- W empik go
Pączuś - ebook
Pączuś - ebook
"Jeśli musisz zrobić coś dziś, zrób to za tydzień albo wcale".
Kamila Paskudzka to trzydziestolatka z burzą rudych loków i krągłościami, których
pozazdrościłaby jej sama Beyoncé, a także właścicielka wiecznie głodnego kota Maurycego
oraz lśniącego rdzą fiata 126p, pieszczotliwe nazywanego przez nią „Maluszkiem”. Marzy o
pracy w sklepie z używaną odzieżą, jednak na razie musi porzucić swoje plany na rzecz
stanowiska w zwykłym korpo. Wielbicielka Prince Polo oraz pączków z budyniem. Skryta
fanka Mody na sukces.
Trzydziestoletni Marcin Zarzycki po latach wraca do ojczyzny, by wyciągnąć z kłopotów filię
swojej firmy deweloperskiej, której siedziba znajduje się w USA. Tam interes przyniósł mu
gigantyczne dochody, jednak za sprawą złych decyzji podwładnego, polski oddział popada
w długi. Na miejscu poznaje rudzielca, który burzy jego idealnie poukładany świat.
Spotkanie tej dwójki jest intensywne, pełne siniaków, krwi i ruszających się zębów. Jednak
gdy spojrzą sobie po raz pierwszy w oczy, przyciąganie między nimi będzie tak silne, że
próby walki, podjęte, by oprzeć się uczuciu, spełzną na niczym.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67443-05-0 |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kamila
Stukot moich obcasów odbijał się głośnym echem po korytarzu. Sapałam i pociłam się, ale nie planowałam odpuścić, gdyż byłam już tak blisko upragnionego celu. Dosłownie miałam go na wyciągnięcie ręki. Biegłam sprintem po schodach, jakby gonił mnie sam diabeł. Starałam się przy tym stawiać pewne kroki, aby czasem się nie potknąć i nie zaryć czaszką o brudne kafelki. Niestety, w tym tygodniu wypadała moja kolej pucowania na błysk klatki schodowej. Nie przepadałam za tą czynnością i jak na razie nie znalazłam na tę przyjemność czasu. Miałam wątpliwości, czy w ogóle wcisnę ją w swój napięty do granic możliwości grafik. Między spaniem a jedzeniem kompletnie nie miałam czasu dla siebie, więc tym bardziej nie znajdowałam go na porządki.
Będąc już na swoim piętrze, w oddali dostrzegłam białe, drewniane drzwi. Posiadałam takie jako jedyna w bloku. Czułam się przez to wyjątkowa. To nic, że ledwo trzymały się na zawiasach, ważne, że nadal były sprawne i broniły dostępu do mojej oazy spokoju.
Zatrzymałam się przed mieszkaniem, po czym zaczęłam grzebać w torebce w poszukiwaniu kluczy. Oczywiście nie znalazłam ich od razu. Musiałam przebić się przez metry przewodów, suwmiarkę, kilka śrubokrętów i klucz francuski. Po jaką cholerę to wszystko tam trzymałam? Nie mam pojęcia. Ale jedno było pewne, te przedmioty jak najbardziej nadawały się do samoobrony. Jako kobieta dość urodziwa i o kuszących kształtach, byłam narażona na podryw z każdej strony, dlatego musiałam być przygotowana na każdą ewentualność i w razie czego zdolna do samoobrony. Nie mogłam przecież liczyć na pomoc innych, gdy jakiś napalony przystojniak będzie mnie macał po tyłku w ciemnym zaułku.
Westchnęłam rozmarzona, ale zaraz powróciłam do rzeczywistości i wepchnęłam rękę głębiej do torebki. Poczułam ulgę, gdy wymacałam pęk kluczy. Po chwili z rozmachem otworzyłam drzwi do mieszkania, a następnie przekroczyłam próg i zamknęłam je za sobą. W pośpiechu rzuciłam w kąt płaszcz, nie przejmując się, że nie trafiłam w wieszak. Zamierzałam podnieść go dopiero jutro, gdy będę wychodziła do pracy. Nie było sensu teraz się po niego schylać. Szkoda mojego kręgosłupa. Zdrowie miało się tylko jedno i trzeba było o nie dbać.
Z wielkim uśmiechem na ustach wkroczyłam do mikroskopijnego salonu, który był połączony z kuchnią. Nie potrafiłam doczekać się momentu, kiedy będę mogła w spokoju delektować się przedmiotem, który trzymałam w dłoni. Odłożyłam go z czułością na blat stołu, a następnie zaczęłam skanować wzrokiem pomieszczenie w poszukiwaniu zagrożenia. Gdy takowego nie znalazłam, z wielkim uśmiechem na ustach rozsiadłam się wygodnie na krześle naprzeciwko swojego skarbu. Zaczęłam strzelać palcami, przygotowując je na spotkanie ze srebrnym opakowaniem. Gdy w końcu doszło do zbliżenia i odchyliłam sreberko, moim oczom ukazała się kakaowa masa. Westchnęłam zadowolona i nie czekając dłużej, sięgnęłam po swój narkotyk.
Pierwszy kęs był jak wybuch fajerwerków. Czysta ekstaza rozchodząca się po podniebieniu. Po moim ciele rozprzestrzeniło się ciepło, które czułam w każdym jego zakamarku. Właśnie tak z pewnością wyglądał raj. Nie miałam co do tego wątpliwości.
– Miau.
Moje ciało zesztywniało. Zaczęłam nasłuchiwać dźwięków, ale nic niepokojącego nie docierało do moich uszu. Najprawdopodobniej się przesłyszałam. Po chwili ponownie zatopiłam zęby w kakaowej masie i znowu z moich ust wymknęło się zadowolone westchnienie.
– Miau.
Teraz już wiedziałam, że źle oceniłam zagrożenie. Nauczona doświadczeniem, powinnam się spodziewać, że mój kot da o sobie znać w najmniej pożądanym momencie. Gdy tylko wyczuwał zapach jakiegokolwiek jedzenia, przemieniał się w żarłoczną bestię.
Odłożyłam czekoladę i skrzyżowałam ramiona na piersiach, oczekując w napięciu, aż ta włochata kula nieszczęścia się pojawi. Po chwili z gracją – o jaką go nie podejrzewałam – wylądował na stole i wlepił we mnie zielone oczy. Mieliśmy identyczny kolor tęczówek. Przypadek? Nie sądzę.
– Miau.
– Nie dzielę się – odpowiedziałam stanowczo, posyłając mu pełne wrogości spojrzenie. Nie miałam zamiaru karmić go między wyznaczonymi godzinami jego posiłków. W końcu musiałam zadbać o kocie zdrowie.
Porwałam ze stołu słodycz, a następnie odwróciłam się plecami do zapchlonego sierściucha.
Nie złamie mnie. Byłam twarda, musiałam sobie to tylko ciągle powtarzać, by uwierzyć. Maurycy miał niezwykły dar. Gdy tak patrzył na mnie zielonymi ślepiami i próbował zahipnotyzować, ulegałam natychmiast. Dlatego właśnie siedziałam do niego plecami, by nie mógł próbować na mnie swoich magicznych sztuczek.
– Miau.
– Odczep się – burknęłam pod nosem.
Ugryzłam kolejny kęs słodkości, który pieścił delikatnie moje podniebienie. Przymknęłam powieki i oblizałam usta. Teraz to ja mruczałam jak zadowolona kotka.
– Miau. – Tuż za sobą usłyszałam żałosne zawodzenie.
Otworzyłam oczy i uśmiechnęłam się delikatnie, tak, aby tego nie widział. Wiedziałam, że nie odpuści. Była z niego twarda sztuka wychowana na ulicy.
– Nie dla psa kiełbasa – odgryzłam się, nadal nie spoglądając w jego stronę.
Przesuwałam wzrokiem po suficie i ścianach, uświadamiając sobie, że potrzebuję remontu. Pytanie tylko kto go dla mnie zrobi. Nie było szans na to, że sama będę skakać po drabinie, narażając własne życie. Było ono dla mnie zbyt cenne. Nie miałam kasy na fachowców, a wątpiłam, żeby ogłoszenie typu – _Pasożyt potrzebuje organizmu, na którym może bytować. Za remont mieszkania może zapłacić słowem „dziękuję” i własnoręcznie upieczoną szarlotką. Jeśli się decydujesz, zadzwoń. Oferta ograniczona czasowo. Śpiesz się, bo ktoś cię może ubiec_ – nie przeszłoby.
– Miau!
Podskoczyłam na krześle, usłyszawszy wrzask Maurycego. Byłam prawie pewna, że wściekł się o porównanie go do znienawidzonego przez siebie gatunku. Powinien czuć się zadowolony, że nie miałam w planach żadnego sprowadzić do domu. Już nie byłby wtedy oczkiem w głowie swojej pańci.
W końcu zrezygnowana opuściłam ramiona. Odwróciłam się do kota, przechylając głowę na bok i taksując go przenikliwym spojrzeniem. Do tej pory zastanawiałam się, dlaczego zdecydowałam się na przygarnięcie tego potwora. Na pewno nie poleciałam na jego urodę, prawdę mówiąc, był brzydki. No dobra, ładny inaczej, to określenie lepiej do niego pasuje.
Może to była wina wolontariuszki ze schroniska, która ze łzami w oczach opowiadała mi jego smutną historię. Byłam prawie pewna, że to ona skłoniła mnie do podpisania dokumentów adopcyjnych. Dzięki temu zostałam pobłogosławiona kotem z piekła rodem. Od samego początku udawał miłość, by wzbudzić współczucie i zagwarantować sobie miejsce w moim domu, a ja naiwnie przyjęłam go z otwartymi ramionami. Teraz musiałam cierpieć i znosić jego humorki.
– Miau.
Mój wzrok wylądował na Maurycym. Jego jasnoszary pyszczek patrzył na mnie z nadzieją. Przewróciłam oczami na te próby zmiękczenia mojego serca.
– Czego ty chcesz? – zapytałam, wiedząc, że i tak mi nie odpowie.
Okazało się, że nie znałam dość dobrze swojego zwierzaka. Już po chwili jego oczy powędrowały do tabliczki znajdującej się w mojej dłoni. Cicho miauknął wyciągając w stronę czekolady swój łebek.
Mieszkałam z nad wyraz inteligentnym kotem. Mogłam się nawet pokusić o stwierdzenie, że miał większe IQ niż jego pani.
– Zapomnij o tym! Miłe, grzeczne kotki – co niestety nie tyczyło się jego, ale niech żyje w złudnym przekonaniu, że tak jest – nie jedzą takich rzeczy. A na dodatek – kontynuowałam – to nie jest prawdziwa czekolada, a wyrób czekoladopodobny. Jak już się truć, to przynajmniej oryginalnym produktem.
Podsunęłam pod jego pyszczek opakowanie na potwierdzenie swoich słów. Zaczął obwąchiwać smakołyk, a znając jego inteligencję, pewnie czytał teraz skład tego świństwa.
– A mówię ci, smakuje jak rolka po papierze toaletowym. Tylko nie pytaj mnie, skąd to wiem. To jest moja tajemnica i tak pozostanie do końca życia.
Pamięcią wróciłam do dziecięcych wspomnień, gdy razem z przyjacielem z piaskownicy wpadaliśmy na różne szalone pomysły. Przyjaźń zakończyła się w momencie, kiedy połamał mi wiaderko do piasku. Różowe, piękne, nowiutkie wiaderko, które otrzymałam od dziadka na urodziny. Nie znienawidziłam go wtedy za to, tylko życzyłam mu, aby oblazły go mrówki. Ku mojej radości stało się to miesiąc później, kiedy wpadł tyłkiem w mrowisko. Nie było mi go żal, prawdę mówiąc, cieszyłam się z jego cierpienia. Moja babcia od razu skarciła mnie za to, że życzyłam komuś źle i zaczęła złorzeczyć, że dopadnie mnie za to kara.
Niestety babuleńka miała rację. Tydzień później dostałam wszawicy. Pamiętam krzyki mojej mamy i czerwoną twarz taty, kiedy musiał pójść do apteki po specjalny płyn. Stare dobre polskie powiedzenie brzmiało: „Nie życz drugiemu, co tobie niemiłe”. Od tamtego czasu to zdanie stało się moim mottem życiowym, do którego niestety rzadko się stosowałam.
– Miau.
Bestia nie dawała za wygraną, cały czas próbując zwrócić na siebie moją uwagę.
Odgoniłam wspomnienia swoich dziecięcych lat, a następnie rzuciłam tabliczkę czekolady na blat stolika. Podwinęłam rękawy eleganckiej koszuli i zwróciłam się ponownie do tego uparciucha:
– Widzisz to okno? – Ręką wskazałam na moje plastiki, które wymagały mycia. – Jeśli zaraz nie przestaniesz, to wyfruniesz przez nie i zobaczymy, czy faktycznie masz więcej niż jedno życie.
Na te słowa skulił się w sobie, po czym żałośnie zamiauczał. Od razu pożałowałam swoich gróźb.
– Ej, ja tylko żartowałam. – Podniosłam kocura, a następnie przytuliłam go do swojej piersi. Mimo że brzydal, to miał mięciutkie futerko. – No kto jest słoneczkiem mamusi? No kto? – przemawiałam do niego czule, zniekształcając głos.
Ręką pieściłam jego małą główkę, za co nagrodził mnie cichym mruczeniem. Kryzys uznałam za zażegnany. Na razie.
– Mam nadzieję, że szaleństwo nie jest dziedziczne.
Tuż za sobą usłyszałam głos mojej szesnastoletniej siostry, która miała klucze do mojego mieszkania i od czasu do czasu wpadała z niezapowiedzianą wizytą.
Odwróciłam się do niej z uśmiechem na ustach, ale zaraz zszedł mi on z twarzy, gdy zobaczyłam, w co była ubrana.
– Czy ty wybierasz się na casting do filmu porno? – zapytałam, spoglądając na mikroskopijne szorty, które ukazywały dosłownie połowę jej tyłka. Jak nic przeziębi sobie to i owo. – Bo z tego co mi wiadomo, nie ma żadnego w okolicy.
Nie żebym specjalnie sprawdzała.
– Nie dramatyzuj. – Przewróciła oczami, minęła mnie, po czym usiadła na kanapie, która nawet nie ugięła się pod jej ciężarem.
Życie było wredną suką. Kasia była chuda jak patyk, choć pochłaniała tony śmieciowego żarcia. Moja waga za to szybowała do góry od samego spojrzenia na listek sałaty.
Siostra tłumaczyła, że jej szybki metabolizm był oznaką, że dalej rosła. Jakby się tak głębiej nad tym zastanowić, to ja również rosłam, ale wszerz.
– Wybieram się z Alicją do galerii handlowej i pomyślałam, że cię odwiedzę.
– Chyba nie po to, aby nagabywać starych pryków i proponować im, że za zakup loda zrobisz im jeansy. – Umysł momentalnie podsunął mi nieprzyzwoite obrazy z moją siostrą w roli głównej.
Siostra zmarszczyła czoło, po czym spojrzała na mnie, jakbym była kosmitką.
– A to nie powinno brzmieć: „Kup mi jeansy, a zrobię ci loda”?
– To ty znasz to powiedzenie?! – wydarłam się.
Z Maurycym w ramionach zaczęłam przemierzać pokój, co chwilę spoglądając z przerażeniem na młodszą siostrę.
– Od dzisiaj szlaban na wszystko. Zero komputera, komórki, spotkań z przyjaciółmi. Boże, taki wstyd, siostra prostytuuje się za parę jeansów!
– Jesteś stuknięta – odpowiedziała, śmiejąc się głośno.
– Nie przeginaj, moja panno. – Zaczęłam grozić jej palcem.
– O mój Boże! Mówisz jak nasza matka. – Skrzywiła się.
Stanęłam w miejscu, uświadamiając sobie, że ta smarkula miała rację. Wypuściłam z objęć kota, po czym usiadłam na krześle, chowając twarz w dłoniach.
– To koniec. Zamieniam się we własną matkę – zaczęłam się mazać.
– Zawsze mogło być gorzej, mogłaś upodobnić się do naszej babci.
– Tak, jeszcze tylko tego brakuje, abym musiała siadać na dwóch krzesłach, bo na jednym się nie zmieszczę.
– Ty już tak robisz. – Pocieszała mnie moja wredna siostra, śmiejąc się do rozpuku.
– Wypluj te słowa! Jeśli w tej chwili tego nie zrobisz, to zleję cię po gołym tyłku. – Podniosłam na nią swoje lśniące od łez oczy.
Nic nie odpowiedziała, tylko posłała mi szeroki uśmiech, ukazując dwa rzędy białych zębów.
Zmrużyłam gniewnie oczy, ale ten mały potwór nie przeraził się, tylko wygodniej usadowił się na kanapie. Jej postawa świadczyła o tym, że to co do niej mówiłam, miała głęboko w czterech literach. Te czasy, gdy potrafiłam na nią wpłynąć, dawno minęły. Musiałam się przyzwyczaić do myśli, że ona w końcu dorosła i oderwała się od cycka mamusi.
– Przyjdziesz na niedzielny obiad? – zapytała z nadzieją w głosie, wyrywając mnie z zamyślenia.
– Nie mogę – skłamałam.
Nie uśmiechało mi się spędzić całego dnia w towarzystwie mojej zwariowanej rodzinki. Nawet jeśli stół będzie uginał się od nadmiaru jedzenia, to nadal byłam przeciwna tej wizycie.
– Dlaczego? – dopytywała, przesuwając się na skraj kanapy.
Śledziła spojrzeniem każdy mój ruch.
– Muszę przygotować się do pracy. W poniedziałek przyjeżdża szefostwo i powinnam wywrzeć na nich dobre wrażenie.
– Kamilo, przypomnij mi, czym ty się w tej firmie zajmujesz? – zapytała ze złośliwym uśmiechem na ustach.
Wiedziałam, do czego pije.
– Parzę kawę – wyplułam przez zaciśnięte zęby.
Robiłam jeszcze kilka mało istotnych rzeczy, ale nie musiała o tym wiedzieć.
– No właśnie. – Wstała z kanapy, po czym udała się w kierunku drzwi. – Radzę ci przyjść, inaczej cię wydam. – Pogroziła mi palcem.
Czasami miałam ochotę udusić moją młodszą siostrę gołymi rękami. Zastanawiam się, czy sędzia dałby mi łagodny wyrok, gdybym w końcu to zrobiła.
Na moich ustach pojawił się szeroki uśmiech. Wyobrażałam sobie, jak paskiem od spodni dusiłam Kasię, a ta robiła się sina na twarzy i łapczywie próbowała nabrać powietrza.
– Znam tę minę, przestań mnie mordować w myślach.
Gdy powróciłam do rzeczywistości, Kasia była już jedną nogą za drzwiami.
– Powiedz mamie, że nie przyjdę! – zawołałam do jej pleców.
– Sama do niej zadzwoń! – odkrzyknęła, trzaskając drzwiami i prawie wyrywając je z futryny. I tak ledwo co trzymały się na zawiasach, więc kolejnej wizyty Kasi z pewnością nie przetrwają.
Westchnęłam, po czym wstałam z krzesła, a następnie udałam się w kierunku kanapy. Opadłam na nią całym ciężarem ciała i popatrzyłam w sufit.
Nie zamierzałam dzwonić do mamy. Znałam dobrze jej charakter i wiedziałam, że nie da mi dojść do słowa i koniec końców, będę musiała pojawić się na obiedzie. Nie chciałam spędzić niedzielnego popołudnia w towarzystwie brata i jego żony Sylwii, która na każdym kroku próbowała doprowadzić mnie do szaleństwa.
Przymknęłam powieki, rozkoszując się ciszą panującą w apartamencie. Całe dwadzieścia osiem metrów kwadratowych mojego królestwa. Dobrze, że miałam dobrą orientację w terenie, inaczej mogłabym się w nim zgubić.
Poczułam jak małe włochate „coś” umościło mi się na brzuchu. Ręką dotknęłam miękkiego ciałka Maurycego i od razu poczułam się lepiej. Otulona ciepłem mojego kota zapadłam w głęboki, przyjemny sen o czekoladzie i ptasim mleczku.