Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik Deotymy - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik Deotymy - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 287 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I WIE­CZO­RY PO­NIE­DZIAŁ­KO­WE

Po­czą­tek ich się­ga jesz­cze 1834 r.

War­sza­wa, tyl­ko co do­tknię­ta sze­re­giem cięż­kich wstrzą­śnień po­li­tycz­nych, była wte­dy zu­peł­nie głu­cha i ob­umar­ła. Pierw­szy dom mo­ich ro­dzi­ców dał ha­sło do roz­bu­dze­nia umy­słów i do wskrze­sze­nia ży­cia to­wa­rzy­skie­go.

Mój oj­ciec i moja mat­ka byli na­ów­czas mło­dą parą, za­le­d­wie od pię­ciu lat po­bra­ną; żad­ne z nich nie li­czy­ło jesz­cze lat trzy­dzie­stu. Wie­czo­ry u nich nie zo­sta­ły by­najm­niej przed­się­wzię­te w uro­czy­stym celu otwo­rze­nia "sa­lo­nu li­te­rac­kie­go"; był to po pro­stu dzień wy­bra­ny w ty­go­dniu dla przyj­mo­wa­nia przy­ja­ciół i zna­jo­mych.

Ale obo­je go­spo­dar­stwo no­si­li na so­bie ce­chy wy­jąt­ko­we, a przy­ja­ciół i zna­jo­mych mą­drze umie­li do­bie­rać. To­też nie mi­nę­ło wie­le cza­su, a już dom ich przy­cią­gnął wszyst­ko, co było naj­lep­sze­go w sto­li­cy i kra­ju, i za­czął wza­jem na nie pro­mie­nio­wać.

Ro­dzi­ce moi miesz­ka­li wte­dy na No­wym Świe­cie w tak zwa­nej Ka­mie­ni­cy Mi­sjo­nar­skiej, sto­ją­cej na­prze­ciw pa­ła­cu ksią­żąt Sa­pie­hów (póź­niej­sze­go domu An­drze­ja Za­moy­skie­go). Miesz­ka­nie było nie­du­że, ume­blo­wa­ne ład­nie, cho­ciaż bez prze­py­chu, po oby­wa­tel­sku. W nie­bie­skim sa­lo­ni­ku zbie­ra­ło się kół­ko nie­licz­ne, ale za to tak wy­bor­ne, że jesz­cze w kil­ka­na­ście lat póź­niej, za cza­su naj­świet­niej­szych tłum­nych po­nie­dział­ków, sły­sza­łam, jak moja mat­ka wspo­mi­na­ła z ża­lem owe pier­wot­ne ze­bran­ka i twier­dzi­ła, że ze wszyst­kich te były naj­roz­kosz­niej­sze, bo wte­dy zgro­ma­dza­ły się tyl­ko same oso­bi­sto­ści wy­bit­ne, wte­dy to­czo­no po­rząd­ne roz­pra­wy re­li­gij­ne i fi­lo­zo­ficz­ne lub wy­pra­wia­no szer­mier­kę na błysz­czą­ce dow­ci­py.

By­wa­ła tam hr. Ro­za­lia Rze­wu­ska, słyn­na z nie­szczęść i z ro­zu­mu, za­przy­jaź­nio­na z moją mat­ką, któ­rej daw­no wró­ży­ła wiel­ki wpływ na spo­łe­czeń­stwo na­sze, bo za­wsze w niej do­strze­ga­ła dar pod­nie­ca­nia i jed­no­cze­nia umy­słów. By­wa­ła i jej cór­ka, nie mniej ro­zum­na, Ka­lik­sta Rze­wu­ska (póź­niej­sza księż­na Te­ano), któ­rej co praw­da nie pa­mię­tam, ale o któ­rej mę­skich po­glą­dach i la­pi­dar­nych orze­cze­niach na­słu­cha­łam się nie­ma­ło dzi­wów. By­wał mi­ni­ster Sta­ni­sław Gra­bow­ski, któ­re­go roz­mo­wa ory­gi­nal­na i pa­ra­dok­sal­na była nie­ustan­nym fa­jer­wer­kiem. By­wał Sta­ni­sław Kos­sa­kow­ski (oj­ciec, przed­sta­wia­ją­cy się wte­dy w ca­łej świet­no­ści swe­go po­wa­bu i dow­ci­pu. By­wał dok­tor Sau­van, sław­ny le­karz, po­ryw­czy my­śli­ciel, cię­ty pro­te­stant, któ­ry pod wpły­wem mo­jej mat­ki po­wo­li zmie­nił prze­ko­na­nia i przed samą śmier­cią prze­szedł na ka­to­li­cyzm.

Wie­le jesz­cze in­nych na­zwisk prze­su­wa mi się przez pa­mięć, ale nie śmiem ich tu kłaść na do­mysł, bo z owych cza­sów nie po­sia­dam żad­nych pi­śmien­nych do­wo­dów. Do­pie­ro w roku 1842 oj­ciec mój wpadł na wy­bor­ny po­mysł za­pi­sy­wa­nia go­ści po­nie­dział­ko­wych. Czy­nił to od­tąd wier­nie przez lat kil­ka. Po­tem te za­pi­sy pro­wa­dzi­ła da­lej moja sio­stra, po­tem ja się ich pod­ję­łam, i tak po­wstał ro­dzaj kro­nicz­ki, któ­ra wpraw­dzie jest nie­zu­peł­na, bo po­cię­ta kil­ku znacz­ny­mi prze­rwa­mi, jed­nak daje wy­obra­że­nie o prze­bie­gu lat owych i dzi­siaj dla mnie sta­no­wi nie­osza­co­wa­ną pa­miąt­kę.

2. W chwi­li, gdy się te za­pi­sy za­czy­na­ją, to jest w po­ło­wie r. 1842, miesz­ka­li­śmy już gdzie in­dziej. Prze­pro­wadz­ka była nie­da­le­ką, bo tyl­ko na­prze­ciw, do tego pa­ła­cu Sa­pie­hów, któ­re­go dzie­dzi­niec z okrą­głym traw­ni­kiem i zło­co­ną kra­tą przez lat kil­ka ry­so­wał się po­ku­śnie przed na­szy­mi okna­mi. Księż­na Sa­pie­ży­na, miesz­ka­jąc wciąż za gra­ni­cą, od­na­ję­ła nam po­ło­wę swe­go apar­ta­men­tu. Był on na dole, bar­dzo pięk­ny: Okna we­wnętrz­ne, się­ga­ją­ce od su­fi­tów do po­sa­dzek, two­rzy­ły sze­reg drzwi szkla­nych, wy­cho­dzą­cych na ogród. Ów ogród, wy­jąt­ko­wo spo­ry, po­sia­dał mnó­stwo sta­rych lip i kasz­ta­nów, miał i tro­chę kwia­tów, i win­nicz­kę.

Przy­ję­cia od­by­wa­ły się tu w dwóch po­ko­jach. Naj­pierw wi­tał go­ścia sa­lon ob­szer­ny o trzech drzwiach ogro­do­wych, o ścia­nach ja­sno­żół­tych, ubra­nych sze­re­giem por­tre­tów fa­mi­lij­nych. (Od­tąd w każ­dym już miesz­ka­niu sa­lon za­wsze by­wał u nas żół­ty, bo do­szli­śmy do:prze­ko­na­nia, że taki naj­we­se­lej się oświe­ca). W sa­lo­nie tym, przy me­blach po­kry­tych czar­nym wło­siem, sta­ły róż­ne ser­want­ki oraz szaf­ki lu­strza­ne, a w nich peł­no brą­zów, ze­ga­rów, dro­go­cen­nych fra­szek, prze­waż­nie zaś mnó­stwo fi­li­ża­nek cud­nie ma­lo­wa­nych, któ­rych wi­do­kiem dzie­cię­ce moje oczy nig­dy się do­syć na­sy­cić nie mo­gły. Za sa­lo­nem był po­kój mo­jej mat­ki o dwóch oknach "an­giel­skich" (to jest pod­no­szo­nych w górę), z pięk­ną bi­blio­tecz­ką i mar­mu­ro­wym ko­min­kiem, przy któ­rym w zi­mie go­ście lu­bi­li się zgro­ma­dzać. Na ścia­nach ja­sno­zie­lo­nych wid­nia­ły róż­ne po­sąż­ki, jako to Jo­an­ny d'Arc i Ko­per­ni­ka, a zwłasz­cza ja­śnia­ły dwa ob­ra­zy, przed­sta­wia­ją­ce dwie Sy­bil­le; były to pięk­ne ko­pie Dą­brow­skie­go, zdję­te z Ty­cja­na i Gu­eri­na. Mniej­sze ze­bra­nia po­nie­dział­ko­we od­by­wa­ły się w zie­lo­nym po­ko­ju; gdy wię­cej go­ści przy­szło, krą­żo­no po sa­lo­nie, a w po­god­ne let­nie wie­czo­ry za­sia­da­no nie­raz w ogro­dzie, przy świe­tle błę­kit­nej lam­py, nad któ­rą szu­mią­ce drze­wa two­rzy­ły nie­prze­nik­nio­ne skle­pie­nie.

W ob­szer­niej­szym miesz­ka­niu kół­ko po­nie­dział­ko­we moc­no się roz­sze­rzy­ło. Za­pi­sy co­raz gę­ściej wspo­mi­na­ją imio­na zna­ne w li­te­ra­tu­rze. Spo­ty­ka­my tam czę­sto Alek­san­dra Ty­szyń­skie­go, ma­łe­go czło­wiecz­ka o czar­nej a mą­drej gło­wie, o za­cnym ser­cu i prze­dziw­nym pió­rze. Przy nim zja­wia się Fe­liks Zie­liń­ski, tak­że nie­du­ży, cie­niut­ki, z pro­fi­lu przy­po­mi­na­ją­cy Na­po­le­ona w cza­sach Kon­su­la­tu, trzeź­wy pu­bli­cy­sta, w roz­mo­wie żwa­wy, ale uszczy­pli­wy, jak osa. Ci dwaj byli przez lat kil­ka­na­ście tak wier­ni na­szym ze­bra­niom, że trze­ba ze świe­cą szu­kać.po­nie­dział­ku, gdzie by nie sta­ły ich na­zwi­ska. Czę­stym też wów­czas go­ściem jest Mi­chał Ba­liń­ski, zło­te ser­ce, zło­ty hu­mor, sza­cow­ny pi­sarz, uro­czy­sty to­wa­rzysz za­ba­wy. Szko­da, że po kil­ku la­tach po­wró­cił na Li­twę i za­sta­wił po so­bie ni­czym nie za­stą­pio­ną próż­nię.

Z li­te­ra­tów by­wał jesz­cze An­to­ni Sza­brań­ski, tro­chę cięż­ki, ale za­cny i oczy­ta­ny, Hen­ryk Le­we­stam o wy­kwint­nym umy­śle i gło­sie, Gu­staw Zie­liń­ski, sto­ją­cy wów­czas w ca­łej peł­ni swo­jej uro­dy i po­etycz­ne­go roz­gło­su, na ko­niec Dio­ni­zy Mi­na­so­wicz, szpet­ny jak strach, ale pod­bi­ja­ją­cy wszyst­kich swo­im za­pa­łem do ide­ału i po­ezji, fa­na­tyk Schil­le­ra, wiel­ki przy­ja­ciel na­sze­go domu. Za­czął by­wać i Wój­cic­ki, jesz­cze może szpet­niej­szy od pana Dio­ni­ze­go, czło­wiek płyt­kiej wie­dzy i mi­zer­nej uprzej­mo­ści, w każ­dym ra­zie jed­nak po­ży­tecz­ny szpe­racz sta­rych rze­czy.

Z ar­ty­stów znaj­du­ję dwóch: jed­nym jest Ja­nu­ary Su­cho­dol­ski, rów­nie dziel­ny żoł­nierz, jak ma­larz, rów­nie na­dob­ny, jak zło­śli­wy. Dru­gim – bu­dow­ni­czy Idź­kow­ski; czło­wiek je­dwab­ny w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich.

Spo­ro w owym cza­sie by­wa­ło du­chow­nych: ar­cy­po­waż­ny pra­łat De­kert; mło­dy jesz­cze, ale już chci­wie słu­cha­ny, ksiądz Bog­dan, a przede wszyst­kim ka­no­nik Mę­tle­wicz, rów­nie wy­mow­ny w to­wa­rzy­stwie, jak uczo­ny pi­sarz.

Ro­sła też w sa­lo­nie i cięż­ka ar­mia pro­fe­so­rów: astro­nom Jan Ba­ra­now­ski, czło­wiek ci­chy, z ry­sów dziw­nie po­dob­ny do Bro­dziń­skie­go, oraz to­wa­rzysz jego, mło­dziut­ki Praż­mow­ski, co miał pro­fil i ru­chli­wość pta­ka; da­lej geo­log Zejsz­ner, tro­chę za­su­szo­ny ka­wa­ler, za­ko­cha­ny tyl­ko w na­uce i Ta­trach, o któ­rych cuda już wte­dy roz­gła­szał, choć jego na­stęp­com się wy­da­je, że oni do­pie­ro wy­na­leź­li Kar­pa­ty; – na ko­niec An­to­ni Waga, en­to­mo­log eu­ro­pej­skiej sła­wy, en­cy­klo­pe­dia wszech nauk cho­dzą­ca, ory­gi­nał, ja­kie­go świat nie wi­dział, po­chleb­ny i za­baw­ny, ale zdrad­ny, bo szy­dzą­cy ze wszyst­kich i wszyst­kie­go. W r. 1843 zja­wia się Alek­san­der Prze­zdziec­ki, mło­dy jesz­cze, a już za­pra­co­wa­ny w dzie­łach li­te­rac­kich i ar­che­olo­gicz­nych.

Całą fa­lan­gą by­wa­ją Łu­bień­scy: Jan, Hen­ryk, ge­ne­rał To­masz, a zwłasz­cza syn jego, Leon, ten dyk­ta­tor pięk­ne­go to­wa­rzy­stwa, o któ­rym mat­ka moja opo­wia­da­ła, że "kie­dy wej­dzie do sa­lo­nu, to jak­by tam wnie­sio­no za­pa­lo­ną lam­pę". On to po­wie­dział o domu mo­ich ro­dzi­ców: – Ce n'est pas un sa­lon, c'est une in­sti­tu­tion.

Sło­wa te nie­raz póź­niej prze­krę­ca­no, nie­raz je mniej lub wię­cej szczę­śli­wie do in­nych oko­licz­no­ści przy­sto­so­wy­wa­no, ale wła­ści­wie na­le­żą się one wie­czo­rom po­nie­dział­ko­wym i się­ga­ją jesz­cze owych cza­sów, bo już w dzie­ciń­stwie je sły­sza­łam.

Z in­nej mło­dzie­ży naj­czę­ściej przed­sta­wia­ją się w za­pi­sach: Lu­dwik Gór­ski, sze­rzą­cy już po­ję­cia Oza­na­ma; Win­cen­ty Grzy­ma­ła, mło­dzie­nia­szek fi­glar­ny i mu­zy­kal­ny, wresz­cie Ed­mund Cho­jec­ki, ład­ny blon­dyn o mdle­ją­cym wej­rze­niu i roz­tę­sk­nio­nym gło­sie, któ­rym lu­bił de­kla­mo­wać po­ezje, wy­po­wia­da­ne z prze­sa­dą, ale i z pew­nym wdzię­kiem. Z prze­jezd­nych zja­wia się cza­sem, tyl­ko co ze szkół wy­szły, a już sy­pią­cy iskra­mi, ist­ny Cho­chlik, Ro­ger Ra­czyń­ski; cza­sem z wiej­skiej swej pu­stel­ni przy­by­wa, pe­łen wy­mo­wy i cno­tli­we­go za­pa­łu, fi­lo­zof Go­łu­chow­ski; cza­sem, rów­nie za­pa­lo­ny, ale tward­szy i su­row­szy, Pa­weł Po­piel; nie­kie­dy mar­gra­bia Alek­san­der Wie­lo­pol­ski zjeż­dża ze swe­go Chro­brza, gdzie przez trzy­dzie­ści lat kuje wiel­kie pla­ny, za każ­dym po­by­tem nie omiesz­ku­je uczęsz­czać na ulu­bio­ne so­bie:po­nie­dział­ki, gdzie już wszyst­kich zdu­mie­wa swo­ją ma­gnac­ką nie­przy­stęp­no­ścią i ma­je­sta­tem god­nym wiel­kie­go Bud­dy.

Cza­sem zja­wia­ją się i dal­si go­ście. I tak, w 1842 r. ja­śnie­je na po­nie­dział­kach Ka­rol Es­trid­ge, po­dróż­nik an­giel­ski, o któ­re­go ro­zu­mie i uro­ku jesz­cze we dwa­dzie­ścia lat póź­niej ro­dzi­ce moi wspo­mi­na­li.

W na­stęp­nym roku 1843 zje­chał do War­sza­wy sta­ro­za­kon­ny, pro­fe­sor Däne­marck, z przy­dom­kiem der Wun­der­mann, al­bo­wiem umiał na pa­mięć całe Pi­smo świę­te. Za­pro­szo­ny do nas, jako rzad­kie cu­rio­sum, był na wie­czo­rze 23 stycz­nia. Pa­mię­tam go do­sko­na­le, bo choć by­łam do­pie­ro ośmio­let­nią dziew­czyn­ką, za­wo­ła­no mnie wte­dy wy­jąt­ko­wo do go­ści, aże­bym i ja się też przy­pa­trzy­ła "cu­dow­ne­mu czło­wie­ko­wi". Po­stać to naj­bar­dziej ra­bi­nicz­na, jaką kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam. Sie­dział w czar­nej je­dwab­nej sy­ma­rze, z bia­łą po pas bro­dą, z twa­rzą jak śmierć po­waż­ną. Przed nim le­ża­ły roz­war­te sta­re, ogrom­ne księ­gi. Krę­cił się też przy nim czar­no­bro­dy pan Gold­sch­midt, tak­że za­pew­ne ra­bin czy pod­ra­bin, to­wa­rzysz jego i ja­ko­by "Kor­nak", bo z wiel­kim nie­po­ko­jem śle­dził pró­by, na ja­kie bra­no Wun­der­man­na.

Go­ście ko­lej­no przy­stę­po­wa­li do in­fo­liów i, prze­rzu­ca­jąc kar­ty, na wy­ryw­ki wy­mie­nia­li nu­mer żą­da­ne­go wer­se­tu. Mę­drzec, po chwi­li na­my­słu, od­po­wia­dał po­wo­li, a za­wsze szczę­śli­wie. W ja­kim od­po­wia­dał ję­zy­ku, nie wiem do­kład­nie, zda­je mi się, że w nie­miec­kim. Co wiem tyl­ko na pew­no, bo mnie ten szcze­gół moc­no wów­czas ude­rzył, to że przy każ­dym na­my­śle ma­lo­wa­ło się na jego twa­rzy bo­le­sne wy­si­le­nie, do­wo­dzą­ce, jak wie­le go mu­sia­ła kosz­to­wać ta sza­lo­na pra­ca pa­mię­ci.

W tym­że roku 1843 spo­ty­kam po­mię­dzy go­ść­mi po­nie­dział­ko­wy­mi dru­gie­go po­dróż­ni­ka an­giel­skie­go, pana Joh­na, oraz Fran­cu­za-me­lo­ma­na, mr le Che­va­lier de Gon­net, qui di­sa­it la Ro­man­ce, jak nikt w świe­cie.

Dam­skie to­wa­rzy­stwo by­wa­ło za­pra­sza­ne oszczęd­nie i oględ­nie. Mat­ka moja twier­dzi­ła, że aby roz­mo­wa szła do­brze, trze­ba mieć co naj­mniej dwa razy tyle pa­nów co pań, i to pań wy­bo­ro­wych. Bała się jak ognia tych pu­stych la­lek i tych sza­rych gęsi z gą­ska­mi, co to ob­szedł­szy sa­lon w ko­lu­teń­ko, zmie­nia­ją go na świą­ty­nię nu­dów, pod­czas gdy męż­czyź­ni, sto­jąc pod pie­cem lub drzwi pod­pie­ra­jąc, przy­pa­tru­ją się im bez­czyn­nie, a przy pierw­szej spo­sob­no­ści czmy­cha­ją do bocz­nych po­ko­jów, aby tam się ba­wić mię­dzy sobą. Wa­bi­ła więc tyl­ko te damy, któ­re się od­zna­cza­ły ro­zu­mem, ta­len­tem albo przy­najm­niej wy­jąt­ko­wą pięk­no­ścią.

By­wa­ła tedy pani wo­je­wo­dzi­na Na­kwa­ska, au­tor­ka co praw­da po­śled­nia, oso­ba mało przy­jem­na, bo ga­da­ją­ca wszyst­kim praw­dy (czy­taj: nie­grzecz­no­ści), ale sza­no­wa­na dla wie­ku i na­po­le­oń­skich tra­dy­cji; by­wa­ła wy­twor­na i zło­śli­wa pani Rau­ten­strau­cho­wa; po­wab­na i cię­ta pani Ka­ta­rzy­na Le­woc­ka; ład­niut­ka i mi­lut­ka pan­na Wa­len­ty­na Tro­ja­now­ska; by­wa­ła na ko­niec Nar­cy­za ?mi­chow­ska, któ­rą moja mat­ka pierw­sza wy­pro­wa­dzi­ła z ukry­cia i po­sta­wi­ła na to­wa­rzy­skim świecz­ni­ku, wy­no­sząc pod nie­bio­sa jej po­ezje, któ­rych nikt jesz­cze wów­czas nie znał, ni oce­niał. (Za co, mó­wiąc na­wia­sem, Ga­brie­la od­pła­ci­ła jej się póź­niej gorz­ką nie­wdzięcz­no­ścią.)

Z dam, świet­nie­ją­cych uro­dą, od­zna­cza­ły się głów­nie: hr. Fran­cisz­ko­wa Po­toc­ka, po­stać praw­dzi­wie Ty­cja­now­ska – i aniel­sko-przej­rzy­sta pani Ka­ler­gis – obie wy­so­ce mu­zy­kal­ne. Ale po co było szu­kać ob­cych bo­giń, kie­dy w domu ja­śnia­ła ist­na cza­ro­dziej­ka? Mat­ka moja, słyn­na z pięk­no­ści, mia­ła rysy fan­ta­zyj­ne a lá Greu­ze, płeć śnież­ną, ła­two bi­ją­cą ru­mień­ca­mi, ra­mio­na i ręce kla­sycz­ne, oczy Włosz­ki, chód Hisz­pan­ki. Wszyst­ko to two­rzy­ło ca­łość tak olśnie­wa­ją­cą, że na­wet dzie­sięć lat póź­niej, choć już star­szą cór­kę za mąż wy­da­ła, choć już była bab­ką, jesz­cze gdy szła ze mną przez uli­cę, to lu­dzie na jej wi­dok sta­wa­li w za­chwy­cie, a mnie ser­ce ro­sło z dumy i ra­do­ści. Po­sia­da­ła też w naj­wyż­szym stop­niu to, co Fran­cu­zi na­zy­wa­ją "tak­tem", a co jest może naj­waż­niej­szym klu­czem do to­wa­rzy­skich po­wo­dzeń. Po­sia­da­ła przy tym i rzad­ki dar wy­mo­wy, to głę­bo­kiej, to bły­sko­tli­wej; sły­nę­ła z prze­ślicz­ne­go spo­so­bu opo­wia­da­nia; ale na ze­bra­niach po­nie­dział­ko­wych rzad­ko kto ją sły­szał dłu­żej prze­ma­wia­ją­cą, bo tak za­wsze kie­ro­wa­ła roz­mo­wą, aże­by nie so­bie, ale swo­im go­ściom otwie­rać pole do po­pi­su.

Oj­ciec mój, nie lu­bią­cy zwra­cać na sie­bie ludz­kich oczu, rów­nie chęt­nie w cień się usu­wał, i tak obo­je, choć nie­zwy­czaj­nie wy­kształ­ce­ni, choć wy­bor­nie pi­szą­cy, kry­li się ze swy­mi da­ra­mi, a skwa­pli­wie wy­no­si­li cu­dze. Stąd po­wsta­ło zna­ne wów­czas orze­cze­nie, że: "każ­de­mu z go­ści, opusz­cza­ją­cych wie­czór po­nie­dział­ko­wy zda­wa­ło się, iż był na nim naj­waż­niej­szą oso­bą."

Trud­no mi tu jesz­cze nie do­rzu­cić jed­ne­go rysu, któ­ry naj­le­piej ma­lu­je skrom­ność i ry­cer­skość mego ojca. Twier­dził on za­wsze i po­wta­rzał, że po­nie­waż dom jest wy­łącz­nym kró­le­stwem ko­bie­ty, a sa­lon wdzięcz­ną are­ną jej wpły­wu, za­tem i ze­bra­nia po­nie­dział­ko­we są wy­łącz­nym dzie­łem pani domu. A jed­nak, ileż on sam się do tego dzie­ła przy­czy­niał tak nie­zmor­do­wa­ny­mi za­bie­ga­mi, jak szcze­ro­pol­ską swo­ją go­ścin­no­ścią, a zwłasz­cza tym wspa­nia­łym sza­cun­kiem, jaki so­bie od mło­du umiał u wszyst­kich zjed­nać!

Na po­nie­dział­ko­wych to wie­czo­rach, pod na­tchnie­niem mo­je­go ojca, jesz­cze w r. 1840, po­wstał pierw­szy za­czą­tek "Bi­blio­te­ki War­szaw­skiej", któ­ra też za­raz z po­cząt­kiem 1841 r. za­czę­ła wy­cho­dzić. Od­tąd aż po ko­niec ży­cia za­wsze na­le­żał do jej skła­du, ser­decz­nie zaj­mo­wał się jej lo­sem, za­si­lał ją nie­kie­dy pra­ca­mi swe­go pió­ra, i sta­le uczęsz­czał na śro­do­we se­sje re­dak­cyj­ne, któ­re bar­dzo lu­bił, jako miej­sce po­waż­nej, a ra­zem po­uf­nej po­ga­dan­ki. Rok 1844 przy­niósł licz­ny za­stęp zna­ko­mi­to­ści. A na­przód w gro­nie dam za­sia­dła pani Ele­ono­ra Zie­mięc­ka, szczu­pła bru­net­ka o na­dob­nych ry­sach, o pło­mien­nych a słod­kich oczach, ma­lu­ją­cych do­brze jej du­szę i wy­mo­wę. Szła ona wte­dy wła­śnie po tym go­ściń­cu He­glow­skim, co miał ją do­pro­wa­dzić do Da­masz­ku, i nie­zmier­nie wszyst­kich zaj­mo­wa­ła, jako nowy ro­dzaj oso­bi­sto­ści łą­czą­cej mę­skie ro­zu­mo­wa­nie z ła­god­nym wdzię­kiem ko­bie­cym.

W tym­że roku zjeż­dża też i fi­lo­zof in­ne­go roz­mia­ru, po­wi­no­wa­ty nasz, Au­gust Ciesz­kow­ski, je­den z wiel­kich my­śli­cie­li tego wie­ku, po­tęż­ny pi­sarz, gość miły w ob­co­wa­niu, z twa­rzy i z mą­dro­ści po­dob­ny do So­kra­te­sa. Z pro­fe­so­rów przy­by­wa Do­mi­nik Szulc, czło­wiek ogrom­nej wie­dzy, a przy tym wy­mo­wy gra­ją­cej tak cu­dow­ny­mi ko­lo­ra­mi, jak­by ja­kaś zo­rza pół­noc­na.

Wy­mo­wą tą cza­ro­wał wszyst­kich; szko­da tyl­ko, że przy bliż­szym po­zna­niu od­py­chał swo­ją krwa­wą iro­nią i za­ka­mie­nia­łym ate­izmem. Z uczo­nych od­zna­cza się jesz­cze: za­cny hi­sto­ryk, Fe­liks Bent­kow­ski, oraz ar­che­olog, Stron­czyń­ski. Po­ka­zu­je się już cza­sem w sa­lo­nie i ba­ron Edward Ra­sta­wiec­ki, chęt­nie lgną­cy do Alek­san­dra Prze­zdziec­kie­go, z któ­rym łą­czy go wspól­ność li­te­rac­kich i ar­ty­stycz­nych dą­żeń. Obaj wy­glą­da­ją schlud­nie, spo­koj­nie, za­cnie, a wo­bec po­tom­no­ści za­słu­że­nie.

Z Po­znań­skie­go za­wi­tał ge­ne­rał Mo­raw­ski (nie­gdyś ad­iu­tant mego dziad­ka Żół­tow­skie­go), wo­jak skła­da­ją­cy wdzięcz­ne ryt­my, pięk­ny za­wsze, choć już pod­ży­ły, przy­jem­ny, choć nie­co sztyw­ny i ła­two uraź­li­wy. By­wał też i syn in­ne­go po­ety, sam tak­że pi­szą­cy do­brze wier­sze, ogni­sty An­drzej Koź­mian.

Z od­mien­nych zu­peł­nie stron Par­na­su przy­le­ciał raz i od­le­ciał ptak wę­drow­ny – Kor­nel Ujej­ski. Aż w po­ło­wie roku zja­wił się pie­śniarz, któ­ry miał wie­le ży­cia wnieść na po­nie­dział­ko­we ze­bra­nia. Mat­ka moja zna­la­zła w "Bi­blio­te­ce War­szaw­skiej" wiersz Do po­ezji, i pod­pi­sa­ny nie­zna­nym ni­ko­mu na­zwi­skiem: Teo­fil Le­nar­to­wicz. Wiersz był po­ry­wa­ją­cy i tak ją za­chwy­cił, że za­czę­ła się do­py­ty­wać o au­to­ra. Przy­pro­wa­dzo­no chłop­ca nie­śmia­łe­go, nie­po­zor­nej po­sta­ci. Ale ta nie­śmia­łość pręd­ko pry­sła; mło­dy po­eta oka­zał się w roz­mo­wie ist­nym ka­me­le­onem; na prze­mian to po­waż­ny, to rzew­ny, to zno­wuż we­sół aż do pu­sto­ty, nasz sie­lan­ko­wy pan Teo­fil umiał na­wet i kłuć żą­deł­kiem, a bia­da jego ofia­rom! Komu raz łat­kę przy­piął, ten już mu­siał cho­dzić z nią na wie­ki.

By­wa­li go­ście z roz­ma­itych stron kra­ju: z Kra­ko­wa oka­za­ły ksiądz-pi­jar Ja­ku­bow­ski; z Li­twy słyn­ny or­ni­to­log Kon­stan­ty Ty­zen­hauz, pan mą­dry, tro­chę niedź­wie­dzio­wa­ty, ale w sa­lo­nie na po­zór ugła­ska­ny, by­wał i naj­ślicz­niej­szy nad­nie­meń­czyk, pe­łen ta­len­tu ry­sow­ni­ka­ma­tor, An­to­ni Za­le­ski, twór­ca "Scen Pa­ska" i wie­lu in­nych ob­raz­ków, bar­dzo ład­nych, acz tro­chę wy­mu­ska­nych. Z in­nej mło­dzie­ży od­zna­cza­ją się w tym cza­sie dwaj star­si Kur­co­wie, wy­mow­ni i ro­zum­ni, lecz strasz­nie po­waż­ni; od­zna­cza się czu­pur­ny Ka­je­tan Suf­f­czyń­ski, krew­ny nasz, przy­szły au­tor wie­lu dzieł rów­nie cen­nych, jak na­dob­nych, pi­sa­nych pod pseu­do­ni­mem Bo­dzan­to­wi­cza.

Po­ja­wia się po raz pierw­szy wiel­ki cza­ro­dziej sa­lo­nów, tyl­ko co wra­ca­ją­cy z za­gra­ni­cy, Wło­dzi­mierz Kret­kow­ski, bla­dy, prze­pysz­ny mło­dzian, o czar­nej ogrom­nej bro­dzie i wy­kwint­nym, na­wet nie­co wy­szu­ka­nym obej­ściu, co wszyst­ko czy­ni go po­dob­nym do bo­ha­te­ra z ro­man­ce­rów hisz­pań­skich.

Na ko­niec, ku zi­mie, zjeż­dża na sta­ły po­byt do War­sza­wy i za­czy­na sta­le by­wać na po­nie­dział­kach Jó­zef Ko­rze­niow­ski, męż­czy­zna przy­stoj­ny, przy­jem­nie roz­ma­wia­ją­cy, ale gór­nie chłod­ny dla wszyst­kich, wy­jąw­szy – dla pięk­nych ko­biet. Bo też on, praw­dę mó­wiąc, nic nie ce­nił w ko­bie­cie, tyl­ko pięk­ność, i choć w książ­kach swo­ich in­a­czej się przed­sta­wia, w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich był pod tym wzglę­dem czy­stym po­ga­ni­nem.

Wszy­scy ci li­te­ra­ci, ucze­ni i ar­ty­ści two­rzy­li jak­by śmie­tan­kę po­nie­dział­ków, pod któ­rą przy­pły­wa­ły róż­ne inne war­stwy. I tak: lu­dzie moż­nych ro­dów: Po­toc­cy, Ra­dzi­wił­ło­wie, Za­moy­scy, Lu­bo­mir­scy, Gie­droj­cie, Ma­ła­chow­scy, Tar­now­scy, Sa­pie­ho­wie, San­gusz­ko­wie, Ty­zen­hau­zy, Tysz­kie­wi­cze, Bra­nic­cy; da­lej prze­jezd­ni oby­wa­te­le ziem­scy, z któ­ry­mi mój oj­ciec, jako rad­ca To­wa­rzy­stwa Kre­dy­to­we­go i Ognio­we­go, zo­sta­wał cią­gle w za­ży­łych sto­sun­kach – sło­wem, wszyst­kie nie­mal ży­wio­ły spo­łecz­ne, któ­re nig­dzie in­dziej nie mo­gły „a może i nie chcia­ły się do sie­bie zbli­żyć, tu spo­ty­ka­ły się roz­bro­jo­ne uro­kiem go­ścin­no­ści, przy­glą­da­ły się so­bie wza­jem, na­przód nie­uf­nie, po­tem cie­ka­wie, a w koń­cu czę­sto po bra­ter­sku. Ta­kie dzie­ło ”bra­ta­nia" było za­praw­dę pięk­ne i temu tyl­ko do­mo­wi wła­ści­we. Wpraw­dzie przez ubie­głe lata War­sza­wa była już od­zy­ska­ła dużo ru­chu i oży­wie­nia. Sta­ło na ro­ścież wie­le do­mów otwar­tych, nie­rów­nie bo­gat­szych od na­sze­go; błysz­cza­ły tam zło­co­ne li­be­rie, rzę­si­ste oświe­tle­nia i pra­oj­cow­skie sre­bra. Ale w tych do­mach nikt nie my­ślał o po­pie­ra­niu nauk ani sztuk oj­czy­stych, ani na­wet ję­zy­ka oj­czy­ste­go. Roz­ma­wia­no tam po fran­cu­sku, a gdy się ba­wio­no, to w spo­sób naj­po­spa­lit­szy, bez żad­nej wyż­szej my­śli: jed­ni tań­co­wa­li, dru­dzy gra­li w wi­sta i pre­fe­ran­sa, naj­waż­niej­szą zaś chwi­lą i głów­ną przy­nę­tą była nie­odzow­na ko­la­cja.

"U nas in­a­czej…"

Po­nie­dział­ki nig­dy się nie zni­ży­ły do tu­zin­ko­wo­ści tań­ców. Sto­lik wy­bi­ty zie­lo­nym suk­nem był sprzę­tem nie­zna­nym w na­szym domu. Ko­la­cji też w nim nie wy­pra­wia­no; nie było po­trze­by ucie­ka­nia się do ta­kiej gru­bej węd­ki, sko­ro i bez niej nig­dy nie bra­kło go­ści, któ­rzy – jak ma­wia­ła moja mat­ka – do nas,przy­cho­dzi­li je­dy­nie po "du­cho­wy ob­rok". Jed­nak, oprócz owe­go "ob­ro­ku" po­da­wa­na była i her­ba­ta, i ko­szyk z cia­stem wy­kwint­nym, bo bra­nym zwy­kle od Les­sla. Przed pół­no­cą zaś roz­no­szo­no "wy­sta­łe" wina wę­gier­skie i li­mo­na­dę do­mo­wej ro­bo­ty, a do.niej rów­nież do­mo­we tar­tyn­ki, czy­li, jak wów­czas na­zy­wa­no, "ka­nap­ki".

Skrom­ne te przy­smacz­ki utkwi­ły mi w pa­mię­ci, bo rano przy­glą­da­łam się czę­sto ich ro­bie­niu, a koło dzie­sią­tej z wie­czo­ra i my, dzie­ci, do­sta­wa­ły­śmy w na­szym po­ko­ju po szkla­necz­ce li­mo­na­dy oraz po dwie tar­tyn­ki, przed czym dużo było mię­dzy nami wróżb i od­ga­dy­wań, ja­kie teź to ka­nap­ki nam przy­pad­ną w udzia­le, z sar­dyn­ka­mi czy z sie­ka­nym jaj­kiem?

Były wpraw­dzie wte­dy w War­sza­wie nie­któ­re domy pseu­do­au­to­rek i niż­szo­rzęd­nych li­te­ra­tów, gdzie usi­ło­wa­no zgro­ma­dzać się dla sa­mej prze­waż­nie roz­mo­wy. Po trzy­dzie­stu la­tach czy­ta­łam na­wet w ja­kiejś bro­szu­rze twier­dze­nie, że to były s a l o n y l i t e r a c k i e. Ła­two tak twier­dzić po kil­ku lat dzie­siąt­kach, gdy więk­sza część współ­cze­snych wy­mar­ła i sło­wom tym już nie za­prze­czy. Ale ja, po­sia­da­jąc do­brą pa­mięć i do­brą tra­dy­cję, za­prze­czam im bez wa­ha­nia; ża­den z owych do­mów nie mógł być mia­no­wa­ny "sa­lo­nem", a tym też mniej "li­te­rac­kim". Były to przy­god­ne her­bat­ki, z roz­ma­itą przy­pra­wą; przy jed­nych ba­wio­no się w pen­sjo­nar­skie­go "se­kre­ta­rza", przy dru­gich w ja­do­wi­tą ob­mo­wę, przy in­nych jesz­cze w krzy­kli­wą po­li­ty­kę.

I u nas, co praw­da, kwitł cza­sem "se­kre­tarz", ale był upra­wia­ny tyl­ko w dzie­cin­nym po­ko­ju. Co się zaś ty­czy ob­mo­wy i po­li­ty­ki, te były sta­now­czo raz na za­wsze wy­klu­czo­ne z po­nie­dział­ko­wych przy­jęć, pierw­sza, jako grzesz­na i szpet­na, dru­ga, jako przed­miot roz­ją­trza­ją­cy umy­sły i zmie­nia­ją­cy roz­pra­wy na kłót­nie. Zresz­tą, je­śli sa­lon ma być li­te­rac­kim, to nie maże być po­li­tycz­nym.

Ist­nia­ło jed­nak w War­sza­wie jed­no miej­sce zbor­ne, któ­re mo­gło być po­sta­wio­ne obok po­nie­dział­ków, to nie­dzie­le Le­ona Łu­bień­skie­go. Wpraw­dzie mia­ły one za­kres cia­śniej­szy, bo po­zba­wio­ny ży­wio­łu ko­bie­ce­go i ar­ty­stycz­ne­go, ale też i przed­sta­wia­ły się w ra­mach nie­rów­nie skrom­niej­szych. Jesz­cze przed ro­kiem kto wszedł na dzie­dzi­niec pa­ła­cu Łu­bień­skich (dzi­siaj zbu­rzo­ne­go) i spoj­rzał po­nad par­ter le­wej ofi­cy­ny, ten mógł wi­dzieć tam trzy okna, wy­cho­dzą­ce z nie­wiel­kiej fa­cjat­ki. Do niej to nie­gdyś, co nie­dzie­la, po­mię­dzy pierw­szą a czwar­tą po po­łu­dniu, zdą­ża­ły sze­re­gi męż­czyzn. Po cia­snych schod­kach wcho­dzi­li do dwóch ni­skich, nie­du­żych po­ko­jów, gdzie wi­tał ich czło­wiek wy­so­ki, o krza­cza­stych ja­snych fa­wo­ry­tach, o du­żej wy­bla­kłej twa­rzy, o war­gach wzgar­dli­wie wy­wi­nię­tych; nie pięk­ny, a jed­nak, rzecz oso­bliw­sza! ga­śli przy nim choć­by naj­pięk­niej­si. Wi­tał wszyst­kich i czę­sto­wał do­bry­mi cy­ga­ra­mi. Na sto­le sta­ły ser­del­ki, chleb i wód­ka. Było cia­sno, tłocz­no i dym­no, ale ba­wio­no się cu­dow­nie; roz­pra­wia­no, jak w par­la­men­cie, a śmia­no się, jak na ko­me­dii. Naj­cich­szym roz­wią­zy­wał się ję­zyk, naj­tęp­szym roz­wid­nia­ła się gło­wa, bo wszyst­kich elek­try­zo­wał ten dziw­ny go­spo­darz; sam on od­zy­wał się rzad­ko, zwy­kle ucin­ko­wo, czę­sto i do­cin­ko­wo, prze­cież na wsze­la­ki przed­miot umiał syp­nąć tyle soli at­tyc­kiej, że każ­de jego słów­ko w mgnie­niu oka obie­ga­ło War­sza­wę. Z po­cząt­ku hra­bia Leon chciał współ­za­wod­ni­czyć z po­nie­dział­ka­mi po nie­przy­ja­ciel­sku, chciał sta­wiać – jak mó­wią Fran­cu­zi – au­tel con­tre au­tel. Ale, jako mą­dry ćwik, pręd­ko zmiar­ko­wał, że to zła stra­te­gia. Więc zbli­żył się do mo­ich ro­dzi­ców, zo­stał ich wier­nym so­jusz­ni­kiem i oba domy do­brze na tym so­ju­szu wy­szły. Pan Leon pil­nie od­wie­dzał po­nie­dział­ki, za­wią­zy­wał na nich nowe sto­sun­ki, wer­bo­wał so­bie cen­nych go­ści, a mój oj­ciec na­wza­jem uczęsz­czał na nie­dzie­le, gdzie czy­nił mnó­stwo zna­jo­mo­ści, któ­ry­mi wzbo­ga­cał swo­je po­nie­dział­ki. Tak oba ogni­ska uży­cza­ły so­bie wza­jem pło­mie­nia i były so­bie po­nie­kąd po­krew­ne, choć z wie­lu wzglę­dów i od­mien­ne; u pana Le­ona, jako na ze­bra­niach czy­sto mę­skich, roz­mo­wa szła swo­bod­niej; na po­nie­dział­kach szła pod­nio­ślej, tym bar­dziej, że była czę­sto pod­sy­ca­na mu­zy­ką, a zwłasz­cza de­kla­ma­cją.

Mło­dy Grzy­ma­ła, upra­wia­ją­cy for­te­pian po ama­tor­sku, gry­wał sztucz­ki krót­kie i nie­trud­ne, ale od­da­ne z wiel­kim wdzię­kiem. Do­brze pa­mię­tam jed­ną z nich, zwa­ną La fem­me du ma­rin, któ­ra sama nie­ja­ko w du­szy się śpie­wa­ła, na­śla­du­jąc tę­sk­ne roz­ko­ły­sa­nie mo­rza. Po­tęż­niej grzmiał ten­że for­te­pian opa­no­wa­ny przez prze­dziw­ne­go wir­tu­oza, ja­kim był Wod­nic­ki, chu­dy mło­dzie­niec o czar­nych wło­sach i na­zbyt dłu­gich rę­kach. Są­sia­do­wał on z nami po­nie­kąd, bo miesz­kał na uli­cy Świę­to­krzy­skiej, a gdy grał u sie­bie, to dźwię­ki prze­pły­wa­ły nad mu­rem i roz­le­ga­ły się po ca­łym na­szym ogro­dzie; nie­raz szli­śmy umyśl­nie do przy­mur­ko­wej alei, aby się przy­słu­chi­wać z roz­ko­szą. Grał też kil­ka­krot­nie i na po­nie­dział­kach, i wró­żo­no mu pięk­ną przy­szłość. Nie­ste­ty, nie zdo­łał jej do­cze­kać. Pew­ne­go dnia nasz ogród ucichł – mło­dzie­niec zgasł na su­cho­ty, a my dłu­go, dłu­go jesz­cze, cho­dząc pod kasz­ta­na­mi, nie mo­gli­śmy od­ża­ło­wać, że już nad nimi nie prze­pły­wa cza­row­na har­mo­nia.

Czę­sty­mi by­wa­ły de­kla­ma­cje. Nie­któ­re z nich zo­sta­wi­ły pa­mięt­ne wra­że­nie. I tak, w 1843 r. pew­ne­go po­nie­dział­ku Hen­ryk Le­we­stam prze­czy­tał nie­zna­ną jesz­cze w War­sza­wie Pieśń o zie­mi na­szej Win­cen­te­go Pola. Tom po­ezji był zu­peł­nie nowy; rzecz była czy­ta­na prze­ślicz­nie, zdu­mia­ła też i po­rwa­ła wszyst­kich. Mniej po­ry­wu spra­wia­ło czy­ta­nie Mi­na­so­wi­cza jego prze­kła­dy z Schil­le­ra brzmia­ły twar­do, jego de­kla­ma­cja, nie mniej twar­da, grze­szy­ła pom­pa­tycz­no­ścią. Słu­cha­no go jed­nak z po­wa­ża­niem, na­leż­nym szcze­rej pra­cy i szcze­re­mu za­pa­ło­wi. Już co w za­pa­le, to nie ustę­po­wał mu i An­drzej Koź­mian, któ­ry nie­raz wy­gła­szał wier­sze swe­go ojca, lub ja­kie inne utwo­ry. Czy­tał niby "á la Osiń­ski", ale ze zbyt­nim pa­to­sem.

Chrypł, sta­wał cały w pło­mie­niach, a że był tłu­sta­wy i krwi­sty, słu­cha­czy bra­ła oba­wa, aby przed koń­cem po­ema­tu nie zo­stał po­ra­żo­ny apo­plek­sją.

W r. 1844 dała się sły­szeć kil­ka razy i pro­za. Ksiądz Mę­tle­wicz od­czy­tał swo­ją nie­zwy­czaj­ną roz­pra­wę "O świę­tym Wi­cie i Świa­to­wi­cie''. An­to­ni Waga czy­ty­wał roz­pra­wy na­uko­we, któ­re były uczo­ne, a jed­nak nie nud­ne, bo mię­dzy dzie­je owa­dów i ro­ba­ków umiał za­wsze za­plą­tać przy­go­dy ja­kie­goś ro­bacz­ka, co miał amor­ko­we skrzy­dła i ślicz­ną dam­ską bu­zię. Nie­mniej szczę­śli­wie wy­pa­dły wy­stę­py Alek­san­dra Prze­zdziec­kie­go, któ­ry w tym roku czy­tał dwie swo­je ob­szer­ne pra­ce: dra­mat Ja­dwi­gę oraz ko­me­dię Zło­to i su­mie­nie. Po­mi­mo naj­lep­szej chę­ci go­spo­dar­stwa słu­cha­cze nie dali się do nich prze­ko­nać. Nie­ba­wem też mło­dy au­tor za­nie­chał dra­ma­tur­gii, a prze­rzu­cił się cał­kiem na pole ba­dań hi­sto­rycz­nych, gdzie zdo­był so­bie z cza­sem wy­so­kie uzna­nie.

Cho­jec­ki czę­sto­kroć sta­wał do de­kla­ma­cji, sre­brzy­sty­mi to­na­mi wy­dzwa­niał to mod­ne­go wów­czas Kir­gi­za, to wy­bor­ną baśń Czaj­kow­skie­go O że­la­znym wil­ku, to znów La­oko­ona Le­nar­to­wi­cza. Naj­więk­szy po­klask zdo­był sam Le­nar­ta­wicz, gdy na je­sień te­goż roku czy­tał swój wiersz, na­pi­sa­ny do al­bu­mu mo­jej mat­ki, a za­ty­tu­ło­wa­ny Wspo­mnie­nia drzew. Nie spo­tka­łam go do­tąd nig­dy w zbio­rze jego po­ezji, a jed­nak jest to jed­na z naj­cud­niej­szych, zwłasz­cza nie­do­mó­wio­ne za­koń­cze­nie za­chwy­ci­ło wszyst­kich, i dłu­go jesz­cze wspo­mi­na­no łza­wy głos au­to­ra i owo cwa­łu­ją­ce "da­lej… da­lej…", któ­re leci w przy­szłość, jak­by do­bra wróż­ba…

Ta­kim było mniej wię­cej pierw­sze dzie­się­cio­le­cie po­nie­dział­ków. Za­rys ich nie­zu­peł­ny i po­bież­ny; nie mógł wy­paść in­a­czej, kie­dy nie by­łam ich na­ocz­nym świad­kiem i kie­dy do pier­wot­nej epo­ki nie po­sia­dam do­sta­tecz­nych ma­te­ria­łów. Może na­wet ktoś czy­ta­ją­cy te kart­ki, za­py­ta z po­dzi­wie­niem, ja­kim spo­so­bem zdo­ła­łam i tyle od­two­rzyć? Spo­so­bów na to zna­la­zło się kil­ka. A na­przód, spo­mię­dzy osób tu na­szki­co­wa­nych wie­le jesz­cze by­wa­ło na po­nie­dział­kach wte­dy, gdy i ja już we­szłam do ich gro­na. Nie­któ­re spo­tka­łam póź­niej za gra­ni­cą i ob­raz ich od­żył mi w pa­mię­ci. Nie mało też zda­rzeń za­pa­mię­ta­łam z roz­mów, ja­kie po każ­dym wie­czo­rze to­czy­ły się u nas, o jego prze­bie­gu, jego mniej­szej lub więk­szej świet­no­ści oraz róż­nych jego uczest­ni­kach. Cza­sem tra­fia­ło się i bliż­sze z nimi ze­tknię­cie. Jak już wspo­mi­na­łam, z oko­licz­no­ści Wun­der­man­na by­wa­ły wy­jąt­ko­we ze­bra­nia, na któ­re i nam, dzie­ciom, po­zwa­la­no się sta­wić. W le­cie zaś, gdy czas cie­pły wy­wa­bił wszyst­kich do ogro­du, my z okien pa­nien­ko­we­go po­ko­ju mo­gły­śmy wi­dzieć do­sko­na­le i ową błę­kit­ną lam­pę, i go­ści zgro­ma­dzo­nych wko­ło chiń­skie­go sto­łu. Mo­gły­śmy na­wet do­sły­szeć część roz­mów i de­kla­ma­cji. A ist­niał jesz­cze je­den mi­ster­niej­szy spo­sób. W ja­dal­nym po­ko­ju znaj­do­wa­ły się małe drzwicz­ki szkla­ne, za­su­nię­te zie­lo­ną fi­ra­necz­ką, któ­re pro­wa­dzi­ły do ga­bi­ne­tu mo­jej mat­ki.

Otóż cza­sem, jako wiel­ką ła­skę, po­zwa­la­no nam nie­co uchy­lić tego rąb­ka i zaj­rzeć tam jed­nym okiem, aże­by­śmy za­pa­mię­ta­ły, jak to wy­glą­da­ją lu­dzie "ucze­ni" i "po­eci". Dużo ja spo­za tej fi­ra­necz­ki na­zbie­ra­łam wte­dy syl­we­tek i oto dzi­siaj z owych ułam­ków ukła­dam so­bie tę mo­zai­kę, któ­ra w ry­sach, wpraw­dzie gru­bych, ale po­dob­nych, od­twa­rza mi dość wier­nie pod­pa­trzo­ną prze­szłość.

3. Pięć lat na­stęp­nych, po­cząw­szy od 1845 do koń­ca 1849 r., nada­ło nie­co inny ko­lo­ryt po­nie­dział­kom. Wi­dow­nia ich tak­że już była inną. Zmie­ni­li­śmy znów miesz­ka­nie, tym ra­zem nie z do­brej woli, ale pod wy­nu­ka­nym przy­mu­sem. Już na parę lat pier­wej księż­na Sa­pie­ży­na wy­da­ła była cór­kę za hr. An­drze­ja Za­moy­skie­go, któ­ry, wziąw­szy w po­są­gu pa­łac, po­sta­no­wił ra­zem z żoną za­jąć jego dol­ne apar­ta­men­ta. Zo­sta­li­śmy za­wia­do­mie­ni, że mamy ustą­pić, jed­nak­że jesz­cze nie za­raz, bo przed wpro­wa­dze­niem się mło­dej pary mia­no cały pa­łac od­no­wić, a co wię­cej, wy­bu­do­wać od przo­du wiel­ką ka­mie­ni­cę. Zrzu­co­no tedy ową ślicz­ną kra­tę i za­czę­to ro­bo­ty. Dzie­dzi­niec na­gle zmniej­szył się o po­ło­wę, traw­nik zgi­nął pod sto­sa­mi ma­te­ria­łów i do­ła­mi na wap­no; pa­mię­tam, że opar­ta na oknie ja­dal­ne­go po­ko­ju, przy­glą­da­łam się po ca­łych go­dzi­nach tej pra­cy mu­lar­skiej, zu­peł­nie dla mnie no­wej; nade wszyst­ko rzu­ca­nie ce­gieł z rąk do rąk przez po­wie­trze zdu­mie­wa­ło mnie, jak­by akro­ba­tycz­na sztu­ka. Nikt wów­czas nie prze­wi­dy­wał, ja­kie tra­ge­die będą się dzia­ły w tych mu­rach, na któ­rych po­wsta­wa­nie pa­trzy­łam, a z któ­rych we dwa­dzie­ścia lat póź­niej mia­ły paść owe pa­mięt­ne bom­by! Już pierw­sza ta "fa­bry­ka" była wiel­ką dla nas nie­wy­go­dą; za­sło­nię­to nam wi­dok No­we­go Świa­tu; czy go­ście chcie­li wejść do nas, czy my­śmy chcie­li wyjść z domu, każ­dy mu­siał brnąć przez góry ce­gieł i prze­past­ne rowy. Wszak­że to jesz­cze było pół bie­dy. Gdy ka­mie­ni­ca zo­sta­ła pod dach wy­pro­wa­dzo­na, wzię­to się do pa­ła­cu; wpraw­dzie pan An­drzej Za­moy­ski, wi­dząc moją mat­kę nie­po­cie­szo­ną, chciał nam uła­twić dłuż­szy po­byt i ka­zał naj­pierw od­na­wiać pię­tro, a dołu jesz­cze nie ty­kać, ale jak się po­ka­za­ło, był to wła­śnie naj­lep­szy spo­sób obrzy­dze­nia nam tego sie­dli­ska; wszyst­kie okna od ogro­du za­sta­wio­no rusz­to­wa­nia­mi; gdy­śmy chcie­li sie­dzieć przed do­mem, gru­zy le­cia­ły nam na gło­wę; huki, gwiz­da­nie, kłę­by ku­rzu do­ku­cza­ły od świ­tu do nocy; nie trze­ba nas już było wy­pra­szać, z wio­sną 1845 roku ucie­kli­śmy sami.

Po dłu­gich po­szu­ki­wa­niach ro­dzi­ce moi osie­dli w pa­ła­cu Sa­skim, któ­ry nę­cił swo­ją świe­żo­ścią, bo wła­śnie wte­dy Skwar­ców był go z grun­tu od­no­wił.

Wpraw­dzie wszyst­kie miesz­ka­nia od Ogro­du Sa­skie­go, o któ­rych moja mat­ka ma­rzy­ła, były już wy­na­ję­te, obie­cy­wa­no wszak­że, iż po nie­dłu­gim cza­sie jed­no z nich się opróż­ni; w tej na­dziei, n a t y m c z a s e m, wzię­li­śmy miesz­ka­nie dol­ne od stro­ny Sa­skie­go Pla­cu. Po­ko­je były ślicz­ne i bar­dzo we­so­łe. W urzą­dze­niu za­szły nie­któ­re zmia­ny; i tak w sa­lo­nie z owych sza­fek lu­strza­nych wy­rzu­co­ne zo­sta­ły wszyst­kie brą­zy, fi­li­żan­ki i tym po­dob­ne "ga­lan­te­rie"; wszyst­kie po­szły do wiel­kiej skrzy­ni, zwa­nej s k a r b c e m, gdzie gro­ma­dzi­ły się za­so­by przy­szłych pre­zen­tów i "siur­pryz". Na miej­sce tych fra­szek sta­nę­ły tam dwo­ma rzę­da­mi książ­ki, któ­rych tyle już w domu przy­by­wa­ło, że nie wie­dzie­li­śmy, gdzie je po­dzie­wać. Tym spo­so­bem sa­lon po­zy­skał wy­gląd nie­rów­nie po­waż­niej­szy i bar­dziej l i t e r a c k i… Ale zwy­kłą prze­ko­rą lo­sów, jego roz­wój to­wa­rzy­ski wła­śnie w owym cza­sie stra­cił co­kol­wiek na po­wa­dze, a za to stał się nie­rów­nie ru­chliw­szym i go­ręt­szym.

Od Eu­ro­py szły wte­dy po­wie­wy har­de, ogni­ste i re­wo­lu­cyj­ne, i War­sza­wa moc­no je od­czu­wa­ła, i w na­szym domu brzmia­ły echa to Mic­kie­wi­czow­skich pre­lek­cji, to re­pu­bli­kań­skich teo­rii, a mło­dzież gar­nę­ła się co­raz gę­ściej do sa­lo­nu, gdzie mo­gła zna­leźć pa­stwę dla umy­słu. Była to wszyst­ko mło­dzież wy­bo­ro­wa pod wzglę­dem wy­kształ­ce­nia i ta­len­tu; na cze­le sta­ła uro­cza para dwóch mło­dzian­ków, do­peł­nia­ją­cych się wza­jem: Le­nar­to­wicz i przy­ja­ciel jego, Igna­cy Ko­mo­raw­ski; obaj ubo­dzy, obaj na­tchnie­ni, miesz­ka­li ra­zem na skrom­nej fa­cjat­ce i two­rzy­li ar­cy­dzieł­ka. Two­rzy­li je co tchu przez ty­dzień, aże­by w po­nie­dzia­łek przyjść ra­zem do mo­ich ro­dzi­ców i tam po­pi­sać się świe­żym, jesz­cze nig­dzie nie ogło­szo­nym utwo­rem. Tym spo­so­bem na po­nie­dział­kach to naj­pierw dały się sły­szeć owe Mać­ki, Wi­sły, Ka­li­ny i tyle in­nych cud­nych rze­czy, co po­tem prze­szły w do­by­tek na­ro­do­wy. Ileż razy ja bu­dzi­łam się o dru­giej lub i trze­ciej w nocy i z dzie­cin­ne­go po­ko­ju na­słu­chi­wa­łam całą du­szą, a na­słu­chi­wa­łam tak pil­nie, że wkrót­ce umia­łam je na pa­mięć – i mu­zy­kę, i sło­wa. Obok tej pary ide­al­nej zja­wił się ist­ny dia­be­łek, Wło­dzi­mierz Wol­ski, wpraw­dzie dia­be­łek o zło­tych wło­sach, o ślicz­nej po­ku­snej po­sta­ci, cóż, kie­dy zły, zło­śli­wy i zło­wro­gi. Ach, jak ten czło­wiek zmar­no­wał dary Boże. Do­bry ród, wy­bor­ne wy­cho­wa­nie, ład­ny ma­ją­tek, pięk­ność, ta­lent – wszyst­ko po­sia­dał i wszyst­ko zni­we­czył. Ale w owych cza­sach jesz­cze nie prze­wi­dy­wa­no, jak smut­nie on skoń­czy. Wła­śnie wte­dy był w ca­łym bla­sku mło­dzień­cze­go pió­ra, mło­dzień­czej uro­dy i tej skrzą­cej roz­mo­wy, któ­rą ci­skał wszę­dzie, jak­by zło­tym pia­skiem. Obok nie­go ja­wią się inni, mniej­si zdol­no­ścia­mi, ale tak­że świet­ni mło­dzień­cy, jak Morz­kow­ski o my­ślą­cej po­sta­ci, wdzięcz­ny de­kla­ma­tor, jak cię­ty i bły­sko­tli­wy Nie­wia­row­ski, po­sęp­ny Jó­zef Ko­mie­row­ski, chmur­ny po­eta o

"Chry­stu­so­wej twa­rzy", i wie­lu jesz­cze in­nych pół-lwów, pół-cy­ga­nów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: