Pamięć zwana Imperium - ebook
Pamięć zwana Imperium - ebook
Fascynujące połączenie pełnej akcji międzygwiezdnej powieści przygodowej z mroczną zagadką kryminalną
Ambasador Mahit Dzmare przybywa do stolicy obejmującego wiele układów planetarnych Imperium Teixcalaanlijskiego i dowiaduje się, że jej poprzednik, ambasador ich małej, lecz zawzięcie broniącej swej niezależności stacji górniczej, nie żyje. Nikt nie chce przyznać, że jego śmierć nie była wypadkiem – ani że następną ofiarą może być Mahit, ponieważ polityczna niestabilność sięgnęła już najwyższych kręgów cesarskiego dworu. Mahit musi odnaleźć winnego, ocalić własne życie i uratować ojczystą stację przed nieustanną ekspansją Teixcalaanu. Jednocześnie musi nauczyć się funkcjonować w obcej kulturze, wdaje się w intrygi na własną rękę oraz ukrywa straszliwie groźną technologiczną tajemnicę, która może spowodować koniec jej stacji i jej sposobu życia… albo uratować je przed zagładą.
„Pamięć zwana Imperium w perfekcyjny sposób równoważy dynamiczną akcję z problemami władzy i tożsamości. Znakomita space opera. Byłam zachwycona tą książką!”.
Ann Leckie, autorka Zabójczej sprawiedliwości
NAGRODA HUGO DLA NAJLEPSZEJ POWIEŚCI 2020 ROKU
Kategoria: | Science Fiction |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-462-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W Teixcalaanie dwie rzeczy są wszechobecne — mapy gwiezdne i to, co dociera tu na statkach.
Oto holograficzne wyobrażenie teixcalaanlijskiej przestrzeni, unoszące się nad stołem strategicznym okrętu „Krwawe Żniwo Intronizacji”, w odległości pięciu bram skokowych i dwóch tygodni podświetlnego lotu od Teixcalaanu, stolicy Imperium, Miasta zajmującego całą planetę. Holograf stanowi kartograficzny wyraz samozadowolenia. „Wszystkie te punkciki światła to gwiazdy i wszystkie należą do nas”. Jakaś kapitan wpatruje się w holograficzny obraz Imperium, gdzieś poza wyznaczonymi granicami świata. Wybierzcie którąkolwiek z tych granic — szprych wielkiego koła, bo tak właśnie wyobraża sobie siebie Teixcalaan — i ujrzycie powtórkę tego obrazu: stu kapitanów i sto holografów. Wszyscy ci dowódcy poprowadzili swych żołnierzy do nowego układu planetarnego, by przynieść tam zatrute dary: umowy handlowe i poezję, podatki i obietnicę ochrony, broń energetyczną o czarnych wylotach i imponującą architekturę nowego pałacu gubernatora, zbudowanego wokół otwartego, wielopromiennego serca, jakim jest świątynia słońca. I każdy z nich zrobi to znowu, zdobywając dla Imperium kolejny układ planetarny, dodając jeszcze jeden błyszczący punkcik do holograficznej mapy gwiezdnej.
Oto obraz wielkiej cywilizacji, wyciągającej chciwie ręce przez czarną pustkę między gwiazdami. Dodaje on otuchy wszystkim kapitanom wpatrującym się w pustkę z nadzieją, że nic w niej nie odwzajemni ich spojrzenia. Mapy gwiezdne dzielą wszechświat na Imperium i inne przestrzenie, na świat i nieświat.
„Krwawe Żniwo Intronizacji” i jego kapitana czekał jeszcze jeden postój, nim wyruszą w drogę powrotną do centrum swego wszechświata. W Sektorze Parzrawantlak znajduje się Stacja Lsel; kruchy, obracający się wokół osi klejnot, toroid o średnicy trzydziestu kilometrów, obracający się wokół centralnej osi, zawieszony w punkcie równowagi między niezbędnym słońcem i najbliższą użyteczną planetą. To największa z łańcucha stacji górniczych, wypełniających ten niewielki region kosmosu, dotknięty przez wyciągniętą rękę Teixcalaanu, ale jeszcze nieprzygnieciony jego ciężarem.
Wahadłowiec oddala się od osi statku, a po kilku godzinach lotu dociera do ogromnego złoto-szarego kadłuba okrętu. Tam zostawia swój ładunek — jedną ludzką kobietę, trochę bagażu oraz instrukcje — po czym wraca bez szkody na stację. Gdy się tam znalazł, „Krwawe Żniwo Intronizacji” ruszyło już ociężale trasą wiodącą ku centrum Teixcalaanu, nadal podległe prawom podświetlnej fizyki. Okręt będzie widoczny ze stacji jeszcze przez półtorej doby, nim wreszcie skurczy się do świetlistego punkcika i zniknie.
Darj Tarats, lselski radca górników, obserwował oddalającą się sylwetkę, ogromny, ociężały symbol niebezpieczeństwa, wypełniający swą potężną masą połowę przestrzeni widocznej przez okno sali spotkań Rady Lsel. Ten złowrogi kształt zasłaniający znajome gwiazdy był dla niego tylko kolejnym dowodem na to, że Teixcalaan pożąda lselskiej przestrzeni. Może nadejść dzień, gdy podobny okręt nie wycofa się, lecz skieruje jaskrawy ogień swej broni energetycznej na kruchą metalową skorupę osłaniającą trzydzieści tysięcy ludzi, w tym również samego Taratsa, i wyrzuci ich wszystkich w zimną, zabójczą przestrzeń niczym nasiona wypadające ze zmiażdżonego owocu. Tarats jest przekonany, że jeśli nikt nie powstrzyma Imperium, stanie się to z pewnością.
Nad stołem strategicznym, wokół którego zasiada Rada Lsel podczas swych spotkań, nie unosi się żaden holograf. Jego blat to tylko naga, metalowa powierzchnia, wygładzona przez niezliczone łokcie. Tarats ponownie zastanawia się nad prostym faktem, że oddalający się okręt nadal pozostaje symbolem bliskiego niebezpieczeństwa, po czym odwraca się od okna i siada na swoim miejscu.
Imperium mogło być niepowstrzymane, ale Darj Tarats ze spokojnym, pełnym determinacji i sprytu optymizmem wierzy w to, że powstrzymanie go już od pewnego czasu przestało być niemożliwe.
— To przynajmniej mamy z głowy — mówi Aknel Amnardbat, radczyni dziedzictwa. — Odleciała. Nasza nowa ambasadorka w Imperium, wysłana tam na wyraźne życzenie Teixcalaanu. Mam szczerą nadzieję, że będzie trzymała Imperium z daleka od nas.
Darj Tarats nie ma złudzeń. To on wysłał do Teixcalaanu poprzedniego ambasadora Lsel, dwadzieścia lat temu, gdy był jeszcze mężczyzną w średnim wieku i uwielbiał ryzykowne projekty. Sam fakt wysłania nowej ambasadorki niczego jeszcze nie załatwia, nawet jeśli już odleciała i nie mogą jej zawrócić. Opiera się łokciami o blat, jak robił to od dwudziestu lat, i wspiera wąski podbródek na jeszcze węższych dłoniach.
— Byłoby lepiej, gdybyśmy mogli jej dać imago niepochodzące sprzed piętnastu lat. Lepiej dla niej i dla nas.
Radczyni Amnardbat, której maszyna imago, precyzyjnie skalibrowany neurologiczny wszczep, zapewnia jej dostęp do zarejestrowanych wspomnień sześciu poprzednich radców dziedzictwa, przekazujących takie zapisy swym następcom, nie potrafi sobie wyobrazić, że musiałaby stawić czoło komuś takiemu jak Darj Tarats, nic nie wiedząc o piętnastu minionych latach. Gdyby była nowa na tym stanowisku i jej wspomnienia byłyby aż tak przestarzałe, czułaby się jak kaleka. Wzrusza jednak ramionami, nie przejmując się myślą, że nowa ambasadorka w Imperium znajdzie się w tak trudnej sytuacji.
— To już twój problem — mówi. — Ty wysłałeś tam Aghavna, a on ani razu w ciągu dwudziestoletniego pobytu w Teixcalaanie nie raczył wrócić na stację, by zaktualizować zapis. A teraz wysłaliśmy ambasadorkę Dzmare z tym, co dał nam piętnaście lat temu, ponieważ Imperium zażądało…
— Aghavn wykonał zadanie — przerywa jej Tarats. Radca hydroponiki i radczyni pilotów pokiwali głowami na znak zgody. Zadaniem Aghavna było niedopuszczenie, by Stacja Lsel i inne małe stacje w ich sektorze stały się łatwym łupem dla teixcalaanlijskiego ekspansjonizmu. W zamian za to wszyscy zgodzili się ignorować jego wady. A teraz, gdy Teixcalaan nagle zażądał przysłania nowego ambasadora, nie wyjaśniając, co się stało ze starym, Rada zwlekała z dyskusją na temat niedostatków Aghavna, dopóki nie stanie się jasne, czy nie żyje, został zdemaskowany, czy po prostu padł ofiarą jakichś imperialnych rozgrywek politycznych. Darj Tarats zawsze go popierał, Aghavn był jego protegowanym, a to właśnie Tarats, jako radca górników, był pierwszym wśród sześciu równych w Radzie Lsel.
— I Dzmare również je wykona — mówi radczyni Amnardmat. To ona wybrała Mahit Dzmare spośród kandydatów na nowego ambasadora. Uważała, że jej osobowość najlepiej pasuje do zdezaktualizowanego imago, które miała otrzymać. Te same predyspozycje. Identyczne usposobienie. Taka sama ksenofilia, miłość do dziedzictwa, które nie było dziedzictwem chronionym przez Amnardbat — udokumentowana fascynacja teixcalaanlijskim językiem i literaturą. Najlepsza kandydatka na wysłanie do stolicy Imperium z jedynym istniejącym imago ambasadora Aghavna. Zabierze tę zepsutą i szerzącą zepsucie linię imagową daleko od Lsel. Być może na zawsze. Jeśli Amnardbat dobrze to rozegrała.
— Jestem pewien, że Dzmare sobie poradzi — mówi radczyni pilotów, Dekakel Onchu. — Teraz możemy przejść do bieżącego problemu, przed którym stoi Rada, a mianowicie, co mamy zrobić w związku z sytuacją pod Bramą Anhamemat?
Dekakel Onchu wykazywała bardzo głębokie zainteresowanie Bramą Anhamemat, bardziej odległą z dwóch bram skokowych Stacji Lsel, tą, która prowadziła do obszarów kosmosu pozostających poza władzą Teixcalaanu. Ostatnio straciła nie jeden statek zwiadowczy — co można by uznać za przypadek — ale dwa, i to oba w tym samym obszarze czarnej pustki. Wiadomości wysłane przez oba, nim umilkły, były zniekształcone, pełne zakłóceń i bezsensowne. Straciła nie tylko pilotów, lecz również długie linie imagowe, do których należeli. Połączonych umysłów tych pilotów oraz ich linii imagowych nie można umieścić w umysłach nowych pilotów, jeśli nie odnajdzie się ciał i zniszczonych maszyn imago, a to było niemożliwe.
Pozostali radcy na razie nie przejmują się zbytnio tą sprawą, ale przed zakończeniem zebrania wszyscy zmieniają zdanie, ponieważ Onchu odtwarza im resztę zapisów. Wszyscy z wyjątkiem Darja Taratsa, w którym zrodzi się straszliwa nadzieja.
Być może wreszcie pojawiło się imperium większe od tego, które pożera nas kawałeczek po kawałeczku. Być może ta chwila w końcu nadeszła. Być może nie będę już musiał dłużej czekać.
Zachowuje jednak tę myśl dla siebie.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Za zasłoną wielkiej gazowej planety o współrzędnych B5682.76R1 cesarz Dwanaście Rozbłysk-Słoneczny pojawiła się na dziobie swego okrętu, a jej promienny blask wypełnił pustkę. Bijące z niej promienie rozeszły się na wszystkie strony niczym włócznie jej tronu i uderzyły w metalowe skorupy będące domostwami ludzi zamieszkujących Sektor B5682, aż te rozjarzyły się jasno. Czujniki okrętu Dwanaście Rozbłysk-Słoneczny wykryły ich dziesięć, wszystkie podobne do siebie. Ich liczba nie powiększyła się od tego czasu. Mieszkający w owych skorupach ludzie nie znali pór roku ani wzrostu i rozkładu, lecz krążyli bez końca po swych orbitach, pozbawieni planetarnego domu. Największa z nich zwała się Stacją Lsel, co w ich języku oznacza stację, która nasłuchuje i słyszy. Jej mieszkańcy stali się jednak dziwni i niechętni obcym, choć byli w stanie nauczyć się języka i szybko zabrali się do tego zadania…
Historia ekspansji, księga V, wersety 72–87, anonimowe, lecz przypisywane historykowi i poecie Pseudo-Trzynaście Rzece, który tworzył w czasach panowania cesarza Całego Teixcalaanu Trzy Perycentrum
* * *
Teixcalaan wymaga, by ci, którzy pragną odwiedzić Imperium, przedstawili następujące dowody tożsamości: a) zapisy genetyczne potwierdzające, że są jedynymi posiadaczami swego genotypu i nie dzielą go z klonowym rodzeństwem ALBO potwierdzone notarialnie oznajmienie, że ich genotyp jest w co najmniej dziewięćdziesięciu procentach oryginalny i żadna inna osoba nie ma do niego PRAW; b) szczegółową listę towarów, ruchomości, waluty oraz planów biznesowych, które zamierzają ze sobą przywieźć; c) pozwolenie na pracę od zarejestrowanego w teixcalaanlijskim układzie planetarnym pracodawcy, podpisane i potwierdzone notarialnie, z dodatkowymi informacjami dotyczącymi pensji oraz środków utrzymania ALBO świadectwo zdania Teixcalaanlijskiego Egzaminu Imperialnego ze znakomitym wynikiem, ALBO zaproszenie od osoby, instytucji rządowej, biura, ministerstwa bądź innego autoryzowanego podmiotu, potwierdzające datę przybycia do imperialnej przestrzeni oraz opuszczenia jej, ALBO dowód posiadania sumy wystarczającej do…
Formularz 721Q, podanie o wizę wysłane z Sektorów Zagranicznych, WARIANT W JĘZYKU ALFABETYCZNYM, strona 6
Mahit przybyła do Miasta — planety-serca oraz stolicy Imperium Teixcalaanlijskiego — w łupince, maleńkim stateczku, w którym ledwie się zmieściła razem z bagażem. Wyłoniła się z burty imperialnego krążownika „Krwawe Żniwo Intronizacji”, a gdy mknęła przez atmosferę, łupinkę spowijały płomienie, niepozwalające jej zobaczyć zbyt wiele. Dlatego gdy po raz pierwszy ujrzała Miasto na własne oczy, a nie w fiszce informacyjnej, w holografie czy we wspomnieniach imago, było skąpane w białym ogniu i świeciło niczym bezkresne morze blasku — cała planeta obrócona w ekumenopolis, miasto-pałac. Nawet ciemniejsze plamy — starsze metropolie niepokryte jeszcze metalem, zdegradowane dzielnice dotknięte upadkiem, uregulowane pozostałości jezior — sprawiały wrażenie zamieszkanych. Tylko oceany pozostawały nietknięte, lecz one również lśniły jasnym, turkusowym blaskiem.
Mahit składała się z kilku planet, tych położonych najbliżej Stacji Lsel. Nie były całkowicie nieprzyjazne dla ludzkiego życia, lecz mimo to poczuła bojaźń. Serce zabiło jej szybciej, a zaciśnięte na pasach dłonie zwilgotniały od potu. Miasto wyglądało dokładnie tak, jak zawsze opisywano je w teixcalaanlijskich dokumentach oraz pieśniach: klejnot w sercu Imperium. Obraz uzupełniała wypełniająca atmosferę poświata.
Wynoś się z mojego układu nerwowego, Yskandr — pomyślała do niego lekko karcącym tonem. Imago — implant zawierający zintegrowane wspomnienia jej poprzednika — mieszkało w połowie w jej ośrodkach nerwowych, a w połowie w małej maszynie z metalu i ceramiki, podłączonej do pnia mózgu i nie powinno przejmować kontroli nad ośrodkowym układem nerwowym gospodarza bez jego zgody. W początkowej fazie współpracy zgoda była jednak skomplikowaną kwestią. Wersja Yskandra mieszkająca w jej umyśle pamiętała, że miała kiedyś ciało i czasami wykorzystywała ciało Mahit jak swoje własne. Niepokoiło to kobietę. Nadal dzieliła ich od siebie szeroka przestrzeń, a przecież powinni stopniowo stawać się jedną osobą.
Tym razem wycofał się jednak bez sprzeciwu: kłujące iskierki, elektryczny śmieszek.
Gdy ponownie skierowała wzrok na Miasto — tym razem było bliżej, kosmoport otwierał się przed jej łupinką niczym kwiat złożony z rybackich sieci — pozwoliła Yskandrowi patrzeć jej oczami i jego ekscytacja połączyła się w całość z jej jaźnią.
Czym jest dla ciebie to, co widzisz? — zapytała.
<Światem> odpowiedziało imago, które za życia było lselskim ambasadorem w Mieście, a nie elementem długiego łańcucha zarchiwizowanych wspomnień. Yskandr mówił po teixcalaanlijsku, co czyniło jego słowa tautologią. W tym języku to samo słowo oznaczało „świat”, „Miasto” i „Imperium”. Nie sposób było odróżnić od siebie tych znaczeń, zwłaszcza w imperialnym dialekcie literackim. Trzeba było kierować się kontekstem.
W tym przypadku kontekst był niejasny, w sposób typowy dla Yskandra. Mahit poświęciła wiele lat na studiowanie teixcalaanlijskiego języka oraz literatury, ale jego biegłość była niezrównana. Tylko długotrwałe obcowanie z językiem na co dzień pozwalało opanować go w takim stopniu.
<Światem> powtórzył
Imperium, lecz również miejscem, gdzie się ono kończy.
Mahit też przeszła na teixcalaanlijski.
— Powiedziałeś coś, co nie ma znaczenia — oznajmiła na głos, ponieważ w łupince nie było nikogo poza nią.
Ukryty w prywatności jej ciała Yskandr używał w rozmowie z nią najbardziej intymnych form, jakby byli klonowym rodzeństwem albo kochankami. Mahit nigdy jeszcze nie wypowiadała takich słów na głos. Miała na Stacji Lsel młodszego biologicznego brata — tak blisko klonowego rodzeństwa, jak tylko było to w jej przypadku możliwe — ale on znał jedynie język stacyjny i zwracając się do niego formą słowa „ty”, oznaczającą po teixcalaanlijsku bliską drugą osobę, postępowałaby bezsensownie i nieuprzejmie. Mogłaby użyć tego słowa w rozmowie z kilkoma osobami, które były razem z nią na kursie języka i literatury — na przykład jej stara przyjaciółka i koleżanka ze szkoły, Shrja Torel, z pewnością zrozumiałaby taki komplement, ale nie rozmawiały ze sobą, odkąd Mahit mianowano nową ambasadorką w Teixcalaanie i przekazano jej imago poprzedniego ambasadora. Powód, dla którego ze sobą zerwały, był oczywisty i małostkowy. Mahit żałowała tego, co się wydarzyło, ale nie będzie miała szansy tego naprawić, chyba że wysłałaby list z przeprosinami z serca Imperium, które obie tak pragnęły ujrzeć. To zresztą też raczej by nie pomogło.
Miasto było coraz bliżej. Ciągnęło się aż po horyzont, tworząc ogromną krzywiznę, na którą opadała.
Ja jestem teraz ambasadorką — pomyślała do Yskandra. Mogłabym mówić z sensem, gdybym tylko zechciała.
Grawitacja pochwyciła łupinkę i wniknęła w kości ud oraz przedramion Mahit. Miała wrażenie, że wiruje. Dopadły ją zwroty głowy. Sieci kosmoportu na dole rozpostarły się szeroko. Przez chwilę bała się, że spada, że runie na powierzchnię planety i rozpryśnie się na niej.
Kosmoport ją pochwycił i poczuła tylko lekki wstrząs.
Miała czas, by wziąć się w garść. Łupinkę ustawiono w długiej kolejce podobnych stateczków, posuwających się naprzód po szerokim pasie transportowym. Każdy z nich trzeba było zidentyfikować i skierować do odpowiedniej bramy. Mahit ćwiczyła w myślach słowa, które zamierzała przekazać obywatelom Imperium znajdującym się po drugiej stronie, jakby była studentką pierwszego roku, przygotowującą się do egzaminu ustnego. Imago było czujną, pulsującą obecnością, ukrytą w głębi umysłu kobiety. Od czasu do czasu poruszało jej lewą dłonią, przebiegając palcami po jej pasie bezpieczeństwa w nerwowym geście kogoś innego. Żałowała, że nie mieli więcej czasu, by przyzwyczaić się do siebie nawzajem.
Nie poddano jej jednak typowemu procesowi wszczepienia imago, po którym następował co najmniej rok terapii integracyjnej pod starannym przewodnictwem jednego z psychoterapeutów z Lsel. Ona i Yskandr spędzili razem zaledwie trzy miesiące, a już dotarli do miejsca, w którym będą musieli pracować jak jedna osoba złożona z łańcucha pamięci i nowego gospodarza.
„Krwawe Żniwo Intronizacji” niespodziewanie zatrzymało się na równoległej orbicie wokół słońca Stacji Lsel i zażądało wysłania na Teixcalaan nowego ambasadora, nie informując o losie poprzedniego. Mahit była pewna, że w Radzie Lsel doszło do poważnych tarć politycznych o to, kogo wysłać i czy w ogóle kogoś wysyłać, a także jakich informacji zażądać. Jedno nie ulegało jednak wątpliwości: była jedną z nielicznych mieszkańców stacji, którzy osiągnęli już wiek potrzebny do pełnienia tej funkcji, a jednocześnie byli wystarczająco młodzi, by można ich było podłączyć do linii imagowych. Jeszcze mniej było takich, którzy mieli odpowiednie predyspozycje i przeszli szkolenie dyplomatyczne. W tej wąskiej grupie Mahit była najlepsza. Jej oceny na Egzaminie Imperialnym z teixcalaanlijskiego języka oraz literatury niewiele ustępowały ocenom przeciętnego obywatela Imperium. Była z tego bardzo dumna. Przez pół roku, które upłynęło od egzaminów, wyobrażała sobie, że kiedyś, gdy wejdzie już w wiek średni, będzie mogła odwiedzić Miasto, a gdy osiągnie w nim odpowiednią pozycję, zacznie gromadzić doświadczenia, odwiedzając salony, które akurat będą wtedy otwarte dla nieobywateli, by zbierać informacje, które po śmierci przekaże następcom.
A teraz rzeczywiście trafiła do Miasta, a jej misja była ważniejsza niż jakikolwiek teixcalaanlijski egzamin. We wszystkich testach na imagowe predyspozycje niezbędne do jej wykonania osiągnęła zielone wyniki. Jej imago miał być Yskandr Aghavn, poprzedni ambasador w Teixcalaanie. Nie po raz pierwszy zadała sobie pytanie, czy po wyjściu z łupinki przekona się, że czeka na nią żywy Yskandr. Nie była pewna, jakie wyjście byłoby dla niej lepsze. Skompromitowany ambasador, rywal, ale być może również ktoś, kogo przychylność mogłaby zyskać? Czy brak ambasadora, co oznaczałoby, że Yskandr zginął, nie zdążywszy przekazać następcy wszystkiego, czego nauczył się za życia?
Ten, którego nosiła w głowie, był niewiele starszy od niej. Z jednej strony zbliżało ją to do niego, ale z drugiej było krępujące. Imago z reguły zawierały wspomnienia ludzi w starszym wieku albo tych, którzy zginęli w nieszczęśliwych wypadkach, natomiast wiedzę i wspomnienia Yskandra zarejestrowano po raz ostatni, gdy wrócił na Lsel podczas urlopu, zaledwie pięć lat po jego wyjeździe do Miasta. Od tego czasu upłynęło piętnaście lat.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki