznie zły, a ona z rozpaczą wzruszała ramionami i odpowiadała: „A skąd mam wiedzieć? Jest stuknięty”.
I kiedy to mówiła, bynajmniej nie żartowała. Gdyby ojca współcześnie oceniał jakiś psychiatra, podejrzewam, że zdiagnozowałby u niego zaburzenie osobowości – chorobę, na którą go nigdy nie leczono. Rezultatem było moje dzieciństwo i dojrzewanie zdominowane przez histerię i przemoc fizyczną – groźby, łzy i tłuczone szkło.
Zdarzały się chwile szczęścia, naturalnie. Zazwyczaj pod nieobecność ojca. Pamiętam zimę, kiedy wyjechał na miesiąc do Ameryki w interesach. Przez trzydzieści dni matka i ja sprawowaliśmy wyłączne rządy w domu i ogrodzie, bez jego bacznego spojrzenia. Tamtego grudnia intensywnie padał śnieg i cały ogród przykrył gruby biały dywan. Ulepiliśmy z mamą bałwana. Świadomie, albo i nie, zrobiliśmy to, żeby reprezentował nieobecnego pana. Ochrzciłem go „tatą”, a on z tym swoim wielkim brzuchem, dwoma czarnymi węgielkami zamiast oczu i przyklejonymi po skosie gałązkami w miejscu brwi naprawdę okazał się niebywale do niego podobny. Wzmocniliśmy złudzenie, dając mu rękawiczki ojca, jego kapelusz i parasol. A potem zaczęliśmy go agresywnie okładać śnieżkami, chichocząc przy tym jak niegrzeczne dzieci.
W nocy była burza śnieżna. Matka poszła spać, a ja udawałem, że śpię, potem wymknąłem się do ogrodu i stałem na śniegu. Wyciągnąłem ręce przed siebie, chwytałem płatki i przyglądałem się, jak znikają na czubkach moich palców. Cieszyło mnie to i równocześnie frustrowało, przemawiało do jakiejś prawdy we mnie, której nie potrafiłem wyrazić. Miałem zbyt ograniczone słownictwo, wyrazy były zbyt luźno powiązane, by dało się je ująć. Łapanie znikających płatków śniegu przypomina trochę chwytanie szczęścia. W miejsce posiadania natychmiast pojawia się pustka. Przypomniało mi to, że poza tym domem istnieje świat, świat ogromu i niewyobrażalnego szczęścia, świat, który, na razie, znajdował się poza moim zasięgiem. To wspomnienie wracało do mnie latami. Jakby nieszczęście otaczające tę chwilę wolności uczyniło ją tym jaśniejszą – drobiną światła zanurzoną w ciemności.
Pojąłem, że jedyną nadzieję na przetrwanie da mi wycofanie się – zarówno fizyczne, jak i psychiczne. Musiałem się wyrwać, uciec daleko. Dopiero wtedy będę wolny. I wreszcie w wieku osiemnastu lat dostałem oceny, które zapewniły mi miejsce na uniwersytecie. Opuściłem więzienie w bliźniaku w Surrey – i wydawało mi się, że jestem wolny.
Myliłem się.
Wtedy o tym nie wiedziałem, ale było już za późno – zinternalizowałem ojca, wpisałem w siebie, zakorzeniłem głęboko w nieświadomości. Bez względu na to, jak daleko biegłem, wszędzie nosiłem go w sobie. Gonił mnie piekielny, niezmordowany chór furii, a wszystkie miały jego głos – piszczały, że jestem bezwartościowym, przynoszącym wstyd śmieciem.
W czasie pierwszego semestru na studiach, owej pierwszej mroźnej zimy, chór ten był tak silny, tak obezwładniający, że całkowicie mnie kontrolował. Unieruchomiony przez strach nie potrafiłem wyjść z domu, spotykać się z ludźmi, zawierać przyjaźni. Równie dobrze mogłem zostać w Surrey. Byłem przypadkiem beznadziejnym. Pokonanym, uwięzionym. Zagonionym w kozi róg. Bez wyjścia.
Widziałem tylko jedno rozwiązanie.
Odwiedzałem kolejne apteki i kupowałem paracetamol. Tylko kilka opakowań, żeby nie wzbudzać podejrzeń, ale niepotrzebnie się tak przejmowałem. Nikt nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Najwyraźniej byłem tak niewidzialny, jak się czułem.
W pokoju panował chłód. Otwierałem opakowania odrętwiałymi, zmarzniętymi palcami. Musiałem się bardzo postarać, żeby połknąć wszystkie tabletki. Zmusiłem się jednak do tego i połykałem jedną po drugiej. Następnie wdrapałem się na niewygodne wąskie łóżko. Zamknąłem oczy i czekałem na śmierć.
Nie przyszła.
Za to moimi wnętrznościami targał przeszywający ból. Zgiąłem się wpół i wymiotowałem; zabrudziłem się żółcią i nadtrawionymi tabletkami. Leżałem w ciemności z szalejącym w brzuchu ogniem. A potem powoli, w tym mroku, zdałem sobie z czegoś sprawę.
Nie chciałem umierać. Nie teraz, kiedy jeszcze nie przeżyłem życia.
To mi dało coś na kształt nadziei, chociaż mętnej i niewyraźnej. Musiałem uznać, że nie poradzę sobie sam. Potrzebowałem pomocy.
Znalazłem ją – w postaci Ruth, psychoterapeutki, do której skierowała mnie poradnia uniwersytecka. Ruth była siwa i pulchna, kojarzyła się z jakiegoś powodu z babcią. Miała sympatyczny uśmiech – chciałem mu wierzyć. Początkowo mówiła niewiele. Słuchała mnie. A ja opowiadałem o dzieciństwie, domu, rodzicach. I kiedy to robiłem, odkryłem, że bez względu na to, jak dramatyczne zdarzenia opisywałem, nic nie czułem. Nie miałem kontaktu z emocjami, jak odcięta od reszty ciała dłoń. Mówiłem o bolesnych wspomnieniach i myślach samobójczych – ale ich nie czułem.
Od czasu do czasu jednak zerkałem na twarz Ruth. I, ku mojemu zaskoczeniu, dostrzegłem łzy zbierające się w jej oczach. Może trudno to pojąć, ale to nie były jej łzy.
Należały do mnie.
Wtedy tego nie rozumiałem, ale tak działa terapia. Pacjent przenosi swoje nieakceptowane uczucia na terapeutę, a on przejmuje wszystko, co pacjent boi się czuć, i odczuwa to za niego. Potem bardzo powoli oddaje mu te uczucia. Tak jak Ruth zrobiła z moimi.
Spotykaliśmy się przez kilka lat. Ruth była jedyną stałą w moim życiu. Z jej pomocą zinternalizowałem inny związek z drugim człowiekiem, oparty na wzajemnym szacunku, szczerości i życzliwości – a nie na oskarżaniu się, gniewie i przemocy. Powoli zacząłem czuć się inaczej – nie tak pusto, bardziej zdolny do odczuwania emocji, mniej zalękniony. Nienawistny wewnętrzny chór nigdy mnie nie opuścił, ale teraz dysponowałem głosem Ruth, którym mogłem mu się przeciwstawić; zwracałem na niego mniej uwagi. W rezultacie głosy w mojej głowie przycichły i na jakiś czas zniknęły. Czułem spokój, a niekiedy nawet szczęście.
Było jasne, że psychoterapia dosłownie uratowała mi życie. I, co ważniejsze, zmieniła jego jakość. Terapia rozmową odegrała centralną rolę dla tego, kim się stałem – w bardzo wielkim stopniu zdefiniowała mnie.
Wiedziałem, że była moim powołaniem.
Po studiach szkoliłem się na psychoterapeutę w Londynie. Przez cały ten czas spotykałem się z Ruth. Wspierała mnie i dodawała mi otuchy, ale też ostrzegała, żebym realistycznie ocenił ścieżkę, na którą wkraczam. „To nie jest spacerek w parku”, jak to ujęła. Miała rację. Praca z pacjentami, z ich brudami, okazała się daleka od komfortowej.
Pamiętam swoją pierwszą wizytę w ośrodku dla psychicznie chorych więźniów. Kilka minut po moim przyjściu pacjent ściągnął spodnie, przykucnął i załatwił się przede mną. Postawił śmierdzącego klocka. Kolejne incydenty, nie tak obrzydliwe, ale równie dramatyczne – nieudane próby samobójcze, akty samookaleczenia się, niepohamowane ataki histerii i smutku – wydawały się nie do zniesienia. Za każdym razem jednak odkrywałem w sobie nieznane mi pokłady odporności. Zrobiło się łatwiej.
To dziwne, jak szybko można się przystosować do osobliwego nowego świata zakładu psychiatrycznego. Czujesz się coraz bardziej komfortowo w obliczu obłędu – i to nie tylko cudzego, ale i swojego. Wierzę, że wszyscy jesteśmy wariatami, tylko w różny sposób.
I właśnie dlatego poczułem powinowactwo z Alicią Berenson. Miałem szczęście. Dzięki udanej interwencji terapeutycznej w młodym wieku mogłem uciec znad przepaści psychicznego mroku. W moim umyśle jednak na zawsze zapisała się inna narracja: mogłem zwariować i dożyć swoich dni w zakładzie jak Alicia. Ale na Boga…
Oczywiście, nic z tego nie mogłem powiedzieć Indirze Sharmie, gdy zapytała, dlaczego zostałem psychoterapeutą. Przecież uczestniczyłem w rozmowie o pracę i bardzo dobrze znałem zasady tej gry.
– Uważam, że człowiek staje się psychoterapeutą w czasie szkolenia. Bez względu na intencje.
Indira pokiwała ze zrozumieniem głową.
– Zgadza się. To prawda.
Dobrze wypadłem. Indira powiedziała, że doświadczenie w Broadmoor dało mi przewagę i pokazało, że potrafię sobie radzić z ekstremalnym cierpieniem psychicznym. Jeszcze tego samego dnia zaproponowano mi tę pracę, a ja ją przyjąłem.
Miesiąc później byłem w drodze do The Grove.4
Dotarłem na miejsce naglony przez lodowaty styczniowy wiatr. Nagie drzewa stały wzdłuż ulicy niczym szkielety. Niebo było białe, ciężkie od śniegu, który dopiero miał spaść.
Stałem przed wejściem i sięgnąłem do kieszeni po papierosy. Nie paliłem od tygodnia i obiecałem sobie, że tym razem rzucę nałóg na dobre. Ale oto się złamałem. Przypaliłem papierosa, zły na siebie. Psychoterapeuci dostrzegają w paleniu papierosów nierozwiązany problem – taki, który każdy przyzwoity terapeuta powinien przepracować i pokonać. Nie chciałem wchodzić do środka, cuchnąc papierosami, więc wrzuciłem do ust kilka miętówek i żułem je w czasie palenia. Przeskakiwałem z nogi na nogę.
Trzęsłem się, ale jeśli mam być szczery, to bardziej z nerwów niż z zimna. Miałem wątpliwości. Mój doradca w Broadmoor bez ogródek powiedział, że popełniam błąd. Wspomniał, że moje odejście oznacza przekreślenie obiecującej kariery, i parsknął, mówiąc o The Grove. A w szczególności o profesorze Diomedesie.
– Nieortodoksyjny człowiek. Pracuje sporo z relacjami w grupie. Przez jakiś czas współpracował z Foulkesem. W latach osiemdziesiątych prowadził w Hertfordshire jakąś alternatywną wspólnotę terapeutyczną. Te modele terapii nie są ekonomicznie opłacalne, zwłaszcza dzisiaj… – Wahał się przez moment, po czym dodał ciszej: – Nie próbuję cię przestraszyć, Theo. Ale słyszałem pogłoski, że to miejsce ma iść pod topór. Może się okazać, że za sześć miesięcy będziesz bezrobotny. Na pewno nie chcesz tego przemyśleć raz jeszcze?
Zawahałem się, ale tylko z grzeczności.
– Na pewno.
Pokręcił głową.
– Wygląda mi to na zawodowe samobójstwo. Ale skoro już postanowiłeś…
Nie powiedziałem mu o Alicii Berenson, o moim pragnieniu, by ją leczyć. Mógłbym to ubrać w takie słowa, że by to zrozumiał: praca z nią mogłaby doprowadzić do napisania książki lub innego rodzaju publikacji. Wiedziałem jednak, że to bez sensu, i tak by stwierdził, że popełniam błąd. I może miał rację. Przekonam się o tym.
Zdeptałem niedopałek, uspokoiłem nerwy i wszedłem do budynku.
The Grove znajdował się w najstarszej części szpitala Edgware. Oryginalny wiktoriański budynek z czerwonej cegły już dawno temu otoczono większymi, i najczęściej brzydszymi, dobudówkami. The Grove zajmował samo centrum kompleksu. O tym, jak groźni są jego mieszkańcy, przypominały wyłącznie kamery monitoringu przycupnięte na ogrodzeniu niczym drapieżne ptaki. Dołożono jednak wszelkich starań, by w recepcji stworzyć przyjazną atmosferę – ustawiono tam duże błękitne kanapy, a na ścianach powieszono dziecinne prace pacjentów. Bardziej się to kojarzyło z przedszkolem niż z oddziałem psychiatrycznym o wzmocnionym zabezpieczeniu.
U mojego boku wyrósł wysoki mężczyzna. Uśmiechnął się szeroko i podał mi rękę. Przedstawił się jako Yuri, przełożony pielęgniarek.
– Witaj w The Grove – powiedział. – Obawiam się, że jestem jedynym członkiem komitetu powitalnego.
Był przystojnym, dobrze zbudowanym mężczyzną przed czterdziestką. Miał ciemne włosy i tatuaż wystający spod kołnierzyka, wijący się na karku. Pachniał tytoniem i przesadnie słodką wodą po goleniu. Mówił po angielsku perfekcyjnie, choć z lekkim akcentem.
– Przyjechałem tu z Łotwy siedem lat temu – wyjaśnił. – Nie znałem wtedy ani słowa po angielsku. Po roku władałem już biegle tym językiem.
– Imponujące.
– Niezupełnie. Angielski to łatwy język. Spróbuj nauczyć się łotewskiego.
Zaśmiał się i sięgnął po brzęczący pęk kluczy przy pasku. Odpiął jeden zestaw i mi podał.
– Klucze do poszczególnych sal. I kody do oddziałów.
– Sporo tego. W Broadmoor miałem mniej kluczy.
– Cóż, ostatnio wzmocniliśmy zabezpieczenia. Odkąd dołączyła do nas Stephanie.
– Kim jest Stephanie?
Yuri nie odpowiedział, tylko skinął głową w kierunku kobiety, która wyszła z gabinetu za recepcją. Była Karaibką po czterdziestce z fryzurą typu bob.
– Stephanie Clarke – odezwała się. – Kierownik The Grove.
Posłała mi nieprzekonujący uśmiech. Gdy podaliśmy sobie ręce, zwróciłem uwagę, że miała mocniejszy uścisk dłoni od Yuriego i nie tak serdeczny.
– Jestem kierowniczką tego oddziału – ciągnęła. – Bezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze. Zarówno pacjentów, jak i personelu. Jeżeli wy nie jesteście bezpieczni, pacjenci też nie są. – Dała mi małe urządzenie do sygnalizowania, gdybym został zaatakowany. – Proszę to nosić zawsze przy sobie. A nie zostawiać w gabinecie.
Oparłem się pokusie, by powiedzieć „dobrze, proszę pani”. Lepiej jej nie podpadać, jeśli chcę, żeby żyło mi się tu łatwo. Stosowałem tę taktykę wobec poprzednich szefów – unikać konfrontacji i nie znikać z radaru.
– Miło mi cię poznać, Stephanie – powiedziałem z uśmiechem.
Skinęła głową, ale nie odwzajemniła uśmiechu.
– Yuri zaprowadzi cię do gabinetu. – Odwróciła się i oddaliła, nie patrząc za siebie.
– Za mną – rzucił Yuri.
Poszedłem za nim w kierunku wejścia na oddział – do dużych drzwi ze wzmocnionej stali. Obok nich stał strażnik z wykrywaczem metalu.
– Na pewno znasz zasady – stwierdził Yuri. – Żadnych ostrych przedmiotów, które mogą posłużyć za broń.
– I zapalniczek – dodał strażnik, który wyciągnął mi z kieszeni zapalniczkę i spojrzał na mnie oskarżycielsko.
– Przepraszam. Zapomniałem o niej.
Yuri dał mi znak, żebym za nim poszedł.
– Zaprowadzę cię do twojego gabinetu – poinformował mnie. – Wszyscy są na zebraniu wspólnoty, więc jest dość cicho.
– Mogę do nich dołączyć?
– Na zebraniu wspólnoty? – Yuri wydawał się zaskoczony. – Nie chcesz się najpierw urządzić?
– Mogę to zrobić później. Jeśli tobie to nie robi różnicy.
Wzruszył ramionami.
– Jak chcesz. Tędy.
Prowadził mnie korytarzami, w których napotykaliśmy kolejne zamknięte drzwi. Towarzyszył nam rytm przesuwanych zasuw i kluczy obracanych w zamkach. Przemieszczaliśmy się powoli.
Było jasne, że niewiele wydawano na utrzymanie budynku: farba łuszczyła się ze ścian, a korytarze wypełniała słaba piżmowa woń pleśni i rozkładu.
Yuri zatrzymał się przed zamkniętymi drzwiami i skinął głową.
– Są tutaj – powiedział. – Wejdź.
– Okej. Dzięki.
Zawahałem się, zbierając się w sobie. A potem otworzyłem drzwi i wszedłem.