- W empik go
Pamiętnik Deotymy - ebook
Pamiętnik Deotymy - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 287 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Początek ich sięga jeszcze 1834 r.
Warszawa, tylko co dotknięta szeregiem ciężkich wstrząśnień politycznych, była wtedy zupełnie głucha i obumarła. Pierwszy dom moich rodziców dał hasło do rozbudzenia umysłów i do wskrzeszenia życia towarzyskiego.
Mój ojciec i moja matka byli naówczas młodą parą, zaledwie od pięciu lat pobraną; żadne z nich nie liczyło jeszcze lat trzydziestu. Wieczory u nich nie zostały bynajmniej przedsięwzięte w uroczystym celu otworzenia "salonu literackiego"; był to po prostu dzień wybrany w tygodniu dla przyjmowania przyjaciół i znajomych.
Ale oboje gospodarstwo nosili na sobie cechy wyjątkowe, a przyjaciół i znajomych mądrze umieli dobierać. Toteż nie minęło wiele czasu, a już dom ich przyciągnął wszystko, co było najlepszego w stolicy i kraju, i zaczął wzajem na nie promieniować.
Rodzice moi mieszkali wtedy na Nowym Świecie w tak zwanej Kamienicy Misjonarskiej, stojącej naprzeciw pałacu książąt Sapiehów (późniejszego domu Andrzeja Zamoyskiego). Mieszkanie było nieduże, umeblowane ładnie, chociaż bez przepychu, po obywatelsku. W niebieskim saloniku zbierało się kółko nieliczne, ale za to tak wyborne, że jeszcze w kilkanaście lat później, za czasu najświetniejszych tłumnych poniedziałków, słyszałam, jak moja matka wspominała z żalem owe pierwotne zebranka i twierdziła, że ze wszystkich te były najrozkoszniejsze, bo wtedy zgromadzały się tylko same osobistości wybitne, wtedy toczono porządne rozprawy religijne i filozoficzne lub wyprawiano szermierkę na błyszczące dowcipy.
Bywała tam hr. Rozalia Rzewuska, słynna z nieszczęść i z rozumu, zaprzyjaźniona z moją matką, której dawno wróżyła wielki wpływ na społeczeństwo nasze, bo zawsze w niej dostrzegała dar podniecania i jednoczenia umysłów. Bywała i jej córka, nie mniej rozumna, Kaliksta Rzewuska (późniejsza księżna Teano), której co prawda nie pamiętam, ale o której męskich poglądach i lapidarnych orzeczeniach nasłuchałam się niemało dziwów. Bywał minister Stanisław Grabowski, którego rozmowa oryginalna i paradoksalna była nieustannym fajerwerkiem. Bywał Stanisław Kossakowski (ojciec, przedstawiający się wtedy w całej świetności swego powabu i dowcipu. Bywał doktor Sauvan, sławny lekarz, porywczy myśliciel, cięty protestant, który pod wpływem mojej matki powoli zmienił przekonania i przed samą śmiercią przeszedł na katolicyzm.
Wiele jeszcze innych nazwisk przesuwa mi się przez pamięć, ale nie śmiem ich tu kłaść na domysł, bo z owych czasów nie posiadam żadnych piśmiennych dowodów. Dopiero w roku 1842 ojciec mój wpadł na wyborny pomysł zapisywania gości poniedziałkowych. Czynił to odtąd wiernie przez lat kilka. Potem te zapisy prowadziła dalej moja siostra, potem ja się ich podjęłam, i tak powstał rodzaj kroniczki, która wprawdzie jest niezupełna, bo pocięta kilku znacznymi przerwami, jednak daje wyobrażenie o przebiegu lat owych i dzisiaj dla mnie stanowi nieoszacowaną pamiątkę.
2. W chwili, gdy się te zapisy zaczynają, to jest w połowie r. 1842, mieszkaliśmy już gdzie indziej. Przeprowadzka była niedaleką, bo tylko naprzeciw, do tego pałacu Sapiehów, którego dziedziniec z okrągłym trawnikiem i złoconą kratą przez lat kilka rysował się pokuśnie przed naszymi oknami. Księżna Sapieżyna, mieszkając wciąż za granicą, odnajęła nam połowę swego apartamentu. Był on na dole, bardzo piękny: Okna wewnętrzne, sięgające od sufitów do posadzek, tworzyły szereg drzwi szklanych, wychodzących na ogród. Ów ogród, wyjątkowo spory, posiadał mnóstwo starych lip i kasztanów, miał i trochę kwiatów, i winniczkę.
Przyjęcia odbywały się tu w dwóch pokojach. Najpierw witał gościa salon obszerny o trzech drzwiach ogrodowych, o ścianach jasnożółtych, ubranych szeregiem portretów familijnych. (Odtąd w każdym już mieszkaniu salon zawsze bywał u nas żółty, bo doszliśmy do:przekonania, że taki najweselej się oświeca). W salonie tym, przy meblach pokrytych czarnym włosiem, stały różne serwantki oraz szafki lustrzane, a w nich pełno brązów, zegarów, drogocennych fraszek, przeważnie zaś mnóstwo filiżanek cudnie malowanych, których widokiem dziecięce moje oczy nigdy się dosyć nasycić nie mogły. Za salonem był pokój mojej matki o dwóch oknach "angielskich" (to jest podnoszonych w górę), z piękną biblioteczką i marmurowym kominkiem, przy którym w zimie goście lubili się zgromadzać. Na ścianach jasnozielonych widniały różne posążki, jako to Joanny d'Arc i Kopernika, a zwłaszcza jaśniały dwa obrazy, przedstawiające dwie Sybille; były to piękne kopie Dąbrowskiego, zdjęte z Tycjana i Guerina. Mniejsze zebrania poniedziałkowe odbywały się w zielonym pokoju; gdy więcej gości przyszło, krążono po salonie, a w pogodne letnie wieczory zasiadano nieraz w ogrodzie, przy świetle błękitnej lampy, nad którą szumiące drzewa tworzyły nieprzeniknione sklepienie.
W obszerniejszym mieszkaniu kółko poniedziałkowe mocno się rozszerzyło. Zapisy coraz gęściej wspominają imiona znane w literaturze. Spotykamy tam często Aleksandra Tyszyńskiego, małego człowieczka o czarnej a mądrej głowie, o zacnym sercu i przedziwnym piórze. Przy nim zjawia się Feliks Zieliński, także nieduży, cieniutki, z profilu przypominający Napoleona w czasach Konsulatu, trzeźwy publicysta, w rozmowie żwawy, ale uszczypliwy, jak osa. Ci dwaj byli przez lat kilkanaście tak wierni naszym zebraniom, że trzeba ze świecą szukać.poniedziałku, gdzie by nie stały ich nazwiska. Częstym też wówczas gościem jest Michał Baliński, złote serce, złoty humor, szacowny pisarz, uroczysty towarzysz zabawy. Szkoda, że po kilku latach powrócił na Litwę i zastawił po sobie niczym nie zastąpioną próżnię.
Z literatów bywał jeszcze Antoni Szabrański, trochę ciężki, ale zacny i oczytany, Henryk Lewestam o wykwintnym umyśle i głosie, Gustaw Zieliński, stojący wówczas w całej pełni swojej urody i poetycznego rozgłosu, na koniec Dionizy Minasowicz, szpetny jak strach, ale podbijający wszystkich swoim zapałem do ideału i poezji, fanatyk Schillera, wielki przyjaciel naszego domu. Zaczął bywać i Wójcicki, jeszcze może szpetniejszy od pana Dionizego, człowiek płytkiej wiedzy i mizernej uprzejmości, w każdym razie jednak pożyteczny szperacz starych rzeczy.
Z artystów znajduję dwóch: jednym jest January Suchodolski, równie dzielny żołnierz, jak malarz, równie nadobny, jak złośliwy. Drugim – budowniczy Idźkowski; człowiek jedwabny w stosunkach towarzyskich.
Sporo w owym czasie bywało duchownych: arcypoważny prałat Dekert; młody jeszcze, ale już chciwie słuchany, ksiądz Bogdan, a przede wszystkim kanonik Mętlewicz, równie wymowny w towarzystwie, jak uczony pisarz.
Rosła też w salonie i ciężka armia profesorów: astronom Jan Baranowski, człowiek cichy, z rysów dziwnie podobny do Brodzińskiego, oraz towarzysz jego, młodziutki Prażmowski, co miał profil i ruchliwość ptaka; dalej geolog Zejszner, trochę zasuszony kawaler, zakochany tylko w nauce i Tatrach, o których cuda już wtedy rozgłaszał, choć jego następcom się wydaje, że oni dopiero wynaleźli Karpaty; – na koniec Antoni Waga, entomolog europejskiej sławy, encyklopedia wszech nauk chodząca, oryginał, jakiego świat nie widział, pochlebny i zabawny, ale zdradny, bo szydzący ze wszystkich i wszystkiego. W r. 1843 zjawia się Aleksander Przezdziecki, młody jeszcze, a już zapracowany w dziełach literackich i archeologicznych.
Całą falangą bywają Łubieńscy: Jan, Henryk, generał Tomasz, a zwłaszcza syn jego, Leon, ten dyktator pięknego towarzystwa, o którym matka moja opowiadała, że "kiedy wejdzie do salonu, to jakby tam wniesiono zapaloną lampę". On to powiedział o domu moich rodziców: – Ce n'est pas un salon, c'est une institution.
Słowa te nieraz później przekręcano, nieraz je mniej lub więcej szczęśliwie do innych okoliczności przystosowywano, ale właściwie należą się one wieczorom poniedziałkowym i sięgają jeszcze owych czasów, bo już w dzieciństwie je słyszałam.
Z innej młodzieży najczęściej przedstawiają się w zapisach: Ludwik Górski, szerzący już pojęcia Ozanama; Wincenty Grzymała, młodzieniaszek figlarny i muzykalny, wreszcie Edmund Chojecki, ładny blondyn o mdlejącym wejrzeniu i roztęsknionym głosie, którym lubił deklamować poezje, wypowiadane z przesadą, ale i z pewnym wdziękiem. Z przejezdnych zjawia się czasem, tylko co ze szkół wyszły, a już sypiący iskrami, istny Chochlik, Roger Raczyński; czasem z wiejskiej swej pustelni przybywa, pełen wymowy i cnotliwego zapału, filozof Gołuchowski; czasem, równie zapalony, ale twardszy i surowszy, Paweł Popiel; niekiedy margrabia Aleksander Wielopolski zjeżdża ze swego Chrobrza, gdzie przez trzydzieści lat kuje wielkie plany, za każdym pobytem nie omieszkuje uczęszczać na ulubione sobie:poniedziałki, gdzie już wszystkich zdumiewa swoją magnacką nieprzystępnością i majestatem godnym wielkiego Buddy.
Czasem zjawiają się i dalsi goście. I tak, w 1842 r. jaśnieje na poniedziałkach Karol Estridge, podróżnik angielski, o którego rozumie i uroku jeszcze we dwadzieścia lat później rodzice moi wspominali.
W następnym roku 1843 zjechał do Warszawy starozakonny, profesor Dänemarck, z przydomkiem der Wundermann, albowiem umiał na pamięć całe Pismo święte. Zaproszony do nas, jako rzadkie curiosum, był na wieczorze 23 stycznia. Pamiętam go doskonale, bo choć byłam dopiero ośmioletnią dziewczynką, zawołano mnie wtedy wyjątkowo do gości, ażebym i ja się też przypatrzyła "cudownemu człowiekowi". Postać to najbardziej rabiniczna, jaką kiedykolwiek widziałam. Siedział w czarnej jedwabnej symarze, z białą po pas brodą, z twarzą jak śmierć poważną. Przed nim leżały rozwarte stare, ogromne księgi. Kręcił się też przy nim czarnobrody pan Goldschmidt, także zapewne rabin czy podrabin, towarzysz jego i jakoby "Kornak", bo z wielkim niepokojem śledził próby, na jakie brano Wundermanna.
Goście kolejno przystępowali do infoliów i, przerzucając karty, na wyrywki wymieniali numer żądanego wersetu. Mędrzec, po chwili namysłu, odpowiadał powoli, a zawsze szczęśliwie. W jakim odpowiadał języku, nie wiem dokładnie, zdaje mi się, że w niemieckim. Co wiem tylko na pewno, bo mnie ten szczegół mocno wówczas uderzył, to że przy każdym namyśle malowało się na jego twarzy bolesne wysilenie, dowodzące, jak wiele go musiała kosztować ta szalona praca pamięci.
W tymże roku 1843 spotykam pomiędzy gośćmi poniedziałkowymi drugiego podróżnika angielskiego, pana Johna, oraz Francuza-melomana, mr le Chevalier de Gonnet, qui disait la Romance, jak nikt w świecie.
Damskie towarzystwo bywało zapraszane oszczędnie i oględnie. Matka moja twierdziła, że aby rozmowa szła dobrze, trzeba mieć co najmniej dwa razy tyle panów co pań, i to pań wyborowych. Bała się jak ognia tych pustych lalek i tych szarych gęsi z gąskami, co to obszedłszy salon w koluteńko, zmieniają go na świątynię nudów, podczas gdy mężczyźni, stojąc pod piecem lub drzwi podpierając, przypatrują się im bezczynnie, a przy pierwszej sposobności czmychają do bocznych pokojów, aby tam się bawić między sobą. Wabiła więc tylko te damy, które się odznaczały rozumem, talentem albo przynajmniej wyjątkową pięknością.
Bywała tedy pani wojewodzina Nakwaska, autorka co prawda poślednia, osoba mało przyjemna, bo gadająca wszystkim prawdy (czytaj: niegrzeczności), ale szanowana dla wieku i napoleońskich tradycji; bywała wytworna i złośliwa pani Rautenstrauchowa; powabna i cięta pani Katarzyna Lewocka; ładniutka i milutka panna Walentyna Trojanowska; bywała na koniec Narcyza ?michowska, którą moja matka pierwsza wyprowadziła z ukrycia i postawiła na towarzyskim świeczniku, wynosząc pod niebiosa jej poezje, których nikt jeszcze wówczas nie znał, ni oceniał. (Za co, mówiąc nawiasem, Gabriela odpłaciła jej się później gorzką niewdzięcznością.)
Z dam, świetniejących urodą, odznaczały się głównie: hr. Franciszkowa Potocka, postać prawdziwie Tycjanowska – i anielsko-przejrzysta pani Kalergis – obie wysoce muzykalne. Ale po co było szukać obcych bogiń, kiedy w domu jaśniała istna czarodziejka? Matka moja, słynna z piękności, miała rysy fantazyjne a lá Greuze, płeć śnieżną, łatwo bijącą rumieńcami, ramiona i ręce klasyczne, oczy Włoszki, chód Hiszpanki. Wszystko to tworzyło całość tak olśniewającą, że nawet dziesięć lat później, choć już starszą córkę za mąż wydała, choć już była babką, jeszcze gdy szła ze mną przez ulicę, to ludzie na jej widok stawali w zachwycie, a mnie serce rosło z dumy i radości. Posiadała też w najwyższym stopniu to, co Francuzi nazywają "taktem", a co jest może najważniejszym kluczem do towarzyskich powodzeń. Posiadała przy tym i rzadki dar wymowy, to głębokiej, to błyskotliwej; słynęła z prześlicznego sposobu opowiadania; ale na zebraniach poniedziałkowych rzadko kto ją słyszał dłużej przemawiającą, bo tak zawsze kierowała rozmową, ażeby nie sobie, ale swoim gościom otwierać pole do popisu.
Ojciec mój, nie lubiący zwracać na siebie ludzkich oczu, równie chętnie w cień się usuwał, i tak oboje, choć niezwyczajnie wykształceni, choć wybornie piszący, kryli się ze swymi darami, a skwapliwie wynosili cudze. Stąd powstało znane wówczas orzeczenie, że: "każdemu z gości, opuszczających wieczór poniedziałkowy zdawało się, iż był na nim najważniejszą osobą."
Trudno mi tu jeszcze nie dorzucić jednego rysu, który najlepiej maluje skromność i rycerskość mego ojca. Twierdził on zawsze i powtarzał, że ponieważ dom jest wyłącznym królestwem kobiety, a salon wdzięczną areną jej wpływu, zatem i zebrania poniedziałkowe są wyłącznym dziełem pani domu. A jednak, ileż on sam się do tego dzieła przyczyniał tak niezmordowanymi zabiegami, jak szczeropolską swoją gościnnością, a zwłaszcza tym wspaniałym szacunkiem, jaki sobie od młodu umiał u wszystkich zjednać!
Na poniedziałkowych to wieczorach, pod natchnieniem mojego ojca, jeszcze w r. 1840, powstał pierwszy zaczątek "Biblioteki Warszawskiej", która też zaraz z początkiem 1841 r. zaczęła wychodzić. Odtąd aż po koniec życia zawsze należał do jej składu, serdecznie zajmował się jej losem, zasilał ją niekiedy pracami swego pióra, i stale uczęszczał na środowe sesje redakcyjne, które bardzo lubił, jako miejsce poważnej, a razem poufnej pogadanki. Rok 1844 przyniósł liczny zastęp znakomitości. A naprzód w gronie dam zasiadła pani Eleonora Ziemięcka, szczupła brunetka o nadobnych rysach, o płomiennych a słodkich oczach, malujących dobrze jej duszę i wymowę. Szła ona wtedy właśnie po tym gościńcu Heglowskim, co miał ją doprowadzić do Damaszku, i niezmiernie wszystkich zajmowała, jako nowy rodzaj osobistości łączącej męskie rozumowanie z łagodnym wdziękiem kobiecym.
W tymże roku zjeżdża też i filozof innego rozmiaru, powinowaty nasz, August Cieszkowski, jeden z wielkich myślicieli tego wieku, potężny pisarz, gość miły w obcowaniu, z twarzy i z mądrości podobny do Sokratesa. Z profesorów przybywa Dominik Szulc, człowiek ogromnej wiedzy, a przy tym wymowy grającej tak cudownymi kolorami, jakby jakaś zorza północna.
Wymową tą czarował wszystkich; szkoda tylko, że przy bliższym poznaniu odpychał swoją krwawą ironią i zakamieniałym ateizmem. Z uczonych odznacza się jeszcze: zacny historyk, Feliks Bentkowski, oraz archeolog, Stronczyński. Pokazuje się już czasem w salonie i baron Edward Rastawiecki, chętnie lgnący do Aleksandra Przezdzieckiego, z którym łączy go wspólność literackich i artystycznych dążeń. Obaj wyglądają schludnie, spokojnie, zacnie, a wobec potomności zasłużenie.
Z Poznańskiego zawitał generał Morawski (niegdyś adiutant mego dziadka Żółtowskiego), wojak składający wdzięczne rytmy, piękny zawsze, choć już podżyły, przyjemny, choć nieco sztywny i łatwo uraźliwy. Bywał też i syn innego poety, sam także piszący dobrze wiersze, ognisty Andrzej Koźmian.
Z odmiennych zupełnie stron Parnasu przyleciał raz i odleciał ptak wędrowny – Kornel Ujejski. Aż w połowie roku zjawił się pieśniarz, który miał wiele życia wnieść na poniedziałkowe zebrania. Matka moja znalazła w "Bibliotece Warszawskiej" wiersz Do poezji, i podpisany nieznanym nikomu nazwiskiem: Teofil Lenartowicz. Wiersz był porywający i tak ją zachwycił, że zaczęła się dopytywać o autora. Przyprowadzono chłopca nieśmiałego, niepozornej postaci. Ale ta nieśmiałość prędko prysła; młody poeta okazał się w rozmowie istnym kameleonem; na przemian to poważny, to rzewny, to znowuż wesół aż do pustoty, nasz sielankowy pan Teofil umiał nawet i kłuć żądełkiem, a biada jego ofiarom! Komu raz łatkę przypiął, ten już musiał chodzić z nią na wieki.
Bywali goście z rozmaitych stron kraju: z Krakowa okazały ksiądz-pijar Jakubowski; z Litwy słynny ornitolog Konstanty Tyzenhauz, pan mądry, trochę niedźwiedziowaty, ale w salonie na pozór ugłaskany, bywał i najśliczniejszy nadniemeńczyk, pełen talentu rysownikamator, Antoni Zaleski, twórca "Scen Paska" i wielu innych obrazków, bardzo ładnych, acz trochę wymuskanych. Z innej młodzieży odznaczają się w tym czasie dwaj starsi Kurcowie, wymowni i rozumni, lecz strasznie poważni; odznacza się czupurny Kajetan Suffczyński, krewny nasz, przyszły autor wielu dzieł równie cennych, jak nadobnych, pisanych pod pseudonimem Bodzantowicza.
Pojawia się po raz pierwszy wielki czarodziej salonów, tylko co wracający z zagranicy, Włodzimierz Kretkowski, blady, przepyszny młodzian, o czarnej ogromnej brodzie i wykwintnym, nawet nieco wyszukanym obejściu, co wszystko czyni go podobnym do bohatera z romancerów hiszpańskich.
Na koniec, ku zimie, zjeżdża na stały pobyt do Warszawy i zaczyna stale bywać na poniedziałkach Józef Korzeniowski, mężczyzna przystojny, przyjemnie rozmawiający, ale górnie chłodny dla wszystkich, wyjąwszy – dla pięknych kobiet. Bo też on, prawdę mówiąc, nic nie cenił w kobiecie, tylko piękność, i choć w książkach swoich inaczej się przedstawia, w stosunkach towarzyskich był pod tym względem czystym poganinem.
Wszyscy ci literaci, uczeni i artyści tworzyli jakby śmietankę poniedziałków, pod którą przypływały różne inne warstwy. I tak: ludzie możnych rodów: Potoccy, Radziwiłłowie, Zamoyscy, Lubomirscy, Giedrojcie, Małachowscy, Tarnowscy, Sapiehowie, Sanguszkowie, Tyzenhauzy, Tyszkiewicze, Braniccy; dalej przejezdni obywatele ziemscy, z którymi mój ojciec, jako radca Towarzystwa Kredytowego i Ogniowego, zostawał ciągle w zażyłych stosunkach – słowem, wszystkie niemal żywioły społeczne, które nigdzie indziej nie mogły „a może i nie chciały się do siebie zbliżyć, tu spotykały się rozbrojone urokiem gościnności, przyglądały się sobie wzajem, naprzód nieufnie, potem ciekawie, a w końcu często po bratersku. Takie dzieło ”bratania" było zaprawdę piękne i temu tylko domowi właściwe. Wprawdzie przez ubiegłe lata Warszawa była już odzyskała dużo ruchu i ożywienia. Stało na roścież wiele domów otwartych, nierównie bogatszych od naszego; błyszczały tam złocone liberie, rzęsiste oświetlenia i praojcowskie srebra. Ale w tych domach nikt nie myślał o popieraniu nauk ani sztuk ojczystych, ani nawet języka ojczystego. Rozmawiano tam po francusku, a gdy się bawiono, to w sposób najpospalitszy, bez żadnej wyższej myśli: jedni tańcowali, drudzy grali w wista i preferansa, najważniejszą zaś chwilą i główną przynętą była nieodzowna kolacja.
"U nas inaczej…"
Poniedziałki nigdy się nie zniżyły do tuzinkowości tańców. Stolik wybity zielonym suknem był sprzętem nieznanym w naszym domu. Kolacji też w nim nie wyprawiano; nie było potrzeby uciekania się do takiej grubej wędki, skoro i bez niej nigdy nie brakło gości, którzy – jak mawiała moja matka – do nas,przychodzili jedynie po "duchowy obrok". Jednak, oprócz owego "obroku" podawana była i herbata, i koszyk z ciastem wykwintnym, bo branym zwykle od Lessla. Przed północą zaś roznoszono "wystałe" wina węgierskie i limonadę domowej roboty, a do.niej również domowe tartynki, czyli, jak wówczas nazywano, "kanapki".
Skromne te przysmaczki utkwiły mi w pamięci, bo rano przyglądałam się często ich robieniu, a koło dziesiątej z wieczora i my, dzieci, dostawałyśmy w naszym pokoju po szklaneczce limonady oraz po dwie tartynki, przed czym dużo było między nami wróżb i odgadywań, jakie teź to kanapki nam przypadną w udziale, z sardynkami czy z siekanym jajkiem?
Były wprawdzie wtedy w Warszawie niektóre domy pseudoautorek i niższorzędnych literatów, gdzie usiłowano zgromadzać się dla samej przeważnie rozmowy. Po trzydziestu latach czytałam nawet w jakiejś broszurze twierdzenie, że to były s a l o n y l i t e r a c k i e. Łatwo tak twierdzić po kilku lat dziesiątkach, gdy większa część współczesnych wymarła i słowom tym już nie zaprzeczy. Ale ja, posiadając dobrą pamięć i dobrą tradycję, zaprzeczam im bez wahania; żaden z owych domów nie mógł być mianowany "salonem", a tym też mniej "literackim". Były to przygodne herbatki, z rozmaitą przyprawą; przy jednych bawiono się w pensjonarskiego "sekretarza", przy drugich w jadowitą obmowę, przy innych jeszcze w krzykliwą politykę.
I u nas, co prawda, kwitł czasem "sekretarz", ale był uprawiany tylko w dziecinnym pokoju. Co się zaś tyczy obmowy i polityki, te były stanowczo raz na zawsze wykluczone z poniedziałkowych przyjęć, pierwsza, jako grzeszna i szpetna, druga, jako przedmiot rozjątrzający umysły i zmieniający rozprawy na kłótnie. Zresztą, jeśli salon ma być literackim, to nie maże być politycznym.
Istniało jednak w Warszawie jedno miejsce zborne, które mogło być postawione obok poniedziałków, to niedziele Leona Łubieńskiego. Wprawdzie miały one zakres ciaśniejszy, bo pozbawiony żywiołu kobiecego i artystycznego, ale też i przedstawiały się w ramach nierównie skromniejszych. Jeszcze przed rokiem kto wszedł na dziedziniec pałacu Łubieńskich (dzisiaj zburzonego) i spojrzał ponad parter lewej oficyny, ten mógł widzieć tam trzy okna, wychodzące z niewielkiej facjatki. Do niej to niegdyś, co niedziela, pomiędzy pierwszą a czwartą po południu, zdążały szeregi mężczyzn. Po ciasnych schodkach wchodzili do dwóch niskich, niedużych pokojów, gdzie witał ich człowiek wysoki, o krzaczastych jasnych faworytach, o dużej wyblakłej twarzy, o wargach wzgardliwie wywiniętych; nie piękny, a jednak, rzecz osobliwsza! gaśli przy nim choćby najpiękniejsi. Witał wszystkich i częstował dobrymi cygarami. Na stole stały serdelki, chleb i wódka. Było ciasno, tłoczno i dymno, ale bawiono się cudownie; rozprawiano, jak w parlamencie, a śmiano się, jak na komedii. Najcichszym rozwiązywał się język, najtępszym rozwidniała się głowa, bo wszystkich elektryzował ten dziwny gospodarz; sam on odzywał się rzadko, zwykle ucinkowo, często i docinkowo, przecież na wszelaki przedmiot umiał sypnąć tyle soli attyckiej, że każde jego słówko w mgnieniu oka obiegało Warszawę. Z początku hrabia Leon chciał współzawodniczyć z poniedziałkami po nieprzyjacielsku, chciał stawiać – jak mówią Francuzi – autel contre autel. Ale, jako mądry ćwik, prędko zmiarkował, że to zła strategia. Więc zbliżył się do moich rodziców, został ich wiernym sojusznikiem i oba domy dobrze na tym sojuszu wyszły. Pan Leon pilnie odwiedzał poniedziałki, zawiązywał na nich nowe stosunki, werbował sobie cennych gości, a mój ojciec nawzajem uczęszczał na niedziele, gdzie czynił mnóstwo znajomości, którymi wzbogacał swoje poniedziałki. Tak oba ogniska użyczały sobie wzajem płomienia i były sobie poniekąd pokrewne, choć z wielu względów i odmienne; u pana Leona, jako na zebraniach czysto męskich, rozmowa szła swobodniej; na poniedziałkach szła podnioślej, tym bardziej, że była często podsycana muzyką, a zwłaszcza deklamacją.
Młody Grzymała, uprawiający fortepian po amatorsku, grywał sztuczki krótkie i nietrudne, ale oddane z wielkim wdziękiem. Dobrze pamiętam jedną z nich, zwaną La femme du marin, która sama niejako w duszy się śpiewała, naśladując tęskne rozkołysanie morza. Potężniej grzmiał tenże fortepian opanowany przez przedziwnego wirtuoza, jakim był Wodnicki, chudy młodzieniec o czarnych włosach i nazbyt długich rękach. Sąsiadował on z nami poniekąd, bo mieszkał na ulicy Świętokrzyskiej, a gdy grał u siebie, to dźwięki przepływały nad murem i rozlegały się po całym naszym ogrodzie; nieraz szliśmy umyślnie do przymurkowej alei, aby się przysłuchiwać z rozkoszą. Grał też kilkakrotnie i na poniedziałkach, i wróżono mu piękną przyszłość. Niestety, nie zdołał jej doczekać. Pewnego dnia nasz ogród ucichł – młodzieniec zgasł na suchoty, a my długo, długo jeszcze, chodząc pod kasztanami, nie mogliśmy odżałować, że już nad nimi nie przepływa czarowna harmonia.
Częstymi bywały deklamacje. Niektóre z nich zostawiły pamiętne wrażenie. I tak, w 1843 r. pewnego poniedziałku Henryk Lewestam przeczytał nieznaną jeszcze w Warszawie Pieśń o ziemi naszej Wincentego Pola. Tom poezji był zupełnie nowy; rzecz była czytana prześlicznie, zdumiała też i porwała wszystkich. Mniej porywu sprawiało czytanie Minasowicza jego przekłady z Schillera brzmiały twardo, jego deklamacja, nie mniej twarda, grzeszyła pompatycznością. Słuchano go jednak z poważaniem, należnym szczerej pracy i szczeremu zapałowi. Już co w zapale, to nie ustępował mu i Andrzej Koźmian, który nieraz wygłaszał wiersze swego ojca, lub jakie inne utwory. Czytał niby "á la Osiński", ale ze zbytnim patosem.
Chrypł, stawał cały w płomieniach, a że był tłustawy i krwisty, słuchaczy brała obawa, aby przed końcem poematu nie został porażony apopleksją.
W r. 1844 dała się słyszeć kilka razy i proza. Ksiądz Mętlewicz odczytał swoją niezwyczajną rozprawę "O świętym Wicie i Światowicie''. Antoni Waga czytywał rozprawy naukowe, które były uczone, a jednak nie nudne, bo między dzieje owadów i robaków umiał zawsze zaplątać przygody jakiegoś robaczka, co miał amorkowe skrzydła i śliczną damską buzię. Niemniej szczęśliwie wypadły występy Aleksandra Przezdzieckiego, który w tym roku czytał dwie swoje obszerne prace: dramat Jadwigę oraz komedię Złoto i sumienie. Pomimo najlepszej chęci gospodarstwa słuchacze nie dali się do nich przekonać. Niebawem też młody autor zaniechał dramaturgii, a przerzucił się całkiem na pole badań historycznych, gdzie zdobył sobie z czasem wysokie uznanie.
Chojecki częstokroć stawał do deklamacji, srebrzystymi tonami wydzwaniał to modnego wówczas Kirgiza, to wyborną baśń Czajkowskiego O żelaznym wilku, to znów Laokoona Lenartowicza. Największy poklask zdobył sam Lenartawicz, gdy na jesień tegoż roku czytał swój wiersz, napisany do albumu mojej matki, a zatytułowany Wspomnienia drzew. Nie spotkałam go dotąd nigdy w zbiorze jego poezji, a jednak jest to jedna z najcudniejszych, zwłaszcza niedomówione zakończenie zachwyciło wszystkich, i długo jeszcze wspominano łzawy głos autora i owo cwałujące "dalej… dalej…", które leci w przyszłość, jakby dobra wróżba…
Takim było mniej więcej pierwsze dziesięciolecie poniedziałków. Zarys ich niezupełny i pobieżny; nie mógł wypaść inaczej, kiedy nie byłam ich naocznym świadkiem i kiedy do pierwotnej epoki nie posiadam dostatecznych materiałów. Może nawet ktoś czytający te kartki, zapyta z podziwieniem, jakim sposobem zdołałam i tyle odtworzyć? Sposobów na to znalazło się kilka. A naprzód, spomiędzy osób tu naszkicowanych wiele jeszcze bywało na poniedziałkach wtedy, gdy i ja już weszłam do ich grona. Niektóre spotkałam później za granicą i obraz ich odżył mi w pamięci. Nie mało też zdarzeń zapamiętałam z rozmów, jakie po każdym wieczorze toczyły się u nas, o jego przebiegu, jego mniejszej lub większej świetności oraz różnych jego uczestnikach. Czasem trafiało się i bliższe z nimi zetknięcie. Jak już wspominałam, z okoliczności Wundermanna bywały wyjątkowe zebrania, na które i nam, dzieciom, pozwalano się stawić. W lecie zaś, gdy czas ciepły wywabił wszystkich do ogrodu, my z okien panienkowego pokoju mogłyśmy widzieć doskonale i ową błękitną lampę, i gości zgromadzonych wkoło chińskiego stołu. Mogłyśmy nawet dosłyszeć część rozmów i deklamacji. A istniał jeszcze jeden misterniejszy sposób. W jadalnym pokoju znajdowały się małe drzwiczki szklane, zasunięte zieloną firaneczką, które prowadziły do gabinetu mojej matki.
Otóż czasem, jako wielką łaskę, pozwalano nam nieco uchylić tego rąbka i zajrzeć tam jednym okiem, ażebyśmy zapamiętały, jak to wyglądają ludzie "uczeni" i "poeci". Dużo ja spoza tej firaneczki nazbierałam wtedy sylwetek i oto dzisiaj z owych ułamków układam sobie tę mozaikę, która w rysach, wprawdzie grubych, ale podobnych, odtwarza mi dość wiernie podpatrzoną przeszłość.
3. Pięć lat następnych, począwszy od 1845 do końca 1849 r., nadało nieco inny koloryt poniedziałkom. Widownia ich także już była inną. Zmieniliśmy znów mieszkanie, tym razem nie z dobrej woli, ale pod wynukanym przymusem. Już na parę lat pierwej księżna Sapieżyna wydała była córkę za hr. Andrzeja Zamoyskiego, który, wziąwszy w posągu pałac, postanowił razem z żoną zająć jego dolne apartamenta. Zostaliśmy zawiadomieni, że mamy ustąpić, jednakże jeszcze nie zaraz, bo przed wprowadzeniem się młodej pary miano cały pałac odnowić, a co więcej, wybudować od przodu wielką kamienicę. Zrzucono tedy ową śliczną kratę i zaczęto roboty. Dziedziniec nagle zmniejszył się o połowę, trawnik zginął pod stosami materiałów i dołami na wapno; pamiętam, że oparta na oknie jadalnego pokoju, przyglądałam się po całych godzinach tej pracy mularskiej, zupełnie dla mnie nowej; nade wszystko rzucanie cegieł z rąk do rąk przez powietrze zdumiewało mnie, jakby akrobatyczna sztuka. Nikt wówczas nie przewidywał, jakie tragedie będą się działy w tych murach, na których powstawanie patrzyłam, a z których we dwadzieścia lat później miały paść owe pamiętne bomby! Już pierwsza ta "fabryka" była wielką dla nas niewygodą; zasłonięto nam widok Nowego Światu; czy goście chcieli wejść do nas, czy myśmy chcieli wyjść z domu, każdy musiał brnąć przez góry cegieł i przepastne rowy. Wszakże to jeszcze było pół biedy. Gdy kamienica została pod dach wyprowadzona, wzięto się do pałacu; wprawdzie pan Andrzej Zamoyski, widząc moją matkę niepocieszoną, chciał nam ułatwić dłuższy pobyt i kazał najpierw odnawiać piętro, a dołu jeszcze nie tykać, ale jak się pokazało, był to właśnie najlepszy sposób obrzydzenia nam tego siedliska; wszystkie okna od ogrodu zastawiono rusztowaniami; gdyśmy chcieli siedzieć przed domem, gruzy leciały nam na głowę; huki, gwizdanie, kłęby kurzu dokuczały od świtu do nocy; nie trzeba nas już było wypraszać, z wiosną 1845 roku uciekliśmy sami.
Po długich poszukiwaniach rodzice moi osiedli w pałacu Saskim, który nęcił swoją świeżością, bo właśnie wtedy Skwarców był go z gruntu odnowił.
Wprawdzie wszystkie mieszkania od Ogrodu Saskiego, o których moja matka marzyła, były już wynajęte, obiecywano wszakże, iż po niedługim czasie jedno z nich się opróżni; w tej nadziei, n a t y m c z a s e m, wzięliśmy mieszkanie dolne od strony Saskiego Placu. Pokoje były śliczne i bardzo wesołe. W urządzeniu zaszły niektóre zmiany; i tak w salonie z owych szafek lustrzanych wyrzucone zostały wszystkie brązy, filiżanki i tym podobne "galanterie"; wszystkie poszły do wielkiej skrzyni, zwanej s k a r b c e m, gdzie gromadziły się zasoby przyszłych prezentów i "siurpryz". Na miejsce tych fraszek stanęły tam dwoma rzędami książki, których tyle już w domu przybywało, że nie wiedzieliśmy, gdzie je podziewać. Tym sposobem salon pozyskał wygląd nierównie poważniejszy i bardziej l i t e r a c k i… Ale zwykłą przekorą losów, jego rozwój towarzyski właśnie w owym czasie stracił cokolwiek na powadze, a za to stał się nierównie ruchliwszym i gorętszym.
Od Europy szły wtedy powiewy harde, ogniste i rewolucyjne, i Warszawa mocno je odczuwała, i w naszym domu brzmiały echa to Mickiewiczowskich prelekcji, to republikańskich teorii, a młodzież garnęła się coraz gęściej do salonu, gdzie mogła znaleźć pastwę dla umysłu. Była to wszystko młodzież wyborowa pod względem wykształcenia i talentu; na czele stała urocza para dwóch młodzianków, dopełniających się wzajem: Lenartowicz i przyjaciel jego, Ignacy Komorawski; obaj ubodzy, obaj natchnieni, mieszkali razem na skromnej facjatce i tworzyli arcydziełka. Tworzyli je co tchu przez tydzień, ażeby w poniedziałek przyjść razem do moich rodziców i tam popisać się świeżym, jeszcze nigdzie nie ogłoszonym utworem. Tym sposobem na poniedziałkach to najpierw dały się słyszeć owe Maćki, Wisły, Kaliny i tyle innych cudnych rzeczy, co potem przeszły w dobytek narodowy. Ileż razy ja budziłam się o drugiej lub i trzeciej w nocy i z dziecinnego pokoju nasłuchiwałam całą duszą, a nasłuchiwałam tak pilnie, że wkrótce umiałam je na pamięć – i muzykę, i słowa. Obok tej pary idealnej zjawił się istny diabełek, Włodzimierz Wolski, wprawdzie diabełek o złotych włosach, o ślicznej pokusnej postaci, cóż, kiedy zły, złośliwy i złowrogi. Ach, jak ten człowiek zmarnował dary Boże. Dobry ród, wyborne wychowanie, ładny majątek, piękność, talent – wszystko posiadał i wszystko zniweczył. Ale w owych czasach jeszcze nie przewidywano, jak smutnie on skończy. Właśnie wtedy był w całym blasku młodzieńczego pióra, młodzieńczej urody i tej skrzącej rozmowy, którą ciskał wszędzie, jakby złotym piaskiem. Obok niego jawią się inni, mniejsi zdolnościami, ale także świetni młodzieńcy, jak Morzkowski o myślącej postaci, wdzięczny deklamator, jak cięty i błyskotliwy Niewiarowski, posępny Józef Komierowski, chmurny poeta o
"Chrystusowej twarzy", i wielu jeszcze innych pół-lwów, pół-cyganów.