Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Pamiętnik Frajera - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
1 listopada 2025
14,13
1413 pkt
punktów Virtualo

Pamiętnik Frajera - ebook

Student Benjamin Wolski budzi się na posterunku policji, nie pamiętając nic z ostatnich dni ani dlaczego został aresztowany. Podczas przesłuchania Benjamin odkrywa, że wcześniej był świadkiem wielu zbrodni, do których doszło niedawno we Wrocławiu, a jednocześnie śnił mu się las, który pomimo prób już dawno został zniszczony. Podczas przesłuchania stopniowo dowiaduje się, dlaczego wpadł akurat w ręce policji.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8431-983-3
Rozmiar pliku: 2,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1 — Początek drogi

Otworzyłem oczy i znalazłem się w dziwnym, choć znajomym miejscu. Rozejrzałem się dookoła i jeśli wzrok mnie nie mylił, znalazłem się na samym środku autostrady, a konkretnie w tym samym miejscu, gdzie zwykle spotykałem się z moim starym przyjacielem. Próbowałem go znaleźć i jeszcze raz z nim porozmawiać, ale nigdzie go nie było. Najwidoczniej już się poddał i przeszedł na emeryturę wbrew swojej woli. A ci dranie w końcu musieli to zrobić.

Kiedy przechodziłem przez ruchliwą autostradę, widziałem, jak pojazdy mijały mnie, niosąc ze sobą powiew wiatru i woń spalin. Wtedy zobaczyłem przed sobą ciężarówkę, która jechała szybciej i pod prąd niż pozostałe pojazdy. Kiedy ciężarówka mnie zauważyła, natychmiast zaczęła hamować, choć było już za późno, żeby mnie uratować. Poczułem, jak karoseria uciska moje ciało, a w mgnieniu oka ogarnia mnie ciemność.

Kiedy obudziłem się z krzykiem, znalazłem się w jakimś podejrzanym, dusznym pomieszczeniu. Z sufitu wisiała duża żarówka, oświetlająca cały pokój; bez niej byłoby tam ciemno jak w kiepsko zarządzanej chacie. W prawym górnym rogu było małe okienko, a na środku celi stał stół z krzesłem, który był dla mnie za mały. Spoliczkowałem się, żeby się obudzić, ale ból na moim policzku pokazał mi, że tym razem to prawda. Ze stresu podrapałem się po głowie i wtedy poczułem, że jest całkowicie łysa. Najwidoczniej ktoś musiał ją zgolić, kiedy spałem. Tylko dlaczego? I czemu ja wtedy nic nie czułem? Wychyliłem głowę pod pryczę i ujrzałem kłaki moich włosów, co sugerowało, że zrobili to na szybko i nie mieli czasu posprzątać. A co gorsza, drzwi były zamknięte na cztery spusty i nie mogłem stąd wyjść, żeby sprawdzić, gdzie teraz jestem. A ja teraz potrzebowałem odpowiedzi na moje pytania, jak nigdy wcześniej.

Kiedy starałem się przypomnieć sobie, co robiłem wcześniej oraz dlaczego jestem teraz tutaj, usłyszałem kroki. Były głośne, ciężkie i szły w moją stronę. Chwilę później usłyszałem, jak jakaś nieznana osoba wkłada klucze do zamka, następnie otwiera drzwi i wchodzi do środka. Tą osobą był policjant o silnej budowie ciała, który w chwili przyjęcia nosił granatowy mundur i ciemne skórzane buty. Zazwyczaj ufam policji, więc ulżyło mi, ale wciąż nie wiedziałem, co tu robię. Po chwili ciszy policjant skierował na mnie wzrok i rzekł:

— Panie Benjaminie, proszę się przygotować. Zaraz idziemy.

— O co chodzi? — spytałem, kiedy zobaczyliśmy się po raz pierwszy.

— Wszystko panu powiem na miejscu. A teraz proszę się posilić, bo zapowiada się ciężki dzień — tyle powiedział, zanim wyciągnął z kieszeni zapakowaną w folię kanapkę i podarował mi bez słowa. Wziąłem ją i po odwinięciu ujrzałem pełnoziarnistą bułkę z zieleniną, pomidorem i szynką drobiową. Widząc, jak szybko jadłem, policjant dał mi jeszcze wodę do popitki. Byłem tak spragniony, że wypiłem z pół butelki, a ja zapomniałem, kiedy ja jadłem coś dobrego. Zaskoczony, jak szybko się posiliłem, policjant nagle uśmiechnął się do mnie i powiedział:

— Tak bardzo byłeś spragniony, prawda? Kanapkę też pan szybko zjadł. To dobrze, bo teraz nie będziemy mieć czasu na pierdoły. Musimy iść.

— Iść? Dokąd?

— Pan się dowie w swoim czasie. A teraz proszę postępować tak, jak panu każę.

— Chyba nie mam innego wyjścia?

— Niestety nie. Ale obiecuję, że po tym, co pan wcześniej przeżył, to nie będzie dla pana stresujące.

I wstałem z pryczy, bo nic innego nie mogłem zrobić. Kiedy cela była pusta, policjant zamknął drzwi na ten sam klucz, którym je otworzył i wyszliśmy razem. Zobaczyłem te same cele dookoła, co sugerowało, że jestem w więzieniu albo w podobnym miejscu. Kiedy poszliśmy górnymi schodami do drzwi prowadzących do wielokierunkowego korytarza, spotkaliśmy starszego policjanta, który był komendantem. Zrozumiałem, że znajduję się na posterunku, a policja z jakiegoś powodu musiała mnie aresztować. Obaj chichotali między sobą i mówili:

— Biedaczek narobił sobie sporo ambarasu, co?

— Dokładnie tak, szefie. Kiedy go wsadziliśmy do celi, mówił, że nie może sobie przypomnieć swoich ostatnich występków sprzed dwóch dni. Albo cierpi na sklerozę, albo kolaboruje ze sprawcami.

— Proszę się nie martwić. Dzięki krzesłu wyśpiewa wszystko, czego potrzebujemy.

— Krzesłu? — zapytałem ich, o co im chodzi, lecz ani policjant, ani komendant nie chcieli odpowiedzieć na moje pytanie. Pomachali sobie ręką na pożegnanie, po czym poszliśmy dalej, a ja tym razem byłem ciągnięty za moją koszulę. Przechodząc korytarzem, mijaliśmy innych policjantów, którzy patrzyli się na mnie, jakby wiedzieli coś, o czym jeszcze nie mam pojęcia, lecz poza tym nie zwracali na nas uwagi.

Zatrzymaliśmy się na trzecich drzwiach od lewej, które prowadziły do sali przesłuchań. Pierwszą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy, było krzesło, o którym przed chwilą usłyszałem. Było nieco inne niż te domowe — tu miało metalową obudowę i skórzane siedzenie. Do niego był podłączony komputer stojący obok krzesła, a na podłodze widziałem dziwne kabelki. Odwróciłem się i zobaczyłem kobietę, która na mój widok podciągnęła okulary. Poszliśmy do tego krzesła, gdzie policjant mnie posadził. Posmarował mi nadgarstki jakimś żelem, po czym, wbrew mojej woli, zamknął mnie kluczykiem w obręczach.

Natychmiast ogarnęła mnie panika. Krzyczałem i zaczynałem się szarpać, żeby spróbować się z nich wydostać, ale policjant mówił, żebym przestał, bo obręcze są zbyt mocno przymocowane i nic to nie da. Później posmarował mi głowę i podłączył do niej wszystkie kable z podłogi. Jeszcze dla pewności podłączył do mojego lewego ramienia ciśnieniomierz i włączył komputer. Z uśmiechem na twarzy policjant zwrócił się do mnie:

— To jest nasz najnowszy wykrywacz kłamstw Egzaminator. Jeśli pan spróbuje choć raz wpuścić nas w maliny… poczuje je pan na własnej skórze.

— Co to znaczy, że poczuję je na własnej skórze? Kto tu ustala metody przesłuchań?

— Sam Szef Rady Ministrów, jeśli pan się pytał.

— To ja chcę porozmawiać z panem premierem!

— Niestety, ale pana premiera tu nie ma, a nawet jeśliby był to ma do załatwienia wiele spraw, których pan nigdy nie zrozumie. Teraz zobaczmy… Wszystko podłączone? Komputer działa? Dobra. Luizo, zacznij nagrywać.

— Robi się! — powiedziała Luiza, po czym włączyła kamerę i tak rozpoczęło się nasze przesłuchanie. Policjant zaczął od prostego pytania:

— Kim pan jest?

— Jestem Benjamin Wolski. Choć reszta świata zna mnie już jako Benjamin W.

— Benjamin? Pierwsze słyszę, żeby ktoś się tak nazywał akurat w Polsce.

— Powiedzmy, że to imię międzynarodowe. Moi rodzice mówili, że nigdy nie lubiłem polskich odpowiedników imion.

— To imię wydaje mi się trochę znajome… ale pogadamy o tym później. Ile pan ma lat?

— 23.

— A czy pan pamięta cokolwiek o swojej przeszłości?

— Powiedzmy, że niedawno studiowałem magisterkę z biologii na Uniwersytecie Wrocławskim.

— Tego samego uniwersytetu, co przedwczoraj spłonął?

— Tak, dokładnie tego. Mogę już wiedzieć, o co w tym wszystkim chodzi?

— Z tego, co na razie wiadomo, pan jest uwikłany w cztery sprawy sprzed dwóch dni: wspomniany już pożar na uniwersytecie, zabójstwo panny Dagmary Lisowskiej, samobójstwo przywódcy grupy Strażnicy Ziemi Kamila Nowickiego i strzelaninę w kościele w pobliskim Kiełczowie, o którą właśnie pana pytam.

— Panie władzo, ja jestem niewinny! Aresztowaliście nie tego gościa, co trzeba!

— Co do jednego mogę panu uwierzyć — wciąż prowadzimy śledztwo w sprawie pożaru, jednak od razu wykluczyliśmy pana z listy podejrzanych. Co do pozostałych, to teraz się okaże, czy rzeczywiście jesteś niewinny.

— Powiem prawdę! Powiem wszystko, czego potrzebujecie! Nie musieliście mi tego… — nie zdążyłem dokończyć zdania, bo niespodziewanie moje ciało przeszło chwilowy szok, który natychmiast ustąpił miejsca bólu. To uczucie dochodziło z kabli przylepionych do mojej głowy oraz obręczy do nadgarstków i wtedy nie mogłem zrobić nic, tylko wyć i szarpać się z bólu od nagłego porażenia prądem. Kiedy po kilku sekundach ustały, czułem się, jakby ktoś przed chwilą ugotował moją głowę, po czym uderzył mnie mocno we wszystkie obszary ciała jednocześnie. Zrozumiałem wtedy, że musieli zgolić moją głowę, bo łysa łatwiej przewodzi prąd, a te kable badają aktywność każdego obszaru mózgu, żeby wiedzieli, czy na pewno nie kłamię. Policjant, widząc tę scenę, uśmiechnął się sarkastycznie i powiedział:

— Spokojnie, panie Wolski, bo się pan usmaży. A my dopiero zaczęliśmy.

— Jak mocne to było? — pytałem, z trudem chwytając oddech po elektrycznym szoku, który właśnie przed chwilą doświadczyłem.

— Około 500 Woltów.

— Panie władzo, czy to jest na pewno bezpieczne?

— Sam pan widzi, co się ostatnio dzieje na świecie. Ciężkie czasy wymagają ciężkich środków, żeby móc zaprowadzić porządek.

— I to niby ma w tym pomóc?

— Proszę mi zaufać: odkąd pojawiło się to krzesło, nie było ani jednego, który by po tym nie gadał. Znam wielu takich, co bredzą, że nawet to ich nie zmusi, ale chwilę później i tak wyśpiewują nam wszystko — wtedy policjant odchrząknął nerwowo. — Wracając do tematu, czy kiedykolwiek pomyślałeś, że za tobą chodzi śmierć? Pytam, bo nic innego wydaje mi się opisać tego, co pan przeżył w ciągu ostatnich dwóch dni. Najlepsze horrory, jakie widziałem w moim życiu to nic w porównaniu z tym, co Wrocław doświadczył przez ten czas. A jeśli chodzi o tę strzelaninę w kościele, spośród 270 osób obecnych na miejscu zdarzenia ocalałeś tylko ty. Czy mógłbyś mi powiedzieć, jak ci się udało tam przeżyć? I czy miałeś w tej i innych sprawach jakikolwiek udział?

— To nie jest takie proste, panie władzo. Ja naprawdę byłem obecny we wszystkich miejscach, ale ja jestem tylko niewinnym świadkiem. Ja tam niczego nie spieprzyłem, naprawdę — odpowiedziałem, kiedy moje oczy łzawiły, choć ja nie popadłem w płacz ze strachu przed niespodziewaną sytuacją kryzysową, w jakiej właśnie się znalazłem.

— To udowodnij. Albo to krzesło się z tobą rozprawi.

— To długa historia… ale postaram się streścić.

Dwa dni wcześniej i kilka godzin przed pożarem śniło mi się, że chodzę sobie po lesie. Słońce zachodziło już od jakiegoś czasu, ale mimo to nadal widziałem wyraźnie drogę, którą szedłem. Na ziemi pojawiły się nocne cienie drzew, a nagle słychać było gruchanie sowy, podczas gdy mocny wiatr otulał mnie swym chłodem. Idąc kamienną ścieżką, przypomniałem sobie o podróżach z rodzicami, gdy nie musiałem się przejmować sobą, a oni nie musieli się martwić o mnie. Od razu skupiałem się na pięknie lokalnej przyrody, a dźwięki zwierząt i płynącej rzeki, zebrane w jedną całość, stworzyły uspokajającą melodię, która mogłaby pomóc zasnąć, gdyby ktoś cierpiał na bezsenność. Świetliki rozjaśniały moją ścieżkę, umożliwiając mi orientację w trakcie nocnej wędrówki, a ja widziałem, jak wróbel wpada do gniazda na jednym z drzew oraz jak niedźwiedź goni jelenia, próbując go upolować. Jakieś dwa kilometry później zauważyłem… buldożer.

— Co do cholery robi tu buldożer? — zastanawiałem się w głowie. Rozejrzałem się po okolicy i dostrzegłem piły. A konkretnie cały ich stos. I to uporządkowany, jakby ktoś ich niedawno używał. Zobaczyłem kolejne buldożery i zbliżając się do nich, znowu wyczułem świeży zapach benzyny. Od razu pojawiło mi się w głowie następujące pytanie: kto i po co chciałby wycinać ten las? Nie wierząc własnym oczom, postanowiłem wrócić do kamiennej ścieżki, z której zboczyłem. Biegłem coraz wolniej, zaczęło mi brakować tchu, a kiedy stanąłem odpocząć, zobaczyłem… urząd. Tak, urząd. W samym środku lasu. Był to budynek ceglany, o wysokości trzech pięter i pozornie eleganckiej estetyce. Na drzwiach wisiało godło Rzeczypospolitej Polskiej, obok drzwi wisiała podarta flaga Polski, a z lewej strony był parking z kilkoma zaparkowanymi samochodami. Zastanawiając się, kto był takim głupkiem, żeby pozwolić zbudować tak ważne miejsce tam, gdzie prawie nikt nie chodzi, spostrzegłem przez okno postać zbyt ciemną, żebym mógł ustalić jej tożsamość przy pierwszym spojrzeniu.

Zaciekawiony wszedłem do środka, po czym drzwi zatrzasnęły mi się za mną. Poczułem dreszczyk strachu na całym ciele, który jednak szybko zleciał, kiedy włączyłem światło — wtedy ukazała mi się recepcja, gdzie nikogo nie było. Chciałem rozejrzeć się po okolicy, ale z góry słyszałem kroki, które głośnym dźwiękiem mnie kompletnie sparaliżowały. Kiedy w końcu zobaczyłem tę postać co wcześniej, ukazała mi się ta osoba starsza płci męskiej w wieku około sześćdziesięciu lat. Miała okrągłą, łysą głowę z gęstą brodą sięgającą jego szyi i małymi oczami, których koloru nie udało mi się ustalić. Jego pomarszczona od wieku twarz nie ukazywała żadnych emocji, ale mimo wszystko nie wyglądał na bardzo starego jak na swój wiek. Na mój widok pokornie odparł:

— Dobry wieczór, jestem lokalnym urzędnikiem. Proszę za mną.

I poszedłem za nim, jak mi kazał, bo ten urzędnik przypomniał mi kogoś, kogo spotkałem przed moim ostatnim semestrem w szkole. Zaprowadził mnie do swojego biura, a gdy weszliśmy, zamknął drzwi kluczem, żeby nikt nie mógł nam przeszkadzać. W jego biurze były stolik, krzesła, drukarka, szuflady z aktami i wieszak. Na stole postawiona była wyblaknięta czaszka — była ona świeża, jakby ktoś ją niedawno wyrwał od kościotrupa i przyniósł ją tutaj. Tak bardzo przykuła moją uwagę, że urzędnik na to zareagował:

— To… podarunek od miejscowych — powiedział z uśmieszkiem i usiadł na swoim krześle. — Proszę podać swoje nazwisko.

— Jestem Benjamin Wolski.

— Ciekawe imię — odpowiedział. — Być może spotykamy się już dawno, ale często zdarza mi się zapominać co nieco o moich gościach. Teraz może powiesz coś o siebie, żeby pomóc mi odświeżyć pamięć?

— Jestem z Gdańska, lecz obecnie mieszkam we Wrocławiu, gdzie studiuję biologię. W dzieciństwie dużo czytałem o świecie i nauce, ponieważ moi rodzice są naukowcami. Tata jest renomowanym biologiem, a mama to geolożka i astronautka, która aktualnie jest na stacji kosmicznej. Chyba pan sporo o nich słyszał?

— Słyszałem, słyszałem. I od razu powiem, że rzadko miewam gości. Ostatni z nich pojawił się u mnie rok temu, po czym nigdy więcej tu nie wrócił. I jeśli dobrze pamiętam, wyglądał tak samo, jak ty.

— Naprawdę?

— Jeśli pamięć mnie nie myli, to tak. Zapamiętałem jednak, że moi goście nigdy nie przychodzą do mnie bez powodu. Pan także, prawda?

— Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się zobaczyć urzędu w samym środku lasu, ale skoro już tam jestem, to chciałbym, żeby urzędnik mi pomógł.

— Niby w czym?

— Powiedzmy, że mam kryzys egzystencjalny. W podstawówce myślałem, czy pójść w ślady ojca, czy w ślady mamy i wybrałem, że pójdę tą pierwszą drogą. Uczyłem się najpilniej, jak mogłem, zdawałem wszystkie szkoły z paskiem, wszystko na piątkę, ta biologia nawet mnie bawiła, ale… coś czuję, że się zagubiłem w tym wszystkim.

— Nie martw się, każdy tak miał, nawet ja. Rozmawiałeś o tym z rodzicami?

— Z moim tatą od dawna nie mam kontaktu, a z mamą z oczywistych powodów nie mogę rozmawiać.

— No cóż, w każdym razie powiem jedno: ukończ studia, skoro mówisz, że je kończysz i potem pomyśl, co chcesz w życiu robić. Próbowałeś już czegoś innego?

— Pracowałem dorywczo w restauracji, ale teraz rzuciłem pracę, bo teraz chcę się skupić na nauce podczas ostatniego semestru.

— Okej. A rozmawiałeś o tym z rodzeństwem?

— Miałem brata, ale zginął w wypadku samochodowym, kiedy jechał autokarem na obóz harcerski.

— To straszne… Jak to odczuwałeś?

— Było mi trudno, ale po jakimś czasie uświadomiłem sobie, że nie ma sensu ciągle tego przeżywać. Z kolei moi rodzice nie mogli znieść traumy i to chyba dlatego nie mam relacji z tatą, po prostu nie mógł tego znieść, zresztą jak każdy rodzic… A tak przy okazji możemy zmienić temat?

— Oczywiście.

— W drodze do urzędu zobaczyłem piły i buldożery. Czy pan mógłby mi powiedzieć, co tu się dzieje?

— Niestety, ale tego lasu już nie będzie. Wczoraj dostałem informację, że niebawem ma zostać zrównany z ziemią.

— Czy ma pan dowód, bo coś nie mogę panu uwierzyć?

— Proszę bardzo — odparł urzędnik, po czym wstał i wyjął arkusze z planami budowy i mapami.

— To, co pan widział, to znak, że przygotowują się do pracy. Za tydzień rozpoczną wycinkę, a na tym miejscu powstanie czteropasmowa autostrada. Urząd, w którym się znajdujemy, też ma zostać zburzony, bo nie będzie pasować do nowego krajobrazu.

— To w czym problem? Nie pomyślał pan o przebranżowieniu się albo emeryturze?

— Wiesz, że nie porzuca się swoich pasji. Zresztą ja i tak swoje przeżyłem.

— A czy pan próbował przekonać władze do przeniesienia miejsca budowli?

— Ja jestem tylko urzędnikiem, nie mam prawa głosu, jak się panu wydaje. To jednak nie znaczy, że jestem obojętny wobec tego, co się dzieje dookoła. I dlatego musimy coś z tym zrobić.

— Musimy, musimy… Tylko co?

— Niebawem spotkasz trzy osoby, które pomogą nam w realizacji tego zadania. Sam ich osobiście nie znam, gdyż nigdy tu nie przychodziły, ale pochodzą z różnych środowisk, więc i podejście do świata mają różne. Doświadczyli w swoim życiu wiele, często się ze sobą kłócą, spierają, ale sądzę, że potrafiliby się zjednoczyć w słusznej sprawie, jaką jest las. Bo wraz z nim umrzemy też my.

— Skąd ta pewność?

— Zaufaj mi. I przy okazji… wróć do siebie!

Ostatnie zdanie urzędnika sformowały się w coraz głośniejsze echo. Nagle rzeczywistość wokół mnie szybko zaczynała się rozpadać i przemieniła się w kolorową nicość jak w filmie fantasy, tyle że bardzo realistycznym. Spadając, nie wiedziałem, co robić, aż zobaczyłem panoramę Wrocławia, dostrzegając z daleka Sky Tower oraz plac remontu jednego z rond. Nie miałem jednak czasu, żeby patrzeć na to z bliska, gdyż moja dusza spadała coraz szybciej i szybciej, po czym uderzyła w dach akademiku, a konkretnie Paranowca, gdzie mieszkałem od początku studiów.

I tak oto wracając do mojego ciała, wyskoczyłem z łóżka niczym kula z armaty, zastanawiając się, czy to był zwykły koszmar, czy ten sen był refleksją na temat mojego miejsca w świecie. Z nieznanych powodów ciało ogarnęła jakaś tajemnicza siła skutecznie uniemożliwiająca wstawanie, gdyż nie było pewne, czy jest w tym sens. Nie wiedząc, czy to już koniec, czy może początek czegoś nowego, rozejrzałem się dookoła i spojrzałem na elektroniczny budzik. Wskazywał 7 rano, jakbym obudził się w samą porę. Rozglądałem się dookoła i okazało się, że poza tym nie było tu widać niczego dziwnego, nawet dziury z sufitu, która powinna przecież tam być, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że to tylko sen, choć w tym przypadku bardzo mocny i żywcem wyjęty z jakiegoś filmu. W końcu uzbierałem w sobie wystarczająco siły, żebym mógł wstać i skupić się na kolejnych zajęciach.

Natychmiast wyjąłem z szafy bieliznę, po czym założyłem ubranie, które potrzebowałem na ten dzień: długie, brązowe spodnie, czarno-białe adidasy i szary T-shirt z czarnym nadrukiem pokazujący glob Ziemi. Później pobiegłem do łazienki, by przemyć twarz, bo z dotyku czułem, że nie myłem jej od tygodnia. Po użyciu odpowiednich płynów i wytarciu mojej twarzy w lustrze ukazała mi się osoba młodego studenta z czarnymi, zaniedbanymi włosami i brązowymi oczami z dużymi brwiami paranoika. Miała też mały nos i podbródek o nieco kwadratowym kształcie, a całą twarz pokrywała czerwień pojawiająca się nie wiadomo skąd. Będąc jeszcze świeżo po moim snu, nie chciałem już patrzeć na swoje ja i poprawiłem swoje włosy, żeby nie wyjść na wieśniaka. Potem zjadłem musli na śniadanie, bo nie miałem czasu gotować, po czym spojrzałem na zdjęcia z mojego smartfonu, żeby przypomnieć swoje życie przed wyjazdem na studia.

Przypomniałem sobie swój stary dom, pełen książek i obowiązków jak na naukowca przystało. Do dziś pamiętam te wycieczki krajoznawczo-naukowe z moimi rodzicami i momenty, kiedy ona śmiała się z moich słów, jakie wymyślałem podczas moich odkryć: makówka, psztyna, cięcina i różne inne rośliny, które zobaczyłem po raz pierwszy na własne oczy. Pamiętam też słowa z rozmowy z moim tatą na temat przyszłości podczas nauki w liceum, które utkwiły w mojej głowie pomimo upływu lat — raz spytał mnie, w czyje ślady chcę iść, zanim dopadł mnie osobisty nihilizm:

— To jak będzie, Benjaminie? Będziesz biologiem jak ja czy geologiem jak twoja mama?

— To nie jest takie proste, tato. Sam wiesz, jak kiepsko jest teraz na rynku pracy, a ja wątpię, żeby w tym momencie ktoś chciał zatrudnić naukowca.

— Wiem, że teraz nie jest łatwo znaleźć pracę, ale mimo wszystko uważam, że im większe wykształcenie masz, tym łatwiej znajdziesz zatrudnienie. Nikt nie chce zmarnować czyjegoś geniuszu, prawda?

— Tak, ale nie wiem, czy w tym przypadku to się przyjmie.

— Podziękujesz mi za kilka lat, kiedy znajdziesz sobie solidny dom i będziesz miał kolejną mądrą rodzinę, jaką ja i twoja mama stworzyliśmy u siebie. Teraz wracaj do nauki, bo niebawem matura.

— Tato, proszę cię…

— Nie marudź, tylko rób, co należy. O odpoczynku pogadamy później.

Przyznaję, że moi rodzice byli często zbyt surowi wobec mnie, ale wiedziałem, że robią to dla mojego dobra, żebym mógł znaleźć porządny dom i pracę Po śmierci brata w wypadku samochodowym, bardzo brakowało mi kontaktu z rodzicami, bo mama była na rekrutacji astronautów, a tata dłużej niż zwykle przebywał w pracy, jakby chciał o tym zapomnieć kosztem własnego zdrowia psychicznego. Właściwie jedyne głębsze relacje miałem z dalszą rodziną, której już nie pamiętam. Miałem jeszcze siostrę bliźniaczkę, ale ta ostatnio nie dawała mi znaku życia, a ja za bardzo skupiłem się na nauce, żeby szukać jej w miejskiej dżungli we Wrocławiu. W zasadzie to ja nie byłem pewny, czy ona mieszkała akurat tutaj.

Godzinami mógłbym wspominać moją przeszłość, gdyby nie nerwowe pukanie, które usłyszałem zaraz po położeniu mojego smartfonu na stół, a z własnego doświadczenia wiedziałem, że nikt nie pukał do mnie bez powodu. Kiedy otworzyłem drzwi, zobaczyłem profesora biologii Rubika, który pracował na Uniwersytecie Wrocławskim od wielu lat i twierdził, że robi dla nas wszystko, żebyśmy nie zmarnowali naszej wiedzy po studiach. Profesor miał około sześćdziesięciu lat oraz pulchną posturę, a w momencie przyjścia miał na sobie ciemny garnitur i brązowe eleganckie buty. Miał okrągłe, kujońskie okulary oraz siwą kozią bródkę, choć siwizny jeszcze nie było widać na jego włosach, które wciąż trzymały się nieźle jak na jego wiek. Ze swojej pomarszczonej twarzy dotkniętej stresem związanym z nerwowymi latami kariery akademika, zwrócił się do mnie cichym, pogodnym głosem:

— Dzień dobry, panie Wolski.

— Profesor Rubik? Co pan tu robi?

— Proszę mnie tu wpuścić, to chętnie panu odpowiem. To bardzo ważne.

— Okej… — odpowiedziałem niechętnie, bo wiedziałem, co konkretnie chciał mi powiedzieć.

Wpuściłem pana Rubika do mojego mieszkania, jak mi kazał. Poza jego wyrazem twarzy nie zauważyłem u niego niczego niepokojącego. Usiadł na krześle przy moim stole, otrzepując go z okruszków po chlebie i chrupkach, wyrażając zniesmaczenie nieporządkiem w moim pokoju.

— Chce pan coś do picia? — zapytałem go niechętnie.

— Nie. To nie potrwa długo — odpowiedział profesor. — A tak przy okazji, jak często pan sprząta w swoim mieszkaniu?

— Dwa razy w tygodniu. Mogę już wiedzieć, po co pan tu przyszedł?

— Przyszedłem w sprawie twoich ocen. A te ostatnio nie są najlepsze…

— Ja wiem, ale jakby co, to mogę je poprawić w każdej chwili.

— Ta, jasne… Panie Wolski, zostały już tylko dwa miesiące do zakończenia semestru, a pan tylko kłamie mi w żywe oczy, że to się poprawi…

— Tym razem, ja nie kłamię, panie profesorze!

— No nie wiem… W każdym razie do rzeczy: Był pan moim najlepszym uczniem, zdawał pan wszystkie semestry perfekcyjnie, każdy w akademiku zazdrościł pańskiego geniuszu, ale od kilku tygodni zauważam, że pan coraz słabiej się uczy, pan nie przykłada uwagi do wykładów i teraz panu grozi wydalenie z uniwersytetu. Czy mógłby mi pan powiedzieć, co w pana wstąpiło?

— Powiedzmy, że przeżywam kryzys egzystencjalny…

— Wolne żarty! W moim uniwersytecie nie ma miejsca na żadne kryzysy egzystencjalne! Chce pan, żeby pana ojciec płakał, jeśli dowie się o pańskich ocenach?

— Oczywiście, że nie, panie profesorze! Ja robię wszystko, co w mojej mocy!

— To obudź się, mój chłopcze albo pozostaniesz w tyle za swoimi kolegami! Masz już tylko dwa miesiące do końca semestru! Słyszysz? Tylko dwa miesiące!

Kiedy wydawało się, że już nic mnie nie zaskoczy, pan Rubik rzucił okiem na moje prace magisterskie w komputerze, który zapomniałem wyłączyć i z ciekawości zaczął je przeglądać. Jakże było jego i moje zdziwienie, kiedy je skomentował z niedowierzaniem, jak nisko upadłem:

— Czy pan się czegoś — za przeproszeniem — naćpał, panie Wolski? — wykrzyknął, gdy jego oczy zrobiły się wielkie jak szyba. — Co to za bohomazy pan napisał? Kwas solny jako opatrunek na rany? Witamina C jako najlepsze lekarstwo na raka? Homeopatia poprawia odporność organizmu? Takie coś pasuje do pseudomedycznych tygodników dla zielarzy, a nie do profesjonalnego uniwersytetu jak nasz Uniwersytet Wrocławski!

— Powiedzmy, że zainteresowałem się medycyną alternatywną, kiedy pojawiłem się tu po raz pierwszy.

— Nie wydaje mi się. Z daty wynika, że powstały one zupełnie niedawno. Naprawdę tak nisko się pan stoczył, skoro pisze pan takie bzdury?

— Najwidoczniej tak, skoro pan do mnie przyszedł.

— A gdzie pańskie prace o ewolucji i jej roli w kształtowaniu dziejów Ziemi? Gdzie praca o największych uczonych tej dziedziny, w tym Charlesa Darwina? Gdzie praca o medycznym zastosowaniu inżynierii genetycznej? A przede wszystkim, gdzie mój stary Benjamin Wolski? Dobra, dość tego! Jeszcze raz będzie pan tak postępował, to rozprawię się z panem bez litości!

— Pan nie musi się tak na mnie wkurzać, panie profesorze.

— Nie muszę się wkurzać? Kiedy ja widzę, kiedy mój najlepszy student odprawia takie ceregiele i nic sobie z tym nie robi? — powiedział gniewnie, po czym spojrzał na zegar nad stołem — O, już 7:30, a my dalej siedzimy i krzyczymy bez powodu. Jeszcze chwila i się spóźnimy, ale przynajmniej jesteśmy już ubrani i umyci. Na wykład marsz!

— Pan też idzie?

— Tak, ale nie z panem. Dziś mam z inną, bardziej zdyscyplinowaną grupą.

— Pod jakim względem zdyscyplinowaną?

— Nie będę tolerował pańskiego wścibstwa! Wychodzimy stąd razem albo zgłaszam pana do dyrekcji wydziału za obrażanie profesora.

Nie mając innego wyjścia, wstałem z krzesła i w pośpiechu rozejrzałem się po mieszkaniu, żeby znaleźć swoją komórkę, zeszyty na wykłady i długopis. Były one w szufladzie przy łóżku, przypominając sobie, że w niej chowam wszystkie niezbędne do studiów rzeczy. Wziąłem jeszcze klucz do mieszkania, gdyż zawsze je zamykam ze względów bezpieczeństwa. Ktoś mógłby mi powiedzieć, że przesadzam, ale kilka lat popytu w tak niebezpiecznym mieście, jak Wrocław pokazują, dlatego warto.

— Ma pan już wszystko, co potrzebne? Dobrze, to wychodzimy — odparł spokojnym głosem pan Rubik, pozornie zapominając o tym zajściu. Wyszliśmy spokojnie z mojego mieszkania, po czym profesor skierował się na swój wykład, żegnając mnie tak, jak na porządnego człowieka przystało. Zamykając drzwi, poczułem déjà vu, gdyż mój klucz okazał się podejrzanie podobny do klucza urzędnika ze snu, a on sam zamykał drzwi tak samo, co ja przed chwilą.

— Czy pan jest synem znanego biologa Zygmunta Wolskiego? — zapytał mnie policjant, kiedy wróciłem do teraźniejszości.

— Dokładnie tak — westchnąłem.

— Szczerze mówiąc, nigdy nam nie powiedziałeś o swojej rodzinie. Czy w twoim byłym domu dochodziło do przypadków przemocy domowej?

— Czasami rodzice krzyczeli między sobą, ale nie zaobserwowałem, żeby to przeradzało się w jakąś bójkę. Po prostu byli w długiej żałobie z powodu śmierci ich syna w wypadku.

— Mówisz też, że ostatnio dręczyły cię jakieś dziwne sny? Że jakiś las czeka zagłada i masz odnaleźć dla urzędnika trzy osoby, którzy pomogą ci go ocalić?

— Tak. Jeszcze dzisiaj dowiedziałem się, że spóźniłem się, bo w końcu wybudowali tam autostradę. A tego urzędu i urzędnika również nie było.

— Szkoda, szkoda… A wracając do twojej rodziny, ponoć niektórzy jej członkowie byli zaangażowani w ruchy ekstremistyczne działające na terenie Polski. Czy to prawda?

— Nie wiem, ale pamiętam, że moja dalsza rodzina ostatnio zachowywała się, jakby przygotowali się na coś większego, choć nic się na to nie zapowiadało. Moja siostra też, ale ona też nie dawała żadnego znaku życia, odkąd zacząłem studiować.

— Być może pan ma rację, ale my wciąż nie wiemy, co robiłeś podczas feralnego pożaru. Teraz nam powiesz wszystko po dobroci albo skończysz jako spalony trup.

— Przekażę wam wszystko, czego potrzebujecie — odparłem policjantowi, po czym nasze przesłuchanie znowu się rozpoczęło…
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij