- W empik go
Pałac i rudera - ebook
Pałac i rudera - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 253 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Są wyspy wśród morza, oazy wśród pustyń, a ciche dzielnice wśród ruchliwego miasta.
Odludzia takie sąsiadują niekiedy z pryncypalnemi ulicami, niekiedy stanowią ich przedłużenie i jakby ciąg dalszy. Chcąc je odnaleźć, potrzeba z jakiejś głównej arterji ruchu i turkotu zejść na prawo, albo na lewo. Wówczas, po upływie kilku minut, gładki asfaltowy chodnik stanie się ostrym brukiem, bruk zwykłym gościńcem, miejski rynsztok ścieżyną albo rowem.
Wielkie kamienice ustępują miejsca żółtym, różowym, pomarańczowym i czarnym domkom, pokrytym przegniłemi gontami, albo parkanem ze starych desek. Jeszcze dalej spotkać można gołębniki, pochylone skutkiem wieku, studnie z żórawiami, przedhistoryczne olejne latarnie, grządki kapuścianych głów i drzewa, usiłujące okrywać się liściem i rodzić owoce.
W dzielnicach takich tłuścioch, jadący odrapaną dorożką z pod Karasia, pozuje na miljonera, przeglądającego place, a chłopak felczerski w zielonym krawacie i odprasowanym kapeluszu udaje urzędnika z banku. Młode kobiety nie uśmiechają się tu w przelocie, ponieważ nie ma kto podziwiać ich białych zębów; mężczyźni włóczą się jak żółwie, gotowi co chwilę stanąć i oglądać nawet chudego konia ze startym grzbietem, który, przymknąwszy oczy, z wyrazem melancholji szczypie suchotniczą trawkę.
Dokoła pustki sterczą wysokie kominy, czarne lub wiśniowe dachy i ostre wieże kościołów; dokoła kipi życie: słychać gwar głosów ludzkich, turkot wozów, bicie w dzwony, albo świst lokomotyw. Lecz tutaj cisza. Do miejsc tych rzadko zajeżdża szlifierz ze swym przeraźliwie dźwięczącym młotkiem, a rzadziej jeszcze kataryniarz ze swym astmatycznym instrumentem. Żaden baryton nie ryczy tu: „Węgle kamienne!” żaden dyszkant nie wrzeszczy: „Węgle do samowara!” – i tylko czasem obdarty Żydek z Pociejowa mruczy pod nosem: „Handel! handel!” – umykając co rychlej do bardziej ucywilizowanych okolic.
Dobrzy ludzie żyją tu bez ceremonij. W dzień powszedni, ukryci za parkanami, doją swoje krowy, wołają: „Mal… mal… mal… maluśki!” na prosięta, lub dla pożytku bliźnich wyrabiają trumny i beczki; w niedzielę zaś, w barwistych kamizelkach i nocnych kaftanikach, zasiadają ławy, ustawione wzdłuż domów, i rozmawiają z sąsiadami przez ogrody. Tymczasem ich dzieci na środku ulic grają w kiczki, oblewają się wodą, lub rzadkich przechodniów obrzucają kamieniami, stosownie do okoliczności i humoru.
W takiej to dzielnicy, wśród różnobarwnych kletek, walących się szop, niedbale utrzymanych ogrodów i śmieciem okrytych placów, wznosił się bladozielony, dwupiętrowy gmach, przez majętnego właściciela i ubogich sąsiadów tytułowany pałacem. Słuszność nakazuje wyznać, że pałac ten był zwykłą kamienicą, posiadającą ogródek i pompę w podwórzu, ogród za podwórzem, na dachu sześć kominów i dwa konduktory, dwa duże głazy przy bramie, a nad bramą gipsowy wizerunek głowy baraniej.
Tyle o pałacu, w którym przez dwa otwarte na pierwszem piętrze okna przechodzień wysłuchać i zobaczyć mógł to, co następuje poniżej:
– Wandziu!… Wandziuniu!… Wandeczko! – wołał z przerwami basowy głos, zdradzający silne zmęczenie.
Jednocześnie błysnęła w pokoju łysina, po niej żółte nankiny, po nich para kolorowych skarpetek, i rozległ się głuchy łoskot niby upadku.
– Wandziuniu!… – powtórzył głos z tak szczególną intonacją, jakby na gardle osoby, wydającej go, próbowano wytrzymałości powrozów.
– Słuchani dziadunia! – odpowiedział z głębi mieszkania głosik dziewczęcy.
Łysina, nankin i kolorowe skarpetki przemknęły w oknie kilka razy raz po raz, poczem znowu rozległ się łoskot.
– A daj tam, koteczku, Czwartek! – wyjęczała osoba, tytułowana dziaduniem.
– Czy tytuń dziadzio ma?
Tym razem nankin i skarpetki uformowały w oknie figurę, podobną do wideł – poczem znowu nastąpił upadek, o wiele cięższy niż poprzednio.
– A… zdrowo!… Janek, Janek!… a nalej wody w prysznic… Bodaj ciebie, jakaś ty roztrzepana, Wandeczko!
– Dlaczego, dziadziu? – spytało dziewczę.
– Jakże dlaczego? Ja kazałem Czwartek, a ty przyniosłaś Piątek. Czwartek przecie jest wiśniowy, ze śpiczastym bursztynem. Wstydź się!… Ooo! zdrowo!…
– A tak, dziaduniowi zdrowo, a ja się ciągle boję, żeby się co złego nie stało… Dziaduś taki gruby i takie koziołki wywraca!
– Gruby, powiadasz? No, więc kiedy taki gruby, to bierzże się, ty cienka, za kółka i machaj!…
– Ależ, dziaduniu!…
– Machaj, powiadam!…
– Ależ, dziaduniu… moje ubranie! – Machaj, ty cieniutka, machaj!…
Po tych słowach mignęły w oknie ciemnoblond loki, za niemi węgierskie buciki, nastąpiły dwa wybuchy śmiechu – na bas i sopran, potem gonitwa i… cisza. Dopiero po upływie kilku minut, w tem samem co i pierwej oknie, ukazała się wielka piankowa faja, osadzona na bajecznie długim cybuchu, a za niemi wzorzysty szlafrok, czapeczka ze złotym kutasem i twarz, z koloru i formy przypominająca niebywałych rozmiarów rzodkiewkę. Za chwilę wszystkie te szczegóły, należące, o ile się zdaje, do jednego tylko właściciela, znikły w gęstych tumanach wonnego dymu.
– Wandziu!… Wandeczko!… – zaczął znowu rumiany staruszek.
– Słucham dziadunia!
Lekki powiew rozdarł kłęby dymu, wśród których, niby w obłoku, ukazała się biała i różowa twarz, wielkie szafirowe oczy i ciemnoblond pierścienie włosów piętnastoletniej dziewczynki.
Jednocześnie z pomiędzy parkanów wyszedł na ulicę wysoki, pochylony starzec w długim surducie, dużej watowanej czapce, i wspierając się na zakrzywionym kiju, zwolna kroczył po tej stronie drogi, która do pałacu przylegała.
– A zbytnico!… a niegodziwa!… – mówił siedzący w oknie właściciel piankowej fajki – to ty dziadunia od grubasów wyzywasz, hę? Przeproś zaraz!
– No, przepraszam, bardzo przepraszam, ale… da dziadzio kanarkowi siemienia?… – odparła wnuczka.
– Dam, ale pocałuj… Rozległ się całus.
– A da dziadzio grochu gołębiom?
– Dam, ale pocałuj…
Rozległ się drugi i trzeci całus, a oba tak głośne, że aż stary przechodzień zatrzymał się, nasłuchując tuż pod oknem.
– A da dziadzio gryki kurkom moim, da?
– Dlaczegóżby nie? Ale pocałuj…
– Kurom? – szepnął starzec z ulicy. – Kostusia miała kury, ale zdechły!…
– A Azorkowi śmietanki dziadzio pozwoli dać?
– O! zbytki!… – –. oburzył się dziadek – tego to już nie dam, nie dam!…
– Daj, dziaduniu, śmietanki Azorkowi – prosiła dziewczynka, obejmując go rękoma za szyję.
– Moja Helunia, moje dzieciątko, już tak dawno nie piła śmietanki! – wyszeptał starzec z pod okna.
– Daj, dziadziu, Azorkowi… on taki mizerny! – wołała, coraz mocniej ściskając i coraz głośniej całując dziadka z pierwszego piętra, który się bronił, wymachiwał cybuchem i wogóle udawał wielkie oburzenie.
– Moja Helunia… taka mała… taka mizerna i kaszle – mruknął starzec z ulicy.
W tej chwili uczuł, że mu coś spadło na głowę; podniósł rękę i znalazł na swej czapce ogromną, jeszcze gorącą piankówkę.
– Ratujcie! – zawołał dziadek z pierwszego piętra – już po mojej fajce!
I wychylił się z okna tak energicznie, jakby miał zamiar razem z wiśniowym cybuchem, wzorzystym szlafrokiem i haftowaną czapeczką rozbić się o ten sam bruk, ku któremu podążyło jego faworytalne narzędzie.
– Jest fajka, jest! – odezwał się starzec zdołu, ukazując nietkniętą zgubę.
– Moja fajka cała!… Wandziu!… jest cała i zdrowa… spadła i nie rozbiła się! To ten pan taki grzeczny. Wandziu, poproś pana, przyprowadź pana z moją fajką – mówił żwawy dziadek z gorączkowym pośpiechem.
Dziewczynka szybko zbiegła na dół i przy akompanjamencie pensjonarskich ukłonów zaprosiła nieznajomego na górę.
– To nic!… nic… – szeptał zmieszany starzec. – Bardzo mi przyjemnie… Niema za co!
– Wandziulku! Wandeczko! Nie puść pana, proś do nas; a jeżeli sam nie przyjdzie, to go przynieś! – komenderował popędliwy dziadek z okna.
Trudno było opierać się tak stanowczo sformułowanym zaprosinom; – nie dziw więc, że ubogi starzec i miła dziewczynka, wymieniwszy jeszcze po kilka ukłonów, weszli w bramę.
Przekonawszy się, że spełniono jego życzenie, dziaduś odstąpił od okna i wszedł do sali, aby tam z należytemi honorami przyjąć gościa.
W pierwszej chwili siadł na fotelu, – widać jednak, że nie było mu tam dogodnie, wnet bowiem przeniósł się na kanapę, z niej na krzesło, i posiedziawszy na niem około trzech sekund, wrócił znowu do pokoju, w którym były otwarte okna.
W czasie tych ewolucyj najmniej bystry obserwator bez wysiłku mógł dostrzec, że rumiany, okrągły i niespokojny staruszek miał bardzo krótkie nogi, i że śpiczasty bursztyn wiśniowego cybucha był osadzony nierównie wyżej nad ziemią, niż łysa głowa i haftowana czapeczka ruchliwego palacza.
Skrzypnęły drzwi sali, i ukazał się w nich ubogi gość w towarzystwie Wandzi, która sykając i strojąc zabawne grymasy, z rączki do rączki przerzucała gorącą jeszcze fajkę. Przybyły starzec zatrzymał się u progu, nieśmiało spojrzał po mieszkaniu i ukłonił się niezręcznie, zobaczywszy w bocznych drzwiach kraj wzorzystego szlafroka i spory kawał wiśniowego cybucha.
– Prosimy, prosimy! dobroczyńco, zbawco! – wołał pękaty gospodarz, drepcząc w kierunku swego gościa. – Poczciwa jejmość Czwartkowa nawet mi nie zgasła! – dodał, odbierając z rąk wnuczki olbrzymią fajkę i osadzając ją na cybuchu, który wnet ssać począł.
Ubogi starzec mieszał się coraz bardziej.
– Aha! prawda, będę miał honor zaprezentować się. To jestem ja, stary Klemens Piołunowicz, a to moja wnuczka, Wanda Cecylja Piołunowiczówna – mówił dziadzio, kładąc nacisk na nazwisko dziewczynki.
– A ja Hoff, Fryderyk Hoff – odparł gość.
– Bardzo mi przyjemnie! – upewnił gospodarz. – Proszę, niech pan spocznie. Wandziuniu, posadź pana na fotelu!
I to polecenie wśród ukłonów spełniono.
– Hola! Janek! A wlej tam wody w prysznic! Wandziulku, baw pana. Czyste sumienie, kochany panie Hoff, prysznic i gimnastyka: oto najpierwsze warunki szczęścia na ziemi. Przepraszam, ale na chwilkę muszę wyjść, bom bardzo wzruszony: moja fajka spadła nadół i nawet nie zgasła. Janek! wody!
To powiedziawszy, staruszek wbiegł do swego pokoju i zamknął drzwi. Jednocześnie z innej strony weszła tam druga osoba, prawdopodobnie Janek z oczekiwaną wodą. W sali pozostała Wandzia i gość, niespokojnie kręcący się na fotelu.
– Pan pewnie nie z tych stron? – zaczęła dziewczynka.
– Owszem, z tych – odpowiedział Hoff.
– Co? co? – spytał dziadek z drugiego pokoju, z którego dochodziły odgłosy hydrodynamicznych operacyj.
– Pan mówi, że jest z tych stron – odparła wnuczka, podnosząc głos o pół tonu. – Czy pan daleko mieszka? – dodała.
– A ot tam, z drugiej strony ulicy. Ten plac, co go widać, i na nim domek… to moje.
– Ten pomarańczowy?
– A ten.
– Dziadziu! pan mieszka w tym pomarańczowym domku, co to z okna widać.
– Patrzaj!… – dziwił się w drugim pokoju dziadzio.
– A ta sadzawka to także pańska?
– Moja.
– I rybki tam są?
– Doprawdy, że nie wiem! – odparł zakłopotany gość.
– Co? co? Wandziulku? – spytał dziadek.
– Pan, proszę dziadunia, mówi, że nie wie, czy są rybki w sadzawce.
– Patrzaj! – wykrzyknął dziadzio, prowadząc dalej ćwiczenia wodne.
Gość siedział jak na szpilkach.
– Pan się nudzi u nas?
– Czasu nie mam… to jest…
– Proszę dziadunia, pan chce wyjść!
– A, nie pozwalaj, dziecko! Ja w tej chwili będę gotów do usług. Ot i jestem!
Jednocześnie otworzyły się drzwi tajemnicze, i ukazał się w nich dziadek, rzeźwiejszy niż poprzednio.
– Pan doprawdy chce już uciec?
– Muszę… to jest… – odparł gość, wstając z fotelu.
– To być nie może, żeby pan wyszedł, nie poznawszy talentów mojej Wandzi. Wandziuniu, bierz się za kółka i machaj kozła!
– Ależ, dziadziu!…
Teraz dopiero Hoff dostrzegł, że w drugim pokoju były przytwierdzone do sufitu dwa grube sznury, a na nich wielkie pierścienie, do których dziadek gwałtem przyprowadził wnuczkę.
– No, Wandziuniu… raz! dwa!… kozła naprzód! Zarumienione jak wiśnia dziewczątko, machnąwszy kozła naprzód, chciało uciec, lecz zatrzymał je dziadek nową komendą:
– Kozła wtył… raz! dwa!
– Mój Boże! – uśmiechnął się Hoff, którego oryginalna rodzina poczęła interesować.
– A teraz ja! – rzekł dziadek, szybko zrzucając czapeczkę i szlafrok, i chwytając się rękami za pierścienie. – Ot tak się wywraca koziołki wtył i naprzód. Raz, dwa! raz, dwa!
– Mój Boże, mój Boże!… – wołał rozweselony gość, patrząc na nowego znajomego, który podczas koziołków robił się podobnym do kłęba różnokolorowych nici.
– O! zdrowo!… – westchnął dziadek, stając ciężko na podłodze i ocierając pot z czoła. – Krew, panie Hoff, należy rozgrzewać i rozprowadzać po całem ciele, bo inaczej… zakrzepnie. Wandziulku! zagraj teraz panu na fortepianie. Raz! dwa! wszystko, co umiesz!
Ani chwili nie ociągając się, dobre dziecko poczęło grać, a tymczasem dziadek badał gościa:
– Ten pomarańczowy domek to pański? – Tak, mój.
– A gimnastykę pan ma?
– Nie mam.
– U… to szkoda! A prysznic pan ma?
– Nie, nie mam.
– Szkoda! prysznic to najdoskonalsza machina pod słońcem.
Starzec wyprostował się, oczy mu błysnęły, a na twarz wystąpił rumieniec.
– Najdoskonalszej machiny niema jeszcze, ale będzie. Tak, będzie!… Dwadzieścia lat pracuję nad nią…
– Nad prysznicem? – pytał zdumiony gospodarz.
– Nad maszyną, która zastąpi lokomotywy, młyny i… wszystko… wszystko!…
Mówiąc to, drżał.
– Jakaż to maszyna? – spytał dziadek, cofając się.
– Prosta, panie, najprostsza!… Kilka kół i kilka szrub… Im mocniej zaszrubować, tera prędzej idzie i więcej robi, bez wody, bez węgli… To skarb, panie… to zbawienie ludzkości!
– I pan wynalazłeś taką maszynę?
– Ja… tak, ja! Ach… com wycierpiał, com się napracował, nim wymyśliłem ostatnie koło bez osi. Alem już wymyślił.
– I maszyna idzie?
– Jeszcze nie, bo sztuki niedokładnie dopasowane i brak ostatniego koła. Ale niedługo… kilka dni jeszcze, a oddam ludziom mój wynalazek. Niech korzystają!
– Panie! – rzekł dziadek, zdejmując czapeczkę – dziękuję Bogu, że cię do mnie przysłał. Wielka to przyjemność pomyśleć, że człowiek, który mi uratował fajkę, jest znakomitym wynalazcą i pracuje nad dobrem ogółu.
– Chcę właśnie iść po kółko – przerwał Hoff.
– Idź pan! idź!… i pozwól, abym ci złożył uszanowanie w twym domu. Może też ja i moi przyjaciele pomożemy ci w zamiarach.
Ubogi gość był głęboko wzruszony, i biorąc poczciwego dziadka za rękę, ze łzami odparł:
– Panie, niech pana Bóg błogosławi za obietnice. Teraz nic nie chcę, prócz dobrego słowa. Ludzie nazywają mnie warjatem… więc… Ale kiedy skończę moją maszynę, poprotegujcie mnie panowie… Przecież to nie dla mnie, ja już stoję nad grobem!
I wstrząsając silnie ręką gospodarza, dodał:
– Muszę iść po kółko.
– Wandziulku! –zawołał dziadek do grającej wnuczki – dość już! Pożegnaj pana Hoffa. Pan Hoff jest wielkim wynalazcą. Idzie po kółko!…
Z temi słowy i z oznakami najwyższego uszanowania odprowadził do drzwi swego gościa, który z gorączkowym pośpiechem opuścił mieszkanie, nie oglądając się i nie odpowiadając na ukłony.
Ale poczciwy dziadek nie zważał na podobne drobiazgi, ponieważ w chwili tej zwykły jego entuzjazm dosięgnął szczytu.
– Skarb! skarb znalazłem, jak pragnę zbawienia duszy!
Wynalazca dziwnej maszyny, dobroczyńca ludzkości w moim domu! A! to im na sesji pieprzu zadam!
Mein lieber Augustin Przy fajce miał bursztyn! Tralala! tralala!
Tak wyśpiewując, podkasał dziaduś poły szlafroka i tańczył po sali, jużto sam, jużto z wnuczką, która, przywykła do podobnych wybuchów, srebrnym głosem wtórowała dziadkowi:
Mein lieber Angustin Przy fajce miał bursztyn! Tralala! tra' la la!
Duet niebawem zamienił się w tercet i kwartet – w tej chwili bowiem kanarek, jakby zazdroszcząc śpiewowi dziewczęcia, począł wyświstywać wniebogłosy, a jednocześnie wpadła do sali wprawdzie młoda, lecz bardzo otyła psina, potęgując ogólną wesołość wrzaskliwem szczekaniem i niezgrabnemi skokami.ROZDZIAŁ 2 PRZEZNACZONY DLA ROZRYWKI DAM, NUDZĄCYCH SIĘ SKUTKIEM BRAKU ZAJĘCIA.
Kiedy przed trzydziestu laty Fryderyk Hoff młodą żonę wprowadził do swojej zagrody, wówczas wszystko tam było inaczej. Wprawdzie na ulicy, jak i dziś, z wiosną było błoto, a w lecie kurzawa, lecz ogród zielenił się od drzew i warzyw, w stajni mruczały krowy, po sadzawce pływały kaczki i gęsi, a w jednej połowie nowego domu od wschodu do zachodu słońca rozlegał się stuk młotów, zgrzyt pił i heblów stolarskich.
Dziś wyschła sadzawka, zamieniając się w bagnisko; z wesołego ogrodu pozostał plac pusty, a na nim kilka drzew obumarłych. Budynki znikły, do warsztatu od wielu lat nie otwierano zbutwiałych drzwi i okiennic, a dom pochylił się i zapadł w ziemię, która nietylko ludzi pożera.
Na tym pomniku ubiegłego szczęścia każda rana miała swoją historją. Komin przed dwoma laty rozwaliła burza; szczyt dachu wygiął się w kabłąk pod zaspami ostatniego śniegu, a bok załamał się pod nogami rozpustnego chłopca, który wybierał tu wróble. Z obwisłych i pogniłych okiennic nieznany sprawca powydobywał żelaza; tynk na środku ściany wybił głową jakiś pijak, ten sam, który przez zemstę wybił potem szyby, dziś zastąpione deszczułkami. Wkońcu, ponieważ grunt od strony ogrodu był miększy, dom więc wygiął się wtył, rozkraczył i wyglądał tak, jakby lada chwila miał zamiar przeskoczyć na drugą stronę niebrukowanej ulicy.
Bardziej zniszczona i skutkiem tego zamknięta połowa domu miała pozór trupiarni, od której sień, zbudowana na przestrzał, oddzielała izby mieszkalne.
Izb tych było dwie, jedna za drugą; każda oświetlona za pomocą dwóch okien – jednego od placu, drugiego od ulicy. W pierwszej stał komin, stara szafa, łóżko za parawanem, stolik, parę krzeseł, ławka i maszyna do szycia; nadto przy drzwiach wchodowych wisiała kropielnica z krzyżem. W drugiej izbie był tapczan z pościelą, skrzynia, kulawy stół i stołek, mnóstwo metalowych i drewnianych o zagadkowych formach rupieci, tokarnia, na której Hoff od dwudziestu lat budował swoją machinę, wreszcie stary zegar ścienny, zwolna wybijający swoje: tak, tak, tak, tak…
Dnia, w którym zaczęło się opowiadanie, około szóstej wieczorem, trzy osoby siedziały w pierwszej izbie opisanego domu: Hoff, jego córka Konstancja i jej kilkoletnie dziecię, Helunia.
Uderzająco podobne do siebie były córeczka i matka. Te same włosy płowe, te same siwe, wielkie i zapadłe oczy, te same wynędzniałe i schorowane twarze, te same wreszcie suknie zniszczone i czarne, które matka nosiła od lat kilku, a dziecko nie zmieniało nigdy.
Z trojga obecnych chora kobieta szyła coś w rękach, chore dziecię, siedząc w otwartem oknie, bawiło się odrzuconem kółkiem machiny, a starzec monotonnym głosem czytał Biblję:
„Był mąż w ziemi Ur, imieniem Job; a ten mąż był doskonały i szczery i bojący się Boga i odstępujący od złego.”
Stary umilkł i spojrzał przez okno. Zielona trzcina chwiała się na bagnisku, pod tchnieniem wiatru drżały suche gałązki martwych drzew, a na niebie zwolna sunęły białe i wydłużone obłoki.
Hoff czytał znowu:
„I urodziło mu się siedmiu synów, a trzy córki.”
Na pusty plac spadło niewiadomo skąd kilka wróbli, szukających ziarn między kamykami i wołających: cirlik! cirlik!… na co odpowiadały im żaby z bagna: a hu rech! rech!… Do głosów tych przyłączyło się dolatujące z odległości gdakanie kury, która zwoływała pisklęta.
„I schadzali się synowie jego, a sprawowali uczty, każdy w domu swym, dnia swojego; i posyłali, a wzywali trzech sióstr swoich, aby jadały i pijały z nimi.”
Hoff odsunął książkę, oparł głowę na rękach i mruknął:
– Nie mam już synów, a moja córka…
– Ojcze! – szepnęła mizerna kobieta, patrząc z trwogą na twarz ojca.
– Córka i dziecko, obie chore i głodne. No, ale skąd ja wezmą? Ach! bieda!
– Bidia! – powtórzyła bawiąca się dziecina.
Tak, tak, tak, tak! – potakiwał bezmyślnie zegar w drugiej izbie.
Kobieta opuściła ręce.
– Najlepiej być wróblem – mruczał stary. – Wróbel ucieka od pustych śmieci, ale człowiek od swego nieszczęścia nie ucieknie… o, nie!… Wróblęta świergoczą po całych dniach, a moje dzieci kaszlą… Już nie dam rady!…
– Mój ojcuniu! mój ojcze! niech ojciec nie mówi tak. Poco się dręczyć? – błagała córka.
Stary machnął ręką.
– Cóż robić, kiedy złe myśli same przychodzą do głowy.
– Niech ojciec myśli o czem innem. Taki dzień ładny, słońce grzeje…
– Ale nasz piec już od bardzo dawna jest zimny. Na jutro też niema nic.
– Jest jeszcze rubel, ojcuniu. Niech się ojciec z Helką trochę pobawi…
– Helunia chora, o Boże! – westchnął Hoff.
– O lala! o lala! – zawołało dziecko, wyciągając ręce za okno.
– Co ona wygaduje? – zawołał Hoff, śmiejąc się – oto mi lala… no!
– To nie lala, Heluniu, to koza – odezwała się matka.
– Kozia – powtórzyła dziewczynka.
Twarz starca rozjaśniła się; przeszedł z krzesła na ławę i wziął dziecko na ręce, mówiąc:
– Wołaj, Heluniu, tak: koziu, koziu, be!
– Kozia – powtórzyło dziecię, klaszcząc w rączki.
– Koziu… be, be! – wołał starzec.
– Be! – odpowiedziała koza.
– Cha, cha, cha! – rozśmiał się Hoff i znowu zabeczał. Koza odpowiedziała znowu.
– Podziękuj, Heluniu, kozi, że się odzywa – wtrąciła matka.
– Dia, koziu, dia! – dziękowała Helunia, rzucając się na rękach zachwyconego dziadka.
– Poproś, Heluniu, kozi, żeby ci przyprowadziła koźlątko.
– Lototo – powtórzyło dziecko.