-
nowość
PAMIĘĆ GENETYCZNA - TOM 1 - OMNIS - ebook
PAMIĘĆ GENETYCZNA - TOM 1 - OMNIS - ebook
Ben Foster osiągnął wszystko, o czym inni mogą tylko marzyć: odnoszącą sukcesy firmę technologiczną, lojalnych pracowników i niezależność finansową. Jednak w głębi duszy czuje się pusty. Kiedy postanawia zostawić wszystko za sobą i podróżować po Ameryce Południowej, nie ma pojęcia, że fatalne wydarzenie na peruwiańskich równinach Nazca na zawsze zmieni jego życie. To, co Ben odkrywa w nieprzyjaznych przestrzeniach Peru, podważa wszystko, co ludzkość sądzi, że wie o swojej własnej historii. Nagle staje się celem potężnych grup interesów, które chcą za wszelką cenę kontrolować jego odkrycie. W niebezpiecznej ucieczce przez cztery kontynenty Ben musi nie tylko ratować własne życie, ale także chronić prawdę, która może zmienić los całej ludzkości. Być może przyszłość ludzkości kryje się w jej dawno zapomnianej przeszłości.
Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.
| Kategoria: | Science Fiction |
| Zabezpieczenie: |
Watermark
|
| ISBN: | 9788397674172 |
| Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
20 października 2025, 14:30
Płaskowyż Nazca, Peru
Ben poczuł jak sucha, piaszczysta ziemia ugina się pod jego stopami. To był tylko jeden nieostrożny krok, moment nieuwagi. Zaraz po nim rozległ się dźwięk, którego początkowo nie rozpoznał – pękający kamień. Czas wydawał się zatrzymać na ułamek sekundy, a potem nastąpił upadek.
Runął w głębię. Jego ciało uderzało o szorstką skałę. Poczuł ostry ból w ramieniu, ale panika ogarnęła go dopiero, gdy wylądował ukośnie na plecach i spojrzał w górę. W powietrzu unosiło się pełno kurzu, a słońce, jeszcze przed chwilą rozlane na jego skórze, zamieniło się teraz w w wąski, migoczący w oddali prześwit.
Było ciasno.
Jego klatka piersiowa coraz bardziej się zaciskała, puls przyspieszał. Świat się kurczył. Ben próbował głęboko oddychać, ale kurz wypełniał mu płuca. Wokół siebie miał tylko twardą i zimną skałę. Tkwił w szczelinie, w której ledwie mógł poruszyć ramionami. Czuł się uwięziony, zakleszczony niczym zwierzę w pułapce. Ostrożnie przycisnął dłonie do ścian, ale nie ustąpiły nawet o milimetr. Niewzruszony pradawny kamień wydawał się drwić z jego położenia. Serce Bena waliło jak oszalałe, potęgując głuchy szum w głowie.
Nie tutaj. Nie tak.
Pod nim rozciągała się głęboka i bezkształtna ciemność. Zmusił się, by nie patrzeć w dół. Zamiast tego jego palce szukały oparcia, możliwości podciąg-nięcia się, ale znajdowały tylko gładkie lub kruszące się krawędzie. Ciasnota wokół zdawała się zagęszczać, jakby sama ziemia pragnęła go pochłonąć. Z ust Bena wyrwało się stęknięcie. Zimny pot spływał mu po skroniach.
Cholera, Ben, weź się w garść, weź się w garść – powtarzał sobie, ale jego głowa była burzą strachu, jego ciało więzieniem adrenaliny. Potem pojawiło się drżenie – najpierw w dłoniach, potem w nogach – mimo to nie odpuszczał. Musiał się stąd wydostać. Natychmiast. Uporczywie drapał paznokciami skałę aż znalazł w końcu niewielkie wybrzuszenie. Pociągnął za nie, jego ramię dygotało z wysiłku. Tylko kilka centymetrów – nic więcej. Nie wiedział, że to dopiero początek.
Nagle z ust Bena wydobył się dźwięk przypominający na wpół rozpacz, na wpół ulgę. Był bliski paniki, która niczym gotowe do ataku zwierzę, czaiła się w jego piersiach. Jednak poruszał się – centymetr po centymetrze – na przekór grawitacji, ciasnocie i własnemu strachowi.
Słońce malało, ledwo mógł je dojrzeć, ale było tam. I znów je zobaczę, pomyślał. Wtedy skała pod nim jęknęła, raptownie się załamując. Adrenalina eksplodowała w całym ciele, a świat wirował wokół niego.
Serce zamarło.
Kolejny upadek.
Ciemność.Rozdział 1
26 września 2025 – wieczorem
CyberGuard Solutions, wieżowiec „The Stack”, Vancouver, Kanada
Lobby CyberGuard Solutions na drugim piętrze „The Stack” było tego piątkowego wieczoru opustoszałe. Przygaszone światło odbijało się w wypolerowanych betonowych podłogach, podczas gdy na zewnątrz iluminacje miej-skie migotały przeciwko zapadającemu zmierzchowi. Nawet recepcjonistka nie siedziała na swoim miejscu. Brakowało rytmicznego stukania jej klawiatury.
Liam, wysoki, smukłej sylwetki mężczyzna, stał z rękami w kieszeniach spodni przy sięgającym podłogi oknie. W szybie odbijały się jego blada twarz i jasne włosy. Wzrokiem prześlizgiwał się po ulicach Vancouver, ale tak naprawdę czekał na mężczyznę, który nie przychodził.
– Cześć, Liam!
Odwrócił się, gdy Julia weszła do lobby. Jej sięgające ramion ciemne włosy były teraz elegancko upięte do tyłu, odsłaniając linię szyi i ramiączka czarnej sukienki wieczorowej. Obrzuciła Liama badawczym spojrzeniem.
– Cześć, Julia!
– Jesteśmy pierwsi? – zapytała, rozglądając się dookoła.
– Nie, reszta jest już na dachu, dobrze się bawią. – Liam uśmiechnął się, ale był to wyćwiczony uśmiech, jeden z tych, które nosił na spotkaniach, gdy chciał zamaskować dyskomfort. – Zszedłem tylko, żeby sprawdzić, co z Benem. Myślałem, że już tu będzie, ale najwyraźniej jeszcze w ogóle nie przybył.
Julia zmarszczyła brwi. Jej ramiona skrzyżowały się bezwiednie, a cień rozczarowania przemknął przez twarz.
– Tak… to do niego podobne. – Miała łagodny ton, ale wyraźnie zaniepokojony. – Ostatnio jest taki nieobecny i niepunktualny. Widać to też coraz bardziej na spotkaniach.
Liam milczał przez chwilę, jego palce bawiły się srebrnym smartwatchem na nadgarstku.
– Tak, wiem… – westchnął.
Cisza między nimi była krótka, ale ciężka. Potem Liam odchrząknął i wskazał skinieniem głowy w kierunku windy.
– Chodź na górę, bo inaczej ludzie zaczną się zastanawiać, gdzie jesteśmy.
Julia wahała się jeszcze przez moment, po czym podążyła za nim.
∆∆∆
26 września 2025 – wieczorem
Na dachu „The Stack”, Vancouver, Kanada
Przyjęcie rozpoczęło się na dobre. Powietrze na dachu było ciepłe jak na noc w Vancouver. Niebo głęboko ciemnoniebieskie, rozświetlone jedynie przez migoczące wieżowce miasta. Pomiędzy wysokimi stolikami koktajlowymi, kanapami i nastrojowym oświetleniem rozmowy wydawały się cichym brzę-czeniem w tle. DJ mieszał delikatne elektroniczne bity z jazzowymi tonami, podczas gdy kelnerzy w czarnych koszulkach serwowali koktajle.
– Hej, Julia, hej, Liam! – Od razu, gdy tylko weszli na dach, pomachał do nich młody programista w luźnej bluzie z kapturem. Zaraz obok niego stał Chris z IT, który uniósł butelkę piwa na powitanie, równocześnie pytając:
– Znaleźliście Bena?
– Nie, jeszcze nie – odpowiedział Liam zwięźle, podczas gdy Julia lekko się uśmiechała.
– Typowy Ben. – To była Trish, która od pięciu lat pracowała w firmie jako starszy analityk. – Znając go, pewnie przyjdzie na sam koniec imprezy, rzucając wszystkim to swoje tajemnicze spojrzenie jakby właśnie uratował świat przed wszystkimi hakerami.
Rozległ się cichy śmiech grupy. Tymczasem Julia zauważyła, że Liam stał z poważną miną, rozglądając się na boki jakby Ben miał się w każdej chwili wyłonić z cienia.
Po pewnym czasie tłum nieco się rozrzedził. Julia i Liam znaleźli mały kącik wypoczynkowych ustawiony z dala od głośnych rozmów i muzyki, by usiąść do spokojnej rozmowy. Dźwięki przyjęcia stały się łagodniejsze, a szum miasta bardziej słyszalny. Usiedli. Julia spojrzała na Liama wsparta o podłokietnik kanapy.
– Więc zszedłeś na dół, żeby poszukać Bena, chociaż wiedziałeś, że go tam nie będzie, prawda?
Liam nie odpowiedział od razu. Wziął łyk whisky, po czym powoli odstawił szklankę.
– Po prostu się martwię – odpowiedział spokojnie, choć stanowczo.
Julia ściągnęła brwi.
– Martwisz się? Cóż… to znaczy, wszyscy widzieliśmy, że się zmienił. To trwa już od miesięcy. Wiesz, zawsze nas wszystkich napędzał, a teraz… teraz wygląda na to, jakby od dawna go z nami nie było.
Liam westchnął.
– To nie tak. Przepraszam, nie mogę ci wszystkiego powiedzieć, Julio, to nie ja powinienem to zrobić. Ben obecnie nie jest w najlepszym stanie i jest tego świadomy.
Przyglądała mu się.
– Czy to znaczy, że wiesz, co się dzieje?
Zamilkł, unikając jej spojrzenia, aż w końcu odrzekł:
– Wiem wystarczająco, by powiedzieć, że potrzebuje przerwy.
Julia pochyliła się do przodu, splatając palce.
– Masz na myśli przerwę od firmy?
Liam skinął głową.
– Powie o tym dziś wieczorem w trakcie swojego przemówienia.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Muzyka grała dalej, przyjęcie trwało, ich myśli pędziły. Julia złapała się na tym, że do przełknięcia rozczarowania potrzebny był jej głęboki wdech. Znała Bena od czterech lat, spędziła z nim niezliczone noce, pracując nad projektami, poznała go jako błyskotliwego, ale zamkniętego w sobie człowieka. Teraz zdała sobie sprawę, że właściwie prawie nic o nim nie wie.
Wiedziała, jak argumentował na spotkaniach, jakie miał nawyki kawowe, że słuchał muzyki tylko przez słuchawki, bo nie lubił dźwięków w tle. Nie wie-działa natomiast, skąd brała się ciemność w jego oczach ani też dlaczego nigdy nie mówił o sobie. Przede wszystkim zadawała sobie jednak pytanie, czy przez te wszystkie lata nie oszukiwała samej siebie. Ben zawsze był dla niej miły i profesjonalny. Podchodził do niej z szacunkiem. Dokładnie w tej chwili uświadomiła sobie: Może nigdy nie widział mnie tak, jak ja jego.
Liam zdawał się wyczuwać jej myśli, ale nic nie mówił. Zamiast tego oparł się, pozwolił, by jego spojrzenie omiotło przyjęcie i mruknął cicho:
– Zrobi to, co właściwe, Julia. Nie będzie to łatwe dla nikogo, zwłaszcza dla niego.
Julia powoli skinęła głową, czuła jak słowa Liama coraz bardziej jej ciążą. A potem, jak gdyby nigdy nic, wyprostowała ramiona, uśmiechnęła się jak zwykle i uniosła kieliszek.
– W takim razie powinniśmy chyba wznieść toast za niezapomniane przemówienie?
Liam odwzajemnił uśmiech, zawieszając tę rozmowę; wiedział, że wypowiedzenie tych najtrudniejszych słów i tak leży w gestii samego Bena.
∆∆∆
Atmosfera na dachu zmieniła się wyraźnie, gdy w końcu pojawił się Ben Foster – jak zwykle z idealnie ułożoną fryzurą i aurą, która przyciągała spojrzenia, nawet jeśli był nieco niższy od swojego wspólnika, Liama. Najpierw słychać było szept, potem coraz więcej głów zaczęło się odwracać w stronę wejścia na dach.
– Nareszcie – mruknął Chris, sącząc piwo. – Myślałem już, że w ogóle się nie pojawi.
Ben wyglądał inaczej. Nie tak wypalony jak zwykle, nie tak nieobecny jak w ostatnich tygodniach. Uśmiechał się – nie wymuszenie, ale w sposób, który pokazywał, że coś się w nim zmieniło. Może to była decyzja, którą podjął. Może to dlatego, że w końcu czuł się wolny.
Liam i Julia usłyszeli narastający gwar rozmów, więc postanowili wrócić ze spokojnego zakątka i sprawdzić, co się dzieje. Liam bezwiednie odetchnął z ulgą, gdy zobaczył Bena. Teraz miał również pewność, że jego przyjaciel w końcu znalazł odwagę, by zrobić to, co konieczne.
– Uuuu, Foster, ty stary konspiratorze! – zawołała Trish i uniosła kieliszek w jego kierunku. – Myślałam, że w ogóle już dziś nie przyjdziesz!
Ben zaśmiał się cicho i uniósł uspokajająco ręce.
– Przecież nie pozwoliłbym wam świętować jubileuszu beze mnie. Aż tak mnie źle oceniasz?
Ściskał dłonie, poklepywał starych kolegów po ramieniu, wymieniał zdawkowe uwagi z pracownikami. Julia obserwowała go uważnie. Znała Bena, a przynajmniej tak sądziła. Jego spojrzenie w końcu powędrowało również do niej i przez moment nastąpiło zrozumienie.
Musiał zdawać sobie sprawę, że ona wie więcej niż zdecydował się ujawnić.
– Liam, masz chwilę? – zapytał Ben i wskazał ledwo zauważalnym skinieniem głowy w kierunku balustrady tarasu. Liam natychmiast zrozumiał.
Dwaj mężczyźni oddalili się od przyjęcia, a gwar rozmów przycichł wraz z ich odejściem.
– Zakładam, że Julia zadawała pytania? – zaczął Ben spokojnie.
Liam spojrzał na niego, kołysząc w zamyśleniu głową.
– Jest bystra, Ben. Nie powiedziałem nic istotnego, ale potrafi dodać dwa do dwóch. W ostatnim czasie na spotkaniach nie byłeś sobą. Myślami jesteś gdzie indziej. Ona to zauważyła, jak wszyscy zresztą.
Ben potarł czoło ręką.
– Chciałem jej sam powiedzieć. Chciałem to lepiej rozegrać.
– W takim razie zrób to – odparł Liam łagodnie. – Nie unikaj jej. Zasłu-guje na prawdę.
Przez chwilę obaj milczeli, po czym Ben powoli skinął głową.
– Porozmawiam z nią, chociaż dzisiejszego wieczoru nie chcę się jeszcze bardziej tłumaczyć. Wystarczy, że zaraz będę musiał wygłosić przemówienie.
Liam prychnął rozbawiony.
– Och, chciałem z tobą o tym porozmawiać. Nie musisz wygłaszać przemówienia.
Ben zamrugał oczami.
– Jak to?
– Ja to przejmę.
Ben przyglądał mu się przez chwilę i rzekł:
– Dzięki, Liam.
Przyjaciel poklepał go po ramieniu.
– Chodźmy zrobić, co należy. – Liam odwrócił się w stronę tłumu. Wziął swoją szklankę whisky, zastukał w nią widelczykiem deserowym, a rozmowy stopniowo umilkły. DJ ściszył muzykę i ceremonialnie podał mu bezprzewodowy mikrofon.
∆∆∆
Liam wszedł na małe podium, które zostało specjalnie przygotowane na przemówienie, i jednym spojrzeniem omiótł tłum.
– Dobry wieczór wszystkim – zaczął z czarującym uśmiechem. – Hmm. Hmm. Przede wszystkim dziękuję, że wszyscy tu dzisiaj jesteście. Cyber- Guard Solutions świętuje swoje sześciolecie istnienia, a to naprawdę ważna rzecz!
Oklaski. Kieliszki zabrzęczały. Liam wziął łyk whisky, po czym kontynuował:
– Mógłbym was teraz zarzucić nudnymi liczbami, ile obrotu osiągnęliśmy, ilu klientów pozyskaliśmy i tak dalej. Jednak myślę, że po trzecim drinku niko-go to już nie interesuje.
Wybuchły śmiechy.
– Zamiast tego chcę podzielić się z wami paroma anegdotami – Liam wskazał na Chrisa z IT.
– Chris był pierwszym, którego tu zatrudniono. Dobrze pamiętam, jak zaraz na początku przez przypadek unieruchomił całą sieć firmową. A dzisiaj? Dziś jest człowiekiem, który dba o to, by coś takiego już się nie powtórzyło. – Poczekał aż śmiech ucichnie i kontynuował: – Albo Trish – gdzie jest Trish? Ach, tu jesteś. Trish w pierwszym tygodniu swojej pracy przypadkowo przekazała klientowi wewnętrznego maila, w którym na niego narzekaliśmy. Naprawienie tego zajęło tygodnie. Ale dziś Trish jest jedną z naszych najbardziej niezawodnych analityczek i już nieraz uchroniła nas przed katastrofą. – Zawiesił na moment głos i spojrzał na Julię: – I oczywiście Julia, nasza kierowniczka projektów z największymi sukcesami na koncie. Jest z nami dopiero od czterech lat, a już pobiła każdy wewnętrzny rekord. Bez niej wielu z naszych największych klientów dawno by odeszło. Jeśli kiedykolwiek złożę wypowiedzenie, to mam nadzieję, że Julia przejmie interes.
Liam skinął głową w jej stronę i podniósł kieliszek. Julia uśmiechnęła się zawstydzona, ale był to szczery uśmiech.
Liam stał się teraz poważniejszy:
– Ale najważniejsza część tego wszystkiego to wy. Każde z osobna. CyberGuard Solutions nie jest firmą, jest organizmem. A ten organizm funkcjonuje tylko dlatego, że wspólnie go tworzycie. – Krótka pauza, spojrzenie na Bena.
– A teraz przechodzimy do osobistej wiadomości. – Tłum znów zamilkł. – Z powodów osobistych, o których wolałbym nie mówić, Ben zdecydował się wziąć urlop. Na kilka miesięcy udaje się w podróż po Ameryce Południowej, która fascynuje go od lat, i bądźmy szczerzy: to na uczciwie zasłużony odpoczynek.
Głosy szeptały. Niektórzy wydawali się zaskoczeni, inni kiwali głowami ze zrozumieniem.
– W tym czasie oczywiście przejmuję jego obowiązki jako CEO, ale ponieważ nie mogę wszystkiego dźwigać sam, potrzebuję silnej prawej ręki. Dlatego postanowiłem, że Julia wskoczy na stanowisko tymczasowej COO i będzie mnie wspierać. Mam nadzieję, że przyjmiesz to wyzwanie. – Liam ponownie skinął głową w stronę Julii, a reszta towarzystwa poszła w ślad za nim. Wszystkie spojrzenia były teraz skierowane na nią. Jej twarz zastygła. Nie wiedziała, co powiedzieć. Wybuchły oklaski. Julia poczuła, jak jej myśli pędzą – radość, wina, wątpliwości, wszystko naraz. Mieszanka uczuć, każde tak różne, walczące o dominację, a jednak wszystkie jednocześnie obecne. Gdy Liam wypowiedział te słowa, Julia odniosła wrażenie, jakby zapadała się pod nią podłoga. Powtórzyła w myślach: Dlatego postanowiłem, że Julia wskoczy na stanowisko tymczasowej COO. Przez ułamek sekundy myślała, że się przesłyszała. Potem usłyszała oklaski i zauważyła spojrzenia. Powinna się cieszyć. Powinna się uśmiechnąć i przyjąć okazję. Zamiast tego z trudem tłumiła w sobie nieprzyjemny ucisk w piersi.
Ciężko pracowała dla tej firmy, sygnując swoim nazwiskiem sukces, precyzję, niestrudzone zaangażowanie. Nie było tajemnicą, że prędzej czy później będzie mogła liczyć na wyższe stanowisko, miała przecież ku temu liczne powody. Ale to…? To wydawało się nie w porządku. Zerknęła na Bena. Jego twarz zdradzała niewiele – zdawał się obserwować tłum, ale Julia miała pewność, że wiedział o wszystkim: Wie, że nie mogę się z tego cieszyć. To, co dla reszty było zasłużonym wyróżnieniem, ona odbierało jako niezasłużone zwycięstwo kosztem kogoś, kto cierpi. Dłonie, które jeszcze przed chwilą niemal automatycznie złożyła do oklasków, ostatecznie pozostawiła przy biodrach. Prześlizgnęła się spojrzeniem po innych pracownikach. Jej koledzy cieszyli się za nią. Gratulowali, odwzajemniając spojrzenie, kiwając głowami ze szczerą dumą na twarzach. Jednak nikt nie miał pojęcia, co się w niej działo.
Liam kontynuował swoje przemówienie, mówił o duchu zespołu, o współpracy i wspólnym sukcesie, jednak Julia ledwo już słuchała. Nie chciałam tego w ten sposób. Nie w ten sposób. Nagle pojawiło się inne, jeszcze cięższe uczucie, które powoli się w niej rozlewało: Czerpię korzyść z tego, że Benowi jest źle.
Jej żołądek mocno się zacisnął. Nie chciała myśleć w ten sposób, ale nieważne, jak bardzo by się przed tym wzbraniała, taka była prawda. Przez miesiące obserwowała, jak Ben się zmieniał. Miała nadzieję, że w końcu otworzy się przed nią, a zamiast tego zajęła jego miejsce. Podczas gdy goście spotkania nadal klaskali, ona zrobiła coś, na co rzadko sobie pozwalała: opuściła głowę, mając nadzieję, że nikt nie zobaczy w jej oczach poczucia winy. Gdy po chwili ostrożnie znów podniosła wzrok, jej spojrzenie napotkało wzrok Bena, który nie klaskał, nie uśmiechał się. Miał tylko ten swój wyraz twarzy, to spokojne, wiedzące spojrzenie, jakby chciał jej powiedzieć: Wszystko w porządku. To nie przez ciebie.
Ale czy aby na pewno mogła w to wierzyć?
∆∆∆
Przyjęcie prawie się skończyło. Z czterdziestu obecnych pracowników została tylko dwunastka. Muzyka grała ciszej, światło przygasło, a rozmowy stawały się wolniejsze, spokojniejsze, bardziej intymne. Julia przemierzała prawie pusty taras dachowy, instynktownie szukając spojrzeniem jednej osoby – Bena. Straciła go z oczu podczas uroczystości, ale pozostało w niej to dręczące uczucie, że musi z nim jeszcze porozmawiać. O wszystkim. O nim. O jego urlopie. O tym, co zakomunikował Liam. O tym, czego jej nie powiedział.
W końcu znalazła go – samego przy barierce, ze szklanką whisky w dłoni, podczas gdy światła Vancouver odbijały się na powierzchni szkła. Wyglądał tak spokojnie, może nawet zbyt spokojnie. Podeszła do niego cicho.
– Hej.
Ben obrócił się, wyraźnie spodziewając się jej nadejścia. Miał łagodne, ale przenikliwe spojrzenie, jakby mógł dostrzec więcej niż chciała mu pokazać:
– Hej.
Kilka sekund minęło w ciszy. Julia stanęła obok niego, opierając się przedramionami o chłodną metalową barierkę. Wiatr igrał z jej włosami.
– To było piękne przyjęcie – zagaiła.
Ben skinął głową, po czym upił łyk whisky.
– Tak. Sześć lat, to wydaje się jakoś… nierzeczywiste – dodał z lekkim zawahaniem.
Julia spoglądała na panoramę miasta. Na tej wysokości dźwięki klaksonów i odległych syren zlewały się w jednolity szum.
– Uważam, że dobrze robisz, biorąc sobie przerwę – zaśmiała się cicho, ale bez szyderstwa, ciągnąc dalej.
– Zabawne. Wiesz, że prawie każdy powiedział mi to dziś wieczorem?
– Czyli to musi być prawda – starała się brzmieć naturalnie.
Ben milczał przez chwilę, a potem głęboko wciągnął powietrze:
– Wiem, że się martwisz. Widziałem to na twojej twarzy, gdy Liam ogłosił mój urlop, a zaraz potem twój awans. – Jego głos brzmiał teraz zupełnie inaczej, poważniej.
– Ja…– Julia szukała właściwych słów, zaciskając palce wokół barierki. – Ja…– powtórzyła – nie wiem, czy powinnam się cieszyć czy czuć się winną – nerwowo wyrzuciła to w końcu z siebie.
Ben odwrócił głowę i spojrzał na nią, oczy miał łagodne, pytające.
– Dlaczego miałabyś czuć się winna?
Julia patrzyła w jego zielone oczy, które w słabym świetle tarasu dachowego wydawały się ciemniejsze.
– Bo dostaję stanowisko, które właściwie należy do ciebie. I dostaję je, bo nie czujesz się dobrze. – Zatrzymał wzrok na jej twarzy, po czym odstawił szklankę na barierkę i obrócił się do niej całkowicie.
– Julio, posłuchaj, zasłużyłaś na nie. To nie ma nic wspólnego ze mną. Jesteś najlepszą kierowniczką projektów, jaką ta firma kiedykolwiek miała. Każdy tu o tym wie. To, że teraz zostajesz menadżerem operacyjnym nie jest pocieszeniem za moją nieobecność. To logiczna konsekwencja twojej ciężkiej pracy…
– Ale… – usiłowała zaprotestować, jednak zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Ben położył delikatnie dłoń na jej ramieniu.
– Żadnych ale. Ja odejdę, a ty będziesz kontynuować to, co zacząłem. I kiedy wrócę, chcę zastać firmę, która działa jeszcze lepiej niż wcześniej. – Jego słowa brzmiały racjonalnie, zrozumiale, a jednak Julia nie poczuła się uspokojona. Dotarło do niej, że wcale nie czuła się winna z powodu awansu. Czuła się winna, bo przez cztery lata wierzyła, że naprawdę go zna. Tej nocy zdała sobie sprawę, że nigdy tak nie było. Nie tak, jak myślała.
Muzyka cichła wraz z zapadaniem nocy. Niebo nad Vancouver było czyste, iskrzyło się nad nimi. Wiał coraz chłodniejszy wiatr, ale Ben ledwie go czuł. Julia wciąż stała obok niego, prawie zapomniawszy, że wciąż trzyma w dłoniach szklankę. Obserwowała miasto, ale Ben wiedział, że myślami jest daleko. W końcu wzięła głęboki oddech:
– Nie mogę tego tak po prostu zaakceptować, Ben.
– Czego dokładnie? – Uniósł brew.
– Tego wszystkiego. Że odchodzisz. Że zostawiasz wszystko za sobą. – Odwróciła się do niego. – Chcę zrozumieć, naprawdę. A ty… po prostu mówisz, że wszystko jest w porządku, że tego potrzebujesz. Zastanawiam się, czy naprawdę w to wierzysz, czy tylko tak mówisz, bo nie chcesz, żeby ktoś myślał inaczej.
Ben milczał. Julia przyglądała mu się badawczo, nie odpuszczała:
– Liam mówi, że ta podróż jest dla ciebie konieczna. Jednak nie sądzę, żeby chodziło tylko o podróżowanie.
– Oczywiście, że nie. Nie jadę do Ameryki Południowej, bo po prostu mam ochotę na długie wakacje. – Gorzko się uśmiechnął, czując na sobie wyczekujące spojrzenie Julii. Ben potarł sobie skronie zanim wziął kolejny łyk whisky.
– To nie tak, że nie lubię tu być. Zbudowałem tę firmę, Julio. Ona jest moim życiem, ale czuję się… pusty. – Obracał szklankę w dłoniach, jakby szukał w niej odpowiedzi. – Boreout, znasz to pojęcie?
Potrząsnęła głową.
– To przeciwieństwo wypalenia zawodowego. Kiedy praca cię nie przeciąża, ale jesteś nią znudzony, bo powtarzają się ciągle te same czynności. Nie pojawia się w niej już nic nowego. Kiedyś ekscytowało mnie bezpieczeństwo IT. Sprawiało mi radość znajdowanie rozwiązań. A teraz? Co roku te same spot-kania, te same problemy, te same rozmowy z klientami, którzy panikują, bo wierzą, że możemy im zagwarantować stuprocentowe bezpieczeństwo. I w pewnym momencie zauważasz, że tylko funkcjonujesz. Właśnie tylko funkcjonujesz, a nie żyjesz.
Julia zachowała milczenie, nie przestając bacznie go obserwować.
– W końcu pojawia się drugi powód – kontynuował ze wzrokiem skierowanym na panoramę miasta. – Kiedy jesteś uwięziony w tej monotonii, stare rzeczy zaczynają wypływać na wierzch. Powoli gotują się w tobie aż zaczynają wrzeć i w końcu kipią. – Przełknął ciężko, podczas gdy ona badała spojrzeniem jego twarz w poszukiwaniu wskazówki.
– Moi rodzice… – zawahał się i głęboko zaczerpnął powietrza, czując, że Julia utkwiła w nim wzrok. Wiedział, że nie ma już odwrotu. – Miałem siedemnaście lat. Byliśmy w Whistler, na zimowych wakacjach. Mój tata prowadził, moja mama siedziała na miejscu pasażera. Ja z tyłu. Mocno śnieżyło. A potem… potem pojawiła się gołoledź.
Julia jeszcze mocniej zacisnęła palce na szklance.
– Samochód wpadł w poślizg, ojciec jechał o wiele za szybko. Próbował kontrować. Raz w lewo, raz w prawo. Zanim tak naprawdę zdałem sobie sprawę z tego, co nas czeka, samochód zjechał z drogi i dachował… Stało się to tak nagle, a jednak tak wolno. Pamiętam, jak krzyki ucichły, gdy wylądowaliśmy na dachu. Przednia część samochodu została na pniu drzewa, tylna na zaśnieżonej ziemi. Wszystko było ciemne, zimne. A ja nie mogłem się wydostać. – Jego szczęka się napięła. – Mijał czas, byłem bezsilny. W pewnym momencie usłyszałem głosy ratowników, ale potrzebowali godzin, żeby mnie wyciągnąć. Przez cały ten czas myślałem tylko o tym, że moich rodziców już nie ma…
Julia położyła dłoń na jego ramieniu. Ben wziął głęboki oddech i mówił dalej:
– A teraz? Teraz leżę w nocy w swoim łóżku, myślę o tym momencie i zastanawiam się, dlaczego jako jedyny wyszedłem z tego cało. Albo czy w ogóle na to zasłużyłem.
Cisza. Julia nic nie powiedziała. Nie musiała. Rozpoznała klasyczne i znane poczucie winy ocalałego. Jej oczy błyszczały. W tej chwili Ben zdał sobie sprawę, że nie tylko go słuchała – ona z nim współodczuwała. Wyobraziła sobie te wydarzenia i przeżyła je razem z nim, gdy o nich opowiadał. I dokładnie w tym „tu i teraz” było mu po raz pierwszy obojętne, czy to dobrze czy źle, że ktoś wie o nim tak wiele. Może to whisky. Może wyczerpanie. Może poczucie, że Julia była kimś, komu mógł zaufać. Nie stanowiło to dla niego większej różnicy. Nie przewidział tylko sposobu, w jaki na niego patrzyła. Nagle znalazła się bliżej. Jej palce delikatnie przesuwały się po jego ramieniu, jakby chciała go nie tylko zrozumieć, ale również pocieszyć.
– Ben… – wyszeptała.
Wiedział, co zaraz się stanie, jak również to, że nie powinno się zdarzyć. Jednak nie zareagował, gdy go pocałowała. Było to delikatne, ostrożne, jak zaproszenie. Nie odsunął się, może dlatego, że przez moment po prostu nie chciał czuć się samotny.
∆∆∆
Razem wzięli Ubera. Ben oparł się zmęczony o okno, wciąż czuł w sobie wczo-rajszą whisky.
Trzy, może cztery drinki za dużo, pomyślał, gdy miasto za szybą przesuwało się obok niego. Julia siedziała bliżej niego niż było to konieczne. Jej perfumy – natarczywie słodkie – przebijały się przez mgłę jego odurzenia. Nalegała, aby odprowadzić go do domu. „Nie powinieneś być sam” – powiedziała, ale jej spojrzenie obiecywało więcej. Nie rozmawiali wiele podczas jazdy, głównie się całowali. Były to mechaniczne pocałunki z jego strony, ruchy człowieka, który był zbyt pijany, aby podejmować rozsądne decyzje. Julia natomiast całowała go z intensywnością, która odzwierciedlała cztery lata czekania, nadziei. Jej ręce wędrowały chciwie po jego ciele, każdy dotyk wypełniała stłumioną tęsknotą.
Po przybyciu do jego mieszkania Ben otworzył butelkę wina, bardziej z przyzwyczajenia niż z konieczności. Nie potrzebowali więcej alkoholu – on, by stracić zahamowania, ona, by usprawiedliwić swoje długo pielęgnowane pragnienie. Ledwo zauważył zabarwione podziwem spojrzenie, z jakim Julia przyglądała się jego penthouse’owi. Miejsce, które przez cztery lata odgradzał od wszystkich współpracowników, od niej. Nie z tajemniczości, ale z prostej potrzeby posiadania przestrzeni, która należała tylko do niego. Ledwo mogła uwierzyć, że przez cztery lata nigdy nie zaprosił jej – nikogo! – do siebie. Wypad na piwo do baru naprzeciwko biura zdarzał się często. Wspólna kolacja z pracownikami również. Dla Julii to ostateczne zaproszenie było jak przerwana tama, przyznanie się do uczuć, które żywiła wobec niego, odkąd tylko pierwszy raz się spotkali. Ben wziął duży łyk wina, poczuł, jak alkohol dodatkowo zamglił jego już zamroczony osąd. Jutro będzie miał okropnego kaca. Jutro będzie musiał zmierzyć się z rzeczywistością. Ale to dopiero jutro. Dziś wieczorem potrzebował odwrócenia uwagi, zapomnienia, jakiejś formy ludzkiego ciepła, która na kilka godzin zepchnęłaby na dalszy plan stresujący dzień, nadchodzącą podróż do Ameryki Południowej, narastające wątpliwości odnośnie do własnego życia.
Tymczasem ona była tuż obok. Każdy, nawet najmniejszy ruch Julii stawał się dla niej niewypowiedzianym wyznaniem miłości, dla Bena jedynie ścieżką najmniejszego oporu. Gdy przyciągnęła go do siebie, pozwolił na to. Gdy rozluźniła jego krawat, rozpięła kołnierzyk jego koszuli, nie zrobił nic, by ją powstrzymać. Dotyk Julii był wymagający, zaborczy, wypełniony namiętnoś-cią, której on nie odwzajemniał, ale w swoim odurzonym stanie akceptował. Gdy rozpinał jej bluzkę, czuł gładką skórę pod swoimi palcami, w jego głowie przez chwilę w końcu zapanowała cisza.
Żadnych myśli o firmie, o odpowiedzialności, o jutrze. Tylko pierwotny instynkt uwolniony przez alkohol. Dla Julii natomiast każdy jego dotyk był spełnieniem długo pielęgnowanego marzenia, potwierdzeniem jej fantazji, które karmiła w samotne noce. Gdy go całowała, jakby czekała na to cztery lata, nie było już wahania z jego strony.
Ubrania opadały. Potykając się, popychała go do tyłu w kierunku kanapy, nie odrywając się od niego ani na sekundę. Przewrócili się do tyłu, spleceni ze sobą. Ich ciała były ciepłe, tak samo jak noc. A Ben odsuwał na kilka godzin myśl, że następnego ranka będzie wszystkiego żałował. Nie tylko kaca, ale nieuniknionego powikłania, jakie ta noc wniesie w ich przyjacielską relację. Julia natomiast zatraciła się w iluzji, że był to początek czegoś znaczącego, nie zaś to, czym naprawdę było – potknięciem zrodzonym z nadmiaru alkoholu i zbyt małej samokontroli.
∆∆∆
27 września 2025 – rano
Penthouse Bena, Vancouver, Kanada
Ben obudził się zanim jego głowa naprawdę zrozumiała, gdzie się znajduje. Tępe pulsowanie przypominało mu, że wczoraj zdecydowanie za dużo wypił. Zapach świeżo zaparzonej kawy unosił się w powietrzu. Zamrugał. Jego mieszkanie. Jego sypialnia. Jego łóżko. A potem – Julia…
Stała w otwartej kuchni. Miała na sobie jedną z jego koszul, która sięgała jej do ud. Właśnie nalewała kawę do dwóch filiżanek. Wspomnienia ostatniej nocy uderzyły w niego jak fala. Pocałunek na tarasie dachowym. Jazda Uberem. Wino, którego nigdy nie wypili. Kalejdoskop chaotycznych obrazów nasączonych whisky i żalem. Jego żołądek lekko się skurczył. Julia odwróciła się do niego i uśmiechnęła.
– Dzień dobry. – Jej oczy promieniały nadzieją, której nie potrafił odwzajemnić. Zachowała ten uśmiech dla niego – przez cztery lata – a teraz, gdy widział go w pełnej krasie, życzył sobie, by nigdy go nie zobaczył. Powoli usiadł, potarł skronie i odpowiedział:
– Dzień dobry.
Podeszła do niego z dwiema filiżankami, podała mu jedną. – Pomyślałam, że potrzebujesz tego bardziej niż ja. – Wziął łyk. Gorzki smak był mile widzianym rozproszeniem.
– Dzięki.
Cisza między nimi rozciągała się jak żywe stworzenie, wypełniając przestrzeń niewypowiedzianymi pytaniami i żalem. Julia usiadła obok Bena na brzegu łóżka, patrzyła na niego przez chwilę.
– Żałujesz tego, prawda? – Jej głos był spokojny, niemal opanowany, ale rozpoznał w nim drobne pęknięcie: pierwsze przeczucie serca, które przygotowuje się na uderzenie.
Ben odłożył filiżankę na stolik nocny i powoli wypuścił powietrze: – Julia… ja…
Uniosła rękę.
– Nie, w porządku. Nie musisz tego mówić na głos – brzmiała stanowczo. Spojrzała przez okno, nerwowo poprawiając chwyt na filiżance. – Wyobrażałam to sobie tak często, wiesz? – Ben zerknął na nią w milczeniu. – Przez cztery lata zastanawiałam się, czy kiedykolwiek… czy my kiedykolwiek… – Zaśmiała się cicho, ale nie brzmiało to radośnie. Jej śmiech był kruchy jak cienki lód, który w każdej chwili mógł pęknąć pod ciężarem rzeczywistości. – A teraz, po tym wszystkim, nie wiem, czy to był początek, czy tylko koniec, który wydawał się początkiem.
Poranne słońce wpadało przez okna i rysowało złote paski na twarzy Julii, sprawiając, że jej oczy błyszczały – czy może były to tłumione łzy? Opuścił wzrok.
– Julia, ja… nie jestem obecnie gotowy na związek. Nie teraz. – Słowa brzmiały pusto, nawet w jego własnych uszach. Wymówka cienka jak papier, ale to było najlepsze, co mógł zaoferować w tej chwili.
Powoli skinęła głową.
– A jutro lecisz do Ameryki Południowej. – Nie pytanie, ale stwierdzenie. Ostatnia deska ratunku, której się chwyciła, by zachować godność. Spojrzał na nią, chciał coś powiedzieć, ale tylko skinął głową. Tymczasem ona położyła dłoń na jego policzku i uśmiechnęła się smutno:
– W porządku, Ben. Rozumiem to. – Wstała, postawiła filiżankę kawy na stole i powoli zaczęła się ubierać. Każdy jej ruch był precyzyjny, kontrolowany – rozpaczliwa próba, by się nie załamać, nie przy nim. Gdy była gotowa, podeszła do niego, pochyliła się lekko i pocałowała go w policzek.
– Może porozmawiamy, gdy wrócisz.
Skinął głową.
– Na pewno. – Kłamstwo, uprzejmie zapakowane, zaakceptowane przez obie strony. Ostatni prezent, jaki mógł jej ofiarować.
Julia podeszła do drzwi. Obróciła się jeszcze raz.
– Uważaj na siebie, proszę.
Znów skinął głową. Patrzył za nią, aż drzwi w końcu się zamknęły. Ciche kliknięcie rozległo się w mieszkaniu jak ostateczna kropka na końcu rozdziału, który nigdy nie powinien zostać napisany. Potem opadł z powrotem i wpatrywał się w sufit. Wiedział, że będzie na niego czekała. I wiedział, że nie mógł wrócić, jak gdyby nic się nie stało. Podróż do Ameryki Południowej nagle stała się czymś więcej niż tylko ucieczką od codzienności – była ucieczką od tej chwili, od konsekwencji nocy przepojonej alkoholem. Od jej pełnych nadziei oczu i jego własnej porażki. Jednak istnieją sprawy, których żaden człowiek nie mógłby naprawdę zostawić za sobą.
∆∆∆
Ben stał przy oknie swojego salonu. Jedną rękę trzymał w kieszeni spodni, drugą przy uchu razem z telefonem. Słońce już wzeszło, ale on nadal czuł się wyczerpany.
Julia wyszła pół godziny temu. Pożegnanie było uprzejme, prawie zbyt dorosłe, jakby ukrywała swoje rozczarowanie za idealną fasadą. Jednak Ben widział to w jej oczach, tę krótką chwilę, gdy czegoś oczekiwała, a potem dotarło do niej, że to nie nastąpi. Teraz czekał, aż Liam odbierze. Po trzecim dzwonku usłyszał znajome, marudne mruczenie swojego najlepszego przyjaciela:
– Ben? Zdajesz sobie sprawę, że jest dopiero ósma rano?
Ben prychnął cicho:
– Dobrze, że jeszcze potrafisz liczyć. Myślałem, że wczorajsza whisky cię wykończyła.
– Nie każdy z nas ma egzystencjalny kryzys na karku, Foster.
Po drugiej stronie linii rozległo się przeciągłe ziewanie.
– Dlaczego dzwonisz? A może powinienem raczej zapytać: dlaczego Julia nie puka właśnie do twoich drzwi z naleśnikami?
Ben milczał przez chwilę.
– Bo właśnie wyszła.
Liam cicho westchnął.
– Powiedz proszę, że wczoraj nie byłeś tak głupi, jak się obawiam.
– To zależy za jak głupie uważasz spanie ze swoją pracownicą, która ewidentnie żywi do ciebie uczucia, a ty ich nie odwzajemniasz.
Liam cicho zaklął:
– Cholera, Ben.
– Tak.
Kilka sekund minęło nim padło pytanie:
– Dlaczego więc to zrobiłeś?
Ben oparł się o okno, jego czoło dotknęło chłodnej szyby.
– Byłem pijany. Byłem zmęczony. I przez chwilę nie chciałem być sam.
Liam nie odpowiadał. Ben pozwolił słowom zawisnąć w powietrzu, czekał aż przyjaciel będzie dalej go rugał. Jednak zamiast tego ze słuchawki dobiegło tylko zrezygnowane westchnienie.
– Wiesz co? Może tak jest lepiej.
Ben zmrużył oczy.
– Co?!
– Może to było dokładnie to, czego Julia potrzebowała, aby zrozumieć, że nie czujesz tego samego, co ona.
Ben potarł skronie.
– Albo to było dokładnie to, czego potrzebowała, by robić sobie dalsze nadzieje.
– Możliwe, ale przynajmniej wyraziłeś się jasno. Będzie sobie robić nadzieje, ale już nie na ślepo. Wie teraz, że nie szukałeś jej sam z siebie, że to nie był początek czegokolwiek, a raczej koniec fantazji, którą pielęgnowała przez cztery lata.
Ben zamknął oczy.
– Zraniłem ją.
– Tak. Jednak mniej niż gdyby wyobrażała sobie was razem przez kolejne lata.
Milczenie Bena przerwał cichy śmiech Liama.
– Cóż, przynajmniej możesz uciec do Ameryki Południowej zanim będziesz musiał stawić temu wszystkiemu czoła.
Ben potrząsnął głową, zmęczony uśmiech pojawił się na jego ustach.
– Jesteś prawdziwym dupkiem, Bennett.
– A ty jesteś idiotą, Foster.
Obaj milczeli przez chwilę, potem Liam powiedział poważniej:
– Zrób mi przysługę, dobrze?
– Jaką?
– Gdy będziesz na miejscu, naprawdę spróbuj się dowiedzieć, czego chcesz. Nie tylko tego, przed czym uciekasz.
Ben powoli wypuścił powietrze.
– Spróbuję…
– Więc to na razie załatwione. – Liam wydawał się być zadowolony.
– Do mojego powrotu.
– Dokładnie. Do twojego powrotu. A wtedy sam możesz posprzątać ten cały bałagan.
Liam się rozłączył. Ben wpatrywał się jeszcze przez chwilę w swój telefon, potem rzucił go na stół, wziął duży łyk kawy i spojrzał na miasto, które za kilka godzin w końcu opuści.Rozdział 3
20 października 2025 – rankiem
Hotel Majoro, Nazca, Peru
Budzik zadźwięczał łagodnie, lecz tyle wystarczyło, by wyrwać Bena ze snu. Zamrugał w skąpym porannym świetle, które przenikało przez cienkie zasłony jego hotelowego pokoju. Krótka chwila dezorientacji – potem zrozumienie. Jestem w Nazca. Wreszcie tu dotarłem.
Czekał na tę podróż miesiącami, a potem jeszcze tygodniami podczas samej wyprawy, by znaleźć się dokładnie tutaj. Teraz leżał w niemal pustym hotelu, gdzieś na skraju pustyni, gotów ujrzeć na własne oczy jedną z największych tajemnic ludzkości. Lecz zanim wstał, pozwolił sobie jeszcze raz przemyśleć dotychczasowy przebieg swojej podróży.
Peru było już trzecim krajem w jego południowoamerykańskiej wyprawie. Kolumbijskie doświadczenie stanowiło chaotyczny początek – w najlepszym i najgorszym tego słowa znaczeniu. Wszystko zaczęło się we wrześniu od lotu z Toronto do Bogoty, który pewnej ciepłej niedzieli sprowadził go do Kolumbii. Wilgotny klimat na zewnątrz lotniska natychmiast uświadomił mu, że znalazł się w zupełnie innej strefie klimatycznej. Powietrze było ciężkie, przesycone zapachami spalin, smażonego jedzenia i nieokreślonej przyprawy, która była mu obca, lecz nie nieprzyjemna.
Bogota stanowiła dziki początek. Natychmiast też zdał sobie sprawę, że zdecydowanie nie znajduje się już w Ameryce Północnej. Ruch uliczny był anarchiczną kakofonią trąbiących samochodów, tysięcy skuterów i przepełnionych autobusów. Odważni piesi przeciskali się przez ten chaos, jakby był ich drugą naturą. A do tego niezliczone szemrane postaci, które znikały w ludzkim morzu równie szybko, jak się pojawiały.
Wydarzyło się to pierwszego dnia pobytu. Podczas gdy przechadzał się przez La Candelaria, historyczną dzielnicę miasta, nagle poczuł niezauważalny ruch przy swoim biodrze. Lekkie szarpnięcie – ledwo wyczuwalne. Instynkt zareagował sekundy przed rozumem, ale gdy sięgnął do kieszeni spodni było już za późno. Jego telefon zniknął. Błyskawicznie się odwrócił, przeszukał wzrokiem tłum, ale złodziej dawno zniknął. Zaledwie cień – pośród setek innych. Cholernie profesjonalni – pomyślał. Jakkolwiek kradzież była irytująca, nie dał się złamać. W końcu był przezorny i zabezpieczył swoje dokumenty. W plecaku miał tajną kieszeń ze wszystkimi ważnymi dokumentami, kartą kredytową i gotówką w kwocie wystarczającej na zakup nowego telefonu.
Jeszcze tego samego dnia odnalazł najbliższy Apple Store, błyszczącą świątynię współczesnego społeczeństwa konsumpcyjnego w samym sercu tego chaotycznego miasta. Na zewnątrz autobusy i motocykle prześcigały się w trąbieniu, uliczni handlarze głośno zachwalali swoje towary, gdzieś grał zespół na żywo, a w powietrzu unosił się zapach smażonego mięsa. Natomiast wnętrze sklepu było ciche, sterylne, klimatyzowane, zupełnie jakby wkroczył do innego świata.
– Buenas tardes, Señor. En qué puedo ayudarle?
Uprzejmy sprzedawca powitał go z uśmiechem, gdy on demonstrował swoje żałosne umiejętności języka hiszpańskiego. Jednakże zaledwie godzinę później Ben trzymał w dłoniach najnowszego iPhone’a. Wprawdzie nie przewidział tego w swoim budżecie, ale i tak planował zakup najnowszego modelu. Teraz miał powód, a właściwie to nie miał wyboru. Na szczęście pracownicy pomogli mu również odzyskać stary numer. Nowa eSIM, stare urządzenie zablokowane – i znów był online. Witamy z powrotem w XXI wieku.
Bogota nie była wyłącznie chaotyczna. Była również fascynująca. Muzeum Złota, zapierające dech w piersiach wzgórze Monserrate, kolonialne centrum miasta, które stanowiło mieszankę historii, kultury i pulsującego życia. Ale istniała też druga strona, mroczniejsza.
Kolumbia drastycznie zmieniła się na lepsze w ostatnich dekadach, lecz cienie przeszłości wciąż były wyczuwalne. Narkotyki. Prostytucja. Przestępczość. Przewodniki co najwyżej aluzjami nawiązywały do tego, co wprost na ulicy okazywało się być wszechobecne. Niemal na każdym rogu oferowano mu kokainę. W mrocznych zaułkach błąkały się postacie o pustym spojrzeniu. W pewnych dzielnicach było tylko kwestią czasu, zanim ktoś go zaczepił, pytając o papierosa, o jego zegarek, o pieniądze. Jedno spotkanie szczególnie utkwiło mu w pamięci. Był późny wieczór, właściwie wracał już do hotelu. Skrót wiodący jednym z mniej uczęszczanych zaułków okazał się błędną decyzją. Kobieta wyłoniła się z cienia. Szczupła, ciemne loki, wysokie kości policzkowe. Uśmiechnęła się uśmiechem, który mógł oznaczać wszystko. Jeszcze następnego dnia czuł uścisk w kroczu, po tym, jak dziwka podeszła do niego, chwyciła go między nogi i szepnęła mu do ucha: – Co, mały? Masz ochotę na trochę zabawy?
Pierwszym odruchem Bena był niepewny śmiech – mieszanina nerwowości i zaskoczenia.
– Dziękuję, ale nie – odparł uprzejmie, delikatnie uwalniając się z uścisku kobiety. Po tym, jak nieco zakłopotany odmówił, szybko zostawił za sobą rozczarowaną prostytutkę. Z dystansu kilku kroków usłyszał jeszcze, jak mruczy:
– Twoja strata, gringo.
Tak. Być może – pomyślał. Robił wszystko, by unikać szemranych aspektów Bogoty, bo wiedział, że miała do zaoferowania o wiele więcej, lecz, na Boga, nie było to łatwe.
Opuścił miasto i wyruszył w głąb lądu, do Parku Narodowego Tayrona. Miejsce, które ze swoimi białymi plażami, gęstym zielonym lasem deszczowym i stromymi skalnymi klifami wyglądało jak postapokaliptyczny świat, w którym natura metodycznie odebrała z powrotem dla siebie każdą piędź wydartą jej kiedykolwiek przez człowieka. Tutaj, pomiędzy nieskończonymi falami a nieposkromioną dżunglą, po raz pierwszy poczuł się wolny. Wynajął hamak – żaden hotel, żaden hostel, tylko prosta moskitiera, koc i szum morza. Nocą słyszał cykanie owadów, odległe wycie małp, rytmiczne rozbijanie się fal. Leżał rozbudzony, wpatrując się w rozgwieżdżone niebo, które było jaśniejsze niż cokolwiek do tej pory widział. Zaczął się zastanawiać – czy to było to, czego szukał, by zwalczyć swoje wewnętrzne demony? Jeszcze tego nie wiedział, ale na pewno stanowiło początek.
Po pełnym wrażeń tygodniu w Kolumbii wyruszył dalej do Ekwadoru. Quito zapierało dech w piersiach – miasto przylegało do górskich zboczy, jakby wycięto je wprost z chmur. Kolonialne budynki na starym mieście wyglądały jak malowidło z innej epoki, a kontrast między przepychem historycznych fasad a nowoczesnymi wieżowcami był fascynujący. Ben spędził kilka dni, przechadzając się wąskimi uliczkami, przesiadując w małych kawiarniach, próbując lokalnych potraw. Llapingachos, placki ziemniaczane nadziewane serem, szybko stały się jednym z jego ulubionych dań. Poświęcił jeden dzień na odwiedzenie Mitad del Mundo, równik, czyli dosłownie środka świata. Kiczowaty magnes na turystów, ale w jakiś sposób ekscytujący. Tu mógł dosłownie stać jedną stopą na północnej, a drugą na południowej półkuli. Lokalni przewodnicy opowiadali historie o polu magnetycznym Ziemi, rzekomym wpływie grawitacji w tym punkcie – prawdopodobnie pseudonaukowe bzdury, ale to była zabawa. Jednak to nie Quito najbardziej zapadło mu w pamięć z Ekwadoru. To była Zala.
Poznał ją w Atacames, nadmorskiej miejscowości słynącej z plaż. Słońce bezlitośnie paliło z nieba, a Ben po dniu spędzonym na plaży schronił się w małym barze, by napić się zimnego piwa. Bar był na wpół otwarty, z widokiem na morze, a gdzieś grała stara płyta z salsą, której melodia mieszała się z szumem fal. Wtedy ją zobaczył.
Zala siedziała samotnie przy jednym z drewnianych stołów i w zamyśleniu mieszała w swoim drinku. Młoda kobieta z włosami do ramion w kolorze blond, opalona, z typowym urokiem turystki z plecakiem – lekko zaniedbana, ale z aurą wolności, która sprawiała, że wydawała się nieosiągalna. Gdy podniosła wzrok, ich oczy się spotkały.
– Gringo? – zapytała z figlarnym uśmiechem.
Ben uniósł swoje piwo.
– Zgadłaś. A ty? Nie stąd, jak przypuszczam?
– Zbyt blond? – Znowu się uśmiechnęła. – Słowenia – odpowiedziała po krótkiej pauzie.
– Nigdy bym nie zgadł.
Rozbawiło ją to i rozmowa potoczyła się dalej.
Wydawało się, że od początku się rozumieją. Rozmawiali o swoich podróżach, o miejscach, które widzieli, o życiu w domu – lub o tym, co tymczasowo pozostawili za sobą. Zala była w podróży od tygodni, zwiedzając praktycznie wszystko od Brazylii przez Kolumbię aż do Ekwadoru, a za kilka dni musiała wracać do Europy. Spędzili razem cały dzień. Grali w siatkówkę na plaży, kąpali się w oceanie, przesiąknięci niezliczonymi drinkami, które raz po raz serwowali sobie w barze. Później, gdy słońce zachodziło, a niebo rozświetliło się ognistą czerwienią i fioletem, leżeli na ciepłych kamieniach mola i obserwowali, jak rybacy wyciągają swoje ostatnie sieci.
– Kocham ten moment – powiedziała.
– Który moment?
– Ten, zanim trzeba podjąć decyzję.
– O czym?
– Czy zostać, czy odejść. Ostatnia przygoda? – zapytała w końcu, rzucając mu wymowne spojrzenie. Ben odwrócił się i popatrzył na nią. Nie wiedział, co na to odpowiedzieć. Więc po prostu milczał. Ona również. I stała się przygoda.
Następnego dnia oboje już to wiedzieli. Ich spotkanie było czymś więcej niż jednodniową przygodą. Zdecydowali się wyruszyć razem. Podróżowali wzdłuż wybrzeża – z Atacames do Manty, miasta znanego z owoców morza, miejsca pochodzenia słynnych kapeluszy panama. Tam spędzili wieczór w barze na dachu z widokiem na port. Próbowali świeżego ceviche, pili słodkie Pisco Sour i rozmawiali – o wszystkim i o niczym. W Salinas, ich następnym przystanku, wynajęli na jedną noc mały pokój w niewielkiej chacie z drewna i liści palmowych. Okna stały otworem, a szum morza kołysał ich do snu. Rankiem poszli razem nurkować z rurką. Było to pierwsze doświadczenie Bena z nurkowaniem na otwartych wodach i był zaskoczony, jak blisko podpłynęli do ławic kolorowych ryb. Pod wodą wszystko było spokojne, pokojowe, a gdy się wynurzył, Zala ze śmiechem ochlapała go wodą.
– Ben, wyglądasz jak ryba, która nie wie, dokąd płynąć!
– Bardzo zabawne – parsknął i ściągnął maskę z twarzy.