- W empik go
Pakt z aniołem - ebook
Pakt z aniołem - ebook
Książka, która od pierwszej litery wciągnie Cię w świat, którego dotąd nie mogłeś zobaczyć. Oparta na prawdziwych wydarzeniach historia miłości, która potępiona została nie tylko przez ludzkość, ale i istoty żyjące w najwyższych kręgach niebieskich, i te chowające się w czeluściach piekieł. Już od pierwszej litery zanurzysz się w niezwykłość, która zamknięta jest nie tylko w fabule powieści, ale i w sposobie, w który została opowiedziana. Co jest czym? Tylko Ty możesz się o tym przekonać.
Kategoria: | Horror i thriller |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8189-855-3 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
jako, że dwa ramiona posiada,
wpół słucha głosu Diabła, wpół Anioła,
bo obie istoty w nim tkwią.
Błędami młodość wypełni on;
grzechami przez Pana spisanymi;
noce zaś wypełnione snami,
których owe są atramentem.
Narodzony w kraju,
którego ziemia rozdarta
zniknąć z map dwa razy była;
dnia pierwszego,
miesiąca dziewiątego
nadejdzie.
I choć on zwykłym
człowiekiem
nazywany być nie może,
to w zwykłości
niezwykłość jego
będzie rozpoznana.
I wiele zależeć
od niego
będzie.
— Proroctwo o. Maksyma***
Obudził się z paskudnym bólem głowy. Krzywiąc się, uniósł się na łokciach.
Wyglądał i czuł się, jakby zależała od niego jakaś kosmicznie ważna decyzja. Coś, co wpłynie nie tylko na niego, ale wszystkich dookoła.
Ostatnie miesiące budził się tylko w ten sposób. Niemal przywyknął do tego dziwacznego ciążenia,
nieznośnego ucisku, sugerującego, że może to ewolucyjny proces człowieka, tej małpy nieowłosionej, jeszcze nie jest dokończony, a czaszka, ta jego własna czaszka, jakoby miałaby być elementem, którym zajęłaby się kolejna generacja genów całej rasy. Jej optymalizacja była konieczna, bo teraz… Teraz zwyczajnie pękała mu głowa.
I co zabawne — przynajmniej dla niego — tuż po tej pierwszej myśli, odczuciu, skojarzeniu, natychmiast wracał do niego dzień, w którym wyjechał z Polski.***
Ta nazwa była nawet dla niego dziwna. Kojarzyła mu się z innym światem, a może nawet dwoma światami. To tam właśnie spotkał Andrzeja, który — gdy już jakiś czas przepracowali razem — zapoznał go z Maxem.
I co zabawne i Andrzej i Max zdawali się należeć do innych światów. Rzeczywistości, które choć się przecinają, to nigdy, ale to nigdy tak naprawdę nie należą do siebie.
Andrzej był bardziej podobny do niego samego, cóż, przynajmniej na początku. Wyjechał żeby zarobić. Jasne, bo niby po co innego wyjeżdżać? Ale Max… O, to była inna bajka. Szef narkotykowego półświatka.
Pamiętał pierwszą rozmowę, a potem… Potem się potoczyło z górki.***
W Eisenach pracował co rusz dla innej firmy, a kiedy firmy w Eisenach się skończyły zaczął zatrudniać się dalej i dalej. Tylko po to, żeby nikt przypadkiem nie skojarzył go z jakąś podejrzaną działalnością. Max widział w nim potencjał, a on, cóż, nie zamierzał go marnować. Ani tego widzenia, ani potencjału. A już tym bardziej napływu gotówki, który odkąd sprzedał pierwszą działkę, zmieniał się coraz częściej w wartki strumień.
Dwa auta. Jedno na niemieckich blatach, drugie na polskich. Chociaż te na blachach ze znajomą białoczerwoną flagą częściej stało w garażu niż jeździło po drogach. Nie chciał przykuwać uwagi. Tym bardziej w miasteczku, w którym co bardziej okazałe psie gówno na ulicy mogło ją przykuwać.***
Patrzyli na niego jak na czarną owcę. Odkąd tylko pamiętał.
Chciał zarabiać. Miał dość biedy. Jebał ją tak samo mocno jak ona próbowała wyjebać jego samego. Miał przykład. Matka wyjechała przed nim. I choć — już w Niemczech — zamieszkał ledwie dwie klatki dalej, to się nie widywali wcale często. Dzwoniła, jasne, ale to wszystko, co się działo w jego życiu… Cóż… Może część z tego, chociaż część, należało dopisać do matczynego rachunku.
Kiedy wyjechała coś w nim pękło. Nigdy nie był specjalnie dobrym gościem, takim, do którego chce się dzwonić, kiedy ma się ważny problem, ale kiedy matka wyjechała… Zwyczajnie stał się zły. Przestał chodzić do kościoła.***
To wtedy zaczął… grzeszyć.
Bo chociaż doskonale wiedział, że matka wyjechała żeby on — kilkaset kilometrów dalej — miał co jeść, to jakoś nie potrafił się z tym pogodzić. Czuł, że go zostawiła. I nawet babcia, która się nim zajmowała nic nie zmieniła. Starała się jak mogła, jasne, to trzeba jej przyznać, ale jego życie i tak było szare. Bez żadnych kolorów. Bez… Bez miłości.
Czasem miał wrażenie, że jedyni towarzysze, na których może liczyć to jego własne demony.
A potem…***
To było już w Niemczech. Miał sen… Sen, który mimo upływu czasu pamiętał jak żywo. Jakby właśnie przestał go śnić.
Gadu-gadu. I rozmowa. Czat.
Z kobietą.
Nie wiedział skąd, ale doskonale zdawał sobie sprawę jak wygląda. Jakby wiedział kim jest. A po tym śnie… Zaczął jej szukać.
Znalazł.
Znalazł ją w maju. I co najdziwniejsze w tym wszystkim… Zdawało się, że akceptuje go.
Akceptuje go takim jakim jest.
Jeszcze zanim się umówili wiedział, że jest kimś wyjątkowym.***
Miała skrzydła.
I albo mu się zdawało, albo ona sama o tym nie wiedziała, a kiedy o tym wspomniał zwyczajnie zbyła go uśmiechem.
Zamknęła z gracją drzwi brązowej Mazdy, i pojechali.
Konin.
Równoważnik jakiegoś niemieckiego wypizdowa.
Żadne Eindchowen, czy Berlin.
Zatrzymali się w galerii handlowej, wypili po szklance lemoniady, zjedli w MC’Donalsie i już praktycznie wsiadali z powrotem do auta, kiedy zadzwoniła jej matka. Nie słyszał ani przez sekundę głosu kobiety, ale doskonale wyczuł jej smutek. Może dlatego, że sam miał z tym uczuciem coraz więcej i więcej wspólnego. Ale nie tamtego dnia…
Nie wtedy.***
Pojechał na cmentarz. Do dziadka.
Lubił z gościem gadać, tym bardziej, że często widział jego duszę.
Lubił go odwiedzać zwłaszcza w pełnię księżyca. Bo nawet ten dziad — księżyc, nie dziadek — był dla niego dziwaczny. Czerwonawy…
Krwisty jak niedopieczony stek.
Potem odwiedził babcię — cóż, jakaś równowaga musiała w końcu panować na świecie. Bo przy granitowych płytach nagrobków, które odbijały czerwone światło księżyca, gdy gawędził z dziadkiem, chata jego babci była…***
Chwilę potem gentlemeńskim gestem otworzył szeroko drzwi by mogła wejść do środka i pojechali.
Znów do Konina.
Miała ochotę na herbatę, a w tym mieście tylko w Ferio dawali coś co ją przypominało.
I kiedy już usiedli i zamówili… Czas znów się rozpłynął.
Mieli swój język. Patrzyli na siebie i rozmawiali. Rozmawiali i patrzyli na siebie. Nie było tematu, którego nie mógł przy niej poruszyć, nie było chwili, w której martwiłby się, że go wyśmieje, oleje, albo nie odpowie. I nawet nie wiedziała ile to dla niego znaczy.
I jedna filiżanka herbaty, kropla po kropli, gorzkie, bo oboje przejęci sobą zapomnieli dodać cukru, zamieniła się w cały wieczór. Cały wieczór, który znów nieubłaganie zbliżał się do momentu, w którym się rozstaną.
Zawiózł ją tam, gdzie ostatnio.
I już wtedy, w drodze, wyczuł, że coś jest nie tak.
Że coś się dzieje.
Coś, co być może wcale nie powinno się dziać.
Wydawała się nieobecna. Jakby coś jej chodziło po głowie, i chciało się wyrwać na zewnątrz, ale ściśnięte — być może przez nerwy, a może przez niepewność — gardło w tym przeszkadzało.
Dopiero, kiedy zapytał, przemogła się i odezwała.
— Czego oczekujesz… — niemal szepnęła. Nieśmiały głos, który go onieśmielał w ten cudowny sposób, który gwarantował, jak pewniak, że w końcu… Że w końcu i on doczeka spełnienia. — Wiesz, przyjaźń? — Uniosła brwi. — Koleżeństwo? Związek?***
Na skraju pola widzenia, jak rozgrzany asfalt w lipcowe południe na wielopasmówce.
Był tam, siedział, stał, nie był pewien. Migotał jak pieprzony kalejdoskop.
Sam nie był przekonany co to…
Raz zdawało mu się, że to anioł, innym razem zaś przeciwnie, że to demon z samych czeluści piekła.
Widział go, widział, że coś się dzieje… Że ta zjawa…
To coś, że manipuluje… Tuż przy jej sercu.
Gdzieś w środku czuł, że ta istota zamraża jej serce…
Jej serce!
Te serce, przy którym pierwszy raz poczuł ciepło.***
Zapytała go co widzi, bo nie mogła nie zauważyć jak co rusz rzuca jej niespokojne spojrzenia.
Nie wiedział, co ma odpowiedzieć, więc w końcu po chwili — i jak kilkukrotnie ugryzł się w język — powiedział jej prawdę.
Samochód akurat stanął przy krawężniku, tuż obok szkoły.
Patrzyła na niego nieco ciężej niż zwykle. Jakby nie wiedziała jak zareagować.
Jakby nie wiedziała, czy w ogóle mu wierzyć.
I zanim się zorientował wyskoczyła z samochodu, trzaskając za sobą drzwiami.
Ruszył za nią natychmiast, ale deszcz…***
I tam, wtedy, na tym przeklętym polu, patrząc w niebo jak Indianie widząc pierwszego satelitę, wrzasnął:
— Boże! Zabije Cię za to co zrobiłeś! Ja… Tak… — roześmiał się opętańczo. — Zabiję cię! Ja sam znajdę metodę… Znajdę sposób. Wyrwę ci serce i wetknę ludzkie ścierwo w ten krater. Zobaczysz, zobaczysz aniołeczku jak to jest być człowiekiem. Zobaczysz jak to jest być kimś kto pragnie kochać, kto pragnie być kochanym… Kto żałuje… Cały czas żałuje… Zobaczysz, jak to jest. Zobaczysz dlaczego nie powinieneś wtykać się w ludzkie uczucia. Zniszczę. Zniszczę cię.
Czuł, że łzy napływają mu do oczu. Wściekłe łzy, których nie potrafił powstrzymać, a może nawet nie chciał, podobnie zresztą jak tego krzyku, wrzasku zranionego człowieka. A księżyc, ten pieprzony księżyc, oczywiście musiał mu odpowiedzieć.
Wszystko wokół zniknęło nagle w ciemnościach. Jakby ktoś nagle zgasił całe światło we wszechświecie. I już się miał ruszyć, powlec przed siebie, kiedy nagły błysk oślepił go, i niemal zwalił z nóg. Piorun trzasnął tuż przed nim. Musiał, nie było innego wytłumaczenia na osmaloną kępkę zaschłej trawy i ten paskudny, wypełniony elektrycznością smród powietrza. I wszystko znów wróciło do normy… Księżyc był na miejscu, znów blady jak sam skurwysyn. A on, powlókł się do babki.
Kiedy otworzyła drzwi, w jego głowie plan już był niemal ukończony. Zabrał rzeczy, pocałował babkę w czoło, a kiedy wrzucał torbę do bagażnika rozdzwonił się telefon.
— Patryk — westchnął nad wspomnieniem zrzucając przy tym gotową jajecznicę na talerz.
Pytał co robi. Akurat teraz, gdy już się zbierał do wyjazdu.
Akurat gdy…
Zawahał się na moment, stając tuż przy odsuniętym od blatu stołu krześle.***
Którego mógł nazywać przyjacielem, a w dodatku jego rodzice, Patryka, byli mu znacznie bliżsi niż jego własna rodzina. Jeżeli chodziło o ludzi, u których mógł liczyć na wsparcie, obojętnie, czy chodziło tylko o przyziemne sprawy, czy o coś głębszego.
Ich matki się przyjaźniły, nawet pomagały sobie, kiedy była taka potrzeba, więc i smarkacze od dziecka się znali. Jedna piaskownica.
Pojechał do Patryka, bo Niemcy… Nie uciekną.
Krzesło skrzypi, kiedy siada przy stole, a dźwięk ten przypomina mu obite bordową tapicerką drzwi w mieszkaniu rodziców Patryka.
Oczywiście, Patryk od razu zauważył, że coś jest nie w porządku. No, bardziej niż zwykle nie w porządku. Próbował coś z niego wyciągnąć, bo Patryk to…***
Tak samo jak nagle on sam zerwał się z kanapy i ruszył do bordowej tapicerki drzwi.
— Mówiłem, że nie warto. Pewnie kosztowało cię to więcej niż gdybyś… — sarknął Patryk.
— Nie tylko kasa się liczy, kolego — uśmiechnął się lekko.
Pojechał pożegnać się z dziadkiem, na cmentarz.
I mimo że księżyc już nie był tak naturalnie czerwony, to i tak atmosfera była bardziej nienaturalna niż zwykle.
Jakby nie dość absurdalny był fakt, że oto on, złamany przez kilka słów istoty, którą widział ledwie dwa razy, rozmawia sobie w najlepsze z duszami siedząc na granitowych nagrobkach, no z duszą.
I Niemcy. Eisenach.
Parking na wprost kuchennego okienka, do którego musiał się schylać, by nie przyrżnąć głową w okap, kiedy jej wypatrywał.
Nie miał pojęcia, czemu to robi, zwyczajnie czuł jakby zaraz się miała tu pojawić.
Albo jakby już była…