Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Palące pytania - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
12 października 2022
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Palące pytania - ebook

Najnowsze teksty autorki Opowieści Podręcznej.

Palące pytania to zbiór esejów, wykładów i szkiców, które Margaret Atwood tworzyła w latach 2004–2021 – rezultat niemal dwóch dekad myślenia i czujnego mapowania zmieniającej się rzeczywistości. Teksty były pisane w chwilach przełomu: niedługo po zamachu na World Trade Center, w czasach rewolucji #metoo oraz afer obyczajowych, politycznych i seksualnych, jakie wstrząsnęły Stanami Zjednoczonymi i Europą. Ostatnie teksty powstawały, gdy pandemia niespodziewanie zatrzymała w biegu cały świat. To zawieszenie i wielka niewiadoma skłania Margaret Atwood do zadania nurtującego wszystkich pytania: jak świat i my będziemy wyglądali później?

W Palących pytaniach Atwood nie unika tematów, które stały się znakiem rozpoznawczym jej publicystyki. Zdradza tajniki pisarskiego rzemiosła, dzieli się wiedzą z początkującymi pisarzami oraz rozmyśla o literaturze: jakie powinno być jej miejsce w świecie i dlaczego tak ważne jest, by nie bać się nowych odczytań zarówno klasyków, jak i pisarzy współczesnych. Dlatego snuje refleksje na temat Szekspira, Dickensa i Kafki. Szczególnie świeże i ciekawe jest jej spojrzenie na twórczość Ryszarda Kapuścińskiego, ale zastanawia się także nad literackimi drogami Alice Munro, Ursuli K. Le Guin, Raya Bradbury’ego, W.G. Sebalda czy Doris Lessing.

Kategoria: Esej
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-816-7
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przed­mo­wa

Pa­lące py­ta­nia to mój trze­ci zbiór ese­jów i in­nych tek­stów oko­licz­no­ścio­wych. Pierw­szy no­sił ty­tuł Se­cond Words i obej­mo­wał okres od roku 1960, w któ­rym za­częłam pu­bli­ko­wać re­cen­zje ksi­ążek, do 1982. Dru­gi – Ru­cho­me cele – za­wie­rał ma­te­ria­ły od roku 1983 do po­ło­wy 2004. Pa­lące py­ta­nia obej­mu­ją okres od dru­gie­go pó­łro­cza 2004 do pierw­sze­go 2021. Czy­li na po­szcze­gól­ne tomy przy­pa­da z grub­sza po dwa­dzie­ścia lat.

Ka­żdy z tych okre­sów był na swój spo­sób burz­li­wy. Tek­sty oko­licz­no­ścio­we pi­su­je się pod wpły­wem szcze­gól­nych oko­licz­no­ści, są więc ści­śle zwi­ąza­ne z wła­snym cza­sem i miej­scem – a przy­naj­mniej moje mają to do sie­bie. Za­le­żą też od tego, w ja­kim wie­ku je pi­sa­łam, i od mo­jej ów­cze­snej sy­tu­acji. (Czy mia­łam wte­dy sta­łą pra­cę? By­łam stu­dent­ką? Po­trze­bo­wa­łam pie­ni­ędzy? A może by­łam już zna­ną pi­sar­ką i fol­go­wa­łam swo­im za­in­te­re­so­wa­niom? Czy też pi­sa­łam za dar­mo w od­po­wie­dzi na czy­jeś wo­ła­nie o po­moc?)

W 1960 roku by­łam stu­dent­ką sin­giel­ką, wci­ąż jesz­cze przed de­biu­tem ksi­ążko­wym i z nie­zbyt bo­ga­tą gar­de­ro­bą. W 2021 by­łam już dość zna­ną osiem­dzie­si­ęcio­jed­no­let­nią pi­sar­ką, bab­cią i wdo­wą, ale gar­de­ro­bę na­dal mia­łam nie­zbyt bo­ga­tą, bo nie­uda­ne eks­pe­ry­men­ty na­uczy­ły mnie, że no­sze­nie pew­nych stro­jów po­win­nam so­bie da­ro­wać.

Oczy­wi­ście przez ten czas się zmie­ni­łam – mam wło­sy in­ne­go ko­lo­ru niż daw­niej – ale świat prze­cież ta­kże się zmie­nił. Ostat­nie sze­śćdzie­si­ąt parę lat przy­po­mi­na­ło ko­lej­kę gór­ską w we­so­łym mia­stecz­ku: wie­le było wstrząsów i prze­wro­tów, zgie­łku i prze­ciw­no­ści. W 1960 roku mi­nęło za­le­d­wie pi­ęt­na­ście lat od za­ko­ńcze­nia dru­giej woj­ny świa­to­wej. Na­sze­mu po­ko­le­niu wy­da­wa­ła się ona bar­dzo bli­ska – bo ją prze­ży­li­śmy, w na­szych ro­dzi­nach byli we­te­ra­ni i ofia­ry, a nie­któ­rzy nasi na­uczy­cie­le z li­ceum na niej wal­czy­li – a za­ra­zem bar­dzo da­le­ka. Mi­ędzy ro­kiem 1950 a 1960 prze­wa­lił się mac­car­tyzm, po­ka­zu­jąc nam, jak kru­cha może być de­mo­kra­cja, ale wy­pły­nął też Elvis, któ­ry po­sta­wił na gło­wie pio­sen­kę i ta­niec. Ra­dy­kal­nie zmie­ni­ły się ta­kże stro­je: te z lat czter­dzie­stych były utrzy­ma­ne w po­wa­żnych ko­lo­rach, trwa­łe, woj­sko­we­go kro­ju i kan­cia­ste, za­nim na­de­szły lata pi­ęćdzie­si­ąte: pie­ni­ste, bez ra­mi­ączek, bu­fia­ste, pa­ste­lo­we i całe w kwia­tach. Wy­chwa­la­no ko­bie­co­ść. Co się ty­czy sa­mo­cho­dów, to ciem­ne za­mkni­ęte nad­wo­zia se­da­nów z lat wo­jen­nych ustąpi­ły miej­sca ka­brio­le­tom w krzy­kli­wych bar­wach, z chro­mo­wa­nym wy­ko­ńcze­niem. Nie­któ­rzy mie­li ra­dia tran­zy­sto­ro­we. Kina sa­mo­cho­do­we wy­ro­sły jak spod zie­mi. Po­ja­wi­ły się pla­sti­ki.

A po­tem, w la­tach sze­śćdzie­si­ątych, za­szła ko­lej­na zmia­na. W śro­do­wi­sku po­wa­żnej mło­dzie­ży for­mal­ne ta­ńce ustąpi­ły miej­sca pio­sen­kom fol­ko­wym. Ar­ty­ści z ka­me­ral­nych kó­łek, któ­re spo­ty­ka­ły się wte­dy w ka­wiar­niach w To­ron­to, skła­nia­jący się ra­czej ku fran­cu­skie­mu eg­zy­sten­cja­li­zmo­wi niż ku bit­ni­kom, ho­łdo­wa­li mo­dzie na czar­ne swe­try z gol­fem i te­goż ko­lo­ru kred­kę do oczu.

Ale wcze­sne lata sze­śćdzie­si­ąte były w grun­cie rze­czy dal­szym ci­ągiem lat pi­ęćdzie­si­ątych. Trwa­ła zim­na woj­na. Ken­ne­dy’ego jesz­cze nie za­mor­do­wa­no. Nie było po­wszech­nie do­stęp­nej pi­gu­łki an­ty­kon­cep­cyj­nej. Nie było mi­ni­spód­ni­czek, cho­ciaż wła­śnie wy­szły z mody szor­ty. Nie było hi­pi­sów. Ani dru­giej fali ru­chu ko­biet. Wła­śnie w tam­tym okre­sie na­pi­sa­łam swo­je pierw­sze re­cen­zje ksi­ążek, pierw­szy to­mik wier­szy i pierw­szą po­wie­ść, któ­ra na szczęście wci­ąż leży w szu­fla­dzie, a ta­kże pierw­szą, jaka się uka­za­ła, czy­li Ko­bie­tę do zje­dze­nia. Za­nim ją jed­nak wy­da­no, w 1969 roku, opi­sa­ny w niej świat zdążył znik­nąć.

Pó­źniej­sze lata sze­śćdzie­si­ąte przy­nio­sły wzbu­rze­nie. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­częły się wiel­kie mar­sze na rzecz praw oby­wa­tel­skich i pro­te­sty prze­ciw­ko woj­nie wiet­nam­skiej, a do Ka­na­dy wla­ła się wie­lu­set­ty­si­ęcz­na rze­ka ame­ry­ka­ńskich ucie­ki­nie­rów przed po­bo­rem do woj­ska. Ja też by­łam w wiecz­nym ru­chu: w tam­tych la­tach przez pe­wien czas ro­bi­łam dok­to­rat w Cam­brid­ge w Mas­sa­chu­setts, a przez resz­tę de­ka­dy pia­sto­wa­łam po­mniej­sze sta­no­wi­ska aka­de­mic­kie w ta­kich mia­stach jak Mont­re­al czy Ed­mon­ton. Prze­pro­wa­dza­łam się szes­na­ście, je­śli nie sie­dem­na­ście razy. W tam­tym okre­sie po­wsta­ło w Ka­na­dzie spo­ro no­wych wy­daw­nictw, a wie­le z nich zaj­mo­wa­ło się tym, jak post­ko­lo­nial­ny kraj usi­łu­je zro­zu­mieć sie­bie. Dzi­ęki wspó­łpra­cy z jed­nym z nich na­pi­sa­łam mnó­stwo ese­jów – za­rów­no wte­dy, jak i pó­źniej.

Po­tem przy­szły lata sie­dem­dzie­si­ąte: fer­ment dru­giej fali ru­chu ko­biet, a gdy ta zbli­ża­ła się do ko­ńca, na­stąpi­ła wstecz­na re­ak­cja i wy­pa­le­nie; w Ka­na­dzie qu­ebec­ki se­pa­ra­tyzm za­jął sam śro­dek sce­ny po­li­tycz­nej. W tam­tym okre­sie po­wsta­ło kil­ka au­to­ry­tar­nych re­żi­mów: w Chi­le za spra­wą Pi­no­che­ta, a w Ar­gen­ty­nie z winy tam­tej­szej jun­ty po­pe­łnio­no wie­le mor­derstw i mnó­stwo osób znik­nęło; w Kam­bo­dży re­żim Pol Pota do­ko­nał ma­so­wych rze­zi. Jed­ne re­żi­my były pra­wi­co­we, inne le­wi­co­we, ale rzu­ca­ło się w oczy, że żad­na ide­olo­gia nie ma mo­no­po­lu na okrut­ne ma­sa­kry.

Oprócz re­cen­zo­wa­nia ksi­ążek na­dal pi­sa­łam po­wie­ści, opo­wia­da­nia i wier­sze, uwa­ża­jąc to za swo­ją praw­dzi­wą pra­cę, lecz nie stro­ni­łam od pi­sa­nia ar­ty­ku­łów i wy­gła­sza­nia wy­kła­dów. Spo­ro z nich do­ty­czy­ło te­ma­tów, któ­re do dziś za­prząta­ją mój kur­czący się mózg: za­gad­nień ko­bie­cych, pi­sa­nia i pi­sa­rzy, praw czło­wie­ka. Zo­sta­łam tym­cza­sem człon­ki­nią Amne­sty In­ter­na­tio­nal, któ­ra za­bie­ga­ła o wol­no­ść dla wi­ęźniów su­mie­nia, a jej głów­ną me­to­dą były kam­pa­nie pi­sa­nia li­stów.

Od 1972 roku nie mia­łam już żad­nych aka­de­mic­kich po­sad i pra­co­wa­łam jako wol­ny strze­lec, to­też przyj­mo­wa­łam ka­żde płat­ne zle­ce­nie, ja­kie mi się tra­fia­ło. Miesz­ka­li­śmy na far­mie z ma­łym dziec­kiem i rów­nie nie­wiel­kim bu­dże­tem. Nie by­li­śmy bied­ni, cho­ciaż je­den z na­szych go­ści po wi­zy­cie u nas mó­wił zna­jo­mym, że nie mamy nic oprócz kozy. (W rze­czy­wi­sto­ści nie ho­do­wa­li­śmy kóz, tyl­ko owce). Ale nie ta­rza­li­śmy się w pie­ni­ądzach. Upra­wia­li­śmy wie­le ga­tun­ków wa­rzyw i trzy­ma­li­śmy kury oraz in­nych nie­ludz­kich lo­ka­to­rów. Pro­wa­dze­nie tego mi­nia­tu­ro­we­go go­spo­dar­stwa po­chła­nia­ło czas i przy­no­si­ło stra­ty, więc uwa­ża­łam, że je­śli mogę tro­chę za­ro­bić na pi­sa­niu za­miast na sprze­da­wa­niu ja­jek, to tym le­piej.

Lata osiem­dzie­si­ąte za­częły się od na­szej prze­pro­wadz­ki z far­my do To­ron­to (mi­ędzy in­ny­mi ze względu na szko­łę dziec­ka), wy­bo­ru Ro­nal­da Re­aga­na na pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych i wzro­stu wpły­wów re­li­gij­nej pra­wi­cy. W roku 1981 za­częłam my­śleć o Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej, cho­ciaż na­pi­sa­nie jej od­kła­da­łam aż do 1984 roku, bo po­my­sł wy­da­wał mi się prze­sza­rżo­wa­ny. Moja dzia­łal­no­ść w dzie­dzi­nie pi­sa­nia tek­stów oko­licz­no­ścio­wych przy­spie­szy­ła – tro­chę dla­te­go, że mo­głam so­bie na to po­zwo­lić, bo od­kąd dziec­ko po­szło do szko­ły, mia­łam za dnia wi­ęcej wol­ne­go cza­su, a po tro­sze dzi­ęki temu, że częściej mnie o ta­kie tek­sty pro­szo­no. Za­gląda­jąc do swo­ich spo­ra­dycz­nie i nie­sta­ran­nie pro­wa­dzo­nych, nie­zbyt tre­ści­wych dzien­ni­ków, stwier­dzam, że jed­nym z wąt­ków prze­wod­nich jest w nich nie­ustan­ne na­rze­ka­nie na nad­miar zo­bo­wi­ązań. „Trze­ba temu po­ło­żyć kres” – pi­sa­łam raz po raz. Ale nie­któ­re moje tek­sty po­wsta­wa­ły w od­po­wie­dzi na pro­śby o po­moc, więc kres się od­da­lał.

„Po pro­stu od­ma­wiaj” – ra­dzo­no mi i ja sama też tak so­bie do­ra­dza­łam. Ale je­że­li ktoś, kogo pro­szą o dzie­si­ęć tek­stów oko­licz­no­ścio­wych rocz­nie, od­rzu­ca dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent pró­śb, to ma co roku do na­pi­sa­nia je­den taki tekst. Lecz je­śli rok w rok do­sta­je czte­ry­sta za­mó­wień i w dzie­wi­ęćdzie­si­ęciu pro­cen­tach przy­pad­ków od­ma­wia – ja­kże sta­now­czo i cno­tli­wie! – to i tak musi na­pi­sać czter­dzie­ści tek­stów rocz­nie. Od kil­ku­dzie­si­ęciu lat wła­śnie tyle wy­no­si moja rocz­na śred­nia. Są pew­ne gra­ni­ce. Trze­ba temu po­ło­żyć kres.

Wró­ćmy jed­nak do chro­no­lo­gii. W 1989 roku wraz z upad­kiem muru ber­li­ńskie­go za­ko­ńczy­ła się zim­na woj­na i ru­nął ustrój so­wiec­ki. To już ko­niec hi­sto­rii, mó­wio­no nam: ka­pi­ta­lizm wie­dzie w przy­szło­ść, cho­dze­nie po skle­pach jest nie­zrów­na­ne, czło­wie­ka okre­śla wy­bór sty­lu ży­cia, a cze­góż wi­ęcej mogą chcieć ko­bie­ty? Nie wspo­mi­na­jąc już o mniej­szo­ściach, okre­śla­nych w Ka­na­dzie w kręgach po­li­ty­ków i rządo­wych biu­ro­kra­tów (jak mi do­nie­śli szpie­dzy) mia­nem mul­tiet­ni­ków (czy­li lu­dzi mó­wi­ących in­ny­mi języ­ka­mi niż fran­cu­ski i an­giel­ski) i vi­si­mi­nów (osób in­nej rasy niż bia­ła). Otóż wkrót­ce się oka­za­ło, że jed­ni i dru­dzy mogą chcieć znacz­nie wi­ęcej; ale w la­tach dzie­wi­ęćdzie­si­ątych nie było to tak bar­dzo wi­docz­ne. Po­ja­wia­ły się wpraw­dzie pierw­sze zwia­stu­ny, sły­chać było pew­ne po­mru­ki; gdzieś trwa­ły woj­ny, do­ko­ny­wa­no po­li­tycz­nych prze­wro­tów i do­cho­dzi­ło do kon­flik­tów; jed­nak nie były to jesz­cze wy­bu­chy. Na­dal pa­no­wa­ło prze­ko­na­nie, że „tu­taj to się nie może stać”.

W roku 2001, po za­ma­chach ter­ro­ry­stycz­nych na World Tra­de Cen­ter i Pen­ta­gon, wszyst­ko się zmie­ni­ło. Pod­wa­żo­no daw­ne za­ło­że­nia, to, co do­tąd uspo­ka­ja­ło, wy­le­cia­ło oknem, do­tych­cza­so­we ba­nal­ne praw­dy prze­sta­ły być praw­dzi­we. Rządził strach i po­dejrz­li­wo­ść.

I tu za­czy­na­ją się Pa­lące py­ta­nia.

Skąd ten ty­tuł? Może stąd, że py­ta­nia, w ob­li­czu któ­rych po­sta­wił nas jak do­tąd dwu­dzie­sty pierw­szy wiek, są wi­ęcej niż na­glące. Oczy­wi­ście ka­żda epo­ka tak my­śli o swo­ich kry­zy­sach, ale na­strój obec­nej jest nie­wąt­pli­wie inny. Po pierw­sze – spra­wa pla­ne­ty. Czy świat rze­czy­wi­ście się spa­la? Czy to my pod­kła­da­my ogień? Czy zdo­ła­my go uga­sić?

A wy­so­ce nie­rów­ny po­dział bo­gac­twa, nie tyl­ko w Ame­ry­ce Pó­łnoc­nej, lecz ta­kże wła­ści­wie wszędzie? Czy tak źle wy­wa­żo­ny i nie­sta­bil­ny układ ma szan­sę się utrzy­mać? Ile jesz­cze mi­nie cza­su, za­nim dzie­wi­ęćdzie­si­ąt dzie­wi­ęć pro­cent ludz­ko­ści po­czu­je, że ma dość, i pod­pa­li me­ta­fo­rycz­ną Ba­sty­lię?

No a de­mo­kra­cja. Czy jest za­gro­żo­na? I co wła­ści­wie okre­śla­my jej mia­nem? Czy w ogó­le kie­dy­kol­wiek ist­nia­ła, ro­zu­mia­na jako rów­no­upraw­nie­nie wszyst­kich oby­wa­te­li? Czy rze­czy­wi­ście chce­my wszyst­kim dać rów­ne pra­wa? Bez względu na płeć, re­li­gię, przy­na­le­żno­ść et­nicz­ną? Czy ustrój zwa­ny de­mo­kra­cją war­to chro­nić lub do nie­go dążyć? Co na­zy­wa­my wol­no­ścią? Ile swo­bo­dy wy­po­wie­dzi na­le­ży przy­znać, komu i na jaki te­mat? Re­wo­lu­cja me­diów spo­łecz­no­ścio­wych dała nie­spo­ty­ka­ną do­tąd wła­dzę in­ter­ne­to­wym zbio­ro­wo­ściom, któ­re na­zy­wa­my ru­cha­mi, je­śli je lu­bi­my, lub tłusz­czą, gdy bu­dzą w nas nie­chęć. To do­brze czy źle? A może to tyl­ko ko­lej­ne sta­dium roz­wo­jo­we sta­ro­świec­kich tłu­mów w ru­chu?

Czy po­pu­lar­ny dziś slo­gan „spa­lić to wszyst­ko” rze­czy­wi­ście na­wo­łu­je do spa­le­nia wszyst­kie­go?

Czy to „wszyst­ko” do­ty­czy na przy­kład wszyst­kich słów? A twór­cy, jak nie­któ­rzy przy­wy­kli ich na­zy­wać? A pi­sa­rze i pi­sar­stwo? Czy mają oni – a ra­czej my – być je­dy­nie tu­ba­mi, roz­trąbia­jący­mi to­le­ro­wa­ne ba­na­ły, któ­re po­noć słu­żą spo­łe­cze­ństwu? A może na­sza rola po­le­ga na czym in­nym? Je­śli zaś oto­cze­nie jej nie po­chwa­la, to czy na­sze ksi­ążki zo­sta­ną spa­lo­ne? A cze­mu nie? Prze­cież już tak ro­bio­no. Ksi­ążka nie ma w so­bie nic nie­zby­wal­nie świ­ęte­go.

Oto nie­któ­re z pa­lących py­tań, któ­re usły­sza­łam od ró­żnych osób (a ta­kże od sa­mej sie­bie) przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat. Na część z nich od­po­wiem. A może le­piej na­pi­sać, że spró­bu­ję od­po­wie­dzieć? „Esej” zna­czy wszak wła­śnie „pró­ba”. Sta­ra­nie.

*

Po­dzie­li­łam tę ksi­ążkę na pięć części. Ka­żdą okre­śla ja­kieś zda­rze­nie lub punkt zwrot­ny.

Część pierw­sza za­czy­na się w roku 2004. Trwa­ła wte­dy woj­na w Ira­ku – po­kło­sie za­ma­chów na World Tra­de Cen­ter i Pen­ta­gon. By­łam wów­czas w tra­sie pro­mu­jącej Oryks i Der­ka­cza(2003) – pierw­szy tom try­lo­gii Mad­dAd­dam, osnu­ty wo­kół dwo­ja­kie­go kry­zy­su: kli­ma­tycz­ne­go, wraz ze spo­wo­do­wa­ną nim za­gła­dą ga­tun­ków, oraz pan­de­mii, wy­wo­ła­nej przez eks­pe­ry­men­ty w dzie­dzi­nie in­ży­nie­rii ge­ne­tycz­nej. W la­tach 2003–2004 oba te za­ło­że­nia wy­da­wa­ły się abs­trak­cyj­ne; dziś już nie tak bar­dzo. Część pierw­sza ko­ńczy się w roku 2009, kie­dy to świat jesz­cze się chwiał po wiel­kim kra­chu fi­nan­so­wym z pa­ździer­ni­ka 2008 – a ja wła­śnie wy­da­wa­łam Dług. Roz­ra­chu­nek z ciem­ną stro­ną bo­gac­twa. (Nie­któ­rzy przy­pusz­cza­li, że mam szkla­ną kulę. Nie mia­łam).

Część dru­ga obej­mu­je lata 2010–2013. Pre­zy­den­tem Sta­nów Zjed­no­czo­nych był wte­dy Oba­ma, a świat z wol­na wra­cał do sie­bie po za­ła­ma­niu fi­nan­so­wym. Ja by­łam głów­nie za­jęta pi­sa­niem Mad­dAd­dam – trze­cie­go tomu try­lo­gii pod ty­mże ty­tu­łem. Po uka­za­niu się ksi­ążki au­to­ra często py­ta­ją, cze­mu ją wy­dał – tak jak­by ukra­dł po­piel­nicz­kę – i w jed­nym z po­ni­ższych ese­jów su­mien­nie po­sta­ram się wy­tłu­ma­czyć ze swo­jej zbrod­ni.

Moje ży­cie ese­ist­ki to­czy­ło się roz­ma­icie. Na­dal pi­sa­łam re­cen­zje, przed­mo­wy i nie­ste­ty ne­kro­lo­gi. Kry­zys kli­ma­tycz­ny sta­wał się co­raz go­ręt­szym te­ma­tem, a ja stwier­dzi­łam, że pi­su­ję o nim częściej niż we wcze­śniej­szych la­tach.

W 2012 roku u mo­je­go part­ne­ra Gra­eme’a Gib­so­na stwier­dzo­no de­men­cję. „Ja­kie są ro­ko­wa­nia?” – za­py­tał. „Cho­ro­ba może się roz­wi­jać wol­no albo szyb­ko, jej po­stępy mogą też się za­trzy­mać, a wła­ści­wie to nie wie­my” – od­po­wie­dzia­no mu. Po­dob­nie rzecz się mia­ła ze sta­nem świa­ta. Był to nie­spo­koj­ny, pe­łen wstrząsów okres, w któ­rym nie zda­rzy­ła się żad­na po­je­dyn­cza dru­zgo­cąca ka­ta­stro­fa. Lu­dzie się bali, lecz ich lęk był roz­la­ny. Wstrzy­my­wa­li­śmy od­dech. Ja­koś po­py­cha­li­śmy swo­je spra­wy. Uda­wa­li­śmy, że jest nor­mal­nie. Ale w po­wie­trzu wy­czu­wa­ło się już po­wie­wy zmian na gor­sze.

W części trze­ciej ze­bra­łam ese­je z lat 2014–2016. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych za­czy­na­ła się już wte­dy kam­pa­nia przed wy­bo­ra­mi za­pla­no­wa­ny­mi na rok 2016. Jed­no­cze­śnie trwa­ły przy­go­to­wa­nia do kręce­nia se­ria­lu te­le­wi­zyj­ne­go na pod­sta­wie Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej (zdjęcia mia­ły się za­cząć w sierp­niu 2016). Po­wsta­wał ta­kże mi­ni­se­rial we­dług Gra­ce i Gra­ce – ksi­ążki o ko­bie­cie z dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku, uwi­ęzio­nej pod za­rzu­tem mor­der­stwa.

Jak wi­dać, moc­no mnie za­prząta­ła kwe­stia wol­no­ści i jej prze­ci­wie­ństw. Mniej wi­ęcej w tam­tym okre­sie za­częłam pra­cę nad Te­sta­men­ta­mi – dal­szym ci­ągiem Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej, któ­ry miał się uka­zać w 2019 roku.

Jesz­cze przed ko­ńcem 2016 roku duch cza­su nie­wąt­pli­wie się zmie­nił. Po wy­bo­rze Do­nal­da Trum­pa na pre­zy­den­ta Sta­nów Zjed­no­czo­nych wy­lądo­wa­li­śmy obie­ma no­ga­mi w dziw­nej kra­inie post­praw­dy i mie­li­śmy w niej żyć aż do roku 2020, choć nie­któ­rzy naj­wi­docz­niej po­sta­no­wi­li na­dal w niej miesz­kać.

Część czwar­ta za­czy­na się w roku 2017, kie­dy to Ame­ry­ka oba­wia­ła się, że Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej może jed­nak oka­zać się hi­sto­rią by­naj­mniej nie zmy­ślo­ną. Na­tych­miast po za­przy­si­ęże­niu pre­zy­den­ta Trum­pa przez cały świat tłum­nie prze­szły mar­sze ko­biet. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych wie­le było wte­dy za­ła­my­wa­nia rąk i nie­po­ko­ju. Co da­lej? Jak bli­sko ode­bra­nia ko­bie­tom praw się zna­le­źli­śmy? Czy nad­ci­ąga za­mor­dyzm? Kie­dy w kwiet­niu te­le­wi­zja za­częła nada­wać se­rial Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej, tra­fił on do pu­blicz­no­ści, któ­rej nie mu­siał o ni­czym prze­ko­ny­wać. W tym sa­mym roku nada­no mi­ni­se­rial Gra­ce i Gra­ce. Gra­ce i Gra­ce to na­sza prze­szło­ść, a Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej była hi­po­te­tycz­ną przy­szło­ścią.

Po upo­rczy­wych ha­ker­skich pró­bach wy­kra­dze­nia ma­szy­no­pi­su przez in­ter­net (co zresz­tą było w moim ży­ciu pi­sar­ki jed­nym z dzi­wacz­niej­szych epi­zo­dów) 10 wrze­śnia 2019 roku uka­za­ły się Te­sta­men­ty.

W tym sa­mym okre­sie po­wstał ruch #Me­Too. Jego skut­ki oce­niam w su­mie po­zy­tyw­nie, bo to dzi­ęki nie­mu sta­ło się ja­sne, że za­cho­wa­nia w sty­lu Ha­rveya We­in­ste­ina ni­ko­mu już nie ujdą na su­cho. Do­bre i złe stro­ny de­ma­ska­cji do­ko­ny­wa­nych w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych po­zo­sta­ją jed­nak dys­ku­syj­ne, a „woj­ny kul­tu­ro­we” na­dal trwa­ją. Na ich tle pi­sa­łam o po­trze­bie praw­dy, spraw­dza­nia fak­tów i od­da­wa­nia spra­wie­dli­wo­ści, tak jak pi­sa­li też kro­ni­ka­rze spraw We­in­ste­ina, Cos­by’ego i wie­lu in­nych.

Tam­te trzy lata były trud­ne dla Gra­eme’a i dla mnie. W la­tach 2017 i 2018 jego stan się po­gar­szał, a w pierw­szej po­ło­wie 2019 roku na­bra­ło to tem­pa. Wie­dzie­li­śmy, że zo­sta­ło nam nie­wie­le wspól­ne­go cza­su – nie lata, lecz za­le­d­wie mie­si­ące. Gra­eme chciał ode­jść, za­nim prze­sta­nie być sobą, i to ży­cze­nie się spe­łni­ło. Pó­łto­ra dnia po pro­mo­cji Te­sta­men­tów, któ­ra od­by­ła się w lon­dy­ńskim Na­tio­nal The­atre, do­stał roz­le­głe­go wy­le­wu krwi do mó­zgu, za­pa­dł w śpi­ącz­kę i po pi­ęciu dniach uma­rł.

Nie­któ­rzy mo­gli się zdzi­wić, że po jego śmier­ci nie prze­rwa­łam tra­sy pro­mo­cyj­nej Te­sta­men­tów. Gdy­byś jed­nak miał do wy­bo­ru po­ko­je ho­te­lo­we, wy­da­rze­nia i lu­dzi albo opu­sto­sza­ły dom i nie­za­jęty fo­tel, to co byś wy­brał, dro­gi czy­tel­ni­ku? Oczy­wi­ście spo­tka­nie z opu­sto­sza­łym do­mem i nie­za­jętym fo­te­lem tyl­ko tro­chę się od­wle­kło. Zna­la­zły się na mo­jej dro­dze pó­źniej, bo taka jest ko­lej rze­czy.

Część pi­ąta za­czy­na się w roku 2020. W Sta­nach Zjed­no­czo­nych był to rok wy­bo­rów – prze­dziw­ny, a tym dziw­niej­szy z po­wo­du CO­VID-19, któ­ry na do­bre ude­rzył w mar­cu.

Po­pro­szo­no mnie o na­pi­sa­nie paru tek­stów na zwi­ąza­ne z tym te­ma­ty: co ro­bię po ca­łych dniach i co nas cze­ka?

Moją uwa­gę za­prząta­ły to­ta­li­ta­ry­zmy. Nie­po­ko­ił mnie ogól­no­świa­to­wy prze­chył w tym kie­run­ku, po­dob­nie jak roz­ma­ite au­to­ry­tar­ne po­su­ni­ęcia w Sta­nach Zjed­no­czo­nych. Czy­żby­śmy zno­wu byli świad­ka­mi upad­ku de­mo­kra­cji?

Je­sie­nią 2020 roku uka­zał się zbiór mo­ich wier­szy pod ty­tu­łem De­ar­ly. Przy­ta­czam tu je­den z tek­stów, któ­re o nim na­pi­sa­łam. Wie­le my­śla­łam o Gra­emie; miło było pi­sać przed­mo­wy do jego Bed­si­de Book of Birds i dwóch ostat­nich po­wie­ści, aku­rat wte­dy wzna­wia­nych.

Ko­ńczę Pa­lące py­ta­nia tek­sta­mi o dwoj­gu naj­wa­żniej­szych ob­ro­ńcach przy­ro­dy – Ra­chel Car­son i Bar­rym Lo­pe­zie – któ­rych dzia­łal­no­ść będzie we­dług mnie zy­ski­wać na zna­cze­niu, w mia­rę jak przy­szło­ść nas, miesz­ka­ńców Zie­mi, będzie sta­wa­ła się co­raz bar­dziej nie­pew­na. Spad­ko­bier­ca­mi Car­son i Lo­pe­za oraz wie­lu in­nych pre­kur­so­rów, któ­rzy ostrze­ga­li nas o na­ra­sta­niu kry­zy­su kli­ma­tycz­ne­go, są mło­de po­ko­le­nia post­mi­le­nial­sów, a ich naj­sław­niej­szym gło­sem jest Gre­ta Thun­berg. Gdy w po­ło­wie dwu­dzie­ste­go wie­ku uka­za­ła się pierw­sza ksi­ążka Ra­chel Car­son, wy­god­nie było za­prze­czać, ro­bić uni­ki i grać na zwło­kę, ale dłu­żej tak się nie da. Przy­naj­mniej je­śli chce­my jako ga­tu­nek na­dal żyć na tej pla­ne­cie.

Post­mi­le­nial­si nie­ba­wem do­ro­sną do sta­no­wisk za­pew­nia­jących wła­dzę. Oby uży­li jej mądrze. I wkrót­ce.Na­uko­we ro­man­so­wa­nie

(2004)

Czu­ję się ogrom­nie za­szczy­co­na, że po­pro­szo­no mnie o wy­gło­sze­nie Wy­kła­du Ke­ster­to­na tu­taj, w Car­le­ton Scho­ol of Jo­ur­na­lism and Com­mu­ni­ca­tion.

Za­uwa­ży­łam, że je­stem czwar­ta w tym cy­klu, a po­prze­dza mnie trzech bar­dzo wy­bit­nych mężczyzn. Ni­g­dy nie ufa­łam licz­bie czte­ry, lu­bię za to trój­kę. Po­dzie­li­łam więc tę po­dej­rza­ną czwór­kę na dwa zbio­ry: je­den za­wie­ra trzy ele­men­ty i jest zbio­rem na­wie­dzo­nych szczęścia­rzy, obej­mu­jącym oso­by płci męskiej, lecz wy­klu­cza­jącym mnie; na­to­miast zbiór dru­gi ma tyl­ko je­den ele­ment i obej­mu­je oso­by ro­dza­ju że­ńskie­go, ta­kie jak, na­wia­sem mó­wi­ąc, moja wła­sna. Je­stem za­tem pierw­szą przed­sta­wi­ciel­ką zbio­ru, któ­re­mu – ufam – przy­będzie nie­ba­wem wie­le no­wych ele­men­tów.

Ale dość już na dzi­siej­szy wie­czór tego fe­mi­ni­zmu, któ­ry, jak wi­dać, spryt­nie wplo­tłam we wstęp­ne wy­głu­py, żeby pa­ństwa nim nie prze­stra­szyć. Ni­g­dy nie ro­zu­mia­łam, dla­cze­go lu­dzie mie­wa­ją przy mnie po­czu­cie za­gro­że­nia. Je­stem prze­cież, po pierw­sze, dość ni­skie­go wzro­stu, a jaki ni­ski czło­wiek prócz Na­po­le­ona ko­mu­kol­wiek za­gra­żał? Po dru­gie zaś, je­stem iko­ną, jak pa­ństwu nie­wąt­pli­wie po­wie­dzia­no, a kto się nią sta­nie, ten już wła­ści­wie nie żyje i musi tyl­ko ster­czeć bez ru­chu w par­kach, za­mie­nia­jąc się w brąz, pod­czas gdy go­łębie i inne pta­ki sia­da­ją mu na ra­mio­nach i de­fe­ku­ją na gło­wę. Po trze­cie, astro­lo­gicz­nie rzecz bio­rąc, je­stem Skor­pio­nem, jed­nym z naj­do­bro­tliw­szych i najła­god­niej­szych zna­ków zo­dia­ku. My, Skor­pio­ny, lu­bi­my wie­ść spo­koj­ny ży­wot w mrocz­nym za­ci­szu czub­ków bu­tów, ni­ko­mu nie spra­wia­jąc kło­po­tu, do­pó­ki ktoś nie spró­bu­je wtar­gnąć w nasz za­kątek agre­syw­nie wiel­ką sto­pą o żó­łtych pa­znok­ciach. Taka wła­śnie je­stem: ni­ko­mu nie wa­dzę, chy­ba że ktoś mnie na­dep­nie, a wte­dy nie od­po­wia­dam za skut­ki.

Ty­tuł mo­jej dzi­siej­szej po­ga­dan­ki brzmi Na­uko­we ro­man­so­wa­nie. Ofi­cjal­nym te­ma­tem ma być fan­ta­sty­ka na­uko­wa. W pod­te­kście czai się za­pew­ne py­ta­nie „Po co komu w ogó­le pro­za?” czy coś w tym gu­ście. Głęb­szy pod­tekst za­wie­ra się w kil­ku aka­pi­tach o dwóch ro­man­sach na­uko­wych mo­je­go au­tor­stwa. A pod­szew­ką głęb­sze­go pod­tek­stu może się oka­zać kwe­stia „Czym jest czło­wiek?”. Ten wy­kład przy­po­mi­na za­tem okrągłe cu­kier­ki, któ­ry­mi za dwa cen­ty mo­gli­śmy daw­niej psuć so­bie zęby: z wierz­chu cu­kro­wa po­le­wa, pod nią ko­lej­ne war­stwy w roz­ma­itych ko­lo­rach i wresz­cie w sa­mym środ­ku dziw­ne za­gad­ko­we ziar­no.

Naj­pierw roz­pra­wię się z oso­bli­wą od­mia­ną pro­zy, często okre­śla­ną mia­nem scien­ce fic­tion lub fan­ta­sty­ki na­uko­wej, cho­ciaż ta ety­kiet­ka łączy w so­bie dwa ter­mi­ny, któ­re na zdro­wy ro­zum wza­jem­nie się wy­klu­cza­ją, po­nie­waż scien­ce – od scien­tia, czy­li „wie­dza” – po­win­na się zaj­mo­wać do­wie­dzio­ny­mi fak­ta­mi, pod­czas gdy fic­tion – sło­wo, któ­re­go źró­dło­słów zna­czy „le­pić” (tak jak z gli­ny) – ozna­cza po­zór lub zmy­śle­nie. Częsty jest po­gląd, ja­ko­by dwa czło­ny wy­ra­że­nia „fan­ta­sty­ka na­uko­wa” wza­jem­nie się ni­we­lo­wa­ły. Ksi­ążkę oce­nia się za­tem jako coś, co w za­my­śle au­to­ra mia­ło być stwier­dze­niem obiek­tyw­nej praw­dy, a ele­ment fan­ta­stycz­ny (fa­bu­ła, fik­cja) spra­wia, że lek­tu­ra nie przy­no­si żad­nej ko­rzy­ści czy­tel­ni­ko­wi pra­gnące­mu głębo­ko wnik­nąć na przy­kład w za­gad­nie­nia na­no­tech­no­lo­gii. Inni znów trak­tu­ją ksi­ążkę tak, jak W.C. Fields trak­to­wał gol­fa, kie­dy de­fi­nio­wał go jako do­bry, lecz nie­po­trzeb­nie po­psu­ty spa­cer, czy­li wi­dzą w niej struk­tu­rę fa­bu­lar­ną przy­tło­czo­ną nad­mia­rem ezo­te­rycz­nie eks­cen­trycz­ne­go ma­te­ria­łu, cho­ciaż po­win­na się ogra­ni­czyć do opi­su sto­sun­ków to­wa­rzy­skich i sek­su­al­nych mi­ędzy Bo­bem i Ca­rol oraz Te­dem i Ali­ce.

Ju­liusz Ver­ne, pra­dzia­dek fan­ta­sty­ki na­uko­wej w li­nii męskiej i au­tor ta­kich dzieł, jak Dwa ty­si­ące mil pod­mor­skiej że­glu­gi, ze zgro­zą śle­dził wy­bry­ki H.G. Wel­l­sa, któ­ry w prze­ci­wie­ństwie do nie­go nie po­prze­sta­wał na opi­sy­wa­niu ma­szyn miesz­czących się w gra­ni­cach ludz­kich mo­żli­wo­ści tech­nicz­nych, czy­li na przy­kład ło­dzi pod­wod­nych, lecz two­rzył inne – cho­cia­żby we­hi­kuł cza­su – z oczy­wi­stych względów nie­praw­do­po­dob­ne. Il in­ven­te! – za­wo­łał po­noć kie­dyś z głębo­ką dez­apro­ba­tą Ver­ne.

I tu­taj (ry­zy­ku­jąc, że na­ba­wię się guz­ków śpie­wa­czych, któ­rych do­sta­je się od wy­gła­sza­nia zbyt dłu­gich wy­kła­dów) do­cho­dzi­my do pew­ne­go oso­bli­we­go skrzy­żo­wa­nia dróg – miej­sca, gdzie na­uka spo­ty­ka się z fan­ta­sty­ką. Skąd wzi­ęła się taka pro­za, dla­cze­go lu­dzie ją pi­szą i czy­ta­ją, no i jaki z niej w ogó­le po­ży­tek?

Za­nim uku­to okre­śle­nie scien­ce fic­tion, w Ame­ry­ce lat trzy­dzie­stych, w zło­tym okre­sie po­two­rów o wy­łu­pia­stych śle­piach i dziew­cząt w zwiew­nych ciusz­kach, ksi­ążki w sty­lu Woj­ny świa­tów H.G. Wel­l­sa na­zy­wa­no „na­uko­wy­mi ro­man­sa­mi”. W obu ter­mi­nach – scien­ti­fic ro­man­ce i scien­ce fic­tion – człon na­uko­po­chod­ny gra rolę przy­daw­ki. Rze­czow­ni­ka­mi są ro­man­ce i fic­tion, a ten ostat­ni ma bar­dzo sze­ro­kie pole zna­cze­nio­we.

Wszel­kie wi­ęk­sze oka­zy pro­zy li­te­rac­kiej przy­wy­kli­śmy na­zy­wać „po­wie­ścia­mi” i oce­niać je we­dług kry­te­riów stwo­rzo­nych z my­ślą o re­cen­zo­wa­niu kon­kret­ne­go typu ta­kiej dłu­giej pro­zy, a mia­no­wi­cie po­wie­ści o jed­nost­kach osa­dzo­nych w re­ali­stycz­nie opi­sa­nym śro­do­wi­sku spo­łecz­nym, któ­rej pre­kur­so­rem był Da­niel De­foe (choć pró­bo­wał ją przed­sta­wić jako pu­bli­cy­sty­kę), a ta­kże Sa­mu­el Ri­chard­son, Fan­ny Bur­ney i Jane Au­sten w osiem­na­stym i na po­cząt­ku dzie­wi­ęt­na­ste­go wie­ku, za­nim w po­ło­wie oraz pod ko­niec dzie­wi­ęt­na­ste­go stu­le­cia roz­wi­nęli ją Geo­r­ge Eliot, Char­les Dic­kens, Flau­bert, To­łstoj i wie­lu in­nych.

Tego ro­dza­ju pro­za ucho­dzi za nie­zrów­na­ną, je­śli wy­stępu­jące w niej po­sta­cie są trój­wy­mia­ro­we, a nie pła­skie, te pierw­sze uwa­ża się bo­wiem za psy­cho­lo­gicz­nie głęb­sze. Wszyst­ko, co nie pa­su­je do tego wzor­ca, ze­pchni­ęto do mniej po­wa­żnej ka­te­go­rii tak zwa­nej li­te­ra­tu­ry ga­tun­ko­wej i w niej to tkwić od­tąd musi szpie­gow­ski dresz­czo­wiec, a ta­kże po­wie­ść kry­mi­nal­na i przy­go­do­wa, opo­wie­ści nie­sa­mo­wi­te i scien­ce fic­tion; cho­ćby nie wie­dzieć jak zna­ko­mi­cie je na­pi­sa­no, sie­dzą w swo­ich po­ko­jach, ode­sła­ne tam, rzec by mo­żna, za karę, że ośmie­li­ły się spra­wiać czy­tel­ni­ko­wi przy­jem­no­ść w spo­sób rze­ko­mo lek­ki. Ich au­to­rzy zmy­śla­ją, my zaś wszy­scy zda­je­my so­bie z tego spra­wę, przy­naj­mniej do pew­ne­go mo­men­tu, a sko­ro tak, to te ksi­ążki nie opo­wia­da­ją o Praw­dzi­wym Ży­ciu, w któ­rym nie po­win­no być miej­sca na zbie­gi oko­licz­no­ści, dzi­wacz­no­ść, szyb­ką ak­cję i przy­go­dy (oczy­wi­ście nie do­ty­czy to li­te­ra­tu­ry wo­jen­nej), są za­tem nie­rze­tel­ne.

Po­wie­ść wła­ści­wa za­wsze ro­ści­ła so­bie pre­ten­sje do gło­sze­nia pew­ne­go ro­dza­ju praw­dy – o na­tu­rze ludz­kiej, o tym, jak na­praw­dę za­cho­wu­ją się lu­dzie ubra­ni od stóp do głów (z wy­jąt­kiem scen sy­pial­nia­nych), czy­li w sy­tu­acjach spo­łecz­nych pod­le­ga­jących ob­ser­wa­cji. Uwa­ża się, że „li­te­ra­tu­ra ga­tun­ko­wa” ma wo­bec nas inne za­mia­ry. Za­miast po pro­stu wci­skać nam nosy w co­dzien­ną mierz­wę, stwo­rzo­ną przez co­dzien­ny mo­zół, chce do­star­czać roz­ryw­ki, ta zaś jest zła i uciecz­ko­wa. Nie­szczęściem dla po­wie­ścio­pi­sa­rzy sze­ro­kie rze­sze czy­tel­ni­ków do­syć lu­bią roz­ryw­kę. W ar­cy­dzie­le Geo­r­ge’a Gis­sin­ga New Grub Stre­et wy­stępu­je bie­du­jący pi­sarz, któ­ry po­pe­łnia sa­mo­bój­stwo po kla­pie swo­jej re­ali­stycz­nej po­wie­ści oby­cza­jo­wej, za­ty­tu­ło­wa­nej Mr. Ba­iley, Gro­cer. New Grub Stre­et uka­za­ła się w okre­sie naj­bar­dziej obłęd­ne­go po­wo­dze­nia ta­kich przy­go­do­wo-ro­man­so­wych no­wi­nek jak She Ri­de­ra Hag­gar­da czy ro­man­se na­uko­we H.G. Wel­l­sa, więc po­wie­ść Mr. Ba­iley, Gro­cer (gdy­by rze­czy­wi­ście ist­nia­ła) mia­ła­by wte­dy moc­no pod gór­kę. Je­że­li się pa­ństwu wy­da­je, że w dzi­siej­szych cza­sach coś ta­kie­go nie mo­gło­by się zda­rzyć, pro­szę rzu­cić okiem na wy­ni­ki sprze­da­ży Ży­cia Pi – czy­sto przy­go­do­we­go ro­man­su – oraz Kodu Le­onar­da da Vin­ci i wie­lo­to­mo­wych wam­pi­ram Anne Rice.

Tłem re­ali­stycz­nej po­wie­ści wła­ści­wej jest Śró­dzie­mie, środ­kiem Śró­dzie­mia jest kla­sa śred­nia, a bo­ha­ter i bo­ha­ter­ka za­zwy­czaj miesz­czą się w za­le­ca­nej nor­mie i je­dy­nie w wer­sjach tra­gicz­nych (na przy­kład u Tho­ma­sa Har­dy’ego) z niej wy­pa­da­ją, lecz nie ich to wina, tyl­ko prze­ciw­no­ści Losu oraz kłód, któ­re rzu­ca im pod nogi spo­łe­cze­ństwo. Jak ma­wia­ją au­to­rzy we­wnętrz­nych re­cen­zji wy­daw­ni­czych: „lu­bi­my tych lu­dzi”. Zda­rza­ją się oczy­wi­ście gro­te­sko­we wa­ria­cje na te­mat za­le­ca­nych norm, ale po­ja­wia­ją się one nie jako nie­go­dzi­we ga­da­jące ma­łże, wil­ko­ła­ki czy ko­smi­ci, lecz jako lu­dzie o ułom­nych oso­bo­wo­ściach lub dziw­nych no­sach. Idee do­ty­czące no­wych, nie­spraw­dzo­nych do­tąd form or­ga­ni­za­cji spo­łecz­nej przed­sta­wia się w roz­mo­wach mi­ędzy po­sta­cia­mi, w dzien­ni­kach bądź mrzon­kach, za­miast je dra­ma­ty­zo­wać tak jak w uto­piach lub dys­to­piach. Głów­nych bo­ha­te­rów osa­dza się w prze­strze­ni spo­łecz­nej, przy­da­jąc im ro­dzi­ców i krew­nych, choć w chwi­li za­wi­ąza­nia ak­cji mogą oni być moc­no nie­za­do­wa­la­jący albo i nie­ży­wi. Owe głów­ne po­sta­cie nie zja­wia­ją się ni stąd, ni zo­wąd jako oso­by w pe­łni do­ro­słe, lecz wy­po­sa­żo­ne są w prze­szło­ść, we wła­sną hi­sto­rię. Ten ro­dzaj pro­zy zaj­mu­je się świa­do­mie prze­ży­wa­ną jawą, a je­śli ktoś w ta­kiej ksi­ążce ma się zmie­nić w sta­wo­no­ga, może mu się to przy­da­rzyć wy­łącz­nie w kosz­mar­nym śnie.

Ale pro­za li­te­rac­ka to nie­ko­niecz­nie po­wie­ść ro­zu­mia­na jako utwór ści­śle re­ali­stycz­ny. Utwór pro­za­tor­ski może za­wie­rać fik­cję, nie będąc po­wie­ścią. Wędrów­ka Piel­grzy­ma Joh­na Bu­ny­ana jest po­ema­tem pro­zą i opo­wia­da fik­cyj­ną hi­sto­rię, lecz w za­my­śle au­to­ra nie mia­ła być „po­wie­ścią”; w chwi­li jej pi­sa­nia ta ka­te­go­ria jesz­cze nie ist­nia­ła. Jest to ro­mans – opo­wie­ść o przy­go­dach bo­ha­te­ra – po­łączo­ny z ale­go­rią, przed­sta­wia­jącą ko­lej­ne eta­py w ży­ciu chrze­ści­ja­ni­na. (Jest to za­ra­zem je­den z utwo­rów pre­kur­sor­skich wo­bec fan­ta­sty­ki na­uko­wej, choć ten jego aspekt rzad­ko bywa do­strze­ga­ny). A oto kil­ka in­nych form pro­zy li­te­rac­kiej, nie­będących po­wie­ścia­mi wła­ści­wy­mi: pro­za kon­fe­syj­na; sym­po­zjum; sa­ty­ra me­nip­pej­ska albo ana­to­mia; i wresz­cie uto­pia wraz ze swo­ją złą bli­źniacz­ką dys­to­pią.

Na­tha­niel Haw­thor­ne ce­lo­wo na­zy­wał nie­któ­re swo­je utwo­ry ro­man­sa­mi, aby je od­ró­żnić od po­wie­ści. Być może szło mu o to, że w wi­ęk­szo­ści ro­man­sów sto­su­je się nie­co oczy­wist­sze sche­ma­ty niż te, któ­re do­strze­ga­no w po­wie­ściach: na przy­kład bo­ha­ter­ka jest blon­dyn­ką, a jej al­ter ego ma ciem­ne wło­sy. Fran­cu­zi okre­śla­ją opo­wia­da­nia dwo­ma ró­żny­mi sło­wa­mi – con­tes i no­uvel­les, czy­li „opo­wie­ści” oraz „no­wi­ny” – i jest to przy­dat­ne roz­ró­żnie­nie. Opo­wie­ść może być osa­dzo­na w do­wol­nej sce­ne­rii i si­ęgać tam, do­kąd po­wie­ści nie do­cie­ra­ją – do piw­nic i stry­chów umy­słu, gdzie po­sta­cie, któ­re w po­wie­ściach mają pra­wo się uka­zy­wać je­dy­nie jako sny i zwi­dy, ob­le­ka­ją się w uchwyt­ny kszta­łt i cho­dzą po zie­mi. Na­to­miast no­wi­na jest no­wi­ną o nas – wia­do­mo­ścią tak co­dzien­ną jak co­dzien­no­ść ży­cio­wa. Mogą w niej być krak­sy sa­mo­cho­do­we i ka­ta­stro­fy okrętów, ale ra­czej nie po­two­ry Fran­ken­ste­ina; chy­ba że ko­muś wśród co­dzien­no­ści ży­cia uda się ta­kie­go po­two­ra stwo­rzyć.

Ale no­wi­ny nie spro­wa­dza­ją się do bie­żących sen­sa­cji. Pro­za li­te­rac­ka może przy­nie­ść nam in­ne­go ro­dza­ju no­wi­nę; po­tra­fi opo­wia­dać o tym, co już mi­nio­ne i co wła­śnie mija, a ta­kże o tym, co do­pie­ro na­dej­dzie. Pi­sząc o przy­szło­ści, mo­żna upra­wiać ka­ta­stro­ficz­ne dzien­ni­kar­stwo, nie­gdyś na­zy­wa­ne pro­ro­ko­wa­niem, a dziś okre­śla­ne nie­kie­dy mia­nem agit­ki: za­gło­suj na tego skur­wie­la, zbu­duj tę tamę, zrzuć tę bom­bę, a roz­pęta się pie­kło, a co naj­mniej czy­ściec, czy­li za­cznie się uty­ski­wa­nie; po­nie­waż jed­nak aż na­zbyt często py­ta­no mnie: „skąd wie­dzia­łaś?”, spie­szę za­zna­czyć, że nie pa­ram się pro­roc­twa­mi, w ka­żdym ra­zie nie w do­słow­nym zna­cze­niu. Nikt nie zdo­ła prze­wi­dzieć przy­szło­ści. Za dużo w niej zmien­nych. W dzie­wi­ęt­na­stym wie­ku Ten­ny­son na­pi­sał po­emat Za­mek w Lock­sley, w któ­rym zda­je się prze­wi­dy­wać mi­ędzy in­ny­mi epo­kę sa­mo­lo­tów, za­wie­ra­jący taki oto wers: „I jam w przy­szło­ść się po­grążał, i jak oka si­ęgnie trud”. W rze­czy­wi­sto­ści ni­ko­mu to się jed­nak nie uda. Mo­żna na­to­miast nur­ko­wać w te­ra­źniej­szo­ści, wy­ła­wia­jąc z niej ziar­na tego, co ma szan­sę stać się przy­szło­ścią. Jak po­wie­dział Wil­liam Gib­son, przy­szło­ść jest już z nami, tyle że nie­rów­no roz­dzie­lo­na. Mo­żna za­tem spoj­rzeć na ja­gnię i sfor­mu­ło­wać o nim taką na przy­kład hi­po­te­zę: „Je­że­li temu ja­gni­ęciu nie przy­tra­fi się po dro­dze nic nie­ocze­ki­wa­ne­go, będzie z nie­go za­pew­ne a) owca lub b) two­ja ko­la­cja”, lecz ra­czej nie c) ol­brzy­mi we­łni­sty po­twór, któ­ry zbu­rzy Nowy Jork.

Kto pi­sze o przy­szło­ści, ale nie upra­wia dzien­ni­kar­skie­go ja­sno­widz­twa, stwo­rzy za­pew­ne coś, co lu­dzie za­li­czą do fan­ta­sty­ki na­uko­wej albo be­le­try­sty­ki spe­ku­la­tyw­nej. Czym in­nym jest dla mnie ści­śle ro­zu­mia­na fan­ta­sty­ka na­uko­wa (czy­li ksi­ążki o rze­czach, któ­rych na ra­zie jesz­cze nie umie­my lub ni­g­dy nie mamy szans do­ko­nać, ta­kich jak prze­jście przez tu­nel cza­so­prze­strzen­ny do in­ne­go wszech­świa­ta), a czym in­nym be­le­try­sty­ka spe­ku­la­tyw­na, ta bo­wiem po­słu­gu­je się re­kwi­zy­ta­mi już te­raz mniej lub bar­dziej do­stęp­ny­mi (na przy­kład kar­ta­mi kre­dy­to­wy­mi), a jej ak­cja to­czy się na Zie­mi. Za­kres zna­cze­nio­wy tych dwóch okre­śleń jest jed­nak płyn­ny. Nie­któ­rzy uży­wa­ją ter­mi­nu „be­le­try­sty­ka spe­ku­la­tyw­na” jako pa­ra­so­la, pod któ­rym mie­ści się fan­ta­sty­ka na­uko­wa ra­zem z przy­le­gło­ścia­mi w ro­dza­ju fan­ta­sty­ki na­uko­wo-fan­ta­stycz­nej i tym po­dob­ny­mi, a inni na od­wrót – za­li­cza­ją be­le­try­sty­kę spe­ku­la­tyw­ną do fan­ta­sty­ki.

A oto skró­co­na li­sta rze­czy, któ­re są mo­żli­we w tego ro­dza­ju fa­bu­łach, a nie­wy­ko­nal­ne w po­wie­ściach de­fi­nio­wa­nych tak, jak za­zwy­czaj się je de­fi­niu­je:

• Ksi­ążki te mogą ba­dać skut­ki uży­cia no­wych, do­pie­ro pro­po­no­wa­nych tech­no­lo­gii, ro­bi­ąc to w spo­sób ob­ra­zo­wy, czy­li uka­zu­jąc je jako już go­to­we do za­sto­so­wa­nia.

• Mogą w spo­sób ob­ra­zo­wy ba­dać na­tu­rę i gra­ni­ce czło­wie­cze­ństwa, zdzie­ra­jąc z nie­go fa­sa­dę, na ile tyl­ko się da.

• Mogą ba­dać re­la­cję mi­ędzy czło­wie­kiem a wszech­świa­tem, ba­da­nia te zaś często wio­dą nas w stro­nę re­li­gii i ła­two łączą się z mi­to­lo­gią, choć w ra­mach kon­wen­cji re­ali­stycz­nych by­ło­by dla nich miej­sce je­dy­nie w roz­mo­wach, ma­rze­niach i mo­no­lo­gach.

• Mogą ba­dać pro­po­no­wa­ne zmia­ny or­ga­ni­za­cji spo­łe­cze­ństwa, po­ka­zu­jąc, jak wy­szli­by na tych zmia­nach lu­dzie ży­jący w ich za­si­ęgu, gdy­by­śmy je rze­czy­wi­ście wpro­wa­dzi­li. Stąd uto­pia i dys­to­pia.

• Mogą ba­dać re­jo­ny wy­obra­źni, śmia­ło wio­dąc nas tam, do­kąd ża­den czło­wiek jesz­cze nie zaj­rzał. Stąd stat­ki ko­smicz­ne; we­wnętrz­na prze­strzeń Fan­ta­stycz­nej pod­ró­ży; cy­ber­prze­strzen­ne wy­ciecz­ki Wil­lia­ma Gib­so­na; no i Ma­trix – na­wia­sem mó­wi­ąc: ro­mans przy­go­do­wy z sil­ną nutą chrze­ści­ja­ńskiej ale­go­rii, bli­żej przez to spo­krew­nio­ny z Wędrów­ką Piel­grzy­ma niż z Dumą i uprze­dze­niem.

Nie­je­den ko­men­ta­tor twier­dził już, ja­ko­by fan­ta­sty­ka na­uko­wa była for­mą, któ­rą przy­bra­ła teo­lo­gia nar­ra­cji po Raju utra­co­nym, i nie­wąt­pli­wie jest to praw­da. Skrzy­dla­tych istot nad­przy­ro­dzo­nych ani mó­wi­ących krze­wów ogni­stych ra­czej nie na­po­tka­my w po­wie­ści o ma­kle­rach gie­łdo­wych (chy­ba że za­ży­li oni spo­ro sub­stan­cji zmie­nia­jących stan umy­słu), lecz na pla­ne­cie X ta­kie mo­ty­wy nie będą ra­zić.

Sama na­pi­sa­łam dwie ksi­ążki fan­ta­stycz­no-na­uko­we lub, jak kto woli, spe­ku­la­tyw­nie be­le­try­stycz­ne: Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej tu­dzież Oryks i Der­ka­cza. Ko­men­ta­to­rzy, któ­rzy do­strze­gli ich wspól­ne ce­chy (żad­na nie jest po­wie­ścią w ro­zu­mie­niu Jane Au­sten i ak­cja obu to­czy się w przy­szło­ści), wrzu­ca­ją je do jed­nej szu­flad­ki, lecz w isto­cie nie są one po­dob­ne. Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej to kla­sycz­na dys­to­pia, przy­naj­mniej częścio­wo po­częta z du­cha Geo­r­ge’a Or­wel­la i Roku 1984 (zwłasz­cza epi­log). W au­dy­cji, któ­rą w czerw­cu 2003 na­gra­łam dla BBC z oka­zji set­nej rocz­ni­cy uro­dzin tego au­to­ra, po­wie­dzia­łam:

Or­wel­lo­wi wy­ty­ka­no roz­go­ry­cze­nie i pe­sy­mizm, bo rze­ko­mo po­zo­sta­wia nas z wi­zją przy­szło­ści, w któ­rej jed­nost­ka nie ma żad­nych szans, a bru­tal­ny to­ta­li­tar­ny bu­cior wszech­wład­nej Par­tii będzie dep­tał twarz ludz­ko­ści po wsze cza­sy.

Ale tej wi­zji Or­wel­la prze­czy ostat­ni roz­dział ksi­ążki – esej o no­wo­mo­wie, czy­li wy­pich­co­nym przez re­żim języ­ku, opar­tym na dwu­my­śle­niu. Cen­zu­ru­jąc wszyst­kie po­ten­cjal­nie kło­po­tli­we sło­wa (na przy­kład za­bro­nio­ne „zło” zo­sta­ło wy­ru­go­wa­ne przez „dwa­kroć-plus-nie­do­bro”) i od­wra­ca­jąc sens in­nych wy­ra­zów, żeby zna­czy­ły prze­ci­wie­ństwo tego co do­tych­czas (gmach, w któ­rym tor­tu­ru­je się lu­dzi, nosi na­zwę Mi­ni­ster­stwa Mi­ło­ści, a ten, gdzie nisz­czy się prze­szło­ść, stał się Mi­ni­ster­stwem In­for­ma­cji), wład­cy Lądo­wi­ska Pierw­sze­go pra­gną ca­łko­wi­cie unie­mo­żli­wić oby­wa­te­lom kla­row­ne my­śle­nie.

Esej o no­wo­mo­wie na­pi­sa­no jed­nak po­praw­ną an­gielsz­czy­zną w trze­ciej oso­bie cza­su prze­szłe­go, co może tyl­ko ozna­czać, że re­żim upa­dł, a język i in­dy­wi­du­al­no­ść prze­trwa­ły. Kto­kol­wiek bo­wiem jest au­to­rem ese­ju o no­wo­mo­wie, świat roku 1984 mu­siał tym­cza­sem się sko­ńczyć. Dla­te­go sądzę, że Or­well miał dużo wi­ęcej wia­ry w gi­ęt­ko­ść ludz­kie­go du­cha, niż za­zwy­czaj się przy­pusz­cza.

Bez­po­śred­nio wzo­ro­wa­łam się na Or­wel­lu znacz­nie pó­źniej – w praw­dzi­wym roku 1984, kie­dy za­częłam pi­sać nie­co od­mien­ną dys­to­pię, czy­li Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej.

Wi­ęk­szo­ść dys­to­pii na­pi­sa­li mężczy­źni, przyj­mu­jąc męski punkt wi­dze­nia. Wy­stępu­jące w nich ko­bie­ty są bez­płcio­wy­mi au­to­ma­ta­mi albo bun­tow­nicz­ka­mi, któ­re rzu­ca­ją wy­zwa­nie pra­wom re­żi­mu do­ty­czącym płci. Gra­ją role ku­si­cie­lek i pró­bu­ją ma­mić męskich pro­ta­go­ni­stów, któ­rym zresz­tą bywa to miłe. Kimś ta­kim jest Ju­lia z Roku 1984, po­dob­nie jak ubra­na w je­dwab­ną kom­bi­na­cję Le­ni­na z No­we­go wspa­nia­łe­go świa­ta, ta od or­gii-po­rgii, uwo­dzi­ciel­ka Dzi­ku­sa, a ta­kże I-330, wy­wro­to­wa fem­me fa­ta­le z prze­ło­mo­wej i kla­sycz­nej już dziś ksi­ążki Jew­gie­ni­ja Za­mia­ti­na My, na­pi­sa­nej w 1924 roku. Chcia­łam się po­ku­sić o dys­to­pię opo­wie­dzia­ną z ko­bie­ce­go punk­tu wi­dze­nia – rzec by mo­żna: opis świa­ta we­dług Ju­lii. Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej nie sta­je się jed­nak za­raz przez to „dys­to­pią fe­mi­ni­stycz­ną”, a je­że­li, to tyl­ko o tyle, o ile do­pusz­cze­nie ko­bie­ty do gło­su i wy­po­sa­że­nie jej w ży­cie we­wnętrz­ne za­wsze wyda się „fe­mi­ni­stycz­ne” tym, któ­rzy uwa­ża­ją, że ani jed­no, ani dru­gie ko­bie­tom się nie na­le­ży.

Pod in­ny­mi względa­mi de­spo­tyzm, któ­ry opi­su­ję, nie ró­żni się od wszyst­kich praw­dzi­wych de­spo­ty­zmów i od wi­ęk­szo­ści zmy­ślo­nych. Na szczy­cie wła­dzy znaj­du­je się w nim po­tężna, choć nie­licz­na gru­pa, któ­ra rządzi – albo pró­bu­je rządzić – resz­tą spo­łe­cze­ństwa i za­gar­nia lwią część do­stęp­nych dóbr. Świ­niom w Fol­war­ku zwie­rzęcym do­sta­je się mle­ko i ja­błka, a eli­cie w Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej – płod­ne ko­bie­ty. W mo­jej ksi­ążce prze­ciw­ko ty­ra­nii wy­stępu­je siła, w któ­rej sam Or­well – mimo swo­je­go prze­ko­na­nia, że do wal­ki z uci­skiem nie­zbęd­na jest or­ga­ni­za­cja po­li­tycz­na – za­wsze po­kła­dał wiel­ką na­dzie­ję, a mia­no­wi­cie zwy­kła ludz­ka przy­zwo­ito­ść tego wła­śnie ro­dza­ju, któ­ry wy­chwa­lał w ese­ju o Char­le­sie Dic­ken­sie.

Pe­wien frag­ment w ko­ńco­wej par­tii Opo­wie­ści Pod­ręcz­nej wie­le za­wdzi­ęcza Ro­ko­wi 1984. Mam na my­śli spra­woz­da­nie z sym­po­zjum, któ­re od­by­wa się kil­ka­set lat po opo­wie­dzia­nych wy­da­rze­niach, a w ra­por­cie tym za­mor­dy­stycz­ny ustrój, opi­sa­ny w po­wie­ści, jest już tyl­ko przed­mio­tem aka­de­mic­kiej ana­li­zy. Zbie­żno­ść z ese­jem Or­wel­la o no­wo­mo­wie po­win­na być dla ka­żde­go oczy­wi­sta.

Opo­wie­ść Pod­ręcz­nej jest za­tem dys­to­pią. A Oryks i Der­kacz? Nie po­wie­dzia­ła­bym, że to kla­sycz­na dys­to­pia. Za­wie­ra co praw­da ele­men­ty dys­to­pij­ne, ale wła­ści­wie nie przed­sta­wia nam ogól­nej struk­tu­ry spo­łecz­nej opi­sy­wa­ne­go kra­ju; wi­dzi­my tyl­ko, jak w ni­szach tego spo­łe­cze­ństwa żyją głów­ne po­sta­cie. Je­dy­ny do­stęp­ny im ob­raz resz­ty świa­ta do­cie­ra do nich za po­śred­nic­twem te­le­wi­zji oraz in­ter­ne­tu i jest ocen­zu­ro­wa­ny, a tym sa­mym po­dej­rza­ny.

Oryks i Der­kacz jest we­dług mnie po­łącze­niem ro­man­su przy­go­do­we­go z sa­ty­rą me­nip­pej­ską – for­mą li­te­rac­ką, któ­ra zaj­mu­je się li­te­rac­ką ob­se­sją. Ka­te­go­rię tę re­pre­zen­tu­je część Pod­ró­ży Gu­li­we­ra opo­wia­da­jąca o La­pu­cie, czy­li la­ta­jącej wy­spie. Tu też na­le­żą roz­dzia­ły o In­sty­tu­cie Wat­so­na-Cric­ka z Oryks i Der­ka­cza. To, że La­pu­ta ni­g­dy nie ist­nia­ła i ist­nieć nie mo­gła (cho­ciaż Swift traf­nie prze­wi­dział ko­rzy­ści pły­nące z do­mi­na­cji w po­wie­trzu), a In­sty­tu­to­wi Wat­so­na-Cric­ka nie­wie­le bra­ku­je do tego, żeby stać się rze­czy­wi­sto­ścią, mało ma wspól­ne­go z ich funk­cją w ra­mach for­my li­te­rac­kiej.

Nie­któ­re po­sta­cie z Oryks i Der­ka­cza zo­sta­ły za­pro­jek­to­wa­ne gwo­li ulep­sze­nia za­sta­ne­go mo­de­lu, czy­li nas. Ka­żdy, kto zaj­mu­je się taką in­ży­nie­rią (a dziś już pra­wie mo­że­my pro­jek­to­wać lu­dzi), musi za­dać so­bie py­ta­nie: jak wiel­kie zmia­ny mo­żna wpro­wa­dzić? Któ­re ce­chy sta­no­wią rdzeń na­sze­go je­ste­stwa? Na czym po­le­ga czło­wie­cze­ństwo? „A czło­wiek? Niby wiem, że to ar­cy­dzie­ło”. A sko­ro już sami mo­że­my je ob­ra­biać, co mu ode­tnie­my?

I tu wra­ca­my na wspo­mnia­ne już skrzy­żo­wa­nie dróg, na któ­rym na­uka spo­ty­ka się z fik­cją. „Czy od­rzu­ca pani na­ukę?” – py­ta­ją mnie cza­sem. Dziw­ne py­ta­nie. Od­rzu­cić na­ukę? Na rzecz i w prze­ci­wie­ństwie do cze­go? Gdy­by nie to, co na­zy­wa­my na­uką, wie­lu z nas uma­rło­by na ospę, że nie wspom­nę o gru­źli­cy. Wy­cho­wa­łam się wśród na­ukow­ców, znam ich oby­cza­je. Sama o mało nie zo­sta­łam uczo­ną i na pew­no wy­bra­ła­bym tę dro­gę, gdy­by nie uwio­dła mnie li­te­ra­tu­ra. Nie­któ­rzy z mo­ich naj­bli­ższych krew­nych są na­ukow­ca­mi. W ni­czym nie przy­po­mi­na­ją dok­to­ra Fran­ken­ste­ina.

Ale na­uka, jak już po­wie­dzia­łam, zaj­mu­je się wie­dzą. Na­to­miast li­te­ra­tu­rę za­prząta­ją uczu­cia. Na­uka jako taka nie jest oso­bą i nie ma wbu­do­wa­ne­go sys­te­mu za­sad mo­ral­nych, nie bar­dziej niż to­ster. Jest tyl­ko na­rzędziem prze­zna­czo­nym do za­spo­ka­ja­nia na­szych pra­gnień i do obro­ny przed tym, co nas prze­ra­ża, i tak jak ka­żde na­rzędzie może słu­żyć za­rów­no do­bru, jak i złu. Młot­ka da się użyć do bu­do­wy domu, lecz mo­żna nim też za­mor­do­wać sąsia­da. My, lu­dzie, za­wsze two­rzy­my na­rzędzia, któ­re po­ma­ga­ją nam osi­ągać upra­gnio­ne cele, a na­sze pra­gnie­nia nie zmie­nia­ją się od ty­si­ęcy lat, bo we­dle wszel­kich oznak na­tu­ra ludz­ka ta­kże po­zo­sta­je nie­zmien­na.

Skąd to wie­my? Mo­że­my czer­pać tę wie­dzę z mi­tów i le­gend. Mó­wią nam one, co i jak czu­je­my, a od uczuć za­le­żą na­sze pra­gnie­nia.

Cze­go za­tem pra­gnie­my? Po­dam nie­co przy­kła­dów. Chce­my mieć sa­kiew­kę za­wsze pe­łną zło­ta. Chce­my od­na­le­źć źró­dło, któ­re­go woda za­pew­nia wiecz­ną mło­do­ść. Chce­my fru­wać. Chce­my mieć stół, na któ­rym znaj­dzie się mnó­stwo pysz­nych po­traw, ile­kroć po­wie­my „sto­licz­ku, na­kryj się”, a po po­si­łku wszyst­ko samo się sprząt­nie. Chce­my mieć nie­wi­dzial­ną słu­żbę, któ­rej ni­g­dy nie będzie­my mu­sie­li pła­cić. Chce­my mieć sied­mio­mi­lo­we buty, któ­re po­zwo­lą nam bły­ska­wicz­nie wszędzie do­trzeć. Chce­my mieć czap­kę nie­wid­kę, żeby nie­po­strze­że­nie pod­glądać lu­dzi. Chce­my mieć broń, któ­ra ni­g­dy nie chy­bia celu i ca­łko­wi­cie uni­ce­stwi na­szych wro­gów. Chce­my ka­rać nie­spra­wie­dli­wo­ść. Pa­ła­my żądzą wła­dzy. Pra­gnie­my pod­niet i przy­gód, a za­ra­zem łak­nie­my bez­pie­cze­ństwa i spo­ko­ju. Chce­my być nie­śmier­tel­ni. Chce­my mieć mnó­stwo po­ci­ąga­jących sek­su­al­nie part­ne­rów. Chce­my, żeby ci, któ­rych ko­cha­my, od­wza­jem­nia­li to uczu­cie i byli nam wier­ni. Chce­my mieć ślicz­ne, in­te­li­gent­ne dzie­ci, któ­re oka­żą nam na­le­żny sza­cu­nek i nie roz­bi­ją sa­mo­cho­du. Chce­my żyć wśród mu­zy­ki, upoj­nych woni i pi­ęk­nych przed­mio­tów. Nie chce­my za­nad­to się zgrzać. Nie chce­my za­nad­to zmar­z­nąć. Chce­my ta­ńczyć. Chce­my pić na umór i nie mieć po­tem kaca. Chce­my roz­ma­wiać ze zwie­rzęta­mi. Chce­my bu­dzić za­zdro­ść. Chce­my być po­dob­ni bo­gom.

Pra­gnie­my mądro­ści. Pra­gnie­my na­dziei. Pra­gnie­my być do­brzy. I dla­te­go opo­wia­da­my so­bie cza­sem hi­sto­ryj­ki o mrocz­niej­szej stro­nie wszyst­kich na­szych in­nych pra­gnień.

Sys­tem kszta­łce­nia, któ­ry uczy nas tyl­ko tego, co do­ty­czy sa­mych na­szych na­rzędzi (ich wy­my­śla­nia i kon­stru­owa­nia, spo­so­bu uży­wa­nia i kon­ser­wa­cji), a po­mi­ja ich rolę jako urządzeń do za­spo­ka­ja­nia pra­gnień, jest w grun­cie rze­czy za­le­d­wie szko­łą na­pra­wy to­ste­rów. Na­wet naj­lep­szy na świe­cie maj­ster od opie­ka­czy stra­ci jed­nak po­sa­dę, je­że­li lu­dzie wy­kre­ślą grzan­ki ze śnia­da­nio­we­go ja­dło­spi­su. To, co przy­wy­kli­śmy na­zy­wać sztu­ką, nie jest tyl­ko ozdob­ną fal­ban­ką, lecz sa­mym sed­nem i ser­cem spra­wy, po­nie­waż do­ty­czy wła­śnie na­szych serc, a mo­to­rem na­szej tech­no­lo­gicz­nej po­my­sło­wo­ści są, oprócz umy­słów, ta­kże emo­cje. Spo­łe­cze­ństwo bez sztu­ki ży­ło­by tak, jak­by stłu­kło swo­je lu­stro i wy­ci­ęło so­bie ser­ce. Nie by­ło­by już ludz­kie w na­szym dzi­siej­szym ro­zu­mie­niu.

Jak już daw­no za­uwa­żył Wil­liam Bla­ke, świat na­pędza ludz­ka wy­obra­źnia. Po­cząt­ko­wo na­pędza­ła tyl­ko ten ludz­ki, nie­gdyś ma­le­ńki w po­rów­na­niu z ota­cza­jącym go świa­tem przy­ro­dy, ol­brzy­mim i po­tężnym. Dziś je­ste­śmy o krok od ca­łko­wi­te­go pa­no­wa­nia nad wszyst­kim oprócz po­go­dy. Ale na­szy­mi po­czy­na­nia­mi na­dal kie­ru­je ludz­ka wy­obra­źnia w ca­łej swo­jej ró­żno­rod­no­ści. Li­te­ra­tu­ra jest ze­wem czy też uze­wnętrz­nie­niem, wy­po­wie­dzią lub wy­po­ci­ną ludz­kiej wy­obra­źni. Wy­pusz­cza cie­ni­ste for­my my­śli i uczuć – nie­bo, pie­kło, po­two­ry, anio­ły i całą resz­tę – na świa­tło, dzi­ęki cze­mu mamy spo­sob­no­ść uwa­żnie im się przyj­rzeć i może le­piej zro­zu­mieć, kim je­ste­śmy, cze­go pra­gnie­my i gdzie są gra­ni­ce tych pra­gnień. Ro­zu­mie­nie wy­obra­źni jest już nie tyl­ko roz­ryw­ką czy na­wet obo­wi­ąz­kiem, lecz ta­kże ko­niecz­no­ścią, im bo­wiem do­kład­niej coś so­bie wy­obra­zi­my, tym ła­twiej będzie nam się z tym upo­rać.

Albo cho­ciaż spró­bo­wać. Za­wsze do­brze nam szło wy­pusz­cza­nie ko­tów z wor­ków, dżin­nów z bu­te­lek i plag z pusz­ki Pan­do­ry. Tyl­ko za­pędza­nie ich tam z po­wro­tem spra­wia nam trud­no­ści. Ale ka­żde z nas jest dziec­kiem opo­wie­ści. Może tym, co nas po­py­cha do przo­du i – a ja­kże – wy­ci­ąga z łó­żka, każe ze­jść na par­ter i czy­tać po­ran­ną ga­ze­tę, jest pro­ste py­ta­nie, wo­bec któ­re­go ka­żdy li­te­rat czy dzien­ni­karz (za­uwa­ży­li pa­ństwo to roz­ró­żnie­nie?) musi sta­wać w ka­żdej go­dzi­nie pi­sa­nia. Brzmi zaś ono:

Co będzie da­lej?

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: