- W empik go
Pajęczyna strachu - ebook
Pajęczyna strachu - ebook
Historia ściganej przez mafię dziewczyny, która – chcąc przeżyć – musi zmienić nie tylko tożsamość...
Dwie młode Polki pracujące dorywczo na przedmieściach Berlina, przypadkowo stają się świadkami zabójstwa biznesmena. Jedna z nich zostaje złapana przez sprawców, trafi a do domu publicznego kontrolowanego przez groźny gang. Druga ma więcej szczęścia: ucieka z miejsca zbrodni i wraca do Polski. Chce zrobić wszystko, by odnaleźć i uwolnić przyjaciółkę. Przestępcy mają swoje powody, aby ją ścigać. Nie tylko dlatego, że widziała ich twarze. W torbie, którą dziewczyna przypadkowo zabrała z willi zamordowanego biznesmena, są mafijne pieniądze…
Inspiracją do napisania książki było (nienagłośnione w mediach) uprowadzenie 16-letniej uciekinierki z domu, która zarabiała na swoje utrzymanie jako opiekunka do dziecka. Jej pracodawczyni należała do międzynarodowego gangu handlarzy ludźmi. Dziewczynę wywieziono do Niemiec i uwięziono w agencji towarzyskiej. Finałem tej bulwersującej sprawy był proces toczący się w 2013 roku – przy zamkniętych drzwiach – w szczecińskim Sądzie Okręgowym.
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66807-85-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie byłoby tej książki, gdyby nie dramat pewnej siedemnastolatki ze Szczecina, która po kłótni z matką trzasnęła drzwiami i poszła szukać dorosłości. Znalazła ją w domu prostytutki, jako opiekunka jej dwuletniego dziecka. Nieświadoma zagrożenia, podstępnie odurzona narkotykami i wywieziona w bagażniku do Niemiec, trafiła do domu publicznego. Więziono ją tam przez osiem miesięcy. Przeszła piekło.
W ucieczce pomógł jej polski klient, a sens życia przywracały anioły: Andrzej, policjant z zespołu ścigającego handlarzy ludźmi, Ania, biegła psycholog, a potem opiekunowie z La Strady – Fundacji przeciwko Handlowi Ludźmi i Niewolnictwu.
Wydarzenia tu opisane są fikcją, w którą wplatają się autentyczne zeznania skrzywdzonej nastolatki złożone w procesie organizatorki przestępczego procederu, Pauliny B. ps. Inez. Zgodę na zapoznanie się z aktami sprawy i wykorzystanie tych materiałów otrzymałyśmy w III Wydziale Karnym Sądu Okręgowego w Szczecinie, za co serdecznie dziękujemy. Autentyczna jest też akcja szczecińskiej policji ostrzegająca nastolatki przed stręczycielami, prowadzona pod hasłem „Nie każdy pociąg jedzie do Hollywood”. Postaci gangsterów, policjantów, pani psycholog i prokurator, a także patomorfologa wzorowałyśmy na prawdziwych osobach, natomiast szantażowany minister oraz księgowa mafii są postaciami fikcyjnymi.
Jeżeli ta książka uratuje chociaż jedną nieświadomą śmiertelnego zagrożenia kobietę, to uznamy, że warto było ją napisać.
_Autorki_ROZDZIAŁ 1
Bóg jeden wie, jakim cudem przeżył. Kula wystrzelona z jego służbowej broni utkwiła pod żebrem, nie powodując spustoszenia ani w płucach, ani strategicznych naczyniach krwionośnych. Całe konsylium z kilkoma sławami polskiej medycyny na czele głowiło się, co z tym fantem, czyli kulą, zrobić. Byli śmiałkowie, którzy chcieli ją wyciągnąć. Ostateczna decyzja należała do niego. Postanowił, że ma zostać. Dopóki tam tkwi, będzie mi przypominała, że mam rachunki do wyrównania – argumentował, odrzucając propozycję lekarzy.
Najgorsza była bezbronność, kiedy leżał na mokrej trawie ranny po wybuchu miny-pułapki. Pod palcami wyczuwał stertę liści. Chciał je odgarnąć, ale ból pod łopatką paraliżował ruchy. Z trudem unosił powieki. Widział zbliżającą się męską sylwetkę. Ktoś pochylał się nad nim i przeszukiwał kieszenie. Rudi nie widział jego twarzy, tylko dłoń kradnącą mu policyjną odznakę. Była opleciona pajęczyną. Pomiędzy kciukiem a palcem wskazującym zobaczył pająka. Pomyślał wtedy, że wygląda jak żywy, ale to musiał być rysunek. Dłoń z tatuażem wyjęła mu z kabury glocka dziewiętnastkę na trzydzieści trzy naboje, po czym wycelowała w leżącego obok Adama – najlepszego kumpla z wydziału i przyjaciela z dzieciństwa.
Adam miał roztrzaskane kolano, wił się z bólu. Mieli po szesnaście lat, gdy na targowisku ogrywali frajerów w „trzy kubki”, byli w tej grze niekwestionowanymi mistrzami. Potrafili zarobić więcej niż ich rodzice na etatach. „Trzy kubki” były zakazane, nie raz więc musieli uciekać przed policją. Nigdy nie dali się złapać.
– Zdychaj, psie. – Chropowaty głos pająka wydał wyrok.
I wtedy padł strzał, po którym ucichły jęki Adama, a dłoń z tatuażem powędrowała w jego stronę. Otworzył usta, aby ostatni raz zaczerpnąć powietrza. Miało smak kałuży, w której leżał, i jego własnej krwi. Przed oczyma przewijały mu się obrazy, strzępki przeszłości wypełnione pojedynczymi słowami. Słyszał głosy należące do ludzi, o których istnieniu już dawno zapomniał. Więc tak wygląda koniec, przemknęło mu przez myśl. Szkoda, że nie będę miał więcej czasu. Na miłość, na rzeczy, których nigdy nie spróbowałem, na wszystko. To kiepski czas na umieranie...
Zamknął oczy. Chciał odpocząć.
Zamiast huku kolejnego wystrzału otuliła go ciemność. Śmierć nie przyszła, ale on jeszcze o tym nie wiedział.
Tamtej nocy Rudi z Adamem poszli z kompanią antyterrorystyczną po braci Kramerów ze Świnoujścia. Od dwóch lat poszukiwano ich listami gończymi za napady i pobicie ze skutkiem śmiertelnym. To była sprawa Adama, pracował nad nią od początku. Tomasz i Jerzy Kramerowie uciekli z więziennego konwoju, a potem rozpłynęli się w powietrzu. Mówiono, że muszą mieć kogoś w policji lub straży granicznej, bo zawsze byli o krok przed tropiącymi ich służbami. W końcu, w wyniku żmudnego śledztwa pod nadzorem prokuratury okręgowej, Adam rozpracował gangsterskie powiązania braci i zlokalizował ich kryjówkę. Kramerowie schowali się na odludziu pod Goleniowem, w domu z szyldami firmy budowlanej. Kompania antyterrorystyczna poszła po nich w ciepłą październikową noc. Rudi zawsze podziwiał „czarnych”: poruszają się bezszelestnie jak koty, w ciemnościach są niewidzialni.
Mieli z Adamem pozostać na tyłach i obserwować. Rzeczywistość okazała się daleka od scenariusza. W oknie na poddaszu paliło się światło. Kiedy zgasło – dowódca AT dał sygnał do natarcia. Rudi odruchowo spojrzał na zegarek. Były dwie minuty po drugiej.
Nic nie zapowiadało piekła, jakie się rozpętało.
Pierwszy funkcjonariusz zginął przy forsowaniu wejścia do willi, drugi – na schodach pod szyldami. Nikt nie przewidział, że teren wokół domu może być zaminowany. Ładunki wybuchowe eksplodowały jeden po drugim, całą serią. Policjanci potracili palce u rąk, dwóm urwało stopy. Rażeni odłamkami padali jeden po drugim. Dodatkowo bandyci prowadzili z góry regularny ostrzał, mierząc do „czarnych” jak do kaczek. Jedna z kul trafiła Adama. Wył z bólu, trzymając się za kolano. Kilka metrów od niego zapaliła się sterta siana. Było po deszczu, a paliło się jak od pochodni rzuconej w benzynę. Jeszcze chwila i spłonąłby żywcem. Rudi był już blisko wejścia, gdy usłyszał krzyk przyjaciela. Pędem zawrócił. Chwycił Adama za kamizelkę kuloodporną i odciągnął na tyły posesji, skąd mieli obserwować akcję.
– Skąd, kurwa, wiedzieli?! – wrzeszczał Adam, zrywając z twarzy kominiarkę.
– Nie musieli wiedzieć – odpowiedział, sam w to nie wierząc.
– Daj spokój, przygotowali się!
– Adam, spierdalamy!
Rudi potknął się o wystający z ziemi korzeń i runął jak kłoda. Adam wymiotował z bólu.
– Rzepkę mi rozjebali...
– Dasz radę wstać?
– Nie dam – odpowiedział i rozpłakał się jak dziecko.
– Zaraz nadejdzie pomoc, przyślą karetkę!
– Zaraz to ja, kurwa, umrę... Zaminowali teren, czekali na nas, skurwysyny – mamrotał Adam, wycierając usta rękawem.
Kule świszczały w powietrzu, a oni nawet nie zdążyli wyciągnąć broni. Bracia Kramerowie uczynili z kryjówki istną fortecę, zrzucali z góry koktajle Mołotowa. Ogień zajął cały dół domu. Dwaj „czarni” tarzali się po ziemi, a ich kombinezony płonęły. Inni, ranni w ręce i stopy, histerycznie tamowali krwawienie z kikutów. Rudi – nie bez trudu – zarzucił sobie na plecy ważącego co najmniej sto kilo Adama. Ten klął na czym świat stoi i darł się wniebogłosy. Wszechobecny dym wgryzał się w oczy, ograniczał widoczność. Nagle, tuż obok ogrodzenia, do którego właśnie zmierzali, wybuchła kolejna mina-pułapka. Sakramencki ból pleców powalił Rudiego na ziemię. Musiał na chwilę stracić przytomność, bo odgłosy walki przycichły. Powieki zrobiły się ciężkie, a ciało bezwładne. Wtedy pojawiła się ręka z tatuażem. Widział ją wyraźnie, ogień zamienił noc w dzień. Obmacywała go, ukradła mu odznakę i glocka. Potem dwukrotnie nacisnęła na spust, zabijając Adama, i bez ceregieli wycelowała w jego stronę.
Pocisk przebił się przez kevlarową kamizelkę. Wszedł w Rudiego jak w masło. Kiedy wkładał ją w pośpiechu, trzy minuty przed wyjazdem na akcję, machnął ręką na to, że jest trochę duża. Skąd miał wiedzieć, że była „bita” – raz trafiona do niczego się nie nadawała. Próżno szukać przyczyn, dla których wciąż trzymano ją w magazynie. Teraz była dowodem w sprawie skierowanej do sądu przez prokuraturę.
Proces przełożonych odpowiedzialnych za fatalną w skutkach akcję rozpoczął się pół roku po tamtych wydarzeniach. Prokurator przez godzinę odczytywał w sądzie akt oskarżenia. Śledztwo wykazało, że zawinił obieg informacji pomiędzy komórkami policji, a przełożeni wykazali się co najmniej lekkomyślnością. W gabinecie komendanta wojewódzkiego zadecydowano, by zawodowych morderców – a za takich trzeba było uważać Kramerów – zatrzymać jak zwykłych przestępców. Zespół uderzeniowy nie dysponował żadnym karabinem maszynowym, niezbędnym w razie przewidywania silnej obrony. Policjanci nie mieli też granatników umożliwiających wystrzelenie na górne piętra ładunków z gazem lub pocisków oślepiająco-ogłuszających. Kilku uczestników akcji doznało nieodwracalnych uszkodzeń ciała. Porozrywane stawy to najlżejsze z obrażeń. Karetka dotarła na miejsce dopiero po trzydziestu minutach, więc ci, którzy kwadrans temu mieli jeszcze cień szansy na przeżycie, właśnie się wykrwawiali.
Media od początku były bezwzględne dla szefów policji. Szybko ustaliły, że w Komendzie Głównej posiadano istotne informacje o międzynarodowych powiązaniach przestępczych braci Kramerów. Już pół roku wcześniej wiązano ich z handlem bronią i ładunkami wybuchowymi, można więc było przewidzieć, że łatwo nie dadzą się zatrzymać. W gazetach pisano na pierwszych stronach: „Prawdopodobnie już w chwili wejścia na posesję komandosi zostali zauważeni, gdyż na górze włączono światło, a zaraz potem je zgaszono. Według niektórych źródeł do kwietnika obok schodów, gdzie był fugas, który poraził grupę szturmową, prowadził kabel wypuszczony przez rynnę. Gdyby teren systematycznie obserwowano, np. za pomocą zespołu obserwacyjno-strzeleckiego, można by to było wcześniej wychwycić. Obu przestępców wspierał ktoś z policji, dzięki czemu około miesiąca wcześniej jeden z nich uciekł w lesie z taksówki, która była obserwowana”.
Pogrom! Jeden z największych w historii polskiej policji! – grzmiał w sądzie prokurator i trudno było odmówić mu racji. Bracia Kramerowie spalili się żywcem, ale na terenie posesji byli także inni, nieznani policji przestępcy, a ci zdołali zbiec. Właśnie jeden z nich zabił Adama i strzelał do Rudiego. Kilku antyterrorystów, na skutek stresu pourazowego, na zawsze rozstało się ze służbą. W Komendzie Głównej poleciały głowy, a w Szczecinie dymisję złożył zastępca komendanta wojewódzkiego do spraw kryminalnych. Jego miejsce zajął Wentyl, najlepszy gliniarz w tym kraju.
Prokuraturze nie udało się ustalić, kto z policji pomagał przestępcom. Rudi poprzysiągł na grobie Adama, że dopadnie drania.
Temu, kto wymyślił mu pseudonim, chętnie dałby w mordę. Ksywka przylgnęła do niego jak spocona koszula do karku, za cholerę nie chce się odkleić. Nikt już nie zwraca się do niego po imieniu. Nawet własna siostra. Właściwie tylko wezwania do sądu przypominają mu, że nazywa się Marek Rudnicki.
– Rudi? – Głos byłego szefa w słuchawce nasilił jego pragnienie mordobicia. – No gdzie ty, kurwa, jesteś?
Wentyl zawsze klął jak szewc, a odkąd (była już) żona przyprawiła mu rogi z listonoszem – bluzgał ze zdwojoną energią. Podobno nawet przez sen. Pal diabli rogi, ale że z listonoszem – tego chyba nigdy nie przełknie. Swoją drogą to on też ma przegwizdane z tą ksywką. Wentyl... bez sensu... pypeć z nakrętką... po sąsiedzku z dętką i pedałem.
– Mam przymusowe badania techniczne – odpowiedział Rudi bez entuzjazmu.
Wstał lewą nogą, wszystko go wkurzało. Właśnie zaparkował swojego starego golfa przed budynkiem przychodni specjalistycznej MSWiA. Wyłączył silnik i sięgnął do kieszeni po papierosy.
– Aaa... rozumiem. Tylko nie daj sobie wmówić, że nadajesz się do złomowania. Sprawę mam.
– Sprawa musi poczekać – wycedził przez zęby, przypalając papierosa.
– Sprawa tak, ale ja nie. Sprężaj się, bo nie będę tu sam zapierdalał. Zamelduj się po badaniach.
Wentyl miał w zwyczaju rozłączać się bez ceregieli. Żadnego tam „no to cześć”, „do miłego” czy choćby „nara”. Naciskał czerwoną słuchawkę i już go nie było. Wczoraj obchodził urodziny. Równo pięć krzyżyków. Nawet nie miał czasu wypić za swoje zdrowie, bo ganiał po korytarzach komendy z jakąś delegacją z Niemiec. Jerzy Wentlewski. Tak się nazywał i chyba stąd ten Wentyl. Niedawno dostał stopień inspektora, a także awans na zastępcę komendanta wojewódzkiego do spraw kryminalnych. Należało mu się. Nie ma lepszego niż on, przynajmniej w Szczecinie. Zanim dostał ten stołek, przez kilka lat był w Gdańsku naczelnikiem Centralnego Biura Śledczego. Zasłynął z rozbicia bezkarnego przez lata gangu, który porywał dzieciaki trójmiejskich biznesmenów. Te sukinsyny obcinały ofiarom palce, wysyłały je potem rodzicom z żądaniem okupu. Wentyl zrobił z nimi porządek. Jego ekipa z CBŚ wykopała w lesie pod Wejherowem trzy trupy, każdy z kulką w czaszce. To była robota tych z gangu, przez ich DNA zidentyfikowane na zwłokach posypała się misternie przygotowana linia obrony. Mordercy dostali dożywocie, a Wentyl kolejną belkę i propozycję przejścia do Biura Kryminalnego Komendy Głównej Policji. Odmówił. Wybrał Szczecin.
Rudi wyrzucił niedopalonego papierosa do kratki ściekowej. Powinien ograniczyć to cholerstwo, w płucach mu świszczy. Minął portiera, nie pytając o drogę. Pokój 302, trzecie piętro. Nie chciało mu się czekać na windę, która zresztą utknęła gdzieś po drodze. Przeskakiwał po dwa stopnie, aż w połowie drugiego piętra złapała go zadyszka. Do dupy z taką kondycją. Pokój 302 mieścił się na końcu korytarza. Rudi zwolnił tempo, żeby w gabinecie nie sapać. Spojrzał na zegarek. Był o czasie. Stanął przed drzwiami, policzył do dziesięciu i zapukał.
– Wejdź, Rudi – usłyszał.
Odkaszlnął i nacisnął klamkę.
Doktor Hanna Kruszyńska miała specjalizację z psychiatrii i urodę gwiazdy filmowej. Wysoka jak siatkarka blondyna z dużym biustem za każdym razem przyprawiała go o szybsze bicie serca. Jasna cera i prawie niewidoczny makijaż sprawiały, że nie wyglądała na swoje czterdzieści pięć lat. Rudi zawsze się głowił, jak ona to robi, że w trakcie rozmowy przestaje myśleć o niej jak o kobiecie. W gabinecie opowiadał różne rzeczy, a potem się wstydził swojego mazgajstwa: że budzi się w środku nocy i nie śpi do rana, że wciąż widzi twarz martwego kolegi i to, że nadal płacze przy jego grobie. Rudi nigdy wcześniej nie spotkał kobiety, która potrafiłaby tak słuchać jak ona. Ujęła go prostolinijnością, wyciągnęła z zakamarków jego duszy wszystkie złogi. Po kilku spotkaniach w pokoju 302 był przekonany, że się w niej zakochał. I kiedy już chciał to powiedzieć, doktor Kruszyńska wyraźnie wyznaczyła mu miejsce we wzajemnych relacjach: na kozetce. Uświadomiła mu z chirurgiczną precyzją, że nawet z kalibrem 9 mm pod sercem nie jest dla niej wyjątkowy. Nadmieniła, że drugi znany jej przypadek odsiaduje dożywocie. Miał na imię Duma, a kulkę przywiózł z Moskwy. Duma ukrywał się w Polsce przed konkurencyjnym gangiem i ścigającymi go stróżami prawa. Przygarnęli go bandyci spod Warszawy, został ich killerem. Wpadł na bramce na Okęciu z fałszywym paszportem, kiedy urządzenie do wykrywania metali piszczało jak najęte. Okazało się, że w mózgu miał jakąś płytkę po przebytej operacji i to ona powodowała ten pisk. W śledztwie udawał niepoczytalnego, ale w konfrontacji z powołaną do sprawy w charakterze biegłego psychiatry doktor Kruszyńską okazał się bez szans. W sumie banalna historia. I chociaż historia Rudiego banalna nie była, to on sam niemal spalił się ze wstydu, gdy doktor Kruszyńska zablokowała jego zaloty. Tłumaczył sobie, że po tym, co od niego usłyszała, okazał się niewystarczająco męski. Miękka płaczliwa dupa, po cholerę w ogóle wygadał takie rzeczy? Miotał się potem urażony, cierpiał katusze, ale zrozumiał przynajmniej, że to wcale nie była miłość. Teraz już nie potrzebował ani jej recept, ani współczucia! Nadszedł czas, aby psychiatra przestała przedłużać mu zwolnienie. Osiem miesięcy wystarczyło, by się ogarnąć.
Doktor Kruszyńska wstała zza biurka, podała mu dłoń. Byli prawie równego wzrostu. Złapała jego wzrok na swoich miseczkach D.
– Są prawdziwe – powiedziała z udawaną naganą. – Siadaj. – Przesunęła krzesło w jego stronę.
Jeszcze w myślach czyta, pomyślał speszony i usiadł, dla odmiany wbijając wzrok w czubki swoich butów. Postanowił nie wyrywać się przed orkiestrę. Niech ona wykaże inicjatywę. Milczenie w ogóle go nie krępowało. Właściwie szkoda, że podczas terapii nie mógł tak sobie pomilczeć.
– Milczenie jest złotem – chyba naprawdę czytała w jego myślach – jednak chciałabym wiedzieć, jak dzisiaj spałeś.
– Całkiem nieźle, szkoda tylko, że na prochach – odpowiedział tak cicho, aż sam się zdziwił.
– Powoli będziemy je odstawiać, ale jeszcze nie teraz.
Człowiek z tatuażem wciąż był jego sennym koszmarem. Prześladował go, nie pozwalając przespać nocy. Rudi nie chciał już o tym opowiadać, nawet gdyby zmieniono mu psychiatrę na mężczyznę. Uważał, że psychoanaliza marzeń sennych jest niemęska, ma w sobie wiele z użalania się nad sobą. Był zodiakalnym Skorpionem, raczej szorstkim w obyciu, nie okazywał słabości. Sny to sny. Niektóre są dobre, niektóre złe, a że jego do przyjemnych nie należały, to jeszcze nie powód, by się uskarżać.
Doktor Kruszyńska sięgnęła po teczkę z dokumentacją medyczną Rudiego, leżącą na jej biurku. Przez dłuższą chwilę analizowała zapis z EEG i tabelki z wynikami: od krwi począwszy, na moczu skończywszy. Zapisywała coś w jego karcie.
– Całkiem nieźle, całkiem nieźle – powtarzała pod nosem, nie patrząc na Rudiego.
Przekartkowała całą teczkę, by zatrzymać wzrok na pierwszej stronie.
– Marek Rudnicki, w stopniu komisarza policji, lat trzydzieści pięć, w służbie od dwunastu – czytała lub udawała, że czyta. – Trzydzieści dwa tygodnie zwolnienia lekarskiego. Odznaczony Medalem za Zasługi dla Policji, postrzelony podczas akcji. – Przerwała na moment, ale nie podniosła wzroku. – Pochodzi z rodziny o tradycjach mundurowych – kontynuowała. – Jego ojciec, emerytowany instruktor w Wyższej Szkole Policji w Szczytnie, szkolił pododdziały antyterrorystyczne. – Przeskoczyła wzrokiem kilka linijek i czytała dalej: – ...oczy niebieskie, wzrost sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. – Zawiesiła głos. – Sto osiemdziesiąt pięć? – spytała z niedowierzaniem, unosząc wreszcie wzrok znad kartek.
Nie wiedzieć czemu speszył się nieco. Miał wrażenie, że lekarka świdruje go spojrzeniem. Poczuł się jak na przesłuchaniu. Brakowało tylko gestapowskiej lampy prosto w twarz.
– Sto osiemdziesiąt siedem – poprawił w miarę głośno, ale wciąż nie był z siebie zadowolony.
Doktor Kruszyńska pokiwała głową z politowaniem. Poczuł się idiotycznie. Jeszcze chwila, a się spoci.
– Garbię się – wykrztusił.
– To wiele tłumaczy – skomentowała lodowato, przenosząc wzrok z jego (głupkowatej w tym momencie) twarzy na zapiski w teczce personalnej. – Pacjent skarży się na bezsenność, obniżenie nastroju i sporadyczne zaburzenia błędnika – wyliczała beznamiętnie.
Skulił się do rozmiarów łepka od szpilki. Idiota ze mnie, żeby tak się mazgaić! – ganił się w myślach. Przełknął ślinę i postanowił natychmiast przywrócić się do porządku: poprawił się na krześle, założył nogę na nogę i wziął głęboki oddech. Pomogło. Wpakował ręce do kieszeni spodni, odruchowo szukając nie wiadomo czego. Przywrócą go do służby czy nie – właściwie miał to w dupie.
– Co pan myśli o wcześniejszej emeryturze? – zapytała doktor Kruszyńska.
Pomyślał o niej: „doktor Mengele”, ale postanowił do końca być dżentelmenem.
– O niczym innym nie marzę – odpowiedział z czarującym uśmiechem.
Burknęła coś pod nosem i zaczęła wypełniać rubryki w papierach. Kiedy skończyła, podniosła się z krzesła, podeszła do Rudiego i podała mu wypis.
– Proszę udać się z tym do gabinetu medycyny pracy – powiedziała sucho.
Już chciał wyjść, gdy niespodziewanie zmieniła ton:
– Powiedz mi, Rudi, ten pseudonim to od nazwiska, prawda? Zawsze chciałam cię o to spytać, bo wiesz, różnie ludzie gadają...
– Koledzy w Szczytnie tak mnie nazwali.
Uśmiechnęła się tajemniczo.
– Byłem przekonany, że to od nazwiska, ale to złośliwe bestie, najpierw mówili Rudolfik.
– Co? – Roześmiała się szczerze.
– Od Rudolpha Valentino, bo podobałem się kobietom – dokończył wreszcie swoim głosem.
– Lowelasik – rzuciła z przekąsem.
– Czy ja też mogę panią o coś spytać?
– Wal śmiało, Rudi.
– Jaką bieliznę ma pani na sobie?
Do Wentyla zadzwonił z samochodu. Komendant odebrał po pierwszym dzwonku, chyba czekał na telefon.
– Zdolny do służby – zameldował Rudi.
– No i dobrze. Przyjeżdżaj do fabryki, bo mamy w chuj roboty.
– Jeszcze nie podjąłem decyzji, sorry.
– Pogięło cię? – uniósł się Wentlewski.
– Daj mi dzień lub dwa. Muszę kończyć, mam drugą rozmowę. – Rudi zamienił połączenia. Na ekranie komórki wyświetlało się „Doktor Kruszyńska”. – Tak, pani doktor – odebrał zaskoczony.
– Czarną – usłyszał jej ciepły tym razem głos. – Mam na sobie czarną bieliznę.
Godzinę później Wentyl wparował bez ostrzeżenia. Rudi właśnie brał prysznic, więc stał teraz przed nim na bosaka, przewiązany w pasie ręcznikiem, z mokrymi włosami. Woda kapała na podłogę.
– Uważaj, ślisko – powiedział ostrzegawczo.
Szef służb kryminalnych w zachodniopomorskim wszedł prosto w kałużę. Żuł gumę, a to oznaczało, że znów rzucał palenie. Rudi nie znosił, kiedy Wentyl rzucał palenie, bo to oznaczało problemy – stary kąsał wszystkich za byle co. Przypominał bombę zegarową. Przełożeni nie powinni rzucać palenia, to źle wpływa na pracę zespołową, pomyślał, usuwając się z drogi niezapowiedzianemu gościowi.
– Ogarnij się, człowieku, schowaj ten pożal się Boże tors i zrób jakąś kawę – wydał dyspozycje Wentlewski. – Najlepiej porządną, z mlekiem bez laktozy, bo po normalnym mam wzdęcia. A że idę do prokuratury, to sam rozumiesz, nie mogę pierdzieć.
Szybkim krokiem przemierzał przedpokój, potykając się o buty Rudiego porzucone pośrodku ciągu komunikacyjnego.
– Wypierdol te spleśniałe trampki! – skomentował we właściwy sobie sposób.
Szedł prosto do kuchni. Jak zwykle zresztą. Otworzył lodówkę i skrzywił się na widok tego, co w niej zobaczył. W środku pustki, nie licząc kawałka sera camembert, dwóch kawałków niedojedzonej pizzy w pudełku, słoiczka z musztardą i baterii piw.
– Ty w ogóle coś jesz?
Rudi wzruszył ramionami i wstawił wodę na kawę, a niezbyt zadowolony Wentyl mruczał coś pod nosem, grzebiąc w lodówce z nadzieją, że jednak znajdzie w niej coś dla siebie. Ostatecznie wyciągnął pudełko z resztką pizzy. Rozsiadł się na krześle i przez chwilę nic nie mówił, zajadając pomarszczony ze starości kawałek margerity. Zaraz potem oblizał palce i odruchowo sięgnął do kieszeni, szperając w niej na próżno.
– Rzucam palenie – zakomunikował zrezygnowany. – Lekarz zagroził, że nie podbije mi świadectwa zdrowia. Straszy wieńcówką, zawałem, udarem i chuj wie czym jeszcze.
– Rozumiem – odpowiedział dyplomatycznie Rudi.
Wentlewski sprawiał wrażenie, jakby nie wiedział, co zrobić z rękami. Otworzył puste już pudełko po pizzy i wygrzebywał okruszki.
– To zrobisz kawę?
– Jasne, ale mleka bez laktozy nie mam.
– Może być normalne.
– Też nie mam.
Wentyl machnął ręką zrezygnowany.
– Niech będzie czarna.
– Ale mam tylko sypaną.
– Ja pierdolę, co z tobą, człowieku? – Zirytowany wstał z krzesła, głośno szurając po podłodze. Skierował się do salonu, lecz zatrzymał się w progu, omiatając pokój z niesmakiem. Wyglądał jak po przejściu tsunami: sterta ciuchów na fotelu, na podłodze gazety, pudełka po czekoladkach i chińskim żarciu na wynos. Na parapecie kwiatki w doniczkach, które życie miały już za sobą. Wentlewski szukał wzrokiem miejsca, gdzie mógłby usiąść, ale nie znalazł.
– Sorry, nie spodziewałem się gości – tłumaczył się wyraźnie zawstydzony Rudi, przesuwając rozgardiasz z jednej połowy kanapy na drugą. Ze sterty ciuchów wyciągnął spodnie dresowe bez rozmiaru. Włożył je pospiesznie, świecąc przez chwilę gołym tyłkiem.
– Bo się porzygam od tego syfu wszędzie. – Wentyl klapnął na skrawek wolnego miejsca na kanapie. – To jak? Zdecydowałeś się? – zapytał bez ceregieli, zakładając nogę na nogę.
– Przyzwyczaiłem się... Zapuściłem korzenie... – odpowiedział wymijająco Rudi, unikając jego wzroku.
– Przestań chrzanić! Przychodzę tu i staram się o twoją rękę, a ty zwodzisz mnie jak panienka! Jeszcze chwila, a pójdę podrywać kogoś innego.
Wentyl zaniósł się gwałtownym kaszlem, a kiedy atak minął – poluzował krawat, rozpiął dwa guziki koszuli i westchnął ciężko. Pewnie miało to związek z – uciążliwym przecież – zespołem abstynencji nikotynowej, ale Rudi spojrzał na niego z lekkim niepokojem. Komendant wyglądał na sercowca: nadwaga, nadciśnienie, do tego traumatyczne doświadczenia małżeńskie...
– Moglibyśmy razem pobiegać, wieczory miewam wolne – zaproponował Rudi.
– Jasne, do Biedronki po piwko i z powrotem – próbował żartować Wentyl, ale wyraźnie nie było mu do śmiechu. – Wstał z kanapy, podszedł do okna, otworzył je na oścież i wziął głęboki oddech. – Potrzebuję cię – powiedział odwrócony plecami do Rudiego. – Wiesz przecież, że mogę załatwić to inaczej, przez oddelegowanie. Ale nie chcę z tobą brutalnie, tylko po dobroci.
– Na sześć miesięcy?
– Sześć na początek, potem się zobaczy. Decyduje komendant CBŚ, ale chcę znać twoje zdanie.
– Czyli zsyłają mnie...
– Nie dramatyzuj. Co miałeś zrobić, to zrobiłeś, nic tam po tobie. Główny jest tego samego zdania.
– To po co pytasz mnie o zdanie, skoro decyzja zapadła?
– Z niewolnika nie ma pracownika, a sam wiesz, że niewolników w naszej fabryce jest od chuja. Jak ci się nie podoba, możesz napisać raport o zmianę polecenia służbowego.
Rudi uśmiechnął się krzywo i wyszedł do kuchni. Wrócił po chwili z kawą.
– O! Rozpuszczalna! – Wentyl ucieszył się jak dziecko, zaglądając do kubka. – A mówiłeś, że masz tylko sypaną.
– Żartowałem. Zatem gdzie mnie przenosisz?
– Do kryminalnego. Montuję ekipę zadaniową do spraw żywego towaru, bezpośrednio pod moim nadzorem. Zmieniła się kwalifikacja prawna i ranga zagadnienia. Teraz to już nie jest ściganie alfonsów, ale handlarzy ludźmi. Prokuratura wzmacnia nadzór nad sprawami, organizuje szkolenia dla naszych, nawiązuje współpracę z Niemcami. Reasumując: zajebiście poważna sprawa.
– Czego ode mnie oczekujesz?
– Ano tego, że staniesz na czele zespołu. Znasz miasto z dupy strony, wiesz, gdzie szukać tego zawszonego kurewstwa. Pozyskasz kilku koronnych, rozpierdolisz zorganizowane grupy, a jak sądy przyklepią wysokie wyroki, to sobie wrócisz do Centralnego Biura... Śniętych.
– Kogo mi dasz do zespołu?
– Kogo chcesz. Możesz wziąć Nowaka, zna ludzi w Europolu, po niemiecku gada lepiej niż po naszemu.
– Marysia mu wybaczyła?
– Chyba głupia by była! Chciał poszaleć z cycatą abwerą, to teraz ma. Rozwód będzie jak nic.
– Kogo jeszcze dajesz?
– Młodego i Kusą, oboje z komendy miejskiej – odpowiedział Wentyl, głośno przy tym siorbiąc.
– Młodego chyba kojarzę... Taki dzieciak z pryszczami?
– Dariusz Adamowicz, podkomisarz. Niedawno był na szkółce. Na razie robi za kierowcę, mówię ci, drugi Kubica. Do tego ma serce do roboty i całkiem nieźle radzi sobie w terenie. Pokrzywdzeni lgną do niego jak do terapeuty.
– A ta Kusa?
– Dorota Marecka. Nie znasz jej, przyszła z rejonu. Była z Młodym w Szczytnie na tym samym roku. Dobra na „przykrywkę”, ładna nawet.
– Ładne rozpraszają.
– Ma na biurku taki sam burdel jak u ciebie w chacie.
– Bardzo śmieszne.
– Jest bystra i prostolinijna. Chyba wpadła Młodemu w oko. Uważaj na nich. Jak będą marcować, to pogonimy na ulicę krawężniki szlifować. Love story to w kinach, a nie w robocie.
– To wszyscy? – spytał lekko rozczarowany Rudi.
Wentlewski spojrzał na niego z ukosa.
– A co, zespół taneczny ci potrzebny? – wypalił. – Jak ci Nowak, Kusa i Młody nie wystarczą, to weźmiesz sobie kogoś z naszej dochodzeniówki albo ze Świnoujścia.
Komendant wstał z kanapy. Zamaszystym krokiem ruszył w stronę Rudiego, by z całej siły klepnąć go po plecach.
– To co, dobiliśmy interesu? – bardziej stwierdził, niż spytał, znów szukając czegoś po kieszeniach.
Rudi wyjął swoją paczkę fajek, żeby go poczęstować.
– Spierdalaj mi z tym świństwem! – obruszył się Wentyl, znajdując za pazuchą to, czego szukał: białą, czystą kopertę. Wyjął z niej kolorowe zdjęcie formatu 10 na 15 centymetrów. – A teraz skup się, bo ważne rzeczy będę mówił – zapowiedział z grobową miną.
Dziewczyna ze zdjęcia mogła mieć jakieś osiemnaście, dziewiętnaście lat. Roześmiana brunetka w słomkowym kapeluszu, o wielkich oczach i złotej skórze. Rudi z uznaniem pokiwał głową.
– Pierwsza klasa. Mam u niej jakieś szanse?
Wentyl uśmiechnął się półgębkiem, chociaż żart był taki sobie.
– Nazywa się Kamila Soszyńska.
– Soszyńska?!
– No właśnie.
– Córka tego komucha, przez którego upadła stocznia i ludzie zostali bez pracy?
– Wnuczka. I nie komucha, tylko byłego ministra Transportu i Gospodarki Morskiej. Jej dziadek wciąż dużo może.
– Jak zwał, tak zwał. Powinien pod sąd trafić, a nie dużo móc. – Rudi wyjął zdjęcie dziewczyny Wentylowi z ręki. – Całe szczęście, że niepodobna do dziadka – zauważył.
– Dwa dni temu spakowała kilka rzeczy i wybiegła z domu. Dotąd nie wróciła, a jej telefon milczy.
– Jak ją życie przeczołga, wróci z podkulonym ogonem... albo dużym brzuchem.
– Może tak, może nie. Dopiero wczoraj jej przyjaciółka wygadała się, że wnuczka pana ministra poznała w klubie jakiegoś Araba, który manipulował Kamilą. Ona chyba się go bała, chociaż zarzekała się, że jest zakochana bez pamięci. Ta przyjaciółka obawia się, że zniknięcie Kamili nie jest zwykłą ucieczką z domu.
Rudi słuchał Wentyla raczej od niechcenia, a ten wyraźnie dopiero rozkręcał się w temacie.
– Alibaba zapluty... haremu pewnie mu się zachciało! – mówił coraz szybciej. – Co te małolaty widzą w takich brudasach? No nie mów mi, że czarne oczy! Rżną tacy szejków i nasze kobitki, a potem tłuką je jak bure suki, a my mamy ratować im tyłki. I gdzie tu, kurwa, sprawiedliwość?
– Sprawiedliwości nie ma na tym świecie. Na tamtym też.
– No, ale wracam do sedna, bo czasu szkoda – zdyscyplinował się Wentlewski. – Tej przyjaciółce jeszcze się przypomniało, że z Alibabą był pewien facet... – Zawiesił głos i zerknął na Rudiego. – Ten facet miał spory tatuaż – kontynuował. – Rozumiesz?! Facet miał pajęczynę!
Rudi znieruchomiał. W jednej chwili poczuł mrowienie – najpierw na plecach, sekundę później na całym ciele. Serce przyspieszało, szumiało mu w uszach. Wentyl wciąż coś mówił, ale on już nic nie słyszał. Patrzył tylko na komendanta, który przypominał mu teraz rybę bezgłośnie ruszającą pyszczkiem. Co za idiotyczne skojarzenie... taki świąteczny karp, który patrzy na ciebie i kłapie dziobem, a ty i tak – choćbyś chciał – nie usłyszysz najmniejszego dźwięku.
Przez szum w uszach zdołały się przebić do Rudiego jedynie ostatnie słowa Wentyla:
– ...no i dlatego, kurwa, tak mi na tobie zależy.