Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • nowość
  • Empik Go W empik go

Padre, strzelba, różaniec i koń - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
15 stycznia 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Padre, strzelba, różaniec i koń - ebook

"Padre" to opowieść księdza, którego niespokojna natura i wierność słowom Chrystusa: Idźcie i nauczajcie zawiodły na szlak misyjnej przygody. Jak sam stwierdził, „gdzieś tam, w cieniu zielonego wilgotnego dachu południowoamerykańskiej selwy, mieszkają ludzie. Oni na mnie czekają od lat i od lat Chrystus przygotowywał mnie na to spotkanie”. Więc pojechał do nich. Do ekwadorskiej dżungli, a potem na nizinę Orinoko. I opisał rzeczywistość, którą tam zastał. Rzeczywistość, która przerosła wyobraźnię. Kto by bowiem pomyślał, że jadąc do odległych wiosek w parafii padre – czyli ksiądz, ojczulek – musi mieć ze sobą nie tylko brewiarz i puszkę z komunikantami, ale też broń, bo… nigdy nic nie wiadomo? Że musi znać się dosłownie na wszystkim – być mechanikiem, pilotem, położnikiem, psychologiem, cieślą, a nawet posadzkarzem? Że często, znacznie częściej, niż można przypuszczać, życie stwarza takie sytuacje, w których etyka prawa i teologia moralna zupełnie nie mają racji bytu?…

Padre nie tylko ewangelizuje. Padre rozmawia z mieszkańcami, leczy, ratuje od głodu, wyciąga z nałogów, uczy. Sam też się uczy – jak przetrwać w dżungli, jak rozpoznawać zwierzęta i rośliny, jak prowadzić misyjną kuchnię, bazując na tym, co dała natura. Ponadto zmaga się z samotnością, z chorobami, z bezdusznością urzędników. O tym, jak sobie z tym wszystkim radzi i jak wygląda misyjne życie „od zaplecza”, opowiada w tej książce.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8333-321-2
Rozmiar pliku: 20 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

POCZĄTKI

Gdy siedzę wtulony w mroki gorącej południowej nocy, wsłuchany w niezwykłe melodie wygrywane i wyśpiewywane przez ukryte w ciemnościach ptasie chóry i orkiestry, bardzo często przychodzi mi na myśl pytanie, zadawane przez wiele osób:

– Jak to się stało, że ty, taki urwis i łobuz, znalazłeś się tak daleko i żyjesz na co dzień duchem wielkiej przygody z Chrystusem?

I wtedy po gwiezdnej drodze wracam myślami do początków mojej życiowej przygody, która rozpoczęła się dużo wcześniej zanim przyjąłem święcenia kapłańskie. Dużo wcześniej zanim z kołaczącym sercem przekroczyłem po raz pierwszy seminaryjną furtę. Dużo wcześniej niż ktokolwiek może sobie wyobrazić. Bo moja przygoda z Chrystusem zaczęła się w tych odległych latach mojego życia, kiedy w krzywo zapiętej marynarce, z grzywką podciętą na bakier, w wiecznie rozsznurowanych butach i krótkich, zwisających na szelkach spodenkach zaczynałem poznawać świat. Być może ktoś powie, że to niedorzeczne. Ale tak było.

Niespokojna natura nie pozwalała mi, mimo przykazów i licznych zakazów, usiedzieć w domu. Byłem jak kulka rtęci rzucona na podłogę: ciągle w ruchu, ciągle w akcji. Świat zza płotu, świat na linii horyzontu wypełniał wyobraźnią moją duszę. Spadające gwiazdy i obraz nocnego nieba odbierały mi sen. Wśród ziemniaczanych zagonów i złocistych łanów zbóż znajdowałem przecudne miejsce dla moich pierwszych, nikomu nieznanych kazań. Biegałem wśród redlin i dojrzałych kłosów, po czym wspinałem się na granitowe głazy – milczących świadków czasów lodowców – aby z tych niepowtarzalnych mównic wygłaszać wydobywające się z dziecięcego serca swoiste mowy do ptaków i przepływających obłoków, do wiatru i szumu zbóż. Mowy, w których i wiatr, i chmurka, i kłos zboża w demokratycznym porządku miały prawo do zabrania głosu.

Ilekroć po latach wracam do rodzinnego domu, wśród zmienionego w nowe osiedle krajobrazu szukam chłopca, który przed laty, stojąc na wielkim kamieniu, krzyczał:

– Ja też jestem dzieckiem Wszechświata, bratem wiatru, ptaków i obłoków.

A patrzący z ukrycia Bóg formował dla siebie jego maleńkie serce…

Dzikie ukochanie przyrody i przygody w późniejszym etapie życia wiodło mnie nad sadzawki, strumyki i jeziora, gdzie Bóg, który obdarzył mnie naturą rybaka, pozwalał mi godzinami patrzeć na świat oczyma Andrzeja, Szymona czy Jana, których później Chrystus przemienił w rybaków dusz ludzkich. Przecudne wspomnienia młodzieńczych lat w towarzystwie wielkich dębów, zapachu dymu i letnich nocy gdzieś tam nad Jeziorem Duckim, Pasłęk czy Kanałem Elbląskim. Niezwykłe noce i dni, kiedy niewidzialna ręka Stwórcy rzeźbiła w młodzieńczym sercu znaki swojej obecności. On był zawsze obecny. Kiedy w promieniach wiosennego słońca pękał lód na Zalewie Pierzchalskim, to właśnie On mi pozwolił, żebym skacząc z kry na krę dotarł do brzegu. Kiedy związana prowizorycznie tratwa Wikinga w mgnieniu oka zniknęła z powierzchni wody, tylko Boża Opatrzność wie, jakim sposobem znalazłem się na bezpiecznym lądzie.

Wizję wielkiego, egzotycznego świata przygody w dziecięcym i młodzieńczym sercu rozpalał swym piórem Juliusz Verne, a niezwykłymi obrazami – Tony Halik. Obecność Chrystusa w tym innym świecie malowali w mojej wyobraźni Ojcowie Werbiści, którzy często odwiedzali naszą parafię. Niewidzialna ręka Boga formowała moją duszę. Ten, który ukształtował mnie w łonie matki, który zna moje myśli zanim dotrą do mojego serca i przemienią się w słowa, pozwolił mi wzrastać, dojrzewać i wybrać świadomie to, do czego mnie potrzebował. To On chciał, abym był towarzyszem Chrystusa na drogach i bezdrożach Ameryki Południowej.

Potem był dzwonek do seminaryjnej furty. Mury starego seminarium duchownego „Hosianum”. Setki przeróżnych wykładów i dziesiątki egzaminów. A w tym wszystkim ukryty Chrystus, zawsze inny, ale odwiecznie ten sam ze swoimi słowami pożegnania:

– Idźcie i nauczajcie, a Ja będę z wami po wszystkie dni, aż do skończenia świata.

I tak oto krzywo zapiętą marynarkę zamieniłem na sutannę. Przyciętą na bakier grzywkę – na przyzwoitą czuprynę ukrytą pod biretem. Tylko serce zostało to samo: niespokojne, szukające, odwiecznie błądzące po odległych bezdrożach. Szukające sposobu połączenia przygody z ewangelią i kapłaństwa z przygodą. Po latach żmudnych studiów opuściłem seminaryjne mury i wylądowałem w orneckiej parafii. Tam nie zagrzałem długo miejsca, bowiem po trzech latach, z duszą na ramieniu i walącym jak Dzwon Zygmunta sercem, stanąłem na progu mojej misyjnej przygody.

MÓJ ŚWIAT

_Miałem swój zamknięty świat,_

_Tak szczelny i niedostępny_

_Jak kokon jedwabnika._

_W nim wszystko było inne,_

_Trochę tajemne, trochę dziwne._

_Świat marzeń, a może rzeczywistości,_

_W którym nigdy nie było gości._

_Świat malowany liter kształtem_

_Miał inną niż ten barwę._

_Kiedy wchodziłem w jego moc_

_W pogodny dzień lub ciemną noc,_

_Przygarniał mnie i w sobie krył_

_Świat niewidoczny, który we mnie żył._

_Mój inny świat, szczelnie zamknięty, niedostępny,_

_Dziś otworzyłem Tobie,_

_Proszę, byś razem ze mną ruszył w drogę,_

_Przez ten zamknięty liter świat,_

_W którym ja żyłem wiele lat._

Rzeczywistość przerastała wyobraźnię. Wyobraźnia nie dorastała do rzeczywistości, kiedy obfite strumienie potu spłynęły po moim ciele w momencie, gdy stawiałem pierwsze kroki na ekwadorskiej ziemi. Dzień powitania i aklimatyzacji, a potem podróż w nieznane. W promieniach piekącego słońca i blaskach wibrującego powietrza, wśród wysmukłych palm i bananowych plantacji, coś „z gatunku samochodowatych” wiozło mnie piaszczystą, krętą drogą do miejsca mojego przeznaczenia. Gdzieś tam czekał od lat Chrystus ukryty w indiańskim sercu – znaku miłości.

Po długiej, trwającej od świtu aż po zmierzch jeździe, czując każdy kilometr w kościach, zakurzeni, przepoceni i spragnieni dotarliśmy do celu. Pierwsze powitania: _Hola, qué tal? Bienvenido! Cómo está?_ Pierwsze nie do końca zrozumiane pozdrowienia, a za nimi inny wymiar Chrystusa: o czarnych, nieprzeniknionych oczach, granatowoczarnych włosach, z wątłym ciałem ukrytym pod poncho. Ale z tym samym pełnym miłości i zaufania, milczącym wołaniem: czekam na ciebie, czekam na znak Boga w tobie i w twoim kapłańskim sercu.

Radość i niepokój, wzruszenie i zmęczenie zawładnęły mną całkowicie. Pierwsza błogosławiona noc, podczas której oczekiwałem odpoczynku i snu, nadeszła. Gorąca, nagrzana w ciągu dnia ziemia teraz oddawała swoje ciepło, przenikając wszystkie zakamarki misjonarskiej chaty. Strugi potu płynęły obficie. Niewidzialny świat insektów przy pierwszej próbie zmrużenia oczu dawał o sobie znać. Głosy selwy wyrywały z najgłębszego snu. W ciemnościach wirowały w myślach obrazy, przeżycia, zdarzenia i dręczące pytania:

– Panie, czy to Ty naprawdę mnie tu wysłałeś? Czy to Ty wybrałeś to miejsce?

Nieprzespana noc skończyła się cudownym świtem, w którym przyroda wraz z pierwszymi minutami dnia i promieniami słońca wychwalała Boga.

NOC W TERENIE

_Przez liściasty dach i dziurawe ściany_

_Oczy nocy zaglądają do chaty_

_W której samotny człowiek_

_Przy nikłym świetle świecy_

_Odczytuje strony księgi życia._

_A gdy sen zamknie mu oczy_

_I dłoń nocy zgasi knot_

_Sen o kraju wypełni mu duszę_

_I przybliży rodzinny dom._

_A po twarzy zmęczonej dniem_

_Jasny uśmiech przemknie jak cień._MISYJNY CHRZEST

Ojciec Jozue, stary kapucyn, twórca i założyciel misji, od siedemnastu lat nie miał wakacji. Gdy tylko przybyłem do misji, raczył mnie zawiadomić:

_– Me alegra mucho. Bienvenido, voy a tomar dos semanas de vacaciones_1_._

I to było wszystko. Obcy ludzie, obcy kraj, obcy język i zwyczaje oraz Chrystusowe słowa: „Idźcie i nauczajcie”. A zatem plecak na ramiona, a w nim brewiarz, nóż i moskitiera oraz garść medalików z Niepokalanowa. Wyruszam na poznawanie parafii, zagubionej wśród zielonego raju albo, jak ktoś woli, zielonego piekła. Wiem, że granica parafii oddalona jest o dzień drogi samochodopodobnym środkiem lokomocji. Nie ma więc obaw, że będę się błąkał po cudzym terytorium.

Gdzieś tam, w cieniu zielonego wilgotnego dachu południowoamerykańskiej selwy, mieszkają ludzie. Oni na mnie czekają od lat i od lat Chrystus przygotowywał mnie na to spotkanie. W towarzystwie tubylczego przewodnika, mówiącego w języku _quechua_ i prawie nie znającego języka hiszpańskiego, ruszamy do najbliższej osady. Wąska, kręta ścieżka, na której można rozpoznać ślady gołych stóp i oślich kopyt prowadzi w zaczarowany świat. Trzeba być nie lada akrobatą i umiejętnie stawiać stopy, by nie wylądować w błotnistej mazi i nie odbić w niej obrazu swojej twarzy. Cygańska natura w ciągu wielu lat pozwalała mi przemierzać tatrzańskie szlaki, mazurskie leśne trakty czy wędkarskie ścieżki wzdłuż strumieni i ukrytych jezior. Ale to wszystko w niczym nie przypominało błotnistych, krętych, wąskich, zaplątanych wśród lian i przeróżnych krzewów ścieżek, które miały mnie zaprowadzić do moich parafian.

Po wielu godzinach marszu, w czasie którego szczypałem się za boki, aby utwierdzić się, że to jest rzeczywistość, a nie sen, pojawiły się pierwsze ślady zagubionej wśród buszu osady. Małe, przykryte palmowymi liśćmi chaty, nagie i bose dzieci biegające wokoło, wychudłe psy, leniwie włóczące się między domostwami. I kobiety pochylone nad paleniskiem, przygotowujące strawę. Jeszcze do dziś czuję w ustach smak powitalnego napoju, podanego przez starą bezzębną Indiankę w poobijanej ze wszystkich stron puszce po oleju z dumnym napisem Shell. Potem siedzieliśmy w milczeniu, patrząc wzajemnie na siebie i wdychając zapach dymu. Oni rozwiązywali w swych myślach odwieczną zagadkę: biały – przyjaciel czy wróg. A ja starałem się odpowiedzieć sobie na pytanie, w którym miejscu genealogicznego drzewa znajduje się ta nowo poznana rodzina.

MODLITWA O DAR SŁOWA

_Spraw Panie_

_Bym skały mógł kruszyć_

_Mocą Twego Słowa..._

_Bym serca umarłe_

_Ożywiał na nowo..._

_By w ustach mych_

_Twoim było każde słowo._

Już w pierwszych miesiącach pobytu w Ameryce Południowej świat zawirował mi kilka razy przed oczyma, rzucając mnie, umęczonego atakami gorączki, na łoże boleści. Trwał misyjny chrzest.

W nawrotach gorączki wkładałem koszulę do ust, bojąc się, że stukanie szczęk o siebie pozbawi mnie wszystkich zębów. Okryty wszystkim, co znajdowało się w zasięgu ręki, odlatywałem w niebieski tunel nieprzytomności. Kiedy powracała świadomość, zagubiony w rzeczywistości starałem się odgadnąć, gdzie jestem i co tutaj robię. Misyjna choroba, misyjny chrzest, poprzez który Chrystus jeszcze raz poddaje próbie uczucie miłości i przywiązania do Niego. W ciągu wielu lat misyjnej wędrówki wielokrotnie ślizgałem się po granicy życia i śmierci. Ale najbardziej utkwił mi w pamięci tyfus (_tifoidea_). A było to tak.

Po tygodniach pobytu w różnych osadach wróciłem do misyjnej bazy. A tu niespodzianka – ciało odmówiło mi posłuszeństwa. Myślałem, że to jeszcze jedna z tych podróży w świat nieprzytomności niebieskim tunelem. Ale tym razem wszystko było jakby zwielokrotnione. Gorączka, osłabienie, gwałtowne tracenie wagi. Świat wirował ciemnymi plamami, postaci się zacierały. Tym razem czułem się jak rozbitek na małej szalupie wśród rozszalałego żywiołu morskich fal. Z pomocą przyszedł miejscowy szaman, którego zawiadomiono o mojej dziwnej chorobie. Pamiętam tylko wielką miskę pełną żarzących się szczap, do której dobroczynny szaman z wielkim namaszczeniem i powagą wrzucał przeróżne liście, kwiaty i tylko jemu znane zioła. Bełkotał niezrozumiałe modły i nacierał mnie zielonym płynem. Potem już tylko widziałem z wysokości sufitu moje ciało rozciągnięte w bezruchu na podłodze, w tumanach dymu, i słyszałem modły szamana, proszącego wszystkich swoich i moich świętych o pomoc.

Gdy po kilku dniach otworzyłem oczy, przeraziłem się, widząc wokoło wiele postaci w bieli. Myślałem, że jestem w niebie. Ale to byłoby zbyt proste i piękne. Okazało się, że zawieziono mnie, nieprzytomnego, do odległego miasta i tam poddano intensywnej terapii i badaniom, wyrywając mnie jeszcze jeden raz z objęć śmierci.

1 Bardzo się cieszę. Witam. Biorę dwa tygodnie wakacji.ŻÓŁTA FEBRA

Było to po wielkanocnej wizycie pastoralnej, kiedy przepełniony wielką radością zmartwychwstania i orędziem Chrystusa „Idźcie więc i nauczajcie”, wybrałem się na długą, samotną wyprawę z radosną nowiną, że Chrystus żyje. Szaleńcze lata dzikiej, misjonarskiej młodości, kiedy nikt i nic nie mogło stanąć mi na przeszkodzie.

W planach wielka próba sił – samotna dwutygodniowa podróż po buszu. Tydzień drogi w głąb i tydzień powrotu. Byłem szczęśliwy. Noce i dni pełne wrażeń. Cuda przyrody, modlitwa, koty i psoty w głowie, wszystko zgodnie z planem. Aż tu nagle w drodze powrotnej poczułem się źle, podle. Życie zaczęło wymykać mi się z rąk, siły gwałtownie opuszczały. Bóle i zawroty głowy, bóle mięśni i stawów, ataki gorączki, spadek pracy serca. Bóle nerek, a do tego rzyganko, jednym słowem: zdychanko. _Fiebre amarilla_, żółta febra.

A do domu tak bardzo daleko... Tydzień jazdy przez gąszcz, po drodze tylko trzy osady znajomych Indian. Kilkakrotnie w ciągu dnia spadłem z ogłupiałego konia, który, nie czując ręki jeźdźca, zaczynał harce, skacząc to w tył, to w bok, zaniepokojony byle drobiazgiem.

Obolały, prawie nieprzytomny zdecydowałem się zostać w opuszczonym indiańskim domu. Rzucony na barłóg z palmowych liści, przy żarzących się szczapach drewna, byłem podobny do biblijnego Hioba. Samotny, bezdomny, bezbronny, dogorywający, zagubiony i nieco przerażony. Biały Chińczyk – żółta febra w komplecie. Bez lekarstw ani kroku do przodu.

Byłem świadomy bliskości śmierci. Chciałem jechać dalej. Niestety, wszystkie próby wciągnięcia mojego osłabionego ciała na siodło kończyły się niepowodzeniem. Bezsilność, niemoc, łzy bólu i pot zalewały policzki – to już koniec. Po ostatniej próbie wpadłem pod konia i straciłem przytomność.

Słońce wschodziło i zachodziło. Przelotne chwile odzyskiwania świadomości pozwalały dostrzec na błękicie nieba krążące stada sępów. To nieodzowny znak bliskiej uczty dla tych żarłocznych grabarzy. Sępy co chwila zniżały się, a niektóre pewnym krokiem podchodziły bliżej, usiłując zagłębić swoje zakrzywione dzioby w bezbronnym ciele.

Przewijały się w pamięci zwolnione obrazy przeżytych lat. Zmieszane w bezład wspomnienia olsztyńskiej katedry z zimną marmurową posadzką i pękającego lodu, który jako dzieciaka skrył mnie w wodach Pasłęki.

Gorączkowe majaki, świat duchów i zwidów. Oddychałem z trudnością. Mrówki, które nawet w normalnej sytuacji są dla człowieka bardzo dokuczliwe, teraz przechadzały się po mnie całymi stadami chcąc się upewnić, czy jeszcze żyję.

Nie chciałem umierać. „Nie teraz” – prosiłem Boga. Umrzeć bez księdza, bez grobu, bez krzyża, rozszarpany przez ptaszyska i liczne drapieżniki… Wszystko to napełniało mnie smutkiem. Boże, daj mi szansę przeżycia.

Ostatnim obrazem, który pamiętam, był widok mojej zmarłej Mamy i Babci, które siedziały przy mnie. Babcia trzymała mnie za ręce, a Mama tuliła do piersi moją głowę…

Obudziłem się po dwunastu dniach w amerykańskiej misji Nuevos Tribus (Nowe Plemiona). Przez cały ten czas opiekował się mną bezinteresownie doktor Vernon C. Sparks z Kalifornii.

Nikt mi nigdy nie powiedział, jakim cudem znalazłem się w tej amerykańskiej misji. A ponieważ misja prowadzi na terenie Ameryki Południowej półlegalną działalność, ja też nie starałem się wszystkiego dociekać.

Jako wieczną pamiątkę po przebytej żółtej febrze do dziś mam problemy z wątrobą i nerkami, ale żyję!WĘDROWIEC I JEGO KOŃ

Chrystusowe posłannictwo: „Idźcie i nauczajcie”, jest charakterystyczną cechą osobowości misjonarza. Jest on bowiem człowiekiem akcji, ciągłego ruchu, przemierzającym dziesiątki kilometrów we wszystkich kierunkach, by sprostać Chrystusowemu nakazowi. Pod wypłowiałą od słońca sutanną ukrywa się niespokojne cygańskie serce wędrowca. Duch Bożego włóczęgi, który, wracając z jednej wyprawy, jest już myślami na drugiej. Najniezbędniejszy element misyjnego ekwipunku to plecak i wygodne buty, choć dziś coraz częściej wygodne buty zastępuje samochód, a plecak – samochodowy bagażnik. Niemniej jednak w czasach, kiedy zaczynałem moją misyjną przygodę, najcenniejszym sprzętem były wielkie, wygodne, skórzane buty. One pozwalały mi kroczyć dziesiątki kilometrów po błocie, wodzie i rozgrzanym piasku, po gałęziach i kolcach krzewów, po ostrych kamieniach, a nawet po drucie kolczastym czy kawałkach szkła. Wielkie, czarne, milicyjne buty, które zdobył mój ojciec sobie tylko znanym sposobem i dał mi je w prezencie. Trzeba przyznać, że te czarne, budzące lęk buciska zdały doskonale egzamin w trudnych warunkach równikowej wędrówki.

Drugim nieodzownym elementem był plecak. Służył on za poduszkę w czasie sjesty, za niezbędną szafę na czas długiej wyprawy. Był biblioteką i zakrystią jednocześnie. A nawet przenośną spiżarką, w której było wszystkiego po trochu. Miałem wiele plecaków, ale najwygodniejszy był ten kupiony na orneckim „Manhattanie” – „ruski”, wojskowy, duży, zielony plecak z dziesiątkami przegródek i kieszeni. Nie miał stelaża i zwłaszcza przy jeździe konnej przylegał dokładnie do pleców i nie obijał metalowymi rurkami nerek, jak to czyniły inne modne i mało wygodne plecaki.

W czasie długich samotnych wędrówek, zwłaszcza przy głównych przetartych traktach, zdarzało się, że mijał mnie jakiś samochód, a raczej, jak już wspominałem, coś „z gatunku samochodowatych”. Bowiem miało to „coś” silnik, który prychał, kichał, wył i wydalał kłęby dymu. Na czterech kołach, z których każde zostawiało swój ślad, zawieszona była drewniana kabina, a za nią wielka skrzynia, w której to dobroduszny i uprzejmy szofer pozwalał mi się umiejscowić obok innych pasażerów. Trzeba nie lada umiejętności, by utrzymać się na nogach, zwłaszcza gdy kierowca z fantazją toreadora pokonuje falistą drogę. Najczęściej po przejechaniu kilku kilometrów pasażerowie na skrzyni, ku uciesze kierowcy, są brudni od kurzu, przerażeni i wymęczeni jak po corridzie.

Najprzyjemniej jechało się wielkimi ciężarówkami wiozącymi ogromne bale drzewa. Siedząc na szczycie można było podziwiać złotoczerwoną, rozgrzaną słońcem drogę. A ściana buszu, przesuwając się z wolna, zdumiewała bogactwem form i barw. Zwisające, długie liany, kołyszące się przy podmuchu wiatru zdawały się mówić: chwilę temu przemknął tędy Tarzan. Tu i ówdzie na czubkach wysmukłych, dostojnych palm siedziały krzykliwe papugi, które widząc mnie, drwiąco wołały:

– Cześć, dokąd jedziesz... je...dzie...sz... je...dzie...sz...

Po przebyciu pierwszych kilkuset kilometrów samotnych wędrówek po bezdrożach i drogach, zdałem sobie sprawę, że mogę ten trud nieco umniejszyć, wykorzystując jako środek transportu konia. Jakież było oburzenie ojca Jozuego, kiedy mu o tym powiedziałem! Młodszy brat świętego Franciszka, ojciec Jozue, wprost nie dopuszczał do siebie takiej myśli, by wykorzystać do zbożnego celu brata konia. Ale mnie, „cygańskiemu dziecku” i potomkowi ułanów, myśl o konnych wypadach spędzała sen z oczu. Był tylko jeden mały problem: skąd zdobyć fundusze, by marzenie stało się rzeczywistością? I znowu zadziałała Boża Opatrzność. Przypadkiem, w czasie jednej z wizyt w stolicy diecezji spotkałem dobroczynnego księdza Maksa Wolfa, niemieckiego emeryta, który spędzał jesień swojego kapłańskiego życia w Ameryce Południowej. Kilka zielonych papierków z obliczem Waszyngtona i już była scena jak w westernie. W upalne samo południe samotny, nieznany mężczyzna z siodłem na plecach idzie spokojnie przez ulice sennego miasta. Odprowadza go wzrok nielicznych o tej porze przygodnych przechodniów i ciekawskie, zaczepne spojrzenia barowych dziewczyn.

O koniach nie wiedziałem zbyt wiele. Wiedziałem, że w języku greckim na określenie konia jest słowo „hipos” albo coś podobnego, a po rusku „łoszadź”. Ale czułem, że jakoś sobie poradzę. Najważniejszy był kolor, czyli maść. Chciałem, żeby mój koń był albo czarny jak asfalt, albo biały jak śnieg. Imię miałem już wybrane: Águila, Orzeł. Biały lub Czarny.

W odległej sąsiedzkiej parafii każdego miesiąca odbywał się spęd i sprzedaż bydła. Gdy tam przybyłem, wśród masy zwierząt i ludzi dostrzegłem wielkiego, czarnego ogiera, który patrzył na mnie z ciekawością. Już wiedziałem, że to jest mój nowy towarzysz przygody. Długa transakcja, zbijanie ceny, wykładanie i chowanie pieniędzy i w końcu Águila Negra stał się moją własnością. Nie wypadało konia prowadzić. Trzeba było przynajmniej wyjechać wierzchem z targowiska. Gdy tylko wsiadłem na przykryty płachtą materiału grzbiet, cmokaniu i straszeniu tak mnie, jak i konia, nie było końca. Cudem udało mi się na nim utrzymać i wyjechać poza granice wioski.

Ci, co jeżdżą konno, wiedzą, co to znaczy jechać prawie dwa dni bez strzemion i siodła w promieniach południowego słońca. Po przybyciu do domu obaj odpoczywaliśmy ponad tydzień, patrząc na siebie i uśmiechając się jeden do drugiego. A zatem było nas już trzech: Chrystus, koń i ja.

Rozpoczął się nowy, cudowny, dziewiczy rozdział mojego misjonowania. Szerokie horyzonty, świat widziany z wysokości siodła, ciepło i bliskość czworonożnego przyjaciela. W głowie chłopięce pomysły, a w sercu Chrystus. Jak w piosence, którą śpiewał Wiesław Gołas: _Ciągle w drodze, ciągle gnam, dokąd pędzę – nie wiem sam._

Gnam do ludzi.

Kilometry bezdroży umykały pod kopytami. Docieraliśmy do miejsc, gdzie zdziwieni ludzie pytali, czy naprawdę przyjechaliśmy ich odwiedzić, czy po prostu zabłądziliśmy. Ileż niezapomnianych chwil, czasami pełnych grozy przeżyliśmy razem. Próba przekroczenia rzeki Achote w porze deszczowej o mało nie skończyła się śmiercią. Rwący, zdradliwy prąd poniósł nas w dół rzeki. Nawet silne nogi Águili nie dały rady pokonać naporu wody. Po kilkudziesięciu metrach dramatycznego oddalania się od miejsca przeprawy, zdołałem zrobić doskonały akt żalu, a mój przyjaciel ostatkiem sił bronił swojego i mojego życia. Wystawał mu tylko łeb. W ogromnych oczach była wielka trwoga i przerażenie. Na pewno czuł bliskość ducha śmierci. Wreszcie zaczęliśmy się wynurzać. Najpierw ja, a potem z trudem on, zdołaliśmy dotrzeć do brzegu. Mało go nie udusiłem, ściskając z radości i dziękując za zbawienie.

Innym razem po ulewnych deszczach obsunęło się zbocze góry i mój kochany Águila zapadł się po brzuch w grząskiej, lepkiej, biało-ceglastej mazi. Przeżyłem więcej strachu niż w czasie pokonywania rzeki. Uratowali nas chłopi ścinający drzewa, którzy całkiem przypadkowo dostrzegli naszą tragiczną sytuację.

Wielokrotnie droga przewyższała stopniem trudności Wielką Pardubicką. Zwłaszcza dotyczyło to błotnistych i krętych ścieżek na niebezpiecznych zboczach. Po śliskiej i błotnej mazi konie zjeżdżają bowiem jak na nartach albo, siedząc na zadzie, saneczkują. Jest to bardzo niebezpieczne tak dla konia, jak i jeźdźca. Organizm w takich momentach wytwarza zwiększoną ilość adrenaliny, co potęguje niesamowitość przeżyć. Cudownie było natomiast pod koniec pory deszczowej, kiedy skakało się przez kałuże, w których odbijały się dwie sylwetki albo w porze suchej, kiedy wznosiło się ogromne tumany kurzu ścigając się z wiatrem w promieniach słońca. Nawet Chrystus w Najświętszym Sakramencie podążał razem z nami do chorych i umierających dzięki silnym i sprawnym nogom i mięśniom mojego Czarnego Orła.

Mój czworonożny przyjaciel i wiemy towarzysz misyjnego szlaku, którego duch odpoczywa na wiecznie zielonych pastwiskach, bardzo często sprawiał wrażenie świadomego swej misji. Krocząc dumnie z podniesioną głową w strumieniach deszczu, w blasku słońca czy świetle gwiazd, w skwarze dnia i świeżości poranków, wydawał się mówić:

– To właśnie dzięki mnie aż tutaj dociera Chrystus. Ja też jestem misjonarzem, na moim spoconym grzbiecie w skórzanych sakwach przynoszę wam ewangelię.

Kiedy ja odprawiałem mszę w bambusowych kapliczkach lub szałasach, on, pasąc się opodal, co jakiś czas rżał radośnie, jakby chciał powiedzieć:

– Pamiętaj też o mnie w swoich modlitwach.

Mój kochany Czarny Orzeł, który mnie przeprawiał przez rzeki i strumienie, towarzyszył mi w wyprawach do najbardziej odległych, malowniczych zakątków mojej misyjnej parafii. Rżał i prychał, ścigając się z własnym cieniem. Zawsze był pierwszy. Wesoły i zwinny, umiał okazywać swoją radość i tą radością zarażał innych. Jego wierna kilkuletnia służba skończyła się przedwcześnie. Ukąszony w nocy przez węża, udał się do krainy wiecznie zielonych pastwisk na zasłużony odpoczynek.

WYPRAWA

_Koń już czeka niespokojny_

_Spakowane sakwy dwie_

_A w nich Biblia i ubranie_

_Promyk słońca gdzieś na dnie_

_Jeszcze tylko kromka chleba_

_Wzrokiem żegnam mój mały dom_

_I włóczęgę mogę zacząć_

_Zanurzając się w zielony ląd_

_Kiedy wrócę – tego nie wiem_

_Błotnej drogi wstęga lśni_

_Ruszam na misyjny szlak_

_Czas otwiera swoje drzwi._

_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: