Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pałac połamanych lalek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
30 listopada 2021
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pałac połamanych lalek - ebook

Dwóch przyjaciół wchodzi na zamknięty teren pełen rozległych budynków i zadbanych ogrodów. Główny bohater emocjonuje się wyprawą, porównuje zabudowania do Hollywood, raz po raz wyrzuca z siebie krótkie rymowanki, jest niejako "pod władaniem poezji". Jego towarzysz, Właduchna, opanowany i obojętny, tłumaczy mu, że to teren szpitalny i odprowadza go do gabinetu lekarskiego. To klinika dla psychicznie chorych, a czytelnik wraz z głównym bohaterem poznaje coraz lepiej rzeczywistość szpitala oraz relacje między kuracjuszami i personelem.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-5054-5
Rozmiar pliku: 446 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

— Co to za ulica? — zapytałem, rozglądając się ciekawie wśród znanych i nieznanych zarazem domów, przeważnie dwupiętrowych, wyraźnie z drugiej połowy zeszłego wieku, starych już a wciąż jeszcze naiwnie pretensjonalnych.

— Nie poznajesz? — odpowiedział swym głębokim basem Właduchna — Chodziłeś tędy co najmniej dziesięć razy na rok jako młody chłopak. Nie pamiętasz już drogi na cmentarz?

Roześmiałem się.

— A tak, teraz sobie przypominam. Stąd na cmentarz już niedaleko. Tu księża donośnemi głosami intonowali „żałobne pienia“, jak piszą reporterzy.

Więc dla ducha podniesienia

pogrzebowe, czarne pienia

zanucili od niechcenia.

Nie zapomnę nigdy z jaką miną, ni to bolesną, ni to obrażoną, Właduchna odwrócił się odemnie, usłyszawszy tę improwizację. A ja deklamowałem dalej:

Nad głowami czarna trumna,

śmiercią swą żywa kolumna,

zakołysała się dumna.

— Dobre wiersze, co? — zwróciłem się do Właduchny.

— Asonancyj niema — odpowiedział, aby się odemnie odczepić.

— Wielki ty jesteś krytyk przed Panem — mówiłem, śmiejąc się. — Ale asonancje, kochanie moje, to kule, na których chodzą poetykastrzy. Obłąkanym rymów nie brak, a pamiętaj, w każdym obłędzie jest dużo poezji, w każdej prawdziwej poezji jest dużo obłędu.

— To już — zauważył Właduchna z akcentem ulgi.

Nie wziąłem mu tego za złe. Dobry chłop, dobry, zacny kolega. Niemało się ze mną namęczył.

Szerokie wrota w parkanie rozwarły się i powozik powoli wtoczył się w obręb gmachów szpitalnych.

— Tu bardzo pięknie! — zauważyłem, przyglądając się ogrodom i rozrzuconym wśród nich wielkim gmachom — Nigdy nie byłbym przypuścił, że tu może być tak ładnie. To wszystko szpitale?

— Tak — odpowiedział Właduchna — Ten wielki, biały gmach przy wrotach wjazdowych, to szpital wenerycznych, ten mniejszy, biały pawilon dalej, to twój szpital chorych nerwowo, ten ogromny, szary pałac z dwoma krótkiemi skrzydłami, to szpital położniczy, a prócz tego jest jeszcze szpital chirurgiczny, okulistyczny, męski i kobiecy szpital chorób wewnętrznych, chorób skórnych, szpitalik dla dzieci — całe miasto szpitalne, z ogrodami i sadami, jak widzisz.

Patrzyłem zdumiony.

— Ależ to musi być znacznie ciekawsze niż to głupkowate, osławione Holywood, miasto kinowych gwiazd — rzekłem wreszcie — To musi być wspaniałe!

— Nigdy tu nie byłeś? — zdziwił się Właduchna.

— Nie. Pierwszy raz jestem w szpitalu. Co to za komin, tam, na górze, nad szpitalem położniczym? Ogrom! Ciemno czerwony, okopcony u góry... Kopci... Widzisz?... Nadzwyczajne!

— Cóż znów nadzwyczajnego w tem, że komin kopci? — z pewną irytacją odrzekł Właduchna.

Roześmiałem się i zacząłem deklamować:

Widzisz? Czarne arabeski na błękitnem niebie.

Co on pisze? _Go away you!_ — albo może _come in?_

W wietrze płynnym pióro macza okopcony komin,

na błękicie pisze wiersze, lecz tylko dla siebie.

Wiatr się śmieje, poematy wciąż mu przeinacza.

Chciałbym wiedzieć, co on pisze — lecz skąd wziąć tłumacza?

— Wciąż wiersze i wiersze! — jęknął Właduchna — Możebyś przestał?

— Nie mogę myśleć inaczej, jak tylko wierszami — tłumaczyłem się. — Niema dla mnie słowa bez rymu. Ach, gdybyś wiedział, jakie to okropne, jak męczy!

— Wyobrażam sobie! — przyznał Właduchna. — Ale już wkrótce zapomnisz o tem, odpoczniesz, Orestesie, przez Erynje ścigany. Wysiadaj.

— To tu?

— Tu.

Staliśmy przed dwupiętrowym, białym pawilonem, otoczonym wysoką, cienką ażurową siatką ze stali, najeżoną u góry kolcami. Siatka ta była tak czuła, że za każdym powiewem wiatru przebiegały przez nią białe, gorączkowe drgnienia, niby niespokojne, lśniące fale. Obok pawilonu zielenił się wielki, dobrze utrzymany trawnik, po którym przechadzało się kilku chorych w długich, pasiatych lub błękitnych płaszczach. Z pod pół, rozwiewanych przez wiatr, widać było kalesony. Gołe stopy „sztuką palców od nóg“ utrzymywały w posłuszeństwie pantofle z czarnemi, skórzanemi kapkami. Kilku siedziało na ławeczce, okrążającej wielką, starą lipę, od której zaczynała się idąca aż ku bramie wjazdowej, reprezentacyjna część ogrodu, upstrzona okrągłemi kwietnikami, podobnemi do różnobarwnych placków, zaś cały ogród obwiedziony był łańcuchem jaskrawo kwitnących georginij.

Na ławeczce niedaleko bramy siedział chory w pasiatym płaszczu.

— Niech pan zadzwoni — rzekł, widząc, że Właduchna napróżno szarpie klamką, chcąc dać znać o naszym przyjeździe — Niech pan zadzwoni. Tu wszystko zamknięte na klucz.

— Słyszysz? — zwróciłem się do Właduchny zaniepokojony.

— Więc cóż z tego? — uspakajał mnie ten poczciwy chłop — To nie sanatorjum, ale szpital dla nerwowo chorych, a nerwowo chorzy miewają różne, wesołe pomysły. Czego się boisz? Skoro sam profesor przyjął cię tu i obiecał zaopiekować się tobą... Co za średniowieczne wyobrażenia o szpitalu! Aż wstyd!

— Cóż zdrowy może wiedzieć o szpitalach? — westchnąłem.

— Czemuż nikt nie otwiera? — niecierpliwił się Właduchna.

— Niech pan jeszcze raz zadzwoni, długo! — radził głos z za sieci — Oni tam niezawsze słyszą, bo dzwonek dzwoni słabo, zepsuty...

Właduchna dzwonił, a ja tymczasem rozglądałem się „po świecie“, pewny, że nie tak prędko go zobaczę.

Było przecudne popołudnie lipcowe, ledwo dyszące od słońca pod gorącym, głębokim szafirem nieba. Po drugiej stronie szerokiej drogi, przecinającej obszar szpitalny od dolnej bramy do drugiej, górnej, widać było na skłonach pagórków sad, gęsty, światłem słonecznem przepojony a cieniem popielatym podszyty. Poniżej ciągnął się ogród warzywny, z grzędami fasoli, pomidorów, kapusty, buraków i innych jarzyn, których liście połyskiwały jak srebrne. Daleko, za tem warzywnem polem i za sadem, widniała wieża i białe mury klasztoru. Zbudowane na wzgórzach miasto szpitalne z swemi wielkiemi gmachami i białemi pawilonami, rozjaśnione było niefrasobliwie szczerym, pełnym wesołych barw, serdecznym uśmiechem lata. To zrobiło na mnie korzystne, ośmielające wrażenie.

— Nareszcie! — odezwał się Właduchna.

Z bramy pawilonu wyszedł młody, barczysty parobek w pantoflach i pasiatej, płóciennej bluzie; w prawej ręce trzymał pęk kluczy. Szedł ku furtce bardzo powoli, zgarbiony, ledwo powłócząc nogami. Opalony na złoty kolor, z ciemno czerwonemi rumieńcami, purpurowemi ustami i dwoma rzędami zębów, równych i wilgotno białych, był bardzo przystojny, tylko minę miał zaspaną, rozluźnione mięśnie twarzy i gapiowato bezmyślnie otwarte usta. Najpocieszniejsza jednak była jego czupryna, częściowo złota a częściowo płomienista. Domyśliłem się, że ten głupi, próżny parobas, wstydząc się swej rudej chyry, utlenił włosy, co po ich odrośnięciu dało efekt nadzwyczajny.

— Proszę! Proszę! — mówił, otwierając furtkę — Tędy, na lewo, do ambulatorjum.

Po akcencie poznałem górala.

— Skąd jesteście? — zapytałem.

— Z Zakopanego.

— Aj! Słyszałeś? — zwróciłem się naraz do Właduchny — Jak obrzydliwie, fałszywie, podle mlasnął za nami ten stalowy zamek w furtce. Słyszałeś? Niby to on nic, niby to on tylko tak sobie, delikatnie, dyskretnie, ot, mlasnął zcicha, ale spróbuj teraz furtkę otworzyć.

Przed drzwiami ambulatorjum znowu zacząłem deklamować:

Na pergaminie niebieskim

Komin pisze arabeski,

kreśli hieroglify czarne.

Już stalowy zamek szczęknął,

przepadło, poszło na marne

lata mego wszystko piękno,

— Aj! Dodeklamowałem się! Aj! Przecie to święta prawda! Przepadło, poszło na marne lata mego wszystko piękno...

— Głupi jesteś! — rzekł mi dobrodusznie Właduchna — A zresztą — nie szkodzi. Płacz, układaj wiersze, pisz, wypłaczesz się, wypiszesz i wszystko znów będzie dobrze.

— Nie rozumiesz. Nic już nigdy dobrze nie będzie. Świat zgasł.

— Prędzej! Prędzej! Chodź, nie gadaj tyle! Doktór czeka.

. . . . . . . . . . . . . . . .

W niewielkiem, trochę mrocznem laboratorjum przyjął nas lekarz dyżurny, drobny, czarniawy młody człowiek z małą główką i śniadą twarzą, z przyciętemi po angielsku czarnemi wąsikami. Jego skośne, czarne oczy, małe jak główki od szpilki, tak żywo przelatywały z twarzy na twarz, ze sprzętu na sprzęt, iż miało się wrażenie, że to ten mały doktór, do drobnego, ruchliwego djablika podobny, obskakuje tak człowieka z wszystkich stron.

— Ach, tak! — odpowiedział Właduchnie, który mnie przedstawił — Ten pan jest przyjęty przez profesora. Tak, wiem, miejsce zarezerwowane. Zaraz pana zaprowadzę — zwrócił się do mnie.

— No, to dowidzenia! — rzekł Właduchna, podając mi silną, szeroką dłoń i patrząc mi prosto w oczy swemi dobremi, turkusowemi oczami — Bądź spokojny, jesteś pod opieką przyjaciół... Wszystko jeszcze będzie dobrze.

Jego grzmiący bas huczał w małym pokoiku jak w piwnicy.

Zdjął mnie dziecinny strach.

— Właduchna! — zaskomlałem — Nie zapomnij o mnie!

— Bądź spokojny.

— A jak będziesz przechodził koło mego mieszkania — prosiłem — wstąp i zobacz, zapytaj, czy niema do mnie listu. Ja zaraz jutro napiszę, ale nie wiem, kiedy ona list dostanie, więc tymczasem... Proszę cię! Nie zapomnij, bo może list będzie. Miesiąc już czekam. Ona napisze, napisze z pewnością, przecie musi napisać!

Cień jakgdyby zniecierpliwienia czy gniewu przeleciał przez męską, rasową twarz Właduchny.

— Nie zapomnę. Zapytam — rzekł szorstko. — No, bywaj!

Wyszedł.

Przez chwilę słychać było w przedsionku jego mocne, równe kroki. Kroki wyszły na chodnik, okalający budynek, w zakratowanem oknie ambulatorjum pokazały się nogi w solidnych choć prowincjonalnie źle skrojonych spodniach i niezgrabnych trzewikach, poczem zaczęły się oddalać, aż wreszcie zcichły. Odszedł odemnie zacny i pewny przyjaciel, zostałem sam w obliczu Niewiadomego.

Stalowy klucz szczęknął cichutko w zamku drzwi.

Doktór zwrócił się do mnie.

— Proszę pana za mną.

Kierując się ku drzwiom, sięgnął do kieszeni. Pod białym płaszczem szczęknął pęk kluczy.

Póki Właduchna był przy mnie, jakoś się trzymałem, ale gdy zostałem z doktorem sam, przestałem nad sobą panować. Ogarnął mnie okrutny niepokój i lęk. Czułem, że blednie we mnie, gaśnie wszystko ludzkie, a za to wysuwa się naprzód, jak chytry wywiadowca, baczny i czujny zmysł spostrzegawczy, kierowany przez nieomylny, samozachowawczy instynkt, tasama dobrana spółka, która w dżungli czy na pustyni kieruje dzikiemi zwierzętami. Równocześnie uczułem, że mimo zmęczenia i niewymownego osłabienia, mięśnie prężą się we mnie — na każdy wypadek! — a myśl opanowało zimne, twarde postanowienie. Po za tem nie było we mnie nic.

Doktór przepuścił mnie i zatrzasnął drzwi za sobą...

Weszliśmy do korytarza, wąskiego, mrocznego. Światło lampki elektrycznej, mieszające się z światłem błękitnego dnia, widnego na prawo za drzwiami wejściowemi, wsiąkało w nie niby sączące się łagodnie złoto. Po prawej i lewej stronie jaśniały biało pokostowane drzwi, zamknięte, z dziurkami na klucze, ale bez klamek. U wejścia majaczyła czarna sylweta odźwiernego, którego poznałem po ostrym, góralskim profilu i nastroszonej, gęstej czuprynie. W korytarzu panowała zupełna cisza.

Doktór otworzył drzwi do następnego korytarza, oświetlonego również lampką elektryczną, ale szerszego, podobnego do przedsionka czy niewielkiego hallu. Stały w nim jakieś sprzęty, a połowę jednej zajmował duży kredens z ciemno politurowanego drzewa. Przy kredensie tym, grzebiąc w górnych półkach, stała ogromnego wzrostu szarytka, w białym fartuchu i sztywnym, białym kornecie, opasła i tęga jak piec. Kiedy, usłyszawszy nas, zwróciła się ku nam, ujrzałem twarz ordynarną i brutalną jak zawzięta morda buldoga. Prócz tej siostry wałęsało się w przedsionku kilku chorych w pasiatych płaszczach. Wszystko to było ponure.

Kiedy doktór dobierał klucza, zerknąłem na prawo, gdzie mnie znęciło bogate światło. Przez otwarte, niedalekie drzwi widać tam było separatkę, pokój niezbyt wysoki lecz obszerny, w suterenie wprawdzie, ale z wychodzącemi na ogród dużemi, szerokiemi oknami, przez których kraty wpadały teraz skośne promienie popołudniowego słońca. Na czysto zaścielonych łóżkach leżeli chorzy i rozmawiali półgłosem z siedzącymi przy nich gośćmi, krewnymi czy przyjaciółmi — albowiem była to właśnie godzina odwiedzin. Przy każdem łóżku znajdował się pleciony stolik i również pleciony, wygodny fotel, polakierowany na czerwono. Między oknami żarzył się na stoliku gorącemi barwami wielki, piękny bukiet kwiatów, triumfalnie gwałcący cichą monotonję ścian, biało pokostowanych, teraz zarumienionych wstydliwie od słońca. Na łóżku jednego z chorych leżała gitara. Widok ten dodał mi ducha.

Znowu zamknięte na klucz drzwi i cichy szczęk stalowego zamka.

Schody.

— To wysoko? — zapytałem zaniepokojony, bo ledwie powłóczyłem nogami z osłabienia.

— Pierwsze piętro — odpowiedział doktór — Na drugiem jest oddział kobiecy.

Idę powoli, z trudem dźwigając nogi. Chcę się wesprzeć na poręczy. Aha. Niema poręczy. Jest tylko żłobek wykuty w kamieniu.

— To dlatego, — zgaduje zmysł spostrzegawczy — aby ktoś nie mógł wyłamać poręczy i bronić się nią w razie potrzeby.

A zmysł samozachowawczy natychmiast dodaje:

— Zdarza się tu, widać, że w grę wchodzi siła, przemoc. Bo czemużby się chory opierał, jeśli nie przemocy, która gwałt chce mu zadać?

O, to straszne! Walka ze służbą, beznadziejne, rozpaczliwe szamotanie się, wydzierający się z piersi zdyszanych dziki, zwierzęcy ryk... Nigdy tego nie widziałem, a jednak widzę teraz... Nie widziałem? A podczas wojny ów szpieg, którego wleczono na szubienicę? To było straszne, ludzkie pojęcie przechodzące, a to tu musi być tak samo straszne, jeśli nie straszniejsze... Nikt z pomocą nie przyjdzie, w zamkniętych murach szpitala, poza siedmiu drzwiami chory jest na łasce i niełasce...

Zaskowytał mi w duszy podły, zwierzęcy lęk, nikczemny, śmierdzący...

— Panie doktorze!

Doktór, wchodząc na schody, zwrócił się ku mnie. Błysnęły stalowo jego przylizane, czarne włosy, rozczesane w rozdział.

— Panie doktorze! Nie będą mnie tu bili?

— Cóż znowu! — oburzył się doktór — Będzie pan wprost oszołomiony uprzejmością sióstr i służby i delikatnością lekarzy.

. . . . . . . . . . . . . . . .

Weszliśmy w długi, rojny korytarz z pokostowanemi ścianami i kamienną podłogą, ułożoną w niewyszukaną mozaikę. Przez okno, otwarte na końcu korytarza, biło oślepiająco jasne światło dnia. Spojrzałem w pierwsze, szeroko otwarte drzwi. Pełno łóżek i chorych. W drugiej, jeszcze większej sali, to samo, tylko że tu stoi na stole biało błękitna figura Matki Boskiej z Lourdes, otoczona bukietami kwiatów. Błyszczy w sali ciemna, woskowana posadzka. Znowu separatka na cztery łóżka — okno otwarte, na stole kwiaty, chorzy w pasiatych szlafrokach i w pantoflach. Na korytarzu ruch. Mocno zbudowane, młode lecz szorstkie i hałaśliwe służące, kręcą się to tu to tam, w białych płaszczach, w rurkowanych czepeczkach i z pękami kluczy u pasa. Łażą chorzy, jedni w szlafrokach, niedbale, po chłopsku zarzuconych na ramiona, drudzy w gaciach, spiętych rzemieniem od portek i w koszulach, rozchełstanych na kosmatych piersiach. Odór koszar, apteki, brudnych wychodków i moczu.

Wprowadzono mnie do separatki, dość obszernej, obszerniejszej niż poprzednia, ale trochę mrocznej. Pod oknem, w kątach, oba łóżka były zajęte. Na jednem leżał brodacz z silnie już łysiejącą, kulistą czaszką, zielonawą twarzą i biegającemi oczami, bacznie i podejrzliwie wszystkiemu przyglądającemi się. Na drugiem, z rękami założonemi pod głowę, wylegiwał się młody człowiek w szlafroku szpitalnym, z podłużną, czerwoną od słońca twarzą, jakby drewnianą i zastygłą w wyrazie zdziwienia. Na trzeciem łóżku koło drzwi siedział też pacjent. Przyszła zawołana przez doktora siostra w białym fartuchu i kornecie, z pod którego wyglądała jej młoda jeszcze lecz zielonawa twarz o nieczystej cerze, ładne usta, poczciwe, dziecinne, kare oczy i nieforemny, szeroki nos.

— Siostro Anno! — dysponuje dyżurny doktór — Pana Zaleskiego proszę przenieść do „czwórki“, a pan zajmie to łóżko. Będzie tu panu wygodnie. Wieczorem dam panu coś na uspokojenie.

Pokręcił się, pożartował z siostrą Anną i zniknął.

— Niech pan usiądzie tu, na tej ławeczce, w korytarzu — zapraszała mnie siostra — Tymczasem zmienimy pościel, a potem będzie kąpiel.

Zostałem sam. To nic, że mijają mnie wciąż dziesiątki chorych, że od czasu do czasu przebiega koło mnie biała siostra lub służąca... To ludzie, tak, ludzie, ale z innego świata, obcego, nieznanego... Nie, ze świata znanego mi aż nadto dobrze i który mnie nic nie obchodzi. Co mi po nim? Nie mamże świata własnej męki, ze wszystkich stron zamkniętego koliska cierpienia?

Tak.

Duszno.

Co to za hałasy?

Głośne pobrzękiwanie, swarliwe głosy kłócących się dziewcząt... Co to może być?

Dziewczęta wychodzą na korytarz z wielkiemi, blaszanemi kotłami.

Wstałem z swej ławeczki i idąc ku otwartemu oknu w końcu korytarza, rzuciłem okiem w otwarte drzwi, z których przed chwilą dolatywał ten nieprzyjemny hałas.

Był tam niewielki bufet z wodociągiem, kuchenką elektryczną i stołem, na którym stało teraz kilkadziesiąt białych garnuszków. Młoda służąca rozstawiała je.

Stanąłem w otwartem oknie i przez chwilę przyglądałem się chorym, przechadzającym się w pobliżu furtki. Kręcił się koło nich ów zaspany góral-odźwierny z utlenionym łbem. Widok był, jak z kolorowej, ilustrowanej kartki pocztowej. Przeleciały mi przez głowę pusto dzwoniące, biedne, zdyszane już rymy:

Banalnie świat wygląda w taki upalny dzień —

Zaś myśl podrzuciła natychmiast:

— Banalny szafir, sad senny, mdła zieleń, pod sadem cień,

Lecz przecie lepsze to od kłamstw fałszywych, złych miast.

Chciałem krzyczeć: — Do djabła z wierszami! Rymy przeklęte, wycyckane, zmordowane, przestańcie mnie męczyć, linoskoczki natrętne, wlaźliwe! Mam was do cholery ciężkiej dość po wszystkie czasy!

Ale w tej chwili odpowiedział mi wiersz:

Dosyć — to znaczy — do syta.

Widzisz? Jużeś bliski sedna.

Pomyśl: Starczy chwilka jedna —

Z głupstwem swojem będziesz kwita!

Powiedziałeś wielkie słowo.

Zadowolisz się połową?

Ależ rozumie się, Krasiński mógł słyszeć „glos z prawej“, „z lewej“ i „z góry“. Nic w tem nadzwyczajnego. Są głosy „z lewej“, „z prawej“ i „z góry“; są, a tylko... O, burżuje ich wprawdzie nie słyszą, ale —

— Przy otwartem oknie stać nie wolno — odezwał się „glos z prawej“, tym razem ludzki.

W drzwiach kuchenki stała służąca, młoda, blada dziewczyna, rysów dość sympatycznych ale surowych, z szaremi, zimnemi oczami. Były to oczy panieńskie, dobre i dziecinnie naiwne, lecz nie znające jeszcze życia i jego męki i dlatego niewyrozumiałe.

Odwróciłem się od okna i przeszedłem się parę razy po korytarzu. Ale otwarte okno ciągnęło mnie i wkrótce bezwiednie stanąłem w niem znowu.

— Owoce jeszcze niedojrzałe — myślałem, patrząc na korony drzew, obsypane złoto zielonemi kulkami.

Młoda służąca przystąpiła do okna i bez słowa przeproszenia, w obojętnem, rzekłbyś, wyniosłem milczeniu, zamknęła mi je brutalnie przed nosem. Okno zamykało się na specjalny klucz, jak drzwi wagonu.

Przykro dotknięty tą oschłością, z bólem spojrzałem w oczy młodej dziewczynie.

Nie zwróciła na to uwagi, nie odezwała się ani słówkiem, lecz obojętnie wróciła do kuchni.II.

Jakiś czas siedziałem na swem łóżku i paląc papierosy, myślałem, co robić. Fizycznie byłem tak zmęczony i osłabiony, że mnie wszystkie kości bolały, równocześnie jednak czułem się nadzwyczaj podniecony i podrażniony. Byłem jakby nieswój.

Przezwyciężywszy nieufność i niechęć do ludzi, jakiej wówczas podlegałem, wstałem i zwróciłem się w stronę przyszłych towarzyszów cierpień.

— Ponieważ dłuższy czas prawdopodobnie będziemy żyć razem — odezwałem się — i to w warunkach, powiedzmy, dość przykrych, panowie pozwolą, że się przedstawię.

Z wyciągniętą prawicą obszedłem łóżka. Panowie patrzyli na mnie z nieufnem zdziwieniem i niewyraźnie podali mi swe nazwiska.

— Jak zawsze! Jak zawsze! — cieszyłem się ironicznie w duchu.

Zaczęła się rozmowa.

— Czy tu zawsze tak gwarno? — zapytałem.

— Zawsze, panie! — odpowiedział brodacz słabym, jakby zdyszanym głosem — Nieraz gorzej jeszcze, jak się dziewczęta zaczną kłócić. Trudno wytrzymać, zwłaszcza teraz, kiedy prymarjusz wyjechał na urlop i każdy robi, co mu się podoba.

— Profesor wrócił już wczoraj — wtrąciłem — Ale w nocy chyba jest spokój?

— Przeważnie tak.

— Tylko nie teraz — wtrącił grubym głosem młody człowiek z drewnianą twarzą — Na „szóstce“ jest konający Żyd. W dzień leży cicho, ale jak tylko ciemno się zrobi, zaczyna śpiewać.

— Jakto — śpiewać?

— Modli się. Nieraz chorzy krzyczą na niego: — Ta stul pysk, cholero jedna, żeby cię nagła krew zalała, żebyś si w trumnie obrócił! — ale on już na nic nie zważa, wszystko mu jedno.

Młody człowiek mówił lwowską gwarą uliczną.

— A jedzenie możliwe? — pytałem dalej.

— Ta żyć można, z głodu człowiek nie umrze, ali —

Służąca przyniosła ubranie szpitalne: Płaszcz płócienny w granatowe paski, pantofle z cienkiemi, skórzanemi podeszwami i kapkami, bez obcasów i bieliznę z grubego płótna. Odebrano mi wszystkie drobiazgi, pozostawiwszy tylko zegarek, papierosy, zapałki i pieniądze. Następnie zaprowadzono mnie do kąpieli.

— Pan się sam będzie kąpał? — zapytała mnie służąca.

— Naturalnie że sam! — odpowiedziałem, zdziwiony i oburzony.

Łazienka była ciasna, duszna, ciemnawa, z jednem tylko oknem, wąskiem jak strzelnica. Były w niej dwie wanny blaszane i dwie, wmurowane w ścianę, porcelanowe umywalnie. Na mokrej posadzce leżały wyciągnięte z pod chorych, zanieczyszczone prześcieradła, obrzydliwie śmierdzące.

Kiedy leżałem w wannie z ciepłą wodą, przyszła służąca i wzięła moje ubranie miejskie, które zarząd zabrał na przechowanie. Szpital należał do zakładów zamkniętych, wypuszczano z niego tylko w wypadkach wyjątkowych, a aby uniemożliwić chorym ucieczkę albo wymykanie się na miasto, ubrania odbierano.

— Więzienie! — powiedziałem sobie, myśląc o tem wszystkiem.

Ale kąpiel i zmiana ubrania odświeżyły mnie.

— Niech się pan teraz położy — namawiała mnie siostra Anna — Odpocznie pan i uspokoi się trochę.

— Spróbuję! — odpowiedziałem bez przekonania, bo czułem, że nie tylko nie zasnę, ale nawet dłużej wyłeżeć nie potrafię.

W separatce zastałem gościa, chorego, który przedemną zajmował „moje“ łóżko. Był to przystojny mężczyzna, rosły, doskonale zbudowany brunet z sympatyczną, szczerą twarzą i złotemi, poważnemi oczami. Trzymał się prosto, a ruchy miał spokojne i umiarkowane, lecz stanowcze i pełne godności. Miał na sobie pasiaty płaszcz szpitalny, lecz nie rozpięty i puszczony luźno, jak go niedbale nosili chorzy, ale ściągnięty do figury pasem.

— Przepraszam pana, że z mojego powodu wyrugowano pana z pańskiego kąta — usprawiedliwiałem się — Widziałem, jak przykro panu było przenosić się.

— Ta to nie pańska wina! — rozgrzeszył mnie pan Zaleski — Profesor kazał panu dać to łóżko i umieścić pana w tym pokoju.

— Sam profesor? — zdziwiłem się.

— Tu bez jego woli i wiedzy nic się nie dzieje, nawet najmniejsza rzecz — pouczał mnie gość — Ale tu, u panów, lepsze powietrze niż w „czwórce“, powiedziałbym, „arystokratyczne“... Tam duszno jakoś, choć okno otwarte.

Chrząknął kilkakrotnie i rozsunąwszy koszulę, zaczął się macać po piersiach.

— Tu mi się coś rusza, jak oddycham. Czuję to. Dusi mnie.

— A dlaczegoż to aż sam profesor rozporządza łóżkami w szpitalu? — zapytałem z zbudzoną znów podejrzliwością — Czyż to nie obojętne, gdzie kto leży?

— Tak, nie! — rzucił brodacz z kąta — Naprzykład ten pokój jest psychjatryczny.

— Psychjatryczny! — wykrzyknąłem z pewnym przestrachem.

— Widzi pan przecie. Okno zakratowane, światło musi się palić i w nocy, drzwi są dzień i noc otwarte.

— Ali jest i wygoda! — zauważył młody człowiek z drewnianą twarzą — Wychodek naprzykład mamy pod nosem, tam, za tym parawanem, nie potrzebujemy chodzić do wychodków wspólnych.

— Ja tu leżałem tylko dlatego, że w „czwórce“ nie było wolnego łóżka — objaśniał pan Zaleski — Nie, dziękuję. Ja „gotowych“ nie palę, szkodzą mi na płuca, wolę kręcone.

Wyjął z kieszeni płaszcza pudełeczko z tytoniem i bibułkami i zaczął kręcić papierosa.

— Pokój psychjatryczny! — myślałem — Oto, dokąd mnie to wszystko wreszcie zawiodło... po tylu walkach, cierpieniach i zdobyczach wielkiej, prawdziwej miłości.

— Nie można się ogolić — narzekał pan Zaleski — Przywiozłem z sobą brzytwę, prawdziwą, angielską brzytwę, kupiłem ją od jednego jeńca na włoskim froncie — odebrali mi ją i wszystko inne, wszystkie moje proprjetety.

— Zupak austrjacki! — pomyślałem, usłyszawszy to wyrażenie z austrjackiej gwary koszarowej.

— Golibroda przychodzi tylko raz na tydzień i człowiek chodzi zarośnięty, jak małpa.

To mówiąc, pan Zaleski, krzywiąc się z niezadowolenia, pogładził się po szczeciniastych policzkach.

— A czemuż panu brzytwę odebrano? — zapytałem.

— Ta tu brzytwy swojej nikomu mieć nie wolno, regulamin nie pozwala.

— Ja też brody nie nosiłem, dopiero tu ją zapuściłem — wtrącił brodacz.

— Oni się boją, żeby się im który chory nie zarżnął — tłumaczył pan Zaleski. — Nawet do jedzenia noża ani widelca nie dają, tylko łyżkę.

— Ta tu jeden na dole łyżkę złamał i ten trzonek ostry chciał sobie w serce wbić! — dodał młody człowiek z drewnianą twarzą.

— A siostra Irena codzień wieczór przychodzi kontrolować, czy okna nie otwarte i czy kto nogi od łóżka nie odłamał, żeby kogo zabić. Bo jak można wiedzieć, czy który nerwowy nagli nie zwarjuji i nie zacznie drugich chorych dla zabawy mordować?

Więc to nietylko więzienie, ale prawie szpital warjatów! Na cóż wobec tego chorzy są ci ludzie, umieszczeni w pokoju „psychjatrycznym“ i cóż ja z tem wszystkiem?...

Ponuro, coraz bardziej ponuro i coraz straszniej na duszy...

Ano, tak!

Ale mimo wszystko, choć to, czego się dowiadywałem, bardzo mnie obchodziło, chwilami nie słuchałem, nie rozumiałem, co do mnie mówiono. Zapadałem się w ciemności, a z tych ciemności głos jakiś wołał:

— To nie to! To nie to! To nie to!

— Więc co? — pytałem zrozpaczony — Cóż jeszcze? Jestem starty na proch, upokorzony, zniszczony, zamknięty w klatce i traktowany jak wściekłe zwierzę, ja, człowiek wolny, kulturalny, ja, który zgrzeszyłem tylko miłością. Samotny, słaby i chory, cierpię w ogrojcu udręczeń tak strasznych, że tylko Bóg jeden mógł je wymyślić. Wydarto mi z duszy wszystko, czem żyłem, pozostawiwszy tylko to, co może zabić. I jeszcze mało?

— To nie to! To nie to! To nie to! — huczało mi w duszy rytmicznie.

— Więc co? Więc co? Co? Co? Co?

Zerwałem się i wybiegłem na korytarz, po którym zacząłem biegać tam i z powrotem, tam i z powrotem, tam i z powrotem, wciąż, niezmordowanie, nikogo nie widząc, nic nie słysząc. Zrazu chodziłem powoli, krokiem miarowym, który jednak niedostrzegalnie dla siebie przyśpieszałem, aż wreszcie biegłem, jak gdybym się dokądś spieszył. Parę razy chciała mnie zatrzymać młoda służąca, wyrwałem się jej, dzwoniąc kluczami, przeszła koło mnie z zaniepokojoną miną siostra Anna. To pamiętam, jak i to, że bolały mnie aż do kłucia pięty od podeszew, odrobinę przykrótkich. Wreszcie, znużony i zdyszany usiadłem w korytarzu na ławeczce, w pobliżu naszej separatki.

— Co mu jest, panie profesorze? — usłyszałem głos pana Zaleskiego — Rozstrój nerwowy?

— Może być, panie przodowniku. Ale mnie się zdaje, że alkoholizm. Ubranie zmarnowane, poplamione, koszula brudna, krawatka jak sznurek, twarz obrzękła, z plamami, oczy przekrwione.

— Z pewnością alkoholik! — zgodził się młody człowiek z drewmianą twarzą.

— Ta to ja sam widzę! — przyznał pan przodownik. Wódka od niego jedzie. Ale — co mu jest?

. . . . . . . . . . . . . . . .

Zerwałem się i znowu zacząłem chodzić po korytarzu.

Nie widząc, obojętnie mijałem chorych, którzy ze swej strony też obojętnie patrzyli na mnie, jeśli wogóle patrzyli, a patrząc widzieli, bo co tu jeden drugiego obchodził! Tu było nareszcie miejsce, gdzie wszystkie egoizmy były wyzwolone i miały prawo obywatelstwa.

— Co ja tu właściwie robię? — pytałem sam siebie. — Czemu zgodziłem się na to, aby mnie tu umieszczono, poco wzywałem Właduchnę? Poco wogóle robiłem sobie jakieś nadzieje? Cokolwiekby kto chciał o tem mówić — jestem oto znowu wśród ludzi, niezdolny do obcowania z nimi, nienawidzący ich tak, jak i gwaru, który bezmyślnie dokoła siebie robią. Czy się czego po nieh spodziewam? Czy mogą mi pomóc? Nie. Więc pocóż poniżać się? Pocóż poufalić się z nimi w brudzie i nędzy cierpienia, rany swoje im pokazywać? Czy oni zrozumieją? Nie. Więc — poco to wszystko?

Z dna duszy przyszła odpowiedź, wyszeptana językiem nie z tego świata. Ale ja zrozumiałem i zląkłem się. Miałem jednak jeszcze tyle siły, aby sobie móc ją na ludzki język przetłumaczyć i swej świadomości głośno powtórzyć. Dałem się tu umieścić, ponieważ — bałem się. Bałem się tamtego mieszkania i jego ciszy. I dobrze, że tu brzytwy odbierają. Zląkłem się, że...

No więc — i cóż? Co to było?III.

Widzę: Skromnie urządzona sypialnia z jednem oknem, wychodzącem na ganek i ciasne podwórko, okolone gęsto drzewami i krzewami, pnącemi się po zboczu pagórka. W dzień jest tu chłodny półmrok, w nocy cisza czarna, zadumana, przerywana tylko westchnieniami drzew, czasem ruszających się przez sen, jak gdyby chcąc wyzwolić gałęzie, które podczas snu im ścierpły. Frontowy pokój jest wprawdzie znacznie milszy i piękniejszy, — wschodnio-południowe słońce i widok na stok góry św. Zofji, zielony, z whaftowanemi w zieleń kwitnącemi drzewami — ale tam zadużo radości życia. I pięknie jest i słonecznie i słychać głosy ludzkie, automobile, przejeżdżające tramwaje, i zapach róż dolatuje z pobliskich ogrodów — a to wszystko zbyteczne, kusi tylko i obiecuje, lecz w rzeczywistości nic już nie da, prócz bolesnego westchnienia... Nie. Ten pokój należy zamknąć, aby nic słychać nie było, aby życie nie mogło się zgłosić — a samemu, w zamkniętym na klucz pokoju od tyłu, legnąć w łóżku, pod ręką umieściwszy butelkę z wódką, flaszki z piwem, papierosy, zapałki i chusteczki do nosa, nalać pół szklanki wódki, dopełnić piwem, wypić, zapalić papierosa i gdy uspokoję się, w zupełnej nieruchomości ciała, w półzmroku, w cichem odcięciu od świata, czując tylko bicie własnego serca — myśleć o niej, o niej, o niej! — po tysiąc razy wspominać najdrobniejsze szczegóły, najrozkoszniejsze i najboleśniejsze, zapomnieć o wszystkiem, co bolało i boli, aby móc w nieskończoność rozkoszować się tem, co było dobrego, zapomnieć o nieszczęściu dla szczęścia, zapomnieć o szczęściu dla spalania się w boleści, póki ciało nie zesztywnieje a cała dusza nie skropli się w jednem słowie, w jednem imieniu — i z niem usnąć.

Spać.

A potem zbudzić się znów, aby wyjrzeć przez okno i zobaczyć, że świeżość poranka więdnie a dzień bliski już jest złotego szczytu chwały południa. Teraz ześlizgnąć się z łóżka, wejść tak, jak się jest, do ciemnego przedpokoiku i słuchać uważnie pod drzwiami, czy kto nie idzie. Nic, cisza w sieni. W tej kamienicy mieszkają przeważnie ludzie regularnego, uporządkowanego trybu życia, którzy nie szwendają się bez przyczyny po schodach. Więc — z bijącem sercem otworzyć drzwi, wysunąć się za nie o krok — och, ta błagalna, niewypowiedziana, nieopisana chwila nadziei! — zajrzeć do skrzynki na listy —

Nic.

— Nic?

Nic.

— Jakto? Naprawdę nic?

Zupełnie nic.

— Ależ —

Co? Nic.

Suchy żar bije od wymytej starannie podłogi z białych desek sosnowych, niskie, drewniane schody skrzypią czasem z gorąca, upalny dzień ledwo dyszy.

— Więc jednak „nic“ istnieje? Jakieś dziwne „nic“?

Widocznie.

Drzwi przedpokoju zamykają się.

— Nic. Ale jeszcze wcześnie. Niema jedenastej. Pocztę roznoszą do pierwszej. Może jeszcze przyjść.

Do łóżka.

Niema nic do czytania. A zresztą poco? Cóż mi książki powiedzą? Ale spać ciągle nie można. Więc —

Pół szklanki wódki, pół szklanki piwa — duszkiem! — znowu pół szklanki wódki, pół szklanki piwa, żeby się niepotrzebnie nie ruszać — papieros... Pod lewe ramię poduszkę, głowę oprzeć na dłoni... Tak. Serce bije coraz spokojniej, silniej. Mądra myśl nie szuka już zdobyczy gdzieś poza sobą, nie ugania po polach, jak pies z wywieszonym jęzorem, nie chodzi byle czyjemi śladami. Usiadła w cieniu swej dojrzałości nad szemrzącym słodko, migotliwym ruczajem wspomnień i słucha.

— Takiego-to pięknego, słonecznego dnia zeszłego lata wyjechaliśmy za miasto. Wykąpaliśmy się w rwącem koło samochodu powietrzu, napaśliśmy swe oczy słońcem i sytą, soczystą zielenią, ucieszyliśmy je błękitem rozmarzonego oddalenia, wciąż przed nami uciekającem. O, Biało-Różowa, o, Złotowłosa, twoje oczy były tak samo niebieskie, jak i ono, tak samo radością jasną słońca rozzłocone... A potem, śmiejąc się wesoło, usiedliśmy na terasie pod ogromnym, kolorowym parasolem, i patrząc na twardy, wielki plac przed nami, prawie pusty w ten czas upalny, piliśmy bronzowe, gorzko słodkawe, korzenne wino włoskie, bawiąc oczy widokiem rzeki ludzkiej, płynącej cienistą stroną placu, który, na samym końcu tylko jednym jedynym klombem czerwonych kwiatów ozdobiony, był jakby nieruchomem Jeziorem Słonecznego Milczenia z wysepką szkarłatnej tęsknoty. Był i będzie, kiedykolwiek na pamięć go przyzwę, tak, jak i ty przyjdziesz teraz na każde me zawołanie pokorna, właśnie dlatego, iż odemnie odeszłaś. Kiedy cię miałem, byłaś mną i sobą, lecz od czasu, gdy cię miałem, jesteś tylko moją. A gdy cię wołać do siebie przestanę — zginiesz! Tak.

Wódka z piwem — niedobre, brrrr! — papieros cicho, spokojnie...

Ktoś idzie... Słychać kroki na schodach... Na pierwszem piętrze... przy drzwiach... Nie... idzie dalej, na drugie piętro...

Ręka sięga po szklankę. Tak!

Cisza, zmrok... Niema nic... Życia niema... Poco?

— Ale ona napisze! Napisze z pewnością! Musi napisać!

Ręka pełznie znów ku szklance.

— Lecz co dalej? Co dalej? Ginie wszystko! Świat przepadł, słońce gaśnie. Sęp wyrwał krwawą wątrobę.

— Więc?

Ten wielki obraz można ze ściany zdjąć. Jest wprawdzie bardzo ciężki, ale to nic. Spuści się go powoli. A hak, na którym wisi, musi być bardzo mocny i głęboko w ścianę wbity. Sznur też jest. Więc?

— Ale... to... przecie... Bo jeśli jednak ona napisze... A gdyby... jużbym jej nigdy więcej nie zobaczył...

Jednakże spokój... Uciszenie serca...

— Nie. Za spokój całego życia tu i tam — ja muszę ją jeszcze widzieć!

— Przyznaj się: To poprostu trwoga.

Umęczona głowa robi powoli przeczący ruch, wargi składają się do uśmiechu, wykwitającego prosto z duszy.

— Trwoga? Nie. Może niewygasła jeszcze nadzieja... może też nerwy. Ludzka rzecz. Ale — na to jest też ludzki sposób.

Oczy szukają butelki z wódką a znalazłszy ją, śmieją się.

— Więc? Tak? A tak! Tak! Przygotować można wszystko w dzień, mądrze, składnie, ładnie, dokładnie. Potem pomyśleć jeszcze trochę, jak teraz... A kiedy przyjdzie noc... Zrobi się ciemno... Tak. A teraz dużo o tem myśleć nie można, bo siła z myśli wywietrzeje. Niech ono dojrzeje samo.

Ręka sięga znów po szklankę, po papierosa.

Spokój. Dusza płynie cicho na łagodnych, czarnych falach ciemności.

Teraz — chodź do mnie. Słyszysz? Ty moja. Z ciemni patrzą na mnie twe oczy błękitne... Mam w duszy cudowną pieśń, na czarnym aksamicie niebieskim jedwabiem wyszywaną.

Z ręki zwisającej z łóżka, wypada niedopalony papieros.

— Gdzie jesteś, gdzie, jedyna? Najmilsza duszo moja! Wszakże spotykamy się od jakiegoś czasu głównie po za światem, w ciemnościach, które najpiękniej rysy twej białej twarzy rzeźbią — a tu jasny odblask słońca pada na ściany, wskrzesza w starych obrazach omdlałe, zwiędłe barwy, każe się podziwiać, jak naga tancerka, która, ponieważ płacą jej za bezwstyd, mniema się piękną.

Bosemi nogami, w jednej tylko koszuli — do sieni.

O, cóż za upał! Deski podłogi w sieni rozparzone, drzemią schody, podobne w słońcu do złotej drabiny Archanioła, cisza w całym domu... Już mija pora obiadowa.

A w puszce na listy?

Nic.

Darmo trzeć dłonią czoło. To nic nie pomoże.

Listu niema.

Może przyjść popołudniu, bo popołudniu też roznoszą pocztę. A teraz — trzeba będzie pójść coś zjeść i wódki kupić, piwa, papierosów, gazetę.

Ach, to ubieranie się — cóż za męka! Ręce drżą, palce zdrętwiałe nie mogą zapiąć kołnierzyka ani związać krawatki, sznurowadła u trzewików rwą się, pot oblewa czoło, nogi się uginają... Poco to wszystko? Poco ciało niedołężne? Czyż nie wystarczy myśl?

W sieni ostrożnie, cichutko, żeby nikogo nie wywołać. O, bo ludzie są ciekawi, zwłaszcza gdy poczują cierpienie. Powoli przekręcić klucz w zamku, niech nie zgrzytnie. Na palcach przejść przez sień, pełną aromatu desek sosnowych, lekko stąpać po niskich, szerokich stopniach starych schodów i powierzając się ich wypróbowanej, delikatnej dyskrecji, prosić o milczenie. Dopiero gdy się nadole przejdzie przez chłodną, cienistą sień kamienną, szybko zbiec po tych kilku schodach na ulicę. Tu już nie grozi nic. Ludzie po obiedzie śpią, w taki upał nikomu się nie chce z domu wychodzić, nikogo się nie spotka.

Iść coś zjeść do restauracji? Daleko. Ale w pobliżu jest szynk. Może tam coś...

Strasznie rozpalony bruk.

Idzie człowiek. W twardym, czarnym kapeluszu, w czarnym żakiecie, kamizelce i czarnych spodniach — bosy. A na plecach niesie kosz, owinięty grubą płachtą białego płótna; końce płachty związał w węzeł na piersiach. Chłop ze wsi, wraca z rynku do domu... Ale to śmieszne... Idzie ulicą człowiek w czarnym żakiecie i bosy. Taka niedorzeczność, taki nonsens, urągający zdrowym zmysłom. Że też policja na to pozwala! Gdzież poczucie stylu, to znaczy logiki, czyli — rzeczywistości?...

Niska, opasła Żydówka z murzyńskiemi wargami, stawia głośno na fajansowej, białej podstawce ociekający pianą kufel piwa. Pić się chce bardzo, ale właśnie dlatego naprzód — papieros, aby pragnienie było jeszcze większe — potem piwo — cały kufel odrazu.

— Jeszcze jedno piwo, proszę pani.

Trzeba koniecznie coś zjeść. Wszystko jedno co, byle zjeść, bo przecie tak nie można. Może dwa tygodnie temu już, jak zjadłem porcję fasolki szparagowej, od tego czasu nic. I nie można jeść, bo wszystko takie wstrętne. Wędliny czuć, ser czuć, śledzie czuć, mięsa gryźć się nie chce, bo w ustach rośnie. Wogóle — poco jeść? Jak się nie będzie jadło, to w końcu sil braknie. Prawda? A więc? Niech zbraknie. Wielkie rzeczy!

Coś zjeść trzeba. „Korek“ — pół anszowiczki słonej z kaparkiem. Solanka do piwa. Można maczać w piwie, smak wprawdzie nieszczególny, owszem, dość dziwny, ale nie potrzeba tak długo gryźć.

— Jeszcze jedno piwo, proszę pani.

Dziwnie cicho. Czy samochody i tramwaje także pojechały na obiad i teraz śpią? Mniejsza z tem. Co mnie obchodzą jakieś-tam... Czyż nie obchodzi mnie więcej to, co zostało w mrocznym, chłodnym pokoju, czekając, czekając... Bo ona napisze... Napisze z pewnością. Musi napisać!

Niema co robić w tym szynku. Za jaką godzinę ulica się rozrusza, ożywi. Powędrują do parku dzieci z niańkami i piastunkami, za niemi mamy o wydatnych biustach i zielonych, wykrzywionych twarzach od nowej ciąży, i babcie, z godnością i dumą kiwające na cały świat rozlewnością swych boków, pójdą łysiejący tatusie i dziadziowie z kamieniami w pęcherzu. Lody, kawa, precelki i łabędzie na stawie, kapela pułku piechoty z czeskim kapelmistrzem, pocałunki za krzaczkami, cóż, to bardzo miłe, naturalnie...

— Jeszcze jedno piwo, proszę pani i płacić.

Papierosy i gazeta w kieszeni, butelki pod pachą. Oj, jak daleko do domu, jak okropnie nogi bolą! Trzeba będzie kupić większą ilość wódki, piwa i papierosów, żeby nie wstawać.

Ale wtedy może się zdarzyć, że już wcale nie —

O, tak, może się zdarzyć.

Nareszcie. Cicho przez sień ku drzwiom, żeby kto nie zobaczył.

Listu niema w skrzynce, ale to dopiero parę minut po trzeciej. Mamy czas. Czemprędzej rozebrać się, przygotować wszystko, aby było pod ręką — do łóżka! Poduszka pod lewe ramię. Tak, już lepiej.

— A ona napisze. Z pewnością napisze. Musi napisać!

— — — — — — — — — — —

Z wyczerpania i osłabienia nad wieczorem zemdlałem. Zaciągnięto mnie na łóżko, dano mi jakieś krople, okład na serce. Siostry Anny ani doktora dyżurnego nie było, ale przypadkiem znalazły się dwie inne, ta gruba, buldogowata z dołu i druga jeszcze, o różowej, gładkiej twarzyczce, wesołych, niebieskich oczach i kuszących czerwonych ustach. W białym płaszczu i kornecie, z pogodną, cichą, panieńską twarzą, podobna była miłemu zjawisku, tem bardziej, że oddaliła się tak jakoś niepostrzeżenie, iż odzyskawszy już zupełnie przytomność, a nie mogąc jej odnaleźć, nie miałem pewności, czy to nie było przywidzenie.

Najserdeczniej i najtroskliwiej zajął się mną pan przodownik, który, jak się to często trafia mężczyznom silnym i zdrowym, (pan Zaleski chorował na hypochondrję), okazał się nadzwyczaj subtelnym i delikatnym pielęgniarzem. A może ta tkliwość jego wypływała z radości z poczucia własnej siły?

— O, źle! — mówił, wpatrując się bacznie we mnie swemi złotemi oczami — Bardzo mi się pan przed chwilą nie podobał. Bardzo!

— To nic. To zaraz przejdzie! — uspokajałem go.

— To serce! Trzeba uważać.

— Daremnie. Nikt nie uważa. Zresztą mówię panu, że to zaraz przejdzie. To chwilowe. Osłabiony jestem. Nic dziwnego. Ach, gdyby pan wiedział!

— Niech pan leży spokojnie.

— Ale niech pan nie odchodzi.

— Nie odejdę.

— Jestem taki osamotniony... Tak mi źle... Pan wyobrażenia nie ma... Wstyd mnie, rozmazgaiłem się, rozmiękłem... Nie moja wina... Gdyby mnie zostawili, zdechłbym bez krzyku i nikt nie wiedziałby nawet, co mnie bolało... Jak mnie zaczęli ratować, rozbolało wszystko... Ale to minie.

— Minie, minie, coby nie minęło! — potwierdził pan przodownik.

— Chciałbym usiąść, a nie mogę się dźwignąć... Może mnie pan podniesie...

— Lepiej może jeszcze leżeć...

— Nie, nie, nie mogę spokojnie leżeć.

Człowiek o złotych oczach pochylił się nademną, podłożył mi prawą rękę pod plecy, dźwignął mnie lekko i posadził na łóżko, poczem przysunął mnie do ściany. — Niech się pan oprze — mówił, podkładając mi poduszki.

Spojrzałem mu w oczy z wdzięcznością i rzekłem:

— Jakby to dobrze było mieć kochającego brata.

— Pan nie ma nikogo?

— Czterdziesty szósty rok mam już a od dawna żyję wśród ludzi, pracuję dla ludzi i nie mam nikogo. Rozumie się, próbowałem, bo ciężko mi bardzo żyć bez swego człowieka, ale — nie miałem szczęścia. Może zamało w stosunku do ludzi wymagam od siebie a zbyt wiele od nich... Nie wiem... Lecz... Szkoda mówić! Pan dawno w cywilu?

Pan Zaleski wyprostował się, spojrzał jakby obrażony i rzekł:

— Ja — w cywilu? Nigdy cywilem nie byłem! Jestem żołnierzem. Od ośmnastego roku życia służę — teraz w policji państwowej. Co? Już pan chce palić? Zaszkodzi panu.

— Nic mi nie będzie.

Widząc, że się uspokoiłem, pan przodownik wstał i pogawędziwszy z brodaczem, wrócił do swej separatki. Już mi zaczął działać na nerwy.

Siedząc na łóżku, zmęczony i oszołomiony, patrzyłem w korytarz, po którym, jak cienie, przesuwali się chorzy przed udaniem się na spoczynek. Gwar dnia cichł powoli, wyraźnie słychać było z kuchni pobrzękiwanie mytemi naczyniami, głosy i śmiech dziewcząt. Przez otwarte górne okienko wpadał do pokoju chłodny, orzeźwiający powiew wieczoru, powoli zsuwającego się na świat z ciemno granatowego nieba. W pobliskiej sali siostra Anna bezpłciowym dyszkantem odmawiała modlitwę głośno lecz bezdusznie. Słowa jej niewyraźnym, jakby nieśmiałym czy wątpiącym pomrukiem powtarzali chorzy.

Zsunąłem się z łóżka i znowu wyszedłem na korytarz.

Jedyne okno przy kuchence było otwarte. Na ławce pod oknem klęczała pielęgniarka i wychylona, przemawiała się dość grubemi słowami z kimś nadole, chichocąc i pokrzykując, jak wśród rodzinnych, zamarstynowskich opłotków.

Usiadłem przy niej cicho i siedziałem, zapatrzony w ciemną masę zieleni zasypiającego sadu, nad którym daleko świecił cytrynowo złoty rąbek pozachodniej zorzy z zielonawym pasem nieba.

Ogarnął mnie bezbrzeżny smutek, gorzki od żałości i pełen niewypowiedzianego bólu. Czułem się tak udręczony, że nie zdawałem sobie już nawet sprawy z tego, czego mi żal i nad czem boleję.

— Trudno. Trzeba zaciąć zęby i wytrzymać! — myślałem — Trzeba się leczyć i trzeba się wyleczyć, aby być gotowym, kiedy ona napisze... jeszcze nic nie wiadomo, jeszcze nie wszystko przegrane!

Znowu zacząłem chodzić po korytarzu.

W salach świeciło się już, chorzy leżeli w łóżkach i paląc papierosy, rozmawiali półgłosem.

Za oknami tlił się jeszcze szarawy błękit.

Wróciłem do swego pokoju i usiadłszy na łóżku, dłuższy czas tak bezmyślnie siedziałem.

Przyszła siostra i dała mi jakiś proszek na sen. Przyjąłem, ale wiedziałem, że nie zasnę. Odeszła, szeleszcząc wykrochmalonym płaszczem.

Po chwili stanęła w drzwiach pielęgniarka, młoda jeszcze, niska, pękata dziewczyna w białym płaszczu i z wyglądającą z pod rurkowanego czepka różową, okrągłą twarzą z małą kulką zamiast nosa i wąskiemi, jak szparki, oczami.

— Jakby pan czego poczebował — szeptała — niech pan zastuka w ściany. O, tak.

Rozwartą dłonią uderzyła kilka razy silnie w ścianę.

— Ja tu blisko śpim, to usłyszę — dodała i zniknęła za drzwiami.

. . . . . . . . . . . . . . . .IV.

Położyłem się tak, aby lampę mieć za sobą a przed sobą drzwi, prowadzące na korytarz, w którym światło było przytłumione. Obawiałem się, aby mnie ktoś nie zaskoczył niespodziewanem wejściem.

Zrazu odpoczywałem w ciszy, jaka z początkiem nocy nastała.

Doskonale zdawałem sobie sprawę ze swego stanu. Poza całą „historją“, sprawą psychologiczną czy psychiczną, byłem wycieńczony nadużywaniem alkoholu i głodowaniem. Już od dłuższego czasu z trudnością tylko chodziłem, sypiałem, a właściwie zapadałem w bezprzytomność tylko zmorzony alkoholem, ale znałem swe siły i wiedziałem, że alkoholizm nie gra tu roli decydującej. Świadomość miałem zawsze bardzo silną, choć zdarzały się wypadki... Jednakże, cokolwiekby o tem mówić, alkoholizm był zjawiskiem pochodnem, nie istotnem i bez trudu można go było usunąć. Właściwą chorobą było przeczulenie, naddrażliwość, sprawiająca, że na wszystko reagowałem zawsze nadzwyczaj gwałtownie, czego oczywiście nigdy nie mogli zrozumieć ludzie o wrażliwości przeciętnej. Jeśli się do tego doda niezmiernie wybujałą wyobraźnię, tworzącą widzenia wprost plastyczne, oraz stale podwyższoną temperaturę, nic dziwnego, że dla wytłumaczenia tych zjawisk najchętniej uciekano się do alkoholizmu, któremu, nie przeczę, nieraz w chwilach depresji ulegałem. Z tego jednak nie wynikało bynajmniej, aby wszystko nań składać. Zrozumiał to pan przodownik Zaleski, nie rozumieli najinteligentniejsi i najsubtelniejsi moi przyjaciele.

Czułem zawsze, że jedynym moim ratunkiem jest spokój, harmonja wewnętrzna. Nie jestem stworzony na miarę bohaterów, nie znoszę niepewności, burzliwych czasów, awantur i innych breweryj. Najchętniej siedziałbym cale życie w cichym dworku, zajmując się kwiatami czy kurami, czytając, pisząc i filozofując. Rozumie się, że od czasu do czasu przewietrzyłbym się chętnie, choćby tylko dlatego, aby z tem większą rozkoszą wrócić na własne śmieci. Taki sam był mój ojciec, do którego zresztą jestem zupełnie podobny. I jak jemu tak i mnie nikt nie chce wierzyć, że awantury, w które nas los bezustannie wplątuje, są nam wstrętne, przeciwne naszej kontemplacyjnej naturze, narzucone nam przez konieczność życiową i zbieg okoliczności. Zawsze na nich źle wychodziłem, tak ja, jak swego czasu nieboszczyk ojciec, co powinno być chyba wystarczającym dowodem, że się do takiego życia nie nadajemy, że to tylko przeklęty wypadek nas tak podstępnie wikła, ale spróbuj-że im to wytłumaczyć!

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: