Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamięć krwi - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
28 czerwca 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
19,00

Pamięć krwi - ebook

Polskie wampiry wychodzą na żer...

Milena, zmęczona pracą dziennikarka, wpada na trop morderstw, do jakich dochodzi w podziemiach Szczecina. Równocześnie dowiaduje się o dziwnym zachowaniu swojego byłego chłopaka, Darka. Spotkanie z nim kończy się w łóżku, a pobudka przynosi odkrycie dziwnych obrażeń na ciele. Od tego momentu jej świat ulega zmianie.

Przechodząc transformację w wampira, Milena odkrywa swoje niezwykłe zdolności - może bez obaw poruszać się w słońcu, a srebro i święte symbole nie są dla niej zagrożeniem.

To, co mogło zdawać się błogosławieństwem dla Mileny jako wampira, okazuje się równocześnie jej przekleństwem, ściąga bowiem na nią uwagę innych krwiopijców.

Dzieje się tak, gdyż Milena nosi w sobie zagadkę nieśmiertelności - zagadkę krwi.

Izabela Degórska - z zawodu dziennikarka, przez dziesięć lat realizowała reportaże dla ogólnopolskich stacji telewizyjnych (m.in. "Magazyn Reporterów" w TVP2, "Zdrowie" w TVN24, "Interwencja" w Polsacie) oraz współpracowała z prasą i radiem. Wyprodukowała kilka teledysków, pisała dialogi dla telenoweli "Klan", wyreżyserowała film dokumentalny pt. "Azyl dla dzikich ptaków".

Zadebiutowała w 2002 roku Bajką o szczęściu, obecnie jedną z najczęściej wystawianych w Polsce sztuk teatralnych dla dzieci. Laureatka konkursów komedio- i dramatopisarskich, autorka opowiadań fantastycznych i bajek.

W 2008 roku nakładem Zysk i S-ka Wydawnictwa pojawiła się jej powieść pt. Najwyższa pora na miłość.

Mieszka w Szczecinie wraz z mężem i dziećmi.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7506-869-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Grisza patrzył na monitor i nie wierzył własnym oczom. Korytarzem prowadzącym od strony szpitala szedł sobie jakiś facet. Był wysoki, szczupły, lekko przygarbiony, w białym fartuchu lekarskim. Grisza uruchomił zoom kamery i zbliżył obraz. Intruz miał małą bródkę i ciemne włosy sięgające ramion. Jego wiek oceniał na nie więcej niż trzydzieści lat.

Grisza przeciągnął dłonią po krótko ostrzyżonych włosach i zaczął śledzić przemarsz przybysza, wychwytując obraz z kolejnych kamer. Mężczyzna szedł, rozglądając się czujnie, aż dotarł do rozwidlenia dróg. Tu jego nogi zwolniły i nagle zatrzymał się oszołomiony. Z pewnością nie tego się spodziewał. Główny korytarz był wysoki na pięć metrów i na tyle szeroki, że można było jeździć samochodem, ściany były czyste, a instalacje ukryte pod panelami. Od tej chwili poruszał się wolniej, jakby przepastne podziemia przytłaczały go swym ogromem. Blade światło, uruchamiające się gdzieniegdzie na fotokomórkę, budziło w nim fale niepokoju. Przy kolejnym rozwidleniu przystanął na chwilę i nerwowo otarł dłonie o spodnie. Grisza nawet stąd czuł niemal, jak na szyi coraz mocniej pulsuje mu gruba, wypukła żyła, jak tętni w niej lepka czerwień. Pamiętał jego krew. B Rh+, trochę słabo natleniona, ale mocna. Oblizał się łakomie i nachylił do interkomu.

– Jürgen, dyżurka. Ja idę na rekonesans.

– Przyjąłem – usłyszał w odpowiedzi.

Opuścił centrum monitoringu, szybko minął kwatery mieszkalne, wspiął się na najwyższą kondygnację i chwilę potem stanął oparty o bielony mur. Wsunął kciuki za pasek dżinsów i spokojnie czekał. Jeszcze pięć kroków, trzy, jeden…

Mężczyzna wyłonił się zza zakrętu i zatrzymał gwałtownie. Drogę zagradzał mu facet o dłoniach jak bochny. Miał ze dwa metry wzrostu, mocną szczękę i ramiona, którymi mógłby objąć drzewo. Lniana koszula z trudem opinała jego szeroką, owłosioną pierś. Nietrudno było sobie wyobrazić, jaka siła kryje się w tym ciele.

– Jak miło, że wpadłeś – rzekł Grisza i odsłonił zęby. Były ostre i zaskakująco długie.

Mężczyzna cofnął się o krok i wybałuszył oczy.

– O matko niebieska! – jęknął. – Miałem rację.

– Wiesz, bufet, gdzie mam twoje racje? – uprzedził go Grisza i z trzaskiem wyprostował palce.

– Czy jesteś martwy? Nie możesz być, prawda? Widzę, że oddychasz. – Przybysz obsesyjnie wpatrywał się w lśniące w półmroku zęby.

Grisza nie zamierzał wdawać się w dyskusje.

– A co to? Wywiad do Animal Planet? – W jednej chwili pokonał dzielącą ich przestrzeń i trzasnął faceta w łeb. „Bufet” ugiął kolana i miękko opadł mu w ramiona.

* * *

Nie było to grzeczne ani mile widziane, ale Grisza lubił bawić się jedzeniem. Zwłaszcza tak hardym. Krew przesycona adrenaliną była bardziej esencjonalna, taka – pełna życia. I dawała niezłego kopa. Dlatego zawsze, kiedy miał ku temu sposobność, poświęcał swemu człowiekowi odpowiednią ilość czasu, by ją wzbogacić. Jego metody były może nieco przestarzałe, ale skuteczne, bardzo skuteczne.

Grisza otworzył gablotkę i z namaszczeniem wyjął z niej gumową pałkę oraz parę innych „zabawek” wielorakiego zastosowania. Narzędzia ułożył równo na kamiennym blacie, tuż obok skrępowanego więźnia. Były w doskonałym stanie, mimo upływającego czasu, i to wprawiało go w dumę. Zdjął jasną koszulę i naszyjnik z ludzkich zębów, by nie poplamić ich podczas planowanych zajęć, i na pobudkę uderzył więźnia w twarz. I jeszcze raz. Wreszcie mężczyzna poruszył się i otworzył oczy. Jego wzrok szybko ogarnął sytuację, zatrzymał się na ułamek sekundy na zgromadzonym asortymencie i gwałtownie uciekł w bok. Serce zadudniło jak młot pneumatyczny.

– Wypuść mnie – poprosił, siląc się na spokój.

– Już się gdzieś wybierasz? Przecież dopiero zaczęliśmy. – Grisza przykucnął przed jego twarzą i zaczął wolno rozpinać fartuch ofiary.

– Wolałbym porozmawiać z twoim szefem – powiedział cicho więzień. Pierś mu zafalowała, a czoło pokryło się potem.

Grisza zaskoczony uniósł brwi.

– A o czym moja kolacja miałaby rozmawiać z moim szefem?

– Więc masz szefa…! – Facet ucieszył się i jakby odetchnął.

– Za dużo gadasz – zniecierpliwił się Grisza. – Znudził ci się twój język?

Więzień zamrugał nerwowo i nie odpowiedział. To było rozsądne. Grisza przeciągnął paznokciem po jego podkoszulku, rozcinając go jak nożem, i obnażył rozdygotane ciało. Było chude i blade, z kępkami ciemnych włosów wokół sutków. Grisza pogładził je palcami i nagle wbił swój długi paznokieć między żebra ofiary, przerywając skórę. Apetyczna strużka pociekła leniwie, podążając do pępka. Grisza pochylił się nad nią chciwie, czekając na reakcję. Nic nie smakowało tak jak strach. Mężczyzna zacisnął usta i patrzał w bok. Grisza zmarszczył niezadowolony czoło.

– Polubiłeś ból?

– Nie – wydyszał. – Po prostu czekam, aż skończysz. I zaprowadzisz mnie do szefa.

– Szkoda fatygi. Wtedy będziesz tylko charczeć – zauważył Grisza.

– Nie sądzę. – To było odważne i aż drgała mu broda, kiedy mówił te słowa. – Zawsze mnie wypuszczasz z niewielkimi uszkodzeniami ciała. – I okradasz nasz magazyn krwi, mógł dodać, ale wolał zmilczeć.

– A skąd… – Grisza spojrzał na niego krzywo. – Skąd ten pomysł?

Mężczyzna uniósł wolno głowę i popatrzył mu prosto w oczy.

– Bo pamiętam, Grisza, doskonale pamiętam, jak tu byłem.

Grisza się wzdrygnął. Przecieki pamięci zdarzały się rzadko, bardzo rzadko. To było wręcz niemożliwe.

– Ty niczego nie pomnisz…!^() Nie możesz… – urwał. Bufet wymówił jego imię. IMIĘ.

– Czy teraz wreszcie zaprowadzisz mnie do kogoś ważniejszego?

* * *

– Nie rozumiem, nie działa na niego Głos – wybełkotał Grisza i rzucił szczupłego bruneta na krzesło. Musiał być naprawdę zszokowany, skoro ośmielił się przytargać go aż tutaj. Byli w biurze, eleganckiej strefie, do której nie zapuszczał się z jedzeniem. Do dziś.

Zaskoczony ich obecnością Otto zamknął laptop, splótł dłonie i spojrzał zza potężnego biurka. Jego włosy miały nieprzyjemny, nieco rudawy odcień, a brwi i rzęsy były tak jasne, że niemal niewidoczne. Ale najbardziej rzucały się w oczy żółtawo‑pomarańczowe piegi znaczące jego twarz.

– Nie działa… Hm. – Otto wyprostował się na skórzanym fotelu i wygładził niewidoczną zmarszczkę na eleganckiej, jedwabnej koszuli. Przez chwilę jego palce przebierały po poręczy fotela. Wreszcie wstał i zbliżył się zaskakująco szybko. Mężczyzna w lekarskim fartuchu, widząc to, aż zachłysnął się oddechem. Był zachwycony.

– Próbowałem jak zwykle – zapewniał Grisza. – Ale tym razem coś jest nie tak.

– Masz imię? – spytał od niechcenia Otto i nachylił się ku spoconej twarzy.

Mężczyzna nie odpowiadał. Nie ukrywając jakiejś chorej fascynacji, chłonął wzrokiem jego pergaminową skórę, przez którą przeświecała sieć niebieskich żył, szarawe usta i przerażające oczy – wielkie, wodniste i przepastne.

– Imię – warknął Otto.

– Dariusz.

– Zatem… Darius – wychrypiał, nadając głosowi niskie, głębokie brzmienie – co cię do mnie sprowadza? – Tu zamarł na chwilę, jakby czekał na jakąś szczególną reakcję.

Chudy dryblas tylko się uśmiechnął. Był… zadowolony.

– Chciałbym się zmienić. Być taki jak wy.

Otto uniósł brwi. Wcale nie oczekiwał konwersacji. Raczej otępienia na twarzy więźnia, lekkiego zesztywnienia ciała i zwolnienia oddechu.

– Sam widzisz – mruknął Grisza. – No i – zawahał się nieco – on pamięta, że już tu był. Wszystko pamięta.

Otto żachnął się, ale po chwili spojrzał na Dariusza podejrzliwie. Był nieco sponiewierany przez Griszę, ale w sumie prezentował się nieźle. Drogie skórzane buty, zadbane dłonie, oczy zdradzające inteligencję. Chociaż ta arogancka postawa, zważywszy na okoliczności, świadczyła o głupocie. Kędzierzawa bródka i nieco przydługie włosy nadawały mu wygląd niektórych wyobrażeń Chrystusa. Na twarzy jednak nie miał męki, lecz tryumf. Otto, zafrapowany tym spostrzeżeniem, naraz odgarnął mu włosy. Mężczyzna zesztywniał; chyba przestraszył go nagły ruch i dotyk zimnej dłoni. Nie zważając na nic, Otto jednym ruchem ręki gwałtownie przekręcił głowę więźnia.

– Ty kretynie – warknął – patrzysz, a nie widzisz…!

Grisza wytrzeszczył swe ślepia, czarne jak noc. Chudzielec miał za uchem dziwną bliznę, z której wystawało urządzenie wielkości małej, grubej monety. Otto pociągnął za nie i dziwny przedmiot został mu w dłoni. Z czaszki intruza sterczał teraz tylko jakby metalowy trzpień albo fragment bolca.

– O kurde… Co to jest?

Dariusz zbladł i zadygotał. Jego tryumf ulotnił się jak zdmuchnięty.

– Właśnie, kolego – zamruczał zadowolony z siebie Otto. – Co to jest?

Dariusz nie odpowiedział. Oblizał wyschnięte wargi i zapytał drżącym głosem:

– Ile masz lat? Sto? Dwieście?

Otto się zaśmiał. Te pytania łechtały jego próżność. Był bardzo dumny ze swojego wieku. Dowodził jego mądrości i pozycji.

– Więcej?

– Dużo więcej.

Darek wciągnął szybko powietrze do płuc, niemal w ekstazie.

– Czy możesz mnie zmienić? Jeśli to obiecasz – powiem. Wszystko ci powiem.

– Oczywiście, że wszystko powiesz, nie mam wątpliwości.

Otto pogłaskał Darka po policzku. Była w tym chora pieszczota sadysty. A potem nagle pociągnął za trzpień. Darek wpił się paznokciami w blat biurka i zawył.

– Boli? – zapytał niewinnie Otto.

– Jest… połączone… z uchem… – wydyszał Darek. Z oczu ciekły mu łzy.

– Więc słucham, co to jest? – Trącił palcem trzpień. Wystarczyło. Darek załkał, ale nie powiedział ani słowa. Otto pokręcił głową. – Niegrzeczny chłopiec. Stawia się.

– Nie. – Darek chwilę zbierał siły. – Ja… negocjuję. Zmień mnie. Lub zaprowadź do kogoś, kto to zrobi.

– Negocjujesz? – upewnił się Otto. – Ze mną?

Przez salkę przebiegł huragan śmiechu. Otto śmiał się wysoko, niemal jak dziewczyna, Grisza zaś rechotał basem, aż niosło się echo. Wtem Ottonowi śmiech zamarł na ustach.

– To implant słuchowy?

Darek milczał. Strzelał tylko rozbieganym wzrokiem, jakby grunt usuwał się mu spod nóg.

Otto lustrował go zimnym spojrzeniem.

– To dlatego nie działa na niego Głos – stwierdził i zamyślił się.

– Znaczy co? – Grisza nie był na bieżąco i to nieco go deprymowało.

– Znaczy, że nasz przyjaciel ma w głowie wszczep, który zakłóca pewną częstotliwość i przekazuje dźwięk bezpośrednio do mózgu.

– Aha. – Grisza pokiwał głową, jakby cokolwiek z tego zrozumiał.

Otto zaś szybował myślami daleko. Błysnął na chwilę białkami oczu, a gdy na powrót stały się bladoniebieskie, przeciągnął długim paznokciem za uchem mężczyzny. Musnął metalowy trzpień opuszkiem palca i zamruczał cichutko, prosto w odsłoniętą małżowinę.

– Niegrzeczny chłopiec, niegrzeczny. Powiedz, skąd masz implant Baha?

Darek, zdumiony, aż wybałuszył oczy. Z pewnością nie spodziewał się, że ktoś SPOZA branży może mieć pojęcie nie tylko o implantach, ale też o ich rodzajach. Otto czekał cierpliwie, patrząc mu głęboko w oczy. Mógł powiedzieć tylko prawdę.

– Jestem laryngologiem.

– Nie kupiłeś tego w aptece. Poza tym taki implant musiał sporo kosztować.

– Robię… operacje na dzieciach… głuchych od urodzenia. – Słowa z trudem opuszczały jego gardło. – Przywracam im… słuch.

Otto rozświetlił się nagłą radością jak latarnia.

– Okradłeś GŁUCHE DZIECKO? Wyborne…!

Dariusz opuścił głowę. Nie miał poczucia winy, ale wstyd pozostał. Otto zaś rozkoszował się jego występkiem, jakby spożywał jakąś wykwintną potrawę.

– Musisz powiedzieć, jak to zrobiłeś. Umieram z ciekawości – sapnął ukontentowany.

– Nie ma o czym mówić. Podczas operacji wszczepiłem atrapę. A implant zabrałem dla siebie. Dokonałem pewnych… przeróbek. I zapłaciłem asystentowi za operację na mnie. Wyjeżdżał na stałe do Stanów… z żoną. Ona jest anestezjologiem… To wszystko.

– I teraz biedne, głuche dzieciątko nic nie usłyszy.

– Ma już osiem lat. To dość późno na zabieg. Mózg… mózg może… może już… nie nauczyć się… rozumienia dźwięków – wyjąkał. Policzki zalał mu rumieniec.

– Jak ty się uroczo czerwienisz! – Otto złożył ręce jak do modlitwy i rozciągnął sine usta w upiornym uśmiechu. – Jak się tłumaczysz…! A co na to rodzice tego głuchego biedactwa? Nie byli rozczarowani, że wciąż nic nie słyszy?

Darek milczał. Grisza szturchnął go na zachętę.

– On… ten chłopiec… był z domu dziecka – wydusił wreszcie. – Fundacja sfinansowała zabieg.

– Okradł sierotkę! Głuchą, biedną sierotkę! Ależ ty jesteś zły. – Otto wyszczerzył zęby, a potem dodał. – Podobasz mi się.

------------------------------------------------------------------------

^() (ros.) Niczego nie pamiętasz…!Słońce leniwie wznosiło się nad horyzontem. Dzień był bezwietrzny i dość ciepły, nie wystarczająco jednak, by uwierzyć, że wiosna jest tuż‑tuż. Dopiero gdy ujrzała pierwsze pąki magnolii, Milena uśmiechnęła się do siebie. Był to bardzo przyjemny widok, odsłaniała bowiem przy tym równe białe zęby, a w lewym policzku robił się jej mały dołek. Milena była atrakcyjną dziewczyną. Może nie piękną, ale z pewnością ściągała męskie spojrzenia. I to pomimo dość banalnego stroju – obcisłych dżinsów, czarnych pantofelków na niewysokim obcasie i sztruksowej marynarki wychylającej się spod skórzanej kurtki.

Redakcja „Wiadomości” mieściła się w centrum miasta, w mocno podniszczonym budynku przedwojennej willi. Jedyną jego ozdobą, oprócz wątpliwej urody neonu, była właśnie rosnąca w pobliżu ogromna magnolia. Milena obdarzyła ją ciepłym spojrzeniem i pchnęła ciężkie drzwi, przepuszczając jakąś rozemocjonowaną staruszkę.

W holu zwolniła automatycznie. Wisiało tam wielkie lustro, w którym odbijała się zgrabna dziewczyna o ładnie wykrojonych ustach i niebieskich, dużych oczach. Przeczesała palcami włosy – miały naturalny, bardzo jasny odcień i lekko wiły się na ramionach – szybkim ruchem zwinęła je w dłoni i spięła w luźny kok.

– Piękny dzień – zauważyła recepcjonistka, wyłaniając się zza kontuaru ze sporą stertą korespondencji.

– Piękny, pani Wandziu – zgodziła się Milena i ruszyła do newsroomu.

Praca w lokalnej gazecie nigdy nie była szczytem jej marzeń, ale wierzyła, że to niezły początek kariery. Dobre tematy zdarzały się tu rzadko, te warte opisania, jeszcze rzadziej, ale się zdarzały. Właściwie byłaby zupełnie zadowolona, gdyby nie kilka osób z redakcji. Na przykład Jacek. Był przystojny, rzutki i dociekliwy. Miał tylko jeden defekt: uwielbiał taplać się w cudzych nieszczęściach. Był jak krążący nad ciałem sęp, gotowy wyrwać z delikwenta ostatnie tchnienie i przerobić je na gorący news.

Na początku, kiedy jeszcze go podziwiała, zadała mu niedyskretne pytanie:

– Jacek, czy tobie to nie przeszkadza? No wiesz, te wszystkie flaki, krew…?

Właśnie wrócił z totalnej masakry – tir zmiażdżył dwa auta osobowe – a on z błyskiem w oku trzaskał notatkę. Oderwał się na chwilę od klawiatury, obciął ją wzrokiem, a jego usta rozjechały się w szerokim uśmiechu.

– Skarbie – odparł, sięgając po kubek kawy – właśnie dla takich chwil żyję.

Milena lekko zdębiała. Była jeszcze zielona, to prawda. Co ona mogła wiedzieć o dziennikarstwie? Przecież taki materiał pójdzie w przedbiegach, ale… No właśnie.

Od tamtej chwili patrzyła na niego z dystansem i zwolniła tempo pracy. Ilekroć na horyzoncie pojawiał się „rewelacyjny”, mocny temat okazywała dziwną powściągliwość, którą ochoczo wykorzystywali koledzy i koleżanki po fachu. Tym sposobem niezmiennie tkwiła na dole hierarchii „wartościowych reporterów” i żeby związać jakoś koniec z końcem, zadowalała się ogonami, jak ten ostatni, o robotach drogowych.

– Hej, mówi się! – huknęło jej nad głową. Uniosła wzrok. Stała nad nią Monika, kierowniczka miejskiego działu informacji, chuda i wiecznie skrzywiona. Nos sterczał z jej twarzy jak dziób. – Bierzesz ten temat czy nie?

– Tak, okej, biorę – potwierdziła po trzykroć i sięgnęła po torebkę. – Już się umówiłam z takim jednym na popołudnie. Kierownik robót, czy coś takiego, nie pamiętam.

– Dokumentacja przede wszystkim, szczawiku. – Monika spojrzała surowo, jakby nikt poza nią nie znał podstaw pracy reportera, i już jej nie było.

Milena wzniosła oczy ku niebu i zacisnęła zęby. Co za wredne babsko! Zawsze wbije jakąś szpilę. Kto by pamiętał te wszystkie nazwiska i funkcje, kiedy temat żyje czasem kilka godzin? Od tego jest notes. Niezbędnik reportera.

* * *

Rondo przy placu Giedroycia tętniło życiem przez znaczną część doby. Przecinały je torowiska, tuż obok była pętla autobusowa, nieco dalej – ciąg sklepów i spore targowisko. Perspektywa położenia pod tym węzłem komunikacyjnym nowej instalacji zmroziła okolicznych mieszkańców. A jednak, mimo prowadzonych tu prac, ruch przebiegał niemal bez zakłóceń. Tylko na trawniku, pod ścianą starej kamienicy, stanął barakowóz, niewielki spłachetek ziemi został ogrodzony żółtą taśmą. Jedyną niedogodnością był wszechobecny hałas i niemiłosierne drgania generowane przez świder.

Milena czuła każdą komórkę swego ciała, każdy włosek, ząb, nawet plombę. Idący obok niej mężczyzna w eleganckim garniturze – inżynier Kownacki, jeśli dobrze zapisała – zdawał się nie odczuwać wibracji. Spokojnie podszedł do skraju wykopu i starannie poprawił na głowie nowiutki żółty kask z firmowym znakiem. Logo było bardzo wyraźne i musiało wyjść w druku, gdyby został sfotografowany.

– Tu właśnie pracuje nasze cudo – wychrypiał niemal z czułością, a jego palec wystrzelił w stronę dziury.

– I co w nim takiego niezwykłego? – zawołała, przekrzykując huk.

– Jest bardzo drogi. – Uśmiechnął się z wyższością. – Milion euro coś pani mówi?

– I? Coś poza tym?

– Jak to kobiecie wytłumaczyć… – Wzruszył bezradnie ramionami, jakby brak chromosomu Y wiązał się z jakimś upośledzeniem umysłowym.

Milena momentalnie zesztywniała. Nie cierpiała szowinistów. Uważali ją za blond idiotkę z ładnym biustem. Taki efektowny dodatek do reporterskiego długopisu.

– Może na początek po polsku? – zasugerowała.

– Samochodzik na radio pani widziała? Taki dla dzieci?

– Mam dobry wzrok – odparła zjadliwie.

– Cieszę się. – Uśmiechnął się nieszczerze, darując sobie złośliwości. Wiedział, że jeśli będzie przeginać, w notatce nie padnie nazwa firmy. – To ten świder działa podobnie.

– Mmm… Dlatego nie rozkopujecie ronda. – Zajrzała w niepozorną dziurę w ziemi. – Niezłe. Całkiem sprytne. Jakiej średnicy tunel potrafi wywiercić to urządzenie?

Mężczyźnie zaświeciły się oczy.

– To jak? Zaczynamy?

– Już zaczęliśmy.

– A co ze zdjęciem? Będzie? – Zawisł na jej ustach.

Chciałoby się, pomyślała mściwie.

– Chodzi panu o jego szanowną osobę czy o świder?

Wibracje naraz ustały. Odetchnęła ucieszona. To było miłe, że ten buc – Kownacki, przerywał prace specjalnie dla niej, żeby nie musiała rozmawiać w takim hałasie. Zerknęła udobruchana na inżyniera. Mężczyzna poczerwieniał w jednej chwili. Uniósł dłoń do ucha i dyskretnie odwrócił się do niej plecami.

– Wpadł? Ja pierniczę, gdzie on mógł wpaść?! – syknął cicho do głośniczka wiszącego mu przy ustach. Czując wzrok reporterki na swoich plecach, rzucił przez ramię: – Przepraszam, mamy przerwę techniczną. Proszę poczekać w barakowozie, zaraz przyjdę.

Milenie drgnęły nozdrza. Awaria! Awaria świdra za milion euro!

– Będziecie rozkopywać skrzyżowanie? – spytała niewinnie.

Inżynier ruszył nerwowo szczęką.

– To jest rondo, nie skrzyżowanie.

– Czyli rozkopujecie?

– Nie mogę udzielać takich informacji – odparł uprzejmie, niemal się dusząc. Poluźnił krawat.

– Panie inżynierze – zaczęła słodko – przecież to pana firma mnie tu zaprosiła, czyż nie?

– Oczywiście.

– Czy domyśla się pan, co spowodowało awarię świdra?

– Nie ma żadnej awarii – niemal zawarczał.

– Nie? To co mam napisać?

– Może pozwoli pani, że najpierw ustalę fakty?

– Och, będę wdzięczna. – Złożyła ręce z uciechy i ruszyła za rzucającym wściekłe spojrzenia mężczyzną w kasku i bardzo drogim garniturze.

* * *

Persona non grata^(), tak, to było najtrafniejsze określenie. Milena czuła na sobie ciężkie spojrzenie przedstawiciela firmy budowlanej, który dreptał teraz z inżynierem Kownackim wzdłuż powiększającego się wykopu. Nie wątpiła, że obaj marzyli, by znikła, rozpłynęła się, przepadła; zamiast tego na własne życzenie mieli ją na karku. Robotnicy już po raz kolejny przesunęli żółtą taśmę, zagarniając coraz większy obszar ronda. Dość szybko zebrał się tłumek gapiów – nawet jakiś motocyklista sterczał w pobliżu, oparty o mur – zjechała się policja, radio w osobie jakiejś gówniary na stażu i ten rudy, chudy i pyskaty z konkurencyjnego dziennika.

– Ale korek…! – Radek nie odstępował jej na krok.

Milczała.

– To coś z tym świdrem, co nie?

Milena milczała konsekwentnie.

– Oj, nie bądź taka. Przecież i tak będą musieli wydać oficjalne oświadczenie.

– Właśnie. Czekajmy zatem spokojnie.

Radek zagryzł wargi. Stali tak już dobre czterdzieści minut i nic nie zapowiadało, że dowiedzą się czegoś w najbliższym czasie.

– Ale zimno…! Może wyskoczymy na kawę? – zaproponował.

– Piłam w barakowozie – odparła machinalnie.

– Aha! A więc byłaś w barakowozie! – zauważył przytomnie rudzielec. – I co?

– I pstro! Jak jesteś taki ciekawy, kup jutro naszą gazetę.

– Oj, Lena, ale cię zepsuła ta redakcja. Kiedyś taka równa dziewczyna z ciebie była.

– Głupia, Radek, głupia. Teraz nie dam z siebie wyciągnąć newsa za marne cztery złote.

Radek wsadził ręce w kieszenie i wzruszył ramionami.

– Moja droga, jakbyś nie wiedziała, jakie stawki są w naszym biznesie.

Westchnęli zgodnie i spojrzeli w powiększającą się dziurę, która niepokojąco zbliżała się do skrzyżowania torowisk. Koparka miarowo wybierała łyżką ogromne kęsy gruzu i piachu, natykając się co rusz na puste przestrzenie. Radek zmarszczył brwi.

– Co jest? – spytała.

– Nic. Zupełnie nic – odparł i przykucnął, by obejrzeć wykop pod innym kątem.

Milena kucnęła tuż przy nim. Między zwałami ziemi pojawiało się coś na kształt betonowej ściany.

– Myślisz, że to jakiś bunkier?

Radek zacisnął usta.

– No, gadaj! Przecież wiem, że te wszystkie podziemia to twój konik. – Trąciła go w ramię, niby przyjaźnie, ale właściwie nieco nachalnie, nagląco. Jeśli ktoś w Szczecinie wiedział cokolwiek o podziemiach, to on. Napisał cały cykl Miasto pod miastem i najwyraźniej nie zamierzał go kończyć.

– A co, zmieniłaś zdanie?

– W jakiej sprawie?

Radek tylko strzelił wzrokiem w stronę oficjeli. Milena westchnęła, ale nie zdążyła zaprzeczyć. Koparka szarpnęła łyżką i oto ich oczom ukazało się strzaskane wejście do ciemnych czeluści. Panowie w garniturach poklepali się radośnie po plecach – świder był w zasięgu ich rąk – i teraz już było tylko kwestią czasu, aż powiedzą mediom to, co wiedziała. Milena uśmiechnęła się więc pogodnie i rzekła do rudzielca:

– Skoro nalegasz… Ten świder, bardzo drogi świder, jest zdalnie kierowany. Można nim kopać tunel pod ulicą bez zrywania nawierzchni. Niestety, porusza się tylko w zwartej strukturze. A on – wskazała brodą odsłaniany właśnie z błota sprzęt i zrobiła mu całkiem udaną fotografię – utknął w jakiejś wolnej przestrzeni. Jak myślisz, co to jest?

Radek skończył swoją serię zdjęć. Przeglądając ją na wyświetlaczu, odparł zadowolony:

– Myślę, że to jakiś bunkier. Pełno tu tego. Ale co tam dywagować. – Uśmiechnął się do swoich myśli i zamilkł.

* * *

Pytanie, co kryje mroczne wejście, dręczyło Milenę przez resztę dnia. Zdążyła obskoczyć dwa inne tematy i zrobić dokumentację do trzeciego, czuła jednak, że tajemnica kryjąca się w wykopie warta jest szczególnej uwagi. Wróciła więc na plac Giedroycia i cierpliwie czekała. Robotnicy kopali niemrawo, jakby ostatnie pół godziny było ponad ich siły, wreszcie ruszyli zgodnie do barakowozu, by przebrać się po robocie. Został tylko jakiś policjant snujący się wzdłuż żółtej taśmy, ale i on zniknął na chwilę w przenośnej to alecie.

Serce zabiło jej szybciej. Zerknęła jeszcze to tu, to tam i bezszelestnie wsunęła się w ciemny otwór. Było to niebotycznie głupie, ale natura reportera zwyciężała instynkt samozachowawczy. Biorąc to pod uwagę, legitymacja dziennikarska otwierała czasem zbyt wiele drzwi.

W dziurze cuchnęło, było czarno i jakby wiało. Hm, chyba nie powinno wiać tam, gdzie jest tylko jedno wejście? Zaintrygowana zrobiła niepewnie krok na grząskiej ziemi, potem drugi i trzeci. Czwarty zadudnił. Wymacała w torebce telefon komórkowy i włączyła w nim opcję „latarka”. Nikłe światełko ledwie rozpraszało mrok, ale zdołała ujrzeć zarys podłogi, ceglane mury i zwieńczone łukiem sklepienie. Wysunęła niepewnie dłoń i dotknęła…

– Kto… kto tu jest? – pisnęła.

– Ja.

– Jaki „ja”?

– A kto jeszcze mógł tu z własnej woli wleźć? – Trzasnęło jakieś pokrętło i oczom Mileny ukazała się twarz podświetlana od dołu. Otwarła usta do krzyku. – Cicho, bo się tu zlezą i nas pogonią.

– Radek…!

– A kogo się spodziewałaś? – Opuścił latarkę, która oświetliła przez moment jakieś mroczne przejście.

– Czekaj, poświeć tam…! Coś zobaczyłam, jakby tunel.

– Wydawało ci się. No, wychodzimy, wychodzimy. Tu jest raczej niebezpiecznie. Kto wie, czy nie osunie się ziemia.

Milena zbyła go milczeniem i ruszyła niemal na oślep. Usłyszała za sobą ciche szuranie.

– Co, już nie jest niebezpiecznie?

– Jest. Sama wiesz, że jest.

– No to wychodź stąd, wychodź! – przedrzeźniała go.

Radek bez słowa oświetlił czerniejący w głębi korytarz. Był z surowej cegły.

– To jak? Spóła?

– Chyba kpisz. Raczej… zawieszenie broni? – Wyłączyła swe mizerne światełko, zdając się na jego latarkę.

Ruszyli raźnie w ciemność, niemal ramię w ramię.

– Ale jesteśmy durni – wysapała, zadowolona z siebie – żeby tak iść bez zabezpieczeń. I nawet nikt o tym nie wie.

Radek milczał wściekły. Za nic nie pozwoliłby jej pierwszej zobaczyć, co było tam dalej.

– Że ja tak lezę, to jeszcze da się wytłumaczyć. Ale ty? – podbierała go. – Tyle godzin pod ziemią i nagle włazisz w jakąś dziurę jak pierwszy lepszy… Chociaż – z drugiej strony ten korytarz jest w zaskakująco dobrym stanie. Zauważyłeś?

– Ciii… – Radek zasłonił jej usta i wyłączył latarkę.

– Oszalałeś? – wyszeptała. Gdyby było jasno, zobaczyłby, że potrafi zblednąć w ułamku sekundy.

Radek nasłuchiwał w ciemności. A potem znowu włączył latarkę.

– Zdawało mi się – mruknął i się potknął. – O kurde, omal nie zaryłem w glebę…!

– Nie rób mi tego więcej – pisnęła. Miała na myśli oczywiście gaszenie światła. Potykać może się ten wredny Radek co pół kroku. I padać na zęby, jeśli lubi. Jej wzrok podążył za strugą światła. Oświetlała teraz zawalidrogę, na którą wpadł jej towarzysz.

– Co to jest? – zastanawiał się na głos Radek.

– Wygląda jak roboczy but.

– Roboczy but? Tutaj?

Przesunął strumień światła dalej. Cholewka dziwnie się kończyła… Jakby frędzlami. Ale to nie były frędzle, lecz fragment nogi, z której sterczały strzaskane kości i porwane ścięgna. Milenie zawirowało przed oczami.

– Noga. To jest noga. Noga – powtarzała przerażona. Głos jej drżał, zęby stukały o siebie. Zacisnęła palce na ramieniu Radka, walcząc z ogarniającą ją histerią.

– Spadamy stąd. Ale już – zakomenderował i niemal szarpnął ją w stronę, z której przyszli.

Maszerowali szybko, jakby podłoże było równe jak stół, a nie uwalane ziemią. Przeszli kilkanaście metrów, kilkadziesiąt… Odgłos ich kroków nagle się zwielokrotnił. Radek zatrzymał się gwałtownie.

– Coś jest nie tak. – Przełknął ślinę i omiótł strop światłem. Stali w rozgałęzieniu trzech korytarzy. Każdy z nich był szeroki na rozstaw ramion i na tyle wysoki, że mogli iść wyprostowani. Podziemia były uprzątnięte, jakby nie zostały odsłonięte dopiero co, ale używano ich stale. – Przyszliśmy stamtąd. Gdy potknęliśmy się o…

– O nogę – podpowiedziała cicho.

– O nogę, pewnie spanikowaliśmy i skręciliśmy nie ku wyjściu, ale… ale…

– W jakiś inny korytarz. – Oparła się ciężko o ścianę. – Zabłądziliśmy?

– Niemożliwe. – Potrząsnął głową. – Przeszliśmy… maksymalnie trzydzieści metrów. Kto by przypuszczał, że jest tu więcej korytarzy?

Zawrócili. Teraz szli wolno. Młody mężczyzna obmywał światłem strop, podłoże i ściany. Już po kilku krokach zauważyli z prawej strony rozwidlenie. Spojrzeli po sobie i skręcili. Latarka zamigotała i zgasła. Milena zacisnęła dłonie na ramieniu Radka.

– Jeśli po ciemku wpadnę na TO COŚ, chyba cię zamorduję – syknęła. W odpowiedzi usłyszała nerwowe stukanie.

– A żeby to… cholera jasna…! Pieprzone baterie…!

– Grotołaz…! Ale z ciebie, kurde, grotołaz…! No dalej, nie krępuj się! Włącz echolokację…!

– Jak jesteś taka cwana, to sama sobie świeć…!

– A żebyś wiedział…! – Nerwowo szarpnęła kurtkę, by wyjąć swoje „świecidełko”. – Jakoś sobie radziłam bez ciebie. Szlag by to…!

– Co znowu?

– Wypadła mi komórka!

Kucnęli i zaczęli macać przestrzeń wokół siebie. Milena niemal łkała z nerwów. Komórka upadła gdzieś na prawo. Sama nie wiedziała, czego obawiała się bardziej, że wymaca to coś, czy że komórkę szlag trafił…

– Mam – usłyszała.

– Dawaj…!

Umazana ziemią dłoń podała jej jakieś smętne resztki. Dziewczyna potrzymała je chwilę w ciszy i schowała do kieszeni. Może chociaż odzyska kartę SIM.

– I co, zadowolony?

Radek westchnął.

– Tak. Cholernie zadowolony. A teraz przestań zgrywać chojraka i daj rękę. Idziemy powolutku, wzdłuż ściany.

Milena po raz pierwszy w życiu zamknęła dziób na kłódkę i uwieszona ramienia Radka przemierzyła ciemność w absolutnej ciszy. Mężczyzna posuwał się niespiesznie, poklepując od czasu do czasu jej dłoń na pocieszenie. O dziwo, przynosiło to Milenie ulgę i ani razu nie poczuła poirytowania z powodu tej poufałości.

W sumie całkiem przyzwoity chłopak z tego rudzielca, uznała. Chociaż pracuje w konkurencyjnej redakcji.

– Czemu stoimy? – spytała.

– Dziwne, ale to chyba ślepy korytarz.

Słysząc to, pociągnęła nosem.

– Chryste, tylko nie becz!

– Nie beczę. Nie beeczę…

Radek przytulił ją do siebie. Na chwilę, pocieszycielsko.

– Kiedy stąd wyjdziemy, zapraszam na kawę. Okej?

– Okej – odparła przybita.

I wtedy nagle czyjeś ręce pociągnęły za sobą Radka i wiszącą u jego ramienia Milenę. Usłyszeli skrzyp, jakby TEN KTOŚ miał na sobie coś skórzanego, skręcili raz, potem drugi… I wszystko ustało.

– Boże, co to było? – wyszeptał Radek.

– Co?

– No – TO. Ktoś nas poprowadził.

– Halo? Jest tu kto?! – krzyknęła Milena, ale usłyszeli jedynie jakby cień cichych kroków. Pieprzyć tego kogoś, pieprzyć wszystko! Wyjść! Chciała jak najszybciej stąd wyjść!!! – Na lewo jest jakby jaśniej.

– Rzeczywiście.

Ruszyli przed siebie, nerwowo ściskając sobie dłonie.

Już po kilku krokach dotarli do kolejnego zakrętu, a gdy go minęli, światło boleśnie buchnęło im w oczy. Chwilę stali bez ruchu, a potem rzucili się biegiem w jego kierunku.

Milena otarła zalaną łzami twarz.

– To od tego światła – tłumaczyła się głupio. Właśnie zapadał zmierzch.

– Tak, od światła – zgodził się Radek.

Stali u wylotu jakiegoś starego murowanego garażu. Oddychali ciężko, nie wiadomo – od biegu czy może od tego drapiącego w krtań niepokoju, wrażenia, że jest się ściganym, że umknęło się cudem… czemuś… nieokreślonemu. Nie patrzyli na siebie, wręcz tego unikali. Zapomnieć, udawać, że nic się nie wydarzyło…! Milena położyła dłonie na drżących kolanach, jakby można je było w ten sposób uspokoić. Serce waliło jej jak szalone, pompując hektolitry krwi. I spociła się, spociła jak mysz. Zawstydzona odwróciła głowę. W bramie obok stał motocyklista w kasku i ciemnym skórzanym ubraniu. Mężczyzna zdecydowanym ruchem spuścił osłonę na twarz, ale przez moment mignęły jej jego oczy. Były tak czarne, jakby nie miały tęczówek, a jedynie niepokojąco wielkie źrenice o srebrzystym połysku. Zdrętwiała.

– Kawy? – zaproponował Radek. Miało to zabrzmieć pewnie, zdecydowanie, może nawet szpanersko. Wyszło raczej strachliwie. Jakby szukał pretekstu, by jak najszybciej się stąd oddalić.

Milena kiwnęła tylko głową. By zająć czymś rozbiegane ręce, poprawiła kurtkę, włosy i torebkę. Chociaż mroczna brama ściągała jej uwagę niemal magnetycznie, ignorowała ją, jak mogła. Przewidziało się jej. Na pewno przewidziało. I wcale nie spojrzy tam drugi raz. Po co? Nikogo tam nie ma. Absolutnie nikogo. Uspokojona uniosła głowę i – nim ruszyli – zakładając kosmyk włosów za ucho, zerknęła dyskretnie w stronę bramy. Motocyklista wolno uniósł palec na wysokość ust, jakby nakazywał jej milczenie, a potem szybko przeciągnął nim po gardle. Przerażona z trudem zdławiła w sobie krzyk. Wbiła tylko swe paznokcie w rękę Radka i szybko, bardzo szybko, wyszła na ulicę. Kakofonia dźwięków, smród spalin i pęd pojazdów zdały się takie przyjazne…

W pobliżu nie było kawiarni, poszli więc do tandetnego baru z plastikowymi krzesłami i kiwającymi się stolikami przykrytymi ceratą. Nie poprawiło im to humoru. Radek rozcierał sobie ramię – była pewna, że naznaczone jest siniakami – i bezmyślnie przesuwał paskudny wazonik ze sztucznym kwiatkiem. Milena bezradnie oglądała pozostałości telefonu. Miała nadzieję, że karta sim działa, ale krępowała się poprosić Radka o jego aparat, żeby to sprawdzić. Nie mówili dużo, jakby oboje unikali tematu. Ale temat był i wisiał nad nimi jak gradowa chmura. Wreszcie Radek odstawił filiżankę i spojrzał znacząco na Milenę.

– Czuję, że nie chcesz wracać do tego, co tam się stało.

Milczała i było to bardziej wymowne od słów.

– Ale jednak znaleźliśmy tam… No, wiesz co.

– Sama już nie wiem. Było ciemno – wydukała.

– A jeśli tam jest ktoś ranny?

– Ranny? – prychnęła niemal histerycznie. – Chyba jednak nie.

Radek się zamyślił.

– Pewnie masz rację, nie było krwi. Chociaż… kto wie? Nie rozglądałem się zbytnio.

– Przestań – poprosiła i odwróciła wzrok. Wcale nie miała ochoty o tym rozmawiać.

– Milena, powinniśmy zgłosić to na policję.

Skrzywiła się niechętnie. Żeby odwlec tę paskudną chwilę, upiła łyczek kawy. Była czarna jak oczy w bramie i miała smak brudnej popielniczki. Znów zobaczyła tamten krótki gest, od którego zrobiło się jej zimno. Zacisnęła wargi i potrząsnęła głową.

– Ja… nie jestem pewna, co tam widziałam.

– Rozumiem. – Założył ręce na piersi i spojrzał na nią z wyższością. Znowu grał rolę twardziela.

------------------------------------------------------------------------

^() (łac.) osoba niepożądana.HORROR W WYKOPACH

Co się stało z ludzką nogą znalezioną w wykopach na placu Giedroycia? Policja zasłania się tajemnicą śledztwa, przedstawiciel firmy prowadzącej prace jest nieuchwytny.

– Takie ślady mogą świadczyć o jakimś niezgłoszonym wypadku przy pracy – powiedział nam Antoni Rytel ze szczecińskiej Inspekcji Pracy. – Z pewnością przeprowadzimy tam drobiazgową kontrolę.

Napięta sytuacja paraliżuje prace na wyłączonym z ruchu jednym z kluczowych rond Szczecina. Pracownicy bardzo niechętnie kontynuują wykopy, domagając się wyjaśnień i obecności policji. Trudno im się dziwić. Boją się o pracę, ale jeszcze bardziej – pracować.

– Tam dzieje się coś niedobrego – zdradził nam anonimowy rozmówca. – Już dwóch ludzi zniknęło przy tym wykopie. Nikt nie wie, co się z nimi stało.

Przedwczoraj w godzinach wieczornych nasz reporter – Radosław Posłuszny natknął się na szokujące znalezisko. W pozostałościach bunkra, odsłoniętych podczas prac drogowych, leżała ludzka noga w roboczym obuwiu, najprawdopodobniej oderwana na wysokości kolana. W pobliżu nie było rannego ani zwłok. Ekipa, która rankiem wyruszyła do bunkra, by zabezpieczyć ślady ewentualnego wypadku lub przestępstwa, nie znalazła jednak żadnej kończyny. Nie wiadomo, kto ją stamtąd usunął, ani kim jest ofiara zdarzenia. Do żadnego z miejscowych szpitali nie zgłosił się pacjent z takimi obrażeniami. Wykluczono również kradzież odpadów medycznych.

– Trudno mi to skomentować – powiedział Marek Biernat, lekarz dyżurny stacji pogotowia przy alei Wojska Polskiego. – Jeśli jednak ktoś odniósłby tak masywne obrażenia, niezbędna byłaby pomoc lekarska, chociażby do zatamowania krwotoku.

Próbowaliśmy ustalić, czy w grę może wchodzić jakiś materiał wybuchowy, wadliwie działające maszyny albo źle oznakowany wykop.

– Wszystko jest zabezpieczone, jak należy – zapewnił nas pracownik ochrony.

Na chwilę obecną nie udało się nam ustalić niczego więcej. Do sprawy z pewnością wrócimy.

R. P.

Milena odłożyła gazetę z irytacją. Niech to szlag! A tak liczyła, że temat zdechnie śmiercią naturalną. Ale nie, Radek by nie odpuścił, skąd! Wysmarował w tej swojej gazecie – na pierwszej stronie – co mu ślina na język przyniosła, i teraz mogła tylko odliczać: dziesięć… dziewięć… osiem…

ŁUP! Monika rzuciła o blat swoim egzemplarzem „Gońca”.

– Co to ma być? – syknęła jej nad uchem.

Milena aż się wzdrygnęła. Uniosła oczy i spojrzała w ziemistą twarz, którą znaczyła krwista czerwień szminki.

– Notatka – odparła ostrożnie.

– Notatka? A gdzie ty byłaś, jak on znalazł tę nogę? – Monika zamaszyście siadła na blacie, aż jęknął pod jej ciężarem.

Milena się zawahała. Sama nie wiedziała, jak zareagować. Powiedzieć prawdę? Przemilczeć? Skłamać?

– Za trzy minuty twój tyłek siedzi w tym wykopie i szuka nogi. I nie chcę słyszeć, że jej tam nie ma. Zrozumiałaś?

Milena uniosła się z godnością.

– Ale jej tam NIE MA. Radek konfabuluje. Choćby to. – Stuknęła paznokciem w okolicach czwartego akapitu. – Tam nie zaginął żaden robotnik…! Po prostu popili sobie i nie przyszli do pracy.

– Znaczy co? – Monika spuściła nieco z tonu, ale wciąż była czujna. – Wszystko wyssał z palca?

– A czemu nie? Po prostu tworzy temat – odparła i nagle spłynęło na nią przekonanie, że rzeczywiście tak było. Jaka noga? Jaki motocyklista o demonicznym spojrzeniu? Łazili z Radkiem po ciemku, zgubili się i spanikowali. – Za to są podziemia. Kilka tuneli, czystych, wentylowanych. Licho wie, dokąd prowadzą.

– Niezbadane tunele?

– Dokładnie.

– To czego tu jeszcze siedzisz? Skombinuj jakiegoś przewodnika i dowiedz się czegoś więcej.

* * *

DWADZIEŚCIA LAT WCZEŚNIEJ

Życie Fidiasza Korna było równie pokręcone jak jego imię i nazwisko. Fidiasz Korn! Kto mógłby się tak nazywać? Tylko on, niestety. Co mógł, spieprzył. Dostał od losu atrakcyjną powierzchowność, błyskotliwy umysł i dar zjednywania sobie ludzi. Wystarczało, by rozsunął w uśmiechu usta i spojrzał głęboko w oczy tymi swoimi ślepiami pełnymi błękitu, a dostawał, co chciał. A to psuło, oj, psuło. Była w nim jakaś skaza, która ciągnęła go w miejsca mroczne, pełne niskich żądz i zła. Zatracał się w alkoholu z równie wielką przyjemnością, jak we wszystkim, co pozwalało mu, choć na chwilę, płynąć przez życie jak okręt we mgle. Na oślep, bez oznaczonych barier, bez planowania, rozmyślania, co będzie za godzinę, jutro, za tydzień… Brał prostytutki kipiące kiłą, wciągał dragi tak zdradzieckie, że nawet najgorsze męty tym pogardzały, rzucał się w wir najpodlejszych machlojek… a wszystko z tym uroczym uśmiechem na ustach i oczami błękitnymi jak niebo.

I doigrał się.

Oto stał z jedną chudą torbą za drzwiami ostatniego przyzwoitego lokum. Policjant dyszał mu w twarz, nie ukrywając odrazy – marzył, by jak najszybciej zrobić swoje i odejść – a resztki jego mebli wyfruwały właśnie przez okno.

– Czyste – oznajmił z satysfakcją administrator.

To mieszkanie z pewnością nie było czyste, a teraz, pozbawione sprzętów ziało pustką. Stało nagie, niemal bezbronne, osierocone przez swego pana. Fidiasz rzucił ogołoconym kątom ostatnie spojrzenie, a administrator zatrzasnął mu przed nosem drzwi. Huknęło. Fidiasz chciał zaprotestować, że trzeba uważać na futrynę, że jak to tak… Ale administrator tylko przekręcił klucz w zamku. Z tą właśnie chwilą brudny, zżarty alkoholem, łysiejący mężczyzna po trzydziestce stał się bezdomny. Absolutnie i nieodwołalnie. Fidiasz zgarbił się i poczuł ciężar wszystkich swoich grzechów.

Nie miał powodów do radości. Kumple od kieliszka wyjechali tłumnie na mecz do pobliskiego miasta – jego oczywiście nie było stać nie tylko na bilet, ale nawet na piwo – on zaś zupełnie nie wiedział, co ze sobą począć. Owszem, bywało źle, ale nigdy aż tak jak teraz. Siadł na torbie i spojrzał w jaskrawoniebieskie niebo. Było stanowczo zbyt żywe jak na późną jesień, nie pasowało do jego nastroju i raziło w oczy. Pomyślał o tych wszystkich kobietach, które go kiedyś kochały i rad nierad podreptał w stronę tramwaju.

Klekoczący tabor wyłonił się zza zakrętu po długim oczekiwaniu. Był pełny, ale nie zatłoczony. Wolno wsiadł, jakby ciężar jego smutku spowalniał ruchy. Wokół niego szybko zrobiło się luźno. Śmierdział, teraz wiedział to już na pewno. Z satysfakcją nie skasował biletu. Nie miał. Przeszedł na koniec wagonu i zajął wolne miejsce. Obok niego siedział jakiś nieogolony gość, nieco wczorajszy, ale nawet on podniósł się i bez słowa zmienił miejsce. Fidiasz, niezrażony, patrzył tępo w szybę. Kiedy dojechali do pętli, wysiadł i podążył do opuszczonej kamienicy na końcu ulicy. Budynek był stary, wiek chylił go nieuchronnie ku ziemi. Od kilku lat cierpliwie czekał na rozbiórkę. Z krzywych framug szczerzyły się ślepe okna, gdzieniegdzie zabite deskami. To był kiedyś jego dom. To tu mieszkał z żoną i małą córeczką, zanim poszedł w tango.

Noga za nogą wdrapał się na trzecie piętro. Drzwi, o dziwo, były otwarte. Wymarły budynek jakby zapraszał go do wnętrza. Przekroczył próg i potoczył wzrokiem po zaśmieconym wnętrzu. Trudno było ocenić, kiedy opuścili je mieszkańcy. Został tylko kulawy stołek i kredens, tak zniszczony, że niewart wysiłku, by go stąd usuwać.

Położył się na ziemi obok niego i zwinął w kłębek. Boże, ale chciało mu się pić! Włożył drżącą dłoń pod policzek i wtedy jego wzrok padł na jakiś papier w kłębach kurzu. Sięgnął i wyjął fotografię, którą ktoś przedarł niemal na pół. Drgnął, nie wierząc własnym oczom. Ze zdjęcia uśmiechała się szczęśliwa rodzinka: przystojny, ciemnowłosy mężczyzna i pulchna, nieco przysadzista blondynka, trzymająca przy piersi dziewczynkę, może dwuletnią, z idiotyczną kitką na czubku głowy.

Jego ramionami wstrząsnął szloch.

* * *

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: