Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • promocja

Pąki lodowych róż. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
6 czerwca 2025
1000 pkt
punktów Virtualo

Pąki lodowych róż. Tom 2 - ebook

Kontynuacja bestsellerowej powieści „Trzy odbicia w lustrze”!

Warszawa, grudzień 2014 roku. Anna i Bartek zmagają się z – na pozór – banalnymi problemami. Niedługo na świat przyjdzie ich dziecko, lecz oboje nie są pewni, czy dojrzeli do roli odpowiedzialnych rodziców. Jednak źródło przeżywanego przez nich kryzysu małżeńskiego tkwi również w odległej i zapomnianej przeszłości.

Zosia, babcia Anny, w chwili śmierci pozostawia członkom rodziny złowrogo brzmiącą wiadomość: „Strzeżcie się. Witold powrócił”. Od tego momentu próbują oni odkryć, kim jest ten tajemniczy mężczyzna i jakie konsekwencje wiążą się z jego powrotem. Aby rozwikłać tę niecodzienną zagadkę, muszą na nowo przywołać z pamięci obrazy wojennej zawieruchy…

Zbigniew Zborowski przeplata współczesną historię z tragicznymi wydarzeniami sprzed lat. „Pąki lodowych róż” to opowieść o strachu, utraconych marzeniach, trudnych wyborach moralnych oraz o tym, ile jesteśmy w stanie poświęcić dla tych, których kochamy.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-91-8076-521-3
Rozmiar pliku: 3,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WRZE­SIEŃ 1984, WAR­SZAWA, PRAGA-PÓŁ­NOC

Bar­tek

Kiedy tylko za­ter­ko­tał dzwo­nek koń­czący lek­cje, ze­rwał się z ławki i wy­strze­lił na ko­ry­tarz. W kilku su­sach zbiegł na dół, do drzwi pro­wa­dzą­cych na roz­dep­tane bo­isko pod szkołą. Chło­paki już się tam zbie­rały. Spora, roz­py­cha­jąca się, prze­kli­na­jąca, ner­wowo drep­cząca w kółko grupa. Osią tej cha­otycz­nej bandy było dwóch dwu­na­sto­lat­ków z ich klasy. Obaj cha­rak­terni, obaj ki­blu­jący już po raz drugi.

Pierw­szy to Lu­śnia, który tę ksywę za­wdzię­czał przy­nie­sio­nemu kie­dyś do szkoły pi­sto­le­towi swo­jego ojca. Tata nie był jed­nak żoł­nie­rzem, mi­li­cjan­tem ani pro­ku­ra­to­rem. Dla­czego więc w jego domu le­żało ko­pyto? Nikt, kto miał choć tro­chę roz­sądku we łbie, o to nie py­tał.

Drugi to Raj­cer. Od raj­cera, czyli po fra­jer­sku port­fela, w któ­rym się trzyma pie­nią­dze. Tyle że trze­cio­kla­si­sta po raz drugi Raj­cer ni­czego ta­kiego przy so­bie nie no­sił. Czemu więc tak na niego wo­łano? Pro­ste. Jego stary ob­sta­wiał na ba­za­rze Ró­życ­kiego ben­kle, zna­czy grę w trzy kubki. Taką, w któ­rej od­wraca się na­czy­nia do góry dnem, wkłada pod jedno z nich krą­żek i mik­suje. Kto zgad­nie, który ku­bek jest pe­łen – wy­grywa. Kto nie zgad­nie – traci. Do­bry ben­klarz po­trafi nie tylko osku­bać fra­jera do go­łego tyłka, ale i za­hip­no­ty­zo­wać bły­ska­wicz­nymi ru­chami swo­ich rąk tłumy ki­bi­ców. A kto za­hip­no­ty­zo­wany, ten nie czuje, jak pa­łę­ta­jąca się mu pod no­gami dzie­ciar­nia wy­ciąga raj­cer…

No więc Lu­śnia i Raj­cer rzą­dzili w tej szkole. Do­bra, może ich wła­dza nie się­gała tych z naj­star­szych klas, któ­rzy już nie tylko stali na świecy, kiedy starsi kro­ili kwa­draty, ale i nie­rzadko sami brali udział we wła­mach. To była już jed­nak inna liga. Wśród mło­dych prym wio­dło tych dwóch. A te­raz wła­śnie kom­ple­to­wali pił­kar­skie dru­żyny do po­lek­cyj­nego me­czu.

Bar­tek szybko prze­pchnął się więc przez krą­żą­cych po da­le­kiej or­bi­cie nie­zde­cy­do­wa­nych, a po­tem za­li­czył dwa kuk­sańce w że­bra i raz z otwar­tej w plecy pod­czas wci­ska­nia do pierw­szego sze­regu. I za­marł w ocze­ki­wa­niu, pró­bu­jąc przy­cią­gnąć spoj­rze­niem wzrok któ­re­goś z ka­pi­ta­nów.

– Rym­pa­łek – wska­zał zwin­nego czwar­to­kla­si­stę o chy­trym spoj­rze­niu i pa­łą­ko­wa­tych no­gach Lu­śnia.

Chło­pak z uśmie­chem za­do­wo­le­nia sta­nął obok niego.

– Jajco. – Pa­lec Raj­cera wy­ce­lo­wał w sto­ją­cego tuż przy Bartku osiłka o tę­pych, ale za­wzię­tych oczach.

Jajco wy­pu­ścił naj­wy­raź­niej wstrzy­my­wane od dłuż­szej chwili po­wie­trze, za­re­cho­tał i po­stą­pił do środka kręgu.

– Cy­gan.

– Kosa.

– By­chu.

– Żaba.

Lu­śnia i Raj­cer naj­pierw prze­rzu­cali się ksyw­kami naj­lep­szych gra­czy z szyb­ko­ścią dwóch spa­rin­gu­ją­cych ping­pon­gi­stów. Póź­niej zwol­nili do tempa wy­miany piłki w me­czu te­nisa. Na­my­ślali się, szu­kali w sze­regu głów, krę­cili pal­cami młynki przed no­sami dy­szą­cych żą­dzą do­sta­nia się do ich dru­żyn chło­pa­ków. A Bar­tek czuł, jak serce pod­cho­dzi mu do gar­dła. Tamci skom­ple­to­wali już atak, środ­ko­wych i oby­dwu bram­ka­rzy. Do wy­bra­nia zo­stali tylko obrońcy i ewen­tu­al­nie re­zer­wowi. Czyżby znów się nie za­ła­pał?

– Lu­śnia, Lu­śnia! – prze­pchnął się przed niego o pół kroku ja­kiś wy­ro­stek. – Tu je­stem!

– A tak – kiw­nął na wi­dok tam­tego ka­pi­tan. – Jesz­cze biorę Ba­jera.

– I ja! – wy­darł się któ­ryś z dru­giego rzędu, omal nie wcho­dząc Bart­kowi na plecy.

– Do­bra, niech bę­dzie – mach­nął ręką Raj­cer. – We­zmę cię, Bolo. Tylko mi się znów nie ob­cyn­da­laj w grze, bo tak ci… – pod­su­nął ko­ści­stą pięść pod pro­mie­nie­jącą szczę­ściem gębę tam­tego.

Bar­tek też chciał za­wo­łać. Prze­cież go znali! Może jego stary nie trzy­mał w domu „klamki”, a mama nie sprze­da­wała pyz ani fla­ków na „Ró­żyku”, ale był prze­cież do­bry w piłę. Miał wy­kop, umiał się ki­wać i dry­blin­go­wać. Dużo le­piej od Bola, Ba­jera czy Jacka Smo­laka, czyli Żaby. Dla­czego go więc nie wy­wo­łują? Czemu omi­jają wzro­kiem? Nie pa­mię­tają, że na wu­efie to on w IV D naj­czę­ściej strzela gole? Wziął wdech, już nie­mal uniósł rękę, ale… za­bra­kło od­wagi. A je­śli krzyk­nie, a oni tylko się ro­ze­śmieją? Albo w ogóle nie za­re­agują i tak zo­sta­nie z wy­pro­sto­waną witką, jak kla­sowy ku­jon przed nie­do­wi­dzą­cym na­uczy­cie­lem?

– No do­bra i jesz­cze ty. – Lu­śnia wska­zał na knypka z klasy Bartka, który nie umiał zro­bić na­wet po­da­nia. – Jak ci tam, bo nie pa­mię­tam?

– Lo­lek.

– Trudno. Niech bę­dzie.

– A ja na ko­niec we­zmę… – Raj­cer za­wie­sił głos, śli­zga­jąc się po ota­cza­ją­cych go twa­rzach.

Bar­tek chciał po­stą­pić na­przód, stał rap­tem dwa me­try od niego. Ale ja­kaś nie­wi­dzialna siła spę­tała mu nogi.

– No nie wiem, nie wiem… – wciąż wa­hał się Raj­cer. – Co jest? Zo­stali mi już tylko sami fra­je­rzy?

– Weź Piłę. Mnie… – za­wo­łał Bar­tek, ale z tego okrzyku wy­szło mu tylko my­sie kwi­le­nie. Nikt nie zwró­cił na niego uwagi.

– A niech tam! – splu­nął za­ma­szy­ście Raj­cer. – Chodź tu­taj, Mały. Może się na coś przy­dasz.

To był już ko­niec. Dru­żyny skom­ple­to­wane.

– No już, już – Lu­śnia mach­nął na tłum chło­pa­ków jak rol­nik za­ga­nia­jący do ko­mórki gęsi. – Spa­dać z bo­iska, lesz­cze!

Bar­tek od­wró­cił się w mil­cze­niu i po­wlókł do wyj­ścia.

– Znów cię olali? – za­pisz­czał mu spod ra­mie­nia ja­kiś gło­sik.

Spoj­rzał ze zło­ścią. A tak, Baśka. Mała oku­lar­nica z war­ko­czy­kami. Kla­sowa ku­jonka, ale w po­rządku. Na­wet ostat­nio pod­po­wia­dała mu na ma­te­ma­tyce.

– Za późno przy­sze­dłem.

– Aku­rat!

– Oj, od­czep się, Baśka.

– Nie bądź taki ob­raź­liwy.

Nic na to nie po­wie­dział. Szli da­lej w mil­cze­niu. Ulicą Ra­tu­szową przez jezd­nię, da­lej prze­cięli skwe­rek, w któ­rym stare pi­jaki żło­pały al­pagi, wresz­cie we­szli na Ko­no­packą.

– A mój tata przy­wiózł z NRD grę te­le­wi­zyjną! – po­chwa­liła się nie­ocze­ki­wa­nie Baśka.

– Te­nisa? – Bart­kowi za­świe­ciły się oczy. Wi­dział już coś ta­kiego na Ró­żyku, ale – choć to­war ewi­dent­nie „wy­padł z TIR-a” i był w oka­zyj­nej ce­nie – i tak nie uda­łoby mu się na­mó­wić ro­dzi­ców na za­kup.

– Noo! – Baśka aż pod­sko­czyła.

Zro­bili na­stęp­nych kil­ka­na­ście kro­ków. Jesz­cze chwila i Bar­tek za­raz skrę­cał w Strze­lecką, ona miesz­kała da­lej, w nieco lep­szej oko­licy – aż przy Wi­leń­skiej.

– To jak? Wpa­dasz po­grać?

Aż ści­snęło go w dołku. Ra­juu! Na­prawdę chęt­nie by w to po­py­kał! Ale za­raz się opa­no­wał. Uspo­koił emo­cje. Nie. Nic z tego. To już by było jak przy­zna­nie się przed sa­mym sobą do po­rażki. Nie wzięli go do żad­nej z dru­żyn, więc idzie ob­cie­rać łzy do Baśki. Zna­czy się do dziew­czyny! Wstyd i hańba. Wy­star­czy jed­nego upo­ko­rze­nia na dziś.

– Nie mam czasu.

– Szkoda…

Bez zbęd­nych słów skrę­cił w swój Trój­kąt Ber­mudzki, jak na­zy­wano tę naj­gor­szą część naj­gor­szej dziel­nicy mia­sta za­kre­śloną uli­cami: Szwedzką, Sta­lową i Strze­lecką. Po­wlókł się na­ro­wi­stym chod­ni­kiem, mi­ja­jąc ciemne oczo­doły bram, z któ­rych za­wie­wało mo­czem, ka­pu­stą i wy­kroch­ma­lo­nym pra­niem. Za­trzy­mał się pod „czwórką”. Spoj­rzał w górę na czte­ro­pię­trową, ce­glaną fa­sadę, z któ­rej już dawno temu po­od­pa­dały bal­kony. Nie chciało mu się tam wra­cać. Jesz­cze go­dzinę temu piąt­kowe po­po­łu­dnie za­po­wia­dało się eks­cy­tu­jąco – miał grać w piłę do zmroku, a po­tem prze­wa­lać się z całą bandą przez dziel­nicę, od­pro­wa­dza­jąc do domu naj­pierw miesz­ka­ją­cego na Brze­skiej Lu­śnię, a po­tem Raj­cera, któ­rego sta­rzy mieli „kwa­drat” po są­siedzku z Cy­ga­nami za­sie­dla­ją­cymi dwu­pię­trowy sze­re­go­wiec przy Bli­skiej. W dro­dze po­wrot­nej, już zu­peł­nie po ciemku, po­ska­ka­liby jesz­cze na ko­le­jo­wych to­rach, po­ga­niali się z SOK-istami na bocz­ni­cach, na­ro­bili ha­łasu w za­lud­nio­nej przez pi­ja­ków i bez­dom­nych hali bi­le­to­wej Dworca Wschod­niego. Tak, to miało być na­prawdę fajne po­po­łu­dnie i wie­czór. Ale jak zwy­kle, nic z tego nie wy­szło. Znowu się nie za­ła­pał do wyż­szej ligi. Znów klapa.

Po­czła­pał przez bramę, w któ­rej ja­kieś cie­nie roz­pra­wiały się z flaszką, prze­ciął wy­dep­tane po­dwórko z trze­pa­kiem i wstą­pił na drew­niane, ża­ło­śnie skrzy­piące schody z chy­bo­tliwą po­rę­czą. Na dru­gim pię­trze otwo­rzył drzwi, rzu­cił teczkę z książ­kami w ob­szer­nym holu, z któ­rego czworo drzwi pro­wa­dziło do trzech miesz­kań i wspól­nej ła­zienki. W końcu na­ci­snął klamkę swo­jego miesz­ka­nia.

W środku grzmiał czarno-biały te­le­wi­zor gło­sem ja­kiejś ga­da­ją­cej głowy. Na te­le­wi­zo­rze le­żała ko­ron­kowa ser­wetka przy­ci­śnięta szkla­nym krysz­ta­łem. Nad krysz­ta­łem wi­siał święty ob­ra­zek. A na wprost tego wszyst­kiego, na wy­świech­ta­nej ka­na­pie, za­le­gał oj­ciec. Nad nim z ko­lei pię­trzyła się Bab­cia Stasz­kowa. Ona pra­wiła mu li­ta­nię wy­rzu­tów – że leń, nie­udacz­nik, ga­moń i święta krowa, on pa­trzył w ekran ta­kim wzro­kiem, ja­kim zmu­szeni do za­miesz­ka­nia na lą­dzie ma­ry­na­rze ga­pią się w mo­rze.

W kuchni po pra­wej krzą­tała się mama. Młod­sza ko­pia Babci Stasz­ko­wej. Ni­ska i krępa. Cała róż­nica, że bab­cia była siwa i przy­gar­biona, a pio­nowa zmarszczka mię­dzy brwiami nada­wała jej twa­rzy wy­raz wiecz­nego po­iry­to­wa­nia. Mama na­to­miast była krą­glej­sza (efekt pracy przy ta­śmie pro­duk­cyj­nej w Za­kła­dach Cu­kier­ni­czych im. 22 Lipca zwa­nych po daw­nemu We­dlem), a kre­cha na jej czole bie­gła po­ziomo nad brwiami, co nada­wało jej ob­li­czu wy­raz cią­głego za­nie­po­ko­je­nia.

– Co tak długo znowu? Jak tam w szkole? – za­wo­łała znad bu­cha­ją­cej błę­kit­nym pło­my­kiem kuchni.

Wziął wdech, żeby po­wie­dzieć, że nie­źle. Czwórka z pol­skiego i pięć z wu­efu, ale nie zdą­żył. Mama, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, rzu­ciła na pa­tel­nię mie­lone ko­tlety. Na­grzany olej za­skwier­czał, pod su­fit buch­nęły iskry, do ko­ry­ta­rza wpły­nął siwy ob­ło­czek spa­le­ni­zny. Bar­tek po­stał jesz­cze chwilę, wpa­tru­jąc się w opięte bluzką plecy, a po­tem wszedł do po­koju.

Bab­cia Stasz­kowa cią­gle pa­stwiła się nad oj­cem.

– Wi­dział to kto? – stę­kała. – Pra­cuje w Za­kła­dach Optycz­nych na Gro­chow­skiej, a w domu bieda, jakby na ren­cie sie­dział. Inne wy­no­szą gar­ściami lupy, rzut­niki i obiek­tywy, a ten na­wet za­sra­nej so­czewki do domu nie przy­nie­sie!

– Ro­bię jako ślu­sarz, nie mam do­stępu do ma­ga­zynu. A poza tym nie je­stem zło­dzie­jem – od­wa­żył się w końcu ode­zwać oj­ciec.

– O! Ho­no­rowy się zna­lazł! Starą bę­dzie po­uczał. – Mo­no­tonny do­tąd rytm pra­wio­nej przez nią li­ta­nii wzniósł się na­gle o kilka to­nów i na­brał eks­pre­sji. – A kto mówi o kra­dzieży?! Ja zło­dziejką nie je­stem! W ży­ciu ni­komu na­wet gu­zika nie wzię­łam! O pań­stwo­wym mó­wię, tu­ma­nie! Co tylko leży i pa­ję­czyną po­ra­sta. To ża­den grzech. Zresztą wszy­scy biorą i ja­koś do ko­ścioła nie wsty­dzą się cho­dzić. A że ślu­sarz, to nie prze­szka­dza. Mie­tek z Ko­no­pac­kiej na war­towni stoi, da­leko od sa­mego za­kładu, a ta­kie cuda han­dluje na ba­za­rze Ró­życ­kiego, że ci mó­wię!

– Raz coś wzią­łem, to mnie aku­rat ten babci Mie­tek zła­pał. Fart, że nie wy­le­cia­łem – nie­mal szep­nął oj­ciec, który sie­dział na so­fie sku­lony, z głową wbitą w ra­miona, a jego oczy pa­trzyły w mi­ga­jący ekran jak w je­dyną drogę ucieczki.

– Boś dupa, nie chłop! – wy­bu­chła ko­bie­cina. – Pro­stej sprawy nie umiesz za­ła­twić! Trza było po­sta­wić flaszkę, a Bronka przy­nio­słaby ci jesz­cze wo­rek ścin­ków wa­fli z pro­duk­cji. Mie­tek dałby swoim dzie­cia­kom i wszystko ro­ze­szłoby się po ko­ściach.

Bar­tek po­czuł, że nie jest w sta­nie tego dłu­żej słu­chać. Roz­sier­dzona Bab­cia Stasz­kowa na­peł­niała go lę­kiem, bierna po­stawa ojca bu­dziła po­gardę, ko­tlety cuch­nęły spa­lo­nym tłusz­czem.

– Wy­cho­dzę! – krzyk­nął, za­wra­ca­jąc do przed­po­koju.

– Gdzie le­zie? Obiad zara bę­dzie! – na­tych­miast osa­dził go w miej­scu głos sta­ruszki.

Za­trzy­mał się po­słusz­nie, czu­jąc się jak aresz­tant, któ­rego re­flek­tor straż­nika za­trzy­mał już na szczy­cie wię­zien­nego muru.

– Jadę do babci – wy­pa­lił w ostat­niej, de­spe­rac­kiej pró­bie wy­rwa­nia się z okrą­że­nia. – Prze­no­cuję i wrócę ju­tro.

– O! Już go wierci w tyłku. A ja­kie li­cho cią­gnie cię do tej wy­fio­ko­wa­nej da­mulki?

– Bab­cia Na­ta­lia nie jest wy­fio­ko­wana…

– Ta, pew­nie! Na­dęta kwoka, co się wy­pięła na wnuka i tyle!

W tym mo­men­cie do­biegł ich ci­chy głos matki z kuchni.

– Sy­nek, ale jak ty tam o tej po­rze do­je­dziesz? To prze­cież po dru­giej stro­nie mia­sta, w Mi­la­nówku.

– Ża­den pro­blem, mamo! – od­krzyk­nął szczę­śliwy, że roz­mowa scho­dzi na bez­piecz­niej­sze tory. – Po­lecę na Czte­rech Śpią­cych do tram­waju. Po­tem mo­stem na drugą stronę Wi­sły i pro­ściutko na Dwo­rzec Śród­mie­ście.

– Ale tak bez obiadu?

– Zjem już u babci.

W miesz­ka­niu za­pa­dła chwila mil­cze­nia za­kłó­cana tylko skwier­cze­niem na pa­telni i ga­da­niną z te­le­wi­zora.

– No nie wiem… – W drzwiach po­koju po­ja­wiła się po­stać mamy. Wy­cie­rała dło­nie o far­tuch, wy­raz za­tro­ska­nia na jej twa­rzy jesz­cze bar­dziej się po­głę­bił. Py­ta­jąco spoj­rzała na Bab­cię Stasz­kową. – Ma­muś, jak my­ślisz?

– A niech se je­dzie! Jak mu źle w domu. Aku­rat tam na niego cze­kają. Taki sam ga­moń, jak i jego oj­ciec – ze zło­ścią od­parła za­py­tana i za­raz za­krę­ciła się, fuk­nęła i po­szła spraw­dzić ko­tlety. Oj­ciec wy­raź­nie ode­tchnął z ulgą, mama wciąż tkwiła obok drzwi.

– Jak ty je usma­ży­łaś?! – do­bie­gło z kuchni. – Całe spody po­pa­lone!

Mama po­chy­liła głowę, jak od nie­spo­dzie­wa­nego ciosu, i szybko wró­ciła do pa­telni. Na od­chod­nym zdą­żyła jesz­cze tylko szep­nąć:

– Uwa­żaj na sie­bie, synku.WRZE­SIEŃ 1984, MI­LA­NÓ­WEK POD WAR­SZAWĄ

Na­ta­lia

Le­dwo usły­szała jego pu­ka­nie do drzwi. Pew­nie dla­tego, że aku­rat Rom­cio, są­siad z na­stęp­nej ulicy, gło­śno na­rze­kał na fa­talne karty. W od­po­wie­dzi na jego po­tok grom­kich słów, „pa­nienki” – Irenka i Ela, obie pod sie­dem­dzie­siątkę – per­li­ście za­chi­cho­tały. Było we­soło. Grali w ty­siąca, na stole kró­lo­wała cy­try­nówka Irki, kroku jej do­trzy­my­wał keks Eluni, a to kró­lew­skie menu usi­ło­wał do­peł­niać kart­kowy wy­rób cze­ko­la­do­po­dobny. Obok ta­le­rzy­ków pa­ro­wały szklanki z kawą Inka, którą można było po­sło­dzić praw­dzi­wym cu­krem spod lady.

A tu stuk, stuk do drzwi. Co za li­cho? Na­ta­lia pod­nio­sła się ciężko, bo od pew­nego czasu po­bo­le­wały ją stawy. Po­szu­rała do sieni.

Stał w progu. Chudy, prze­nik­nięty wie­czor­nym chło­dem, tro­chę za ni­ski jak na swoje lata. Zer­kał nie­pew­nie spod blond czu­pryny opa­da­ją­cej mu na piękne mo­drowe śle­pia. Chciał coś po­wie­dzieć, ale wi­dząc jej za­gnie­waną minę, za­ciął się i ner­wowo wy­krę­cił rękę. A ona? W pierw­szej chwili ogar­nęła ją fala zło­ści. Jak to tak? Bez wcze­śniej­szego umó­wie­nia? Bez uprze­dze­nia? Co to so­bie my­śli, że ona tylko sie­dzi w oknie i wy­pa­truje wnuka? Prze­cież ma go­ści! Już ty­dzień temu zwo­łali się na tę par­tyjkę! I co? Ma te­raz ich po­wy­pra­szać, a po­tem niań­czyć dzie­ciaka?

– To ja może… – po dłuż­szej chwili ode­zwał się Bar­tek – już so­bie pójdę.

Zro­bił na­wet gest, jakby chciał się od­wró­cić, ale bez prze­ko­na­nia. Wy­raź­nie cze­kał, żeby bab­cia go za­wró­ciła, oboje prze­cież wie­dzieli, że o tej po­rze nie ma już po­ciągu do mia­sta.

– Wejdź do środka – wes­tchnęła, uświa­da­mia­jąc so­bie, jak da­leką drogę mu­siał chło­piec po­ko­nać, aby się u niej zja­wić. Ci jego ro­dzice są chyba sza­leni! Żeby tak wy­pusz­czać sa­mego dzie­się­cio­latka! Co by było, gdyby aku­rat nie było jej w domu? Z nie­chę­cią, bo to jed­nak na­ru­szało sze­ro­kie gra­nice jej wol­no­ści, uświa­do­miła so­bie, że nie ma rady – trzeba bę­dzie dać dzie­cia­kowi do­dat­kowy klucz. A po­tem jesz­cze do­tarło do niej, że prze­cież ów „dzie­ciak” to jej je­dyny wnuk. Ten, który miał być jej od­ku­pie­niem winy za złe wy­cho­wa­nie syna. Czu­jąc ukłu­cie wy­rzu­tów su­mie­nia, nie­zgrab­nie ob­jęła jego ko­ści­ste plecy.

– Cie­szę się, że cię wi­dzę – zmu­siła się do kłam­stwa, a on w od­po­wie­dzi od razu ob­jął ją ra­mio­nami.

Trwali tak przez dłu­gich kilka se­kund. Ona sztywna, jakby po­łknęła kij, spe­szona i za­że­no­wana tym wy­bu­chem czu­ło­ści. Ale z po­czu­ciem, że w jej wy­schłym i zwłók­nia­łym sercu kieł­kuje dro­bina czu­ło­ści. Bo prze­cież ko­chała tego dzie­ciaka. Oczy­wi­ście, na swój ułomny, nie­peł­no­sprawny spo­sób. Sama jed­nak wi­działa, że Bar­tek to war­to­ściowe dziecko. Cie­kawe świata, sa­mo­dzielne, wraż­liwe. Taki mały, a już po­chła­niał książki. Czym to się ostat­nio jej chwa­lił? Aha, że sam prze­czy­tał ja­kieś Zwie­rzęta dok­tora Do­lit­tle’a. A do tego miał smy­kałkę do ob­cych ję­zy­ków. Dla za­bawy pod­po­wie­działa mu kie­dyś kilka ro­syj­skich słó­wek. Za­pa­mię­tał i spy­tał o wię­cej! Bez dwóch zdań – miał by­stry, doj­rzały po­nad wiek umysł, który chło­nął jak gąbka na­wet jej wo­jenne opo­wie­ści.

„To jed­nak prawda, że wnuki są bar­dziej po­dobne do dziad­ków niż do ro­dzi­ców” – po­my­ślała. I po raz ko­lejny zdała so­bie sprawę, że ten chudy i wy­pło­szony chło­pak, który ją wła­śnie tak bez­ce­re­mo­nial­nie obej­muje, nie ma lek­kiego ży­cia. Mniej­sza o sprawy ma­te­rialne, choć te rów­nież mo­głyby z pew­no­ścią wy­glą­dać le­piej. To już jed­nak była wina jej syna, który po­sta­no­wił ob­ra­zić się na matkę i uciec od niej do tej pra­skiej pa­to­lo­gii, w któ­rej zna­lazł so­bie żonę. Wnu­czek miał jed­nak dużo po­waż­niej­szy pro­blem. Na­ta­lia wi­działa wy­raź­nie, jak się sza­mo­cze. Jak nie­za­radny oj­ciec i rów­nie bez­na­dziejna matka cią­gną go w dół. Za­ra­żają swoim uczu­cio­wym chło­dem i ka­pi­tu­lanc­kim na­sta­wie­niem do ży­cia. Słabe karty do­stał dzie­ciak od ro­dzi­ców…

A prze­cież miało być ina­czej. Kiedy dzie­sięć lat temu trzy­mała go na rę­kach po raz pierw­szy, po­sta­no­wiła so­bie, że da mu to, czego nie umiała prze­ka­zać Mir­kowi. Mi­łość, ak­cep­ta­cję. Siłę. Co z tego wy­szło? Nie­wiele. Gdyby Bar­tek do niej nie lgnął, nie przy­jeż­dżał tu­taj przez pół świata, być może na­wet stra­ci­liby ze sobą kon­takt. No, ale co mo­gła zro­bić? Prze­cież już po kilku pierw­szych wi­zy­tach w tam­tym domu, nie­zmien­nie koń­czą­cych się kłót­niami, po­sta­no­wiła so­bie, że jej noga wię­cej tam nie po­sta­nie. Nie mo­gła stra­wić tej wście­kłej idiotki, Babci Stasz­ko­wej, i tego, że owej pry­mi­tyw­nej he­rod-ba­bie tak cał­ko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wy­wał się Mi­rek!

Kiedy jed­nak byli już ra­zem, kiedy uda­wało się jej wznieść po­nad swoje na­stroje i spo­wi­ja­jący ją jak ca­łun chłód – było na­prawdę świet­nie. Roz­ma­wiali. On słu­chał albo py­tał. Ona tłu­ma­czyła. I wcale nie tylko ga­wę­dzili o daw­nych cza­sach! Na­ta­lia była pewna, że wie wię­cej o emo­cjach Bartka niż tam­tych troje ra­zem wzię­tych. Zwie­rzał się jej z nie­po­wo­dzeń w re­la­cjach z kum­plami, opo­wia­dał o ży­ciu jego po­dwórka, ra­dził się, jak od­po­wie­dzieć Lu­śni, kiedy ten się na­bi­jał, że ma ojca fra­jera.

W końcu więc udało się jej od­dać mu uścisk, a na­wet po­ca­ło­wała go w czoło. A po­tem wpro­wa­dziła go do rzę­si­ście oświe­tlo­nego sa­lo­niku, kla­snęła w dło­nie i za­wo­łała:

– Co, dziew­czyny i chłopcy? Faj­nego mam wnuka, prawda? No to dziś go na­uczymy, jak się gra w ty­siąca. Elu, ko­cha­nie, ukrój mu po­rządny ka­wa­łek tego two­jego pysz­nego cia­sta. A ty, Rom­ciu, prze­stań cho­wać za sie­bie ta­le­rzyk z pseu­do­cze­ko­ladą. Nie wiesz, jak che­mia źle działa na ko­lor sztucz­nej szczęki?

To­wa­rzy­stwo za­rżało we­soło. Ktoś po­kle­pał Bartka po prze­mar­z­nię­tej dłoni. Ktoś inny pod­su­nął mu sło­dy­cze i szklankę z her­batą. A on po­czuł się do­brze, błogo, na­resz­cie na swoim miej­scu. Ci lu­dzie go lu­bili ta­kiego, ja­kim po pro­stu był. Ak­cep­to­wali, ni­czego nie wy­ma­ga­jąc w za­mian.

* * *

– Bab­ciu, ty na­prawdę ko­cha­łaś się w Szwa­bie? – za­py­tał, kiedy wresz­cie, o nie­przy­zwo­icie póź­nej go­dzi­nie, uło­żyła go spać w daw­nym po­ko­iku Mirka na pię­trze. To było zu­peł­nie inne miej­sce niż nora, którą zaj­mo­wał na Strze­lec­kiej. Tam na­le­żał do niego je­dy­nie ciemny kąt po­koju od­dzie­lony od czę­ści ro­dzi­ców sta­rym re­ga­łem. Tu miał nie tylko całe po­miesz­cze­nie wy­łącz­nie dla sie­bie, ale jesz­cze wi­dział z łóżka okno. I opa­da­jący nad nim stromo su­fit. I w sy­pialni obok spała bab­cia Na­ta­lia, a nie Bab­cia Stasz­kowa.

– Tak, skar­bie.

– A to nie była zdrada? Bo wiesz – do­dał szybko – Niemcy to nasi wro­go­wie.

– Cza­sem naj­lep­szy przy­ja­ciel może oka­zać się wro­giem, a wróg naj­lep­szym przy­ja­cie­lem – od­po­wie­działa w za­my­śle­niu. – Mi­łość, nie­na­wiść czy przy­jaźń to nie ma­te­ma­tyka. A serce to nie skle­powa kasa.

Chciał jej od­po­wie­dzieć, że to jego zda­niem nie­moż­liwe. Bo brzmi jak „cza­sem białe jest czarne, a czarne to białe”, ale za­raz so­bie przy­po­mniał, że Lu­śnia i Raj­cer nie wy­brali go do swo­ich dru­żyn, choć za­wsze mó­wił im „cześć” i ogól­nie był miły, a Bab­cia Stasz­kowa co wie­czór cio­sała ojcu kołki na gło­wie, choć prze­cież byli ro­dziną. No to może jed­nak?

– Bab­ciu…

– Co, mały?

– Ale ty z tym Niem­cem nie mia­łaś dzieci, co? Bo gdy­byś miała, to ja mógł­bym te­raz mieć ja­kieś szwab­skie ro­dzeń­stwo. A tego to­bym już chyba nie chciał.

Ona długo nie od­po­wia­dała, a jemu kle­iły się oczy. Ziew­nął więc prze­cią­gle, a za­raz po­tem za­mknął po­wieki. Jego od­dech zwol­nił, stał się głęb­szy, rów­niej­szy. Do­piero wtedy się ode­zwała:

– Tak, mia­łam z nim dziecko. Synka. Tylko że go zgu­bi­łam. I te­raz za karę, przez całe ży­cie zżera mnie tę­sk­nota. I mo­dlę się, żeby choć raz go jesz­cze zo­ba­czyć.

A po­tem, jakby jej serce po­trze­bo­wało spo­wie­dzi, go­rącz­ko­wym szep­tem opo­wie­działa, jak cie­szyła się na jego przyj­ście. Jak zdra­dził ją wła­sny brat i w końcu… jak go stra­ciła.

Była pewna, że Bar­tek już śpi. Że mówi do sie­bie. My­liła się jed­nak.SIER­PIEŃ 1989, MO­SKWA, DOM HAN­DLOWY GUM, OKO­LICE KREMLA

Bo­rys

Pa­trzył na chu­dziutką, ale nad wiek wy­soką dziew­czynkę i oczu nie mógł ode­rwać. Ubrana w ró­żowe poń­czoszki, ró­żową spód­niczkę i śliczną bu­fia­stą blu­zeczkę przy­cią­gała uwagę in­nych ku­pu­ją­cych, a nie­do­stępne zwy­kle i ob­ra­żone na cały świat sprze­daw­czy­nie ma­chały do niej zza swo­ich sta­no­wisk. Ona jed­nak nic so­bie nie ro­biła z tych po­wszech­nych oznak sym­pa­tii, tylko ska­kała po skle­pie na swych chu­dych nóż­kach i ener­gicz­nie roz­glą­dała się na wszyst­kie strony. Kiedy krę­ciła główką, jej dwa war­ko­czyki ko­loru ciem­nej mie­dzi za­baw­nie bu­jały się na wszyst­kie strony. Śmieszna, ener­giczna, cie­kawa świata. Ko­chana iskierka. Jego có­reczka Wiera.

Bo­rys to­czył się za małą jak ciężki czołg „Jo­sef Sta­lin”, a wzrok sprze­daw­czyń na­tych­miast prze­ska­ki­wał na niego. Wy­soki, ubrany w białe gar­ni­tu­rowe spodnie i czarną ma­ry­narkę, pod którą cie­szyła oczy je­dwabna ko­szula w wie­lo­barwne kwiaty. Jej gu­ziki roz­pięte były nie­mal do po­łowy, od­sła­nia­jąc sze­roką, po­krytą ja­sną sier­ścią klatę i – oczy­wi­ście – gruby na dwa palce złoty łań­cuch z krzy­żem wiel­ko­ści ma­łego cze­kana. Od wyj­ścia z ła­gru mocno mu się przy­tyło i wa­żył te­raz pra­wie sto trzy­dzie­ści kilo. Część tej masy po­szła w na­pom­po­wane na siłce mię­śnie, ale więk­szość za­si­liła spore, pię­trzące się przed nim brzu­szy­sko.

Nikt na­to­miast nie zwra­cał uwagi na drep­czącą za nim ni­ziutką, czar­no­włosą ko­bietę tasz­czącą siaty z ubran­kami, za­baw­kami i nie­miec­kimi sło­dy­czami ku­pio­nymi w oku­pu­ją­cych wszyst­kie chod­niki sto­iskach. Iri­nie jed­nak ni­czyj po­dziw nie był po­trzebny. Miała swego Bo­rysa. Fakt, że tylko od czasu do czasu. Wpa­dał do nich raz, dwa razy w mie­siącu. Za­bie­rał małą do we­so­łego mia­steczka, ob­sy­py­wał po­da­run­kami, no­sił na rę­kach i chwa­lił się nią przed ko­le­gami – ta­kimi sa­mymi jak on ol­brzy­mami o na­la­nych kar­kach i zim­nych jak lód oczach.

– Wierka! No Wie­roczka, chodź do taty – po­nad skle­powy gwar wzniósł się jego ciężki ba­ry­ton.

– Co mó­wisz, pa­poczka? – Mała za­krę­ciła się w miej­scu, a po­tem jed­nym su­sem sko­czyła mu na ręce. Grube, ob­wie­szone zło­tymi pier­ścion­kami i gru­bymi kaj­da­nami bran­so­let dło­nie de­li­kat­nie unio­sły ją w górę, a po­tem w kie­runku dłu­giej ko­lejki lu­dzi cier­pli­wie cze­ka­ją­cych do sto­iska z plu­sza­kami.

– Chcesz ta­kiego mi­sia? – Bo­rys wska­zał wy­soką na metr za­bawkę z po­cieszną mordką, którą eks­pe­dientka pa­ko­wała wła­śnie do kar­tonu ja­kie­muś cał­kiem po­staw­nemu je­go­mo­ściowi.

– O, tego. – Bo­rys wszedł przed męż­czy­znę, ode­pchnął go bar­kiem od lady i bez­ce­re­mo­nial­nie wy­jął miśka z pu­dełka.

– Ale nie mam ich wię­cej. Ten pan wziął ostat­niego – wy­ja­śniła sprze­daw­czyni.

– No jak? Po­doba ci się? Bie­rzemy? – Bo­rys zda­wał się w ogóle tam­tej nie sły­szeć.

Wierka marsz­czyła czółko, wy­cią­gnęła bu­zię w dzió­bek. Wa­hała się. Ko­lejka cier­pli­wie cze­kała. I tylko w od­su­nię­tym przez ciel­sko Bo­rysa męż­czyź­nie coś pę­kło.

– Po­wie­działa wam ko­bieta, oby­wa­telu – zwró­cił się do ple­ców in­truza. – Ja biorę mi­sia!

Bo­rys na­wet nie drgnął. Wciąż słodko wpa­try­wał się w bu­ziu­nię dziew­czynki:

– Ładny, prawda? Ta­tuś ci go kupi. – Ręka w pier­ście­niach i kaj­da­nie znik­nęła na mo­ment w kie­szeni spodni, by za mo­ment wy­pły­nąć z gru­bym jak nad­gar­stek ru­lo­nem pie­nię­dzy.

– Ile za mi­sia? – spy­tał sprze­daw­czy­nię.

Tamta zer­k­nęła nie­pew­nie na ob­le­wa­jącą się kar­ma­zy­nem twarz ode­pchnię­tego klienta i wy­du­kała:

– Osiem­dzie­siąt ru­bli.

– Ma­cie tu dwie­ście – od­wi­nął jej kilka bank­no­tów, po­ru­sza­jąc rę­kami tak swo­bod­nie, jakby w ogóle nie ob­cią­żało ich sie­dzące dziecko. – A dla tego graż­da­nina… – po raz pierw­szy od­wró­cił się do sto­ją­cego za nim – setka od­stęp­nego.

– Nie chcę two­ich pie­nię­dzy, wie­przu! – wy­buchł w końcu upo­ko­rzony męż­czy­zna. – Won na ko­niec ko­lejki!

Twarz Bo­rysa stę­żała wpraw­dzie, ale na­wet nie spły­nął z niej uśmiech, kiedy w od­po­wie­dzi wbił swój gruby pa­lec w oczo­dół tam­tego. Coś chlup­nęło i za­chrzę­ściło. Ciało męż­czy­zny za­drżało, jakby prze­szył je prąd. Za­sko­cze­nie było jed­nak tak duże, że za­ata­ko­wany na­wet nie krzyk­nął. Z jego ust tylko ze świ­stem ule­ciało po­wie­trze. A se­kundę póź­niej na jego koł­nierz wy­pły­nęło oko, wciąż trzy­ma­jące się wnę­trza głowy na ja­kichś krwa­wych far­foc­lach.

Eks­pe­dientka po­bla­dła, ko­lejka za­fa­lo­wała, ranny czło­wiek stał osłu­piały, ma­ca­jąc z nie­do­wie­rza­niem swój pu­sty oczo­dół. Jesz­cze nie po­czuł bólu, nie otrzą­snął się z szoku. Tak samo jak ska­mie­niali ze zgrozy ga­pie. I tylko Wierka ni­czego nie za­uwa­żyła. Za bar­dzo była wpa­trzona w swego cu­dow­nego pa­poczkę i trzy­ma­nego w rącz­kach mi­sia.

– Nie nie chcę – po­wie­działa w końcu. – Prze­cież ku­pi­łeś mi już dwa po­dobne. Nie pa­mię­tasz?

– Nie to nie. – Bo­rys po­słał co­fa­ją­cej się krok za kro­kiem sprze­daw­czyni prze­pra­sza­jący uśmiech, a po­tem zgar­nął z lady pie­nią­dze i ru­szył da­lej. Wy­pusz­czony z ma­łych rą­czek miś spadł na pod­łogę, czło­wiek z wy­łu­pio­nym okiem opadł na ko­lana, po­pi­sku­jąc jak roz­je­chany przez auto pies. Kiedy zni­kali w roz­stę­pu­ją­cym się przed nimi tłu­mie, go­nił ich na­ra­sta­jący, wi­bru­jący cier­pie­niem krzyk.

Nie­spiesz­nie ze­szli sze­ro­kimi scho­dami opa­da­ją­cymi ko­li­ście mię­dzy ko­lej­nymi an­tre­so­lami. Wszę­dzie – na pię­trach po­wy­żej i po­ni­żej pły­nęła rzeka lu­dzi. Ku­pu­ją­cych były ty­siące, to­wa­rów znacz­nie mniej, ale to zda­wało się ni­komu nie prze­szka­dzać. Oby­wa­tele i oby­wa­telki sto­licy ro­ili się w tym miej­scu jak psz­czoły, któ­rym wy­star­cza to, że czują na­wza­jem swoją obec­ność.

Wierka, oczy­wi­ście, znów bie­gła przo­dem. „Co za dziew­czynka!” – my­ślał z rów­nie czę­sto wy­stę­pu­ją­cym u niego, co śnieg na Sa­ha­rze roz­rzew­nie­niem. „Nur­kuje w tym tłu­mie jak sar­dynka w oce­anie. I nic się nie boi, ni­kogo nie wsty­dzi”.

– Ta­tu­siu! Idziesz? – wy­rwał go z roz­my­ślań jej we­soły gło­sik. – No co tak wolno! Pa­mię­tasz? Obie­ca­łeś mi jesz­cze lody!

– Będą lody! – obie­cał i obej­rzał się na Irinę. – Żwa­wiej, żwa­wiej, ko­bieto!

Sam nie poj­mo­wał, co się z nim działo. Dla­czego top­niał ni­czym lód w bani na sam dźwięk głosu có­reczki, błysk spoj­rze­nia tych jej wiel­kich zie­lo­nych oczu. Czemu cza­sami, w sa­mym środku pi­jac­kiej or­gii, z dziwką na ko­la­nach i wier­nymi sołn­cew­skimi bra­chami u boku, na­gle ją so­bie przy­po­mi­nał. Czy po­szła spać? Czy o niego py­tała? Czy nie przy­plą­tał się ka­ta­rek?

Wierka była dla niego jak plamka słońca w głę­bo­kim cie­niu. Jak iskierka zdmuch­nięta z po­żaru, która wi­ruje i tań­czy na tle noc­nego nieba. Bo­rys ko­chał po­żary i lu­bił żyć w mroku. Ona jed­nak, choć taka mała i bez­bronna, miała moc prze­cią­ga­nia go na stronę świa­tła. Do nie­zna­nego świata ca­łu­sów i uśmie­chów, głu­pa­wych, ale chwy­ta­ją­cych za serce pio­se­nek typu Pust’ wsiegda bu­diet sołnce⁴ oraz ści­ska­ją­cego gar­dło wzru­sze­nia na dźwięk pro­stych słów: „Ko­cham cię, ta­tu­siu”.

„Szczę­ście, że mała nie wi­działa, jak tam­temu wy­łu­pi­łem oko” – po­win­szo­wał so­bie w du­chu. „A to głupi chuj, że mnie zde­ner­wo­wał przy córce! Przez ta­kich pro­sta­ków dzieci mają póź­niej nocne kosz­mary”.

Szybko jed­nak prze­stał my­śleć o zaj­ściu przy sto­isku z plu­sza­kami. Cie­szył się na wspólne po­po­łu­dnie z małą, a na­wet – pal sześć! – z tą nie­mrawą i roz­tytą od czasu ciąży Iriną. A poza tym – gruba czy nie gruba, naj­waż­niej­sze, że była do­brą matką. Spró­bo­wa­łaby nie być, zresztą! Stwo­rzyła Wierce uro­czy dom z ró­żo­wym po­ko­jem dzie­cię­cym re­gu­lar­nie za­si­la­nym pre­zen­tami od taty. No do­bra, fakt, wszystko w ży­ciu Iriny i Wiery było pre­zen­tem od Bo­rysa. Miesz­ka­nie, przy­chy­la­jąc się do jego nie­dwu­znacz­nej su­ge­stii, dał ze swych za­so­bów sam prze­wod­ni­czący mo­skiew­skiej Spół­dzielni Han­dlu De­ta­licz­nego. Piękne, aż dwu­po­ko­jowe, a do tego po­ło­żone nie­da­leko oka­la­ją­cego Kreml i plac Czer­wony Bul­wa­ro­wego Pier­ście­nia. Mi­li­cjanci z po­bli­skiego ko­mi­sa­riatu – Kola i Paszka, tak się składa, że aku­rat opła­cani przez Sołn­cewo – mieli przy­ka­zane, żeby czę­sto pa­tro­lo­wać oko­licę i go­nić że­bra­ków, pi­ja­ków czy chu­li­ga­nów. A sprze­daw­czyni ze sklepu „za żół­tymi fi­ran­kami”, za drobną opłatą sta­no­wiącą dwu­krot­ność jej mie­sięcz­nej pen­sji, przy­no­siła Iri­nie naj­lep­szą wo­ło­winę, jajka, sery, biały chleb, ma­sło i kon­serwy. Rzecz ja­sna, dziew­czynka po­trze­bo­wała także owo­ców. Naj­lep­szych, a więc tych z Rynku Gru­ziń­skiego. Nie było jed­nak mowy, żeby Irina – jesz­cze, nie daj Boże, z jego có­reczką – włó­czyła się mię­dzy stra­ga­nami pro­wa­dzo­nymi przez czar­nych z Kau­kazu. Ten pro­blem Bo­rys roz­wią­zał, po­le­ca­jąc swoim zbla­to­wa­nym mi­li­cjan­tom raz w ty­go­dniu jeź­dzić na ry­nek ra­dio­wo­zem, kon­fi­sko­wać ulu­bione po­ma­rań­cze Wie­roczki, a także jabłka, gra­naty i wi­no­grona, a po­tem pod­rzu­cać Iri­nie sied­mio­dniowy za­pas do domu.

Po chwili wy­szli na chod­nik przed GUM-em. Parę me­trów od wej­ścia, pod za­ka­zem par­ko­wa­nia, stała jego czarna be­emka z dwoma zam­kami w drzwiach. Pierw­szy, ten w klamce, był fa­bryczny. Oczy­wi­ście Bo­rys nie miał do niego klu­czy­ków. Drugi, bez­po­śred­nio w bla­sze drzwi, zo­stał osa­dzony przez ślu­sa­rza w dziu­pli na Sołn­ce­wie. O sa­mo­chód oparty był Kola. Wielką, okrą­głą czapkę z czer­woną gwiazdą zsu­nął z czoła na tył głowy i opie­ra­jąc się o ma­skę, wy­sta­wiał twarz do słońca. A to pie­kło nie­mi­ło­sier­nie. Późne lato w Mo­skwie było go­rące i su­che.

– Pa­szoł won z ka­ro­se­rii, bo do rzopy na­ko­pię – Bo­rys we­soło za­ga­dał do mi­li­cjanta.

– Dzień do­bry, wa­sza bła­ga­ro­die⁵ – od­wa­żył się za­żar­to­wać mun­du­rowy. – Od razu po­zna­łem ten sa­mo­chód. Piękna sztuka.

– Jak bę­dziesz grzeczny, pie­sku, to za pół roku ci go od­dam – po­wie­dział Bo­rys, sa­dza­jąc Wierkę, tak jak lu­biła naj­bar­dziej – na przed­nim fo­telu obok kie­rowcy. – No, mów prędko, bo za­jęty je­stem – wy­pro­sto­wał się i spoj­rzał już mniej przy­chyl­nym okiem na mi­li­cjo­nera. – Masz ja­kąś sprawę, czy tak tylko przy­sze­dłeś fro­te­ro­wać mi ma­skę dup­skiem?

– Pan Po­ry­so­wany dzwo­nił go­dzinę temu.

– Do was? Na ko­mi­sa­riat? – za­śmiał się Bo­rys, bo wi­zja gang­stera te­le­fo­nu­ją­cego do stró­żów prawa na­wet jego ba­wiła.

– No wia­domo… Jak kło­pot, to mi­li­cja po­może.

– Do­bra, nie fi­lo­zo­fuj. Czego chciał?

– Zna­leźć was jak naj­szyb­ciej.

– I?

– I wia­do­mość prze­ka­zać.

– Czło­wieku, prze­stań mi grać na ner­wach, bo…

– Ma­cie na­tych­miast sta­wić się w Srebr­nym Bo­rze.

– U Wujka Siemy? – zdzi­wił się, bo czło­nek Wiel­kiej Czwórki za­rzą­dza­ją­cej co­raz po­tęż­niej­szym Sołn­ce­wem rzadko za­pra­szał do sie­bie na­wet ta­kich „wyż­szych funk­cyj­nych” jak Bo­rys.

– A ja wiem? – żach­nął się glina. – Pro­sty sier­żant je­stem!

Bo­rys chciał jesz­cze o coś za­py­tać, ale z GUM-u wy­pa­dła eks­pe­dientka od mi­siów.

– To­wa­rzy­szu lejt­nan­cie! – krzyk­nęła, nie­mal wcze­pia­jąc się w wiel­kie, osu­wa­jące się z chu­dych ra­mion Koli epo­lety. – To on! – oskar­ży­ciel­sko wska­zała na Bo­rysa pal­cem. – To on do­piero co ciężko oka­le­czył czło­wieka!

– Ci­cho babo, ci­cho – do­bro­dusz­nie zwró­cił się do niej oskar­żony. – Nie pie­re­ży­waj­tie⁶. Jesz­cze dziecko mi wy­stra­szy­cie.

Ko­bietę za­tkało. Wierka pa­trzyła ze zmarsz­czo­nymi brwiami przez przed­nią szybę na ta­tu­sia. Chyba usły­szała, że przez wu­jaszka Kolę uko­chany pa­poczka nie zo­sta­nie dziś z nimi. Irina w mil­cze­niu, z obo­jęt­no­ścią jucz­nego muła, pa­ko­wała za­kupy do ba­gaż­nika.

Kola się wy­pro­sto­wał, ob­cią­gnął mun­du­rową bluzę, zer­k­nął prze­pra­sza­jąco na Bo­rysa, a po­tem su­rowo spoj­rzał na ko­bietę.

– Do­ku­menty! – huk­nął.

Tamta cof­nęła się o krok, po­pa­trzyła zdez­o­rien­to­wana to na mi­li­cjanta, to na uśmiech­nię­tego ban­dytę, wresz­cie od­po­wie­działa nie­pew­nym gło­sem:

– Nie mam. Zo­stały w skle­pie. Prze­cież ja wy­bie­głam za nim, bo on…

– To wy nie wie­cie, że każdy oby­wa­tel ma obo­wią­zek na żą­da­nie władz nie­zwłocz­nie oka­zać do­ku­menty?!

– No wiem, ale ja bie­głam za…

– Tym ra­zem wam da­ruję. Ale ostatni raz! Od­ma­sze­ro­wać!

Ko­bieta znik­nęła w mgnie­niu oka.

– Miło po­pa­trzeć na triumf spra­wie­dli­wo­ści – za­żar­to­wał Bo­rys. I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź kra­węż­nika, wsiadł do sa­mo­chodu. Ru­szył gwał­tow­nie, z pi­skiem opon i w smro­dzie pa­lo­nej gumy.

* * *

Po­ry­so­wany cze­kał na niego przed da­czą Ana­fie­jewa. Miał czarne skó­rzane buty z frę­dzel­kami z przodu, białe skar­petki z na­pi­sem „adi­das” i za­pra­so­wane w ostry kant czarne spodnie. Upał był taki, na­wet tu­taj – w po­bliżu rzeki Mo­skwy i wśród strze­li­stych so­sen – że zdjął ko­szulę i prze­wie­sił ją so­bie przez ra­mię. Wi­dok jego go­łego torsu, bar­ków i ra­mion, a na­wet szyi i ple­ców do­brze tłu­ma­czył nadaną mu ksywę. Ciało An­driu­szy, wy­łą­cza­jąc je­dy­nie twarz i dło­nie, w ca­ło­ści po­kryte było nie­zgrab­nymi, wię­zien­nymi ta­tu­ażami. Gołe baby, ro­gate dia­bły, skrwa­wione noże, skor­piony i ty­grysy. A mię­dzy nimi dzier­gane nie­udolną, pełną or­to­gra­ficz­nych błę­dów cy­ry­licą na­pisy in­for­mu­jące, że ży­cie jest piękne, choć krót­kie, a on jest tego ży­cia władcą, jako pra­wil­nyj wor w za­ko­nie.

– Co jest, sze­fie? – spy­tał go Bo­rys.

– A co ma być? Lato, sło­neczko świeci… a resztę to już ci sam Wu­ja­szek opo­wie.

– Chyba nie idę do od­strzału?

– Ty? W ży­ciu!

Ga­wę­dząc so­bie w tym stylu, mi­nęli fa­ceta o gę­bie kre­tyna-mor­dercy sto­ją­cego na straży głów­nego wej­ścia. Jego za­da­niem było strze­la­nie bez ostrze­że­nia do każ­dego, kogo nie znał z twa­rzy, oraz ob­szu­ki­wa­nie wcho­dzą­cych. Ale na­wet on miał dość roz­sądku, żeby nie pchać się do tych dwóch z ła­pami. Zresztą, wie­dział, że ich ten prze­pis nie do­ty­czy.

– Wi­taj, Bo­ria, wi­taj! – Sie­mion Sie­mio­no­wicz roz­ło­żył ra­miona na przy­wi­ta­nie.

Bo­rys ostroż­nie uści­skał sta­ruszka. Wciąż wy­glą­dał ener­gicz­nie i krzepko, ale zro­bił się jesz­cze bar­dziej za­su­szony. Szyję miał po­marsz­czoną jak u żół­wia.

– Jak tam twoja Wie­roczka? Do­tarł ode mnie pre­zent na jej uro­dziny?

– Tak, Wujku Siema, do­tarł, dzię­kuję. Wy­sła­łem kartkę z po­dzię­ko­wa­niami, czyżby jej nie do­star­czono?

– Do­star­czyli, do­star­czyli – życz­li­wie żach­nął się Wu­ja­szek. – A spodo­bał się jej? Za­bawka bar­dziej dla chłopca niż dla dziew­czynki…

– Żar­tu­je­cie? Bla­szany mo­skwicz na pe­dały. Ze świe­cą­cymi re­flek­to­rami. Ma­rze­nie! Sam chcia­łem jej taki ku­pić, ale cho­lera, ni­g­dzie nie było.

– Wi­dzi­cie, a u mnie nie ma rze­czy nie­moż­li­wych.

– Wiem, Sie­mio­nie Sie­mio­no­wi­czu Ana­fie­je­wie.

– Do­brze – kla­snął w dło­nie Wu­ja­szek, a po­tem wró­cił do du­żego biurka z sy­be­ryj­skiego mo­drze­wia, które stało przy otwar­tym w tej chwili na oścież bal­ko­no­wym oknie. – Sia­daj­cie.

Obaj z Po­ry­so­wa­nym, który od dawna miał już na so­bie ko­szulę, ani drgnęli.

– Mo­żemy już przejść do in­te­re­sów?

Zgod­nie ski­nęli gło­wami.

– Krótko mó­wiąc… wy­sy­łam was obu do Pol­ski.

– Za gra­nicę? – zdu­miał się Bo­rys, który z za­gra­nicz­nych wy­cie­czek za­li­czył tylko jedną – do Afga­ni­stanu.

– Ku­rica nie ptica, Pol­sza nie za­gra­nica⁷ – za­żar­to­wał Wu­jek Siema. A po­tem spo­waż­niał i mó­wił da­lej: – Je­dzie­cie do­pil­no­wać tam na­szych in­te­re­sów. Pew­nie sły­sze­li­ście, że Po­laczki wy­brały so­bie nową, bur­żu­azyjną wła­dzę? Póki co, pre­zy­den­tem jest tam taki je­den ge­ne­rał, któ­rego ko­ja­rzę na­wet z ich­niej­szej Pierw­szej Ar­mii, w któ­rej i ja po woj­nie słu­ży­łem… ale lada chwila jego też po­go­nią.

– Szcze­niacka ru­chawka, jak zwy­kle – ba­ga­te­li­zo­wał Po­ry­so­wany. – Nasi po­ślą czołgi jak swego czasu na Wę­gry albo do Cze­cho­sło­wa­cji i znowu będą je­dli nam z ręki.

– Chyba nie tym ra­zem… – po­smut­niał Wu­jek Siema. – Nie­stety, mamy obec­nie dupę z uszami, a nie pierw­szego se­kre­ta­rza par­tii.

– Ja­kich in­te­re­sów mamy tam pil­no­wać? – za­py­tał jak zwy­kle kon­kretny Bo­rys.

– O! Do­bre py­ta­nie! – ucie­szył się Ana­fie­jew. – Otóż Po­laki mają u sie­bie te­raz nie­złe za­mie­sza­nie. A czuję, że bę­dzie jesz­cze więk­sze. Bo jak im dać tro­chę wol­no­ści, to oni za­wsze od razu za­czy­nają się prać po py­skach.

Ana­fie­jew prze­rwał, a oni w peł­nym sza­cunku mil­cze­niu cze­kali na jego dal­sze słowa.

– Ru­ble trans­fe­rowe – wy­pa­lił.

– A co to ta­kiego? – zdzi­wił się Po­ry­so­wany. – W ży­ciu nie wi­dzia­łem na oczy.

– Nikt nie wi­dział – znowu uśmiech­nął się Wu­ja­szek. – Bo to taka umowna wa­luta, którą mie­li­śmy w cza­sach wspól­nego rynku mię­dzy de­mo­lu­dami.

Za oknem ode­zwała się ku­kułka, w pły­ną­cej sto me­trów od da­czy od­no­dze rzeki chlup­nęła ja­kaś ryba. A Sie­mion Sie­mio­no­wicz tłu­ma­czył da­lej:

– Wy­obraź­cie so­bie, że nasz ZSRS sprze­daje Pol­sce kil­ka­dzie­siąt ty­sięcy ton ropy. Ale brat­nia de­mo­kra­cja nie może za to do­bro za­pła­cić jak wraży im­pe­ria­li­ści, do­la­rami. Co więc nam w za­mian dają?

Dwaj pię­trzący się przed jego biur­kiem męż­czyźni zmarsz­czyli z wy­siłku czoła, ale ża­den nie od­po­wie­dział. Do czego ten chy­try sta­rik zmie­rzał?

– Za na­szą ropę dają nam wie­przo­winę! A także mleko, jabłka, no i wę­giel.

Zmarszczki na czo­łach pod­ko­mend­nych się wy­gła­dziły, oczy jed­nak da­lej pa­trzyły na niego jak sroka w gnat.

– Tylko jak po­li­czyć, ile świń­skich pół­tusz, ile cię­ża­ró­wek ja­błek i wa­go­nów wę­gla na­leży się za na­sze czarne złoto?

Sto­jący zer­k­nęli po so­bie nie­pew­nie.

– Do wy­li­cze­nia ta­kich rze­czy służą wła­śnie ru­ble trans­fe­rowe!

– Aha – po­wie­dzieli bez prze­ko­na­nia.

– Tyle że los tej wa­luty jest już prze­są­dzony. Koń­czy się wza­jemna wy­miana bez­go­tów­kowa, koń­czy wspólny ry­nek.

– Wot, by­dlaki z tych Po­lacz­ków! – wy­rwało się Po­ry­so­wa­nemu.

– Ni­czego, ni­czego – uspo­koił go Wu­ja­szek. – Co się stało, to się nie od­sta­nie. Wot, wielka po­li­tyka. My jed­nak mo­żemy na tym za­ro­bić, bo Pol­ska ma wo­bec na­szej ra­dziec­kiej ma­teczki dług w tych trans­fe­ro­wych ru­blach.

– Ile? – spy­tał na­tych­miast Bo­rys.

– Czte­ry­sta mi­lio­nów.

– Fiu, fiu!

– W prze­li­cze­niu na ame­ry­kań­skie do­lary.

– O kurwa! – za­krzyk­nęli rów­no­cze­śnie.

– Nie za­płacą nam tego w go­tówce – cią­gnął Ana­fie­jew. – Nie mają tyle.

– Mamy wy­du­sić im to z gar­dła? – wark­nął Po­ry­so­wany.

– Jest lep­szy spo­sób – ta­jem­ni­czo uśmiech­nął się Wu­ja­szek. – Mam cynk, że nasz rząd zgo­dzi się, by dług zo­stał spła­cony po­przez wy­mianę to­wa­rów. Ale żeby mieć nad tym han­dlem kon­trolę, po­trzebna bę­dzie w tej Pol­sce spółka. Na­zwijmy ją… Ko­ma­ton.

– Ko­ma­ton?

– Do­bra na­zwa. Nic nie zna­czy, a brzmi. Po­służy do ro­bie­nia prze­krę­tów na wielką skalę. Tak, żeby więk­szość z tych czte­ry­stu mi­lio­nów po­pły­nęła do nas. Do na­szego sło­necz­nego Sołn­cewa.

– Ale my nie je­ste­śmy han­dlowcy! – ob­ru­szył się Po­ry­so­wany.

– Oj, Ma­lo­wan­nyj, Ma­lo­wan­nyj. No prze­cież wiem. Wy za­bi­jaki, cyn­gle, goń­cze psy.

– Wła­śnie…

– Przy­pil­nu­je­cie mi na miej­scu tego in­te­resu. Han­dlem zajmą się inni. A przy oka­zji…

– Przy oka­zji… – pod­chwy­cił Bo­rys.

– Od­da­cie przy­sługę na­szym przy­ja­cio­łom.

– To my mamy przy­ja­ciół?

– Z pań­stwo­wych służb.

– My­śla­łem, że oni nas zwal­czają…

– Kie­dyś tak było, przy­naj­mniej teo­re­tycz­nie. Ale te­raz ich in­te­resy za­czy­nają się co­raz bar­dziej krzy­żo­wać z na­szymi.

– Ja­kie to biz­nesy?

– Mamy po­móc ich przy­ja­cio­łom w Pol­sce w…

– Przy­ja­ciele na­szych przy­ja­ciół są na­szymi przy­ja­ciółmi – nie­ostroż­nie od­wa­żył się wpaść Wu­jasz­kowi w słowo Po­ry­so­wany.

– …w przej­mo­wa­niu pań­stwo­wego ma­jątku i za­kła­da­niu pry­wat­nych firm – do­koń­czył Ana­fie­jew, po­sy­ła­jąc pod­ko­mend­nemu ta­kie spoj­rze­nie, że ten aż po­bladł.

– A jaki w tym nasz in­te­res?

– Jak za­pew­nimy tam­tym ochronę, chłopcy z Bie­zo­past­no­sti⁸ po­zwolą nam uszczk­nąć co nieco z tego el­do­rado. Zban­kru­to­wać ja­kąś fa­brykę, wy­pro­wa­dzić ka­pi­tał z ja­kiejś spółki, za­cią­gnąć kre­dyty pod za­staw ja­kichś nie­ru­cho­mo­ści… Tego nie mu­szę wam chyba tłu­ma­czyć.

– A przed kim ich mamy chro­nić? Przed ich­niej­szą mi­li­cją?

– Nie bądź śmieszny, Bo­ria. To wła­śnie są mi­li­cjanci. I inne służby. Trzeba od­ga­niać od nich zbó­jec­kie bandy, które jak na pniu ro­dzą się te­raz w Pol­szy.

– A… ra­kie­te­rów, wo­rów, ban­dy­terkę – w mig zro­zu­miał Bo­rys. – Zna­czy się, od­strze­li­wać ta­ła­taj­stwo jak kun­dle?

– Nie tak ostro. Nie trzeba nam wojny. A zresztą, wsiej wódki nie wy­pi­jesz, wszyst­kich Po­la­ków nie ubi­jesz.

– To jak mamy dzia­łać? – nie ro­zu­miał Po­ry­so­wany.

– Po ra­dziecku. Dwóch, trzech za­bić. Bez roz­głosu, żeby tylko wta­jem­ni­czeni wie­dzieli. Ale w taki spo­sób, by do­brze czuli, że umie­rają. Wie­cie, be­be­chy na wierzch i żyw­cem do pia­chu. Wszystko fil­mo­wać, a po­tem szpulkę po­słać ko­le­gom.

– Prze­stra­szą się? – z po­wąt­pie­wa­niem w gło­sie za­py­tał Bo­rys.

– Tro­chę prze­stra­szą, tro­chę wku­rzą… – mach­nął ręką Sie­mion Sie­mio­no­wicz. – Ale za­raz da się im na otar­cie łez mar­chewkę. Za­pro­si­cie naj­moc­niej­szych z nich do nas, do Mo­skwy. Wy­pra­wimy im tu­taj ta­kie przy­ję­cie, że nas po­ko­chają. I wrócą do­moj⁹, na­wet nie za­uwa­ża­jąc, że są już na na­szej zło­tej smy­czy.

Za­pa­dła ci­sza. Za oknem szu­miały so­sny, Mo­skwa pły­nęła w ty­siącu wi­rów i mi­lio­nie sło­necz­nych re­flek­sów mię­dzy zie­lo­nymi brze­gami.

– Na długo nas po­sy­ła­cie? – ci­cho za­py­tał Bo­rys.

– Do od­wo­ła­nia.

– Córę zo­sta­wiać żal…

– Nie prze­sa­dzaj. Te­raz też je­steś dla niej ta­tu­siem tylko od święta – w gło­sie Wu­jaszka za­brzmiały zimne tony. – A poza tym bę­dziesz dzie­ciaka od­wie­dzać. Póki co, Ae­ro­fłot cią­gle lata do War­szawy.

– No do­bra! – pod­su­mo­wał Ana­fie­jew po krót­kiej chwili. – Do ro­boty. Pol­skie dzie­wu­chy na was cze­kają!

Po­ry­so­wany od razu zro­bił w tył zwrot i od­szedł. Bo­rys jesz­cze zma­ru­dził przy drzwiach.

– Co? Za­sta­na­wiasz się, dla­czego cie­bie wy­bra­łem? – do­my­ślił się Wu­jek Siema.

– Po­ry­so­wany, to ro­zu­miem – od­po­wie­dział z wa­ha­niem. – Praw­dziwy szef. Ale ja? Kto ja je­stem? Ot, zwy­kły cyn­giel…

– Nie prze­sa­dzaj. – Ana­fie­jew wy­szedł zza biurka i dep­cząc pu­szy­sty or­miań­ski dy­wan, zbli­żył się do swo­jego żoł­nie­rza. – Po­do­basz mi się. Masz w so­bie nie tylko gniew, ale i dużo sprytu. I można li­czyć na twoją wier­ność. W końcu obaj by­li­śmy żoł­nie­rzami.

Ski­nął w od­po­wie­dzi i chciał wyjść, żeby nie prze­cią­gać struny. Wu­ja­szek jed­nak jesz­cze nie skoń­czył.

– No i pły­nie w to­bie pol­ska krew…

Po­de­rwał głowę, spoj­rzał w zwę­żone jak u po­lu­ją­cego kota oczy.

– No co? My­śla­łeś, że nie wiem? Bo­ria, my jak KGB! Wiemy wszystko. Ale nie martw się, wiem, że to twój se­kret. Ni­komu nie po­wiem. A te­raz idź. Idź. Po po­wro­cie opo­wiesz, jak ci się spodo­bał kraj przod­ków.

------------------------------------------------------------------------

4 – Za­wsze niech bę­dzie słońce (ros.).

5 – Wa­sza ła­ska­wość (ros.).

6 – Nie prze­ży­waj­cie tak, nie de­ner­wuj­cie się (ros.).

7 – Kura nie ptak, Pol­ska nie za­gra­nica (ros.).

8 – Bez­pie­czeń­stwo (ros.).

9 – Do domu (ros.).
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij