Pamiętnik - ebook
Pamiętnik - ebook
Pamiętnik Janusza Korczaka należy do najważniejszych świadectw o życiu w getcie warszawskim w czasie drugiej wojny światowej. Korczak przedstawia bieżące wydarzenia z życia Domu Sierot, który do ostatniej chwili starał się ratować, a także sceny z codziennego życia warszawskiego getta od maja aż do 4 sierpnia 1942 roku, czyli do przede dnia wywózki autora i jego podopiecznych do obozu zagłady w Treblince. Ta wstrząsająca opowieść, połączona z emocjonującymi, a zarazem pozbawionymi iluzji refleksjami autora i jego wspomnieniami, przybliża czytelnikowi niezwykłą postać pedagoga, pozwala ujrzeć myśli i uczucia targające wrażliwym i szlachetnym człowiekiem wobec krańcowo tragicznego losu.
Lektura dla szkół średnich
Spis treści
Spis treści
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66251-92-2 |
Rozmiar pliku: | 280 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PODANIE*
Do Biura Personalnego Rady Żydowskiej
Domagają się ode mnie życzliwi, bym napisał testament. Czynię to obecnie w swem curriculum vitae, składając ofertę na posadę wychowawcy w internacie dla sierot Dzielna 39.
Mam lat 64. Egzamin zdrowia zdałem w roku ubiegłym w więzieniu. Mimo fatygujące warunki pobytu ani razu nie chorowałem, nie zwracałem się też do lekarza, ani razu nie zwolniłem się z gimnastyki, ze zgrozą unikanej przez młodych nawet kolegów. (Apetyt wilczy, sen sprawiedliwy, niedawno po 10 kieliszkach mocnej wódki wróciłem sam spiesznym marszem z ulicy Rymarskiej na Sienną – późnym wieczorem. Wstaję w nocy dwukrotnie, wylewam 10 dużych kubłów).
Palę, nie piję, władze umysłowe na codzienny użytek znośne.
Jestem mistrzem w ekonomii wysiłku: jak Harpagon cedzę celowność każdej zużytej jednostki energii.
Uważam się za wtajemniczonego w dziedzinie medycyny, wychowawstwa, eugeniki, polityki.
Dzięki wyrobieniu posiadam dużą umiejętność współżycia i współpracy nawet z typami kryminalnymi, z urodzonemi matołami. – Ambitni i uparci durnie dyskwalifikują mnie, nie ja ich.
Ostatni egzamin: tolerowałem przez z górą rok z nieprawdziwego zdarzenia kierowniczkę w swoim internacie i na przekór własnej wygodzie i spokojowi namawiałem ją do pozostania – uciekła sama (zasada moja: lepsze są nawet wady aktualnego personelu niż nawet zalety nowego).
Przewiduję, że typy kryminalne spośród personelu internatu na Dzielnej opuszczą dobrowolnie znienawidzoną placówkę, z którą wiąże ich tchórzostwo i inercja.
Gimnazjum i uniwersytet ukończyłem w Warszawie, wykształcenie dopełniłem w klinikach Berlina (rok) i Paryża (pół roku). Miesięczny wypad do Londynu pozwolił mi zrozumieć na miejscu istotę pracy charytatywnej (duży dorobek). Mistrzami moimi byli w medycynie: profesor Przewóski (anatomia i bakteriologia), Nasonow (zoolog), Szczebakow (psychiatria) i pediatrzy Finkielsztein, Bagiński, Marfan, Hutinel (Berlin, Paryż). (Dnie wolne – zwiedzanie sierocińców, zakładów poprawczych, miejsc zamknięcia dla tak zwanych dzieci występnych). Miesiąc w szkole dla cofniętych w rozwoju, miesiąc w klinice neurologicznej Ziehena. Mistrze moi w szpitalu na Śliskiej: ironista i nihilista Koral, jowialny Kramsztyk, poważny Gantz, świetny diagnosta Eliasberg, poza tym – felczer chirurgii Sliżewski i pielęgniarka ofiarna Łaja. Spodziewam się spotkać kilka takich Łaj – bohaterek w rzeźni dzieci (i domu przedpogrzebowym) na Dzielnej 39. Szpital pokazał mi, jak godnie, dojrzale i rozumnie umie umierać dziecko.
Rozumienie fachu medycznego pogłębiły książki o statystyce. Statystyka dała dyscyplinę logicznego myślenia i obiektywnej oceny faktu. Ważąc i mierząc co tydzień dzieci w przeciągu ćwierćwiecza, posiadam bezcenną kolekcję wykresów – profile wzrostu dzieci w wieku szkolnym i w okresie dojrzewania.
Z dzieckiem żydowskim spotkałem się po raz pierwszy jako dozorca na kolonii letniej im. Markiewicza w Michałówku. Kilkuletnia praca w czytelni bezpłatnej dała bogaty materiał obserwacyjny. Do żadnej partii politycznej nigdy nie należałem. (Byłem w bliskim kontakcie z wielu konspiracyjnymi politykami). Wychowawcy moi w pracy społecznej: Nałkowski, Straszewicz, Dawid, Dygasiński, Prus, Asnyk, Konopnicka, Józef Piłsudski. Wtajemniczenia w świat owadów i roślin zawdzięczam Meterlingowi, w życie minerałów – Ruskinowi (Etyka pyłków). Z pisarzy najwięcej zawdzięczam Czechowowi – genialnemu diagnoście i klinicyście społecznemu.
Dwukrotnie odwiedzałem Palestynę, poznałem jej „gorzkie piękno” (gorkaja krasota Palestiny – Żabotyński); poznałem dynamikę i technikę życia chaluca1 i kolonisty z moszawu2 (Symchoni, Gurarie, Brawerman). Poznałem cudowną aparaturę żywego ustroju po raz drugi – w pracy przystosowania do obcego klimatu – Mandżuria, teraz Palestyna.
Poznałem recepturę wojen i rewolucji – brałem bezpośredni udział w wojnie japońskiej i europejskiej i wojnie domowej (Kijów), w polsko-bolszewickiej – obecnie jako cywil czytam uważnie montaż „tyłu” i kulis. Gdyby nie to, trwałbym w niechęci i lekceważeniu cywila.
Tereny pracy:
1. Siedem lat z przerwami jako jeden tylko lekarz miejscowy szpitala na Śliskiej. 2. Przeszło ćwierć wieku w Domu Sierot. 3. Piętnaście lat w Naszym Domu – Pruszków, pola bielańskie. 4. Około pół roku w przytułkach dla dzieci ukraińskich pod Kijowem. 5. Byłem biegłym przy Sądzie Okręgowym do spraw dzieci. 6. Byłem referentem pism niemieckich i francuskich dla Kasy Chorych w przeciągu lat czterech.
Wojny: 1. Punkty ewakuacyjne w Charubie i Taołaj-dżou. 2. Pociąg sanitarny (wenerycznie chorzy zrewolucjonizowanej armii z Charbina do Chabarowska). 3. Młodszy ordynator lazaretu dywizyjnego. 4. Szpital epidemiczny w Łodzi (epidemia czerwonki). 5. Szpital epidemiczny w Kamionku.
Jako obywatel i pracownik jestem posłuszny, ale niekarny. Kary za nieposłuszeństwo przyjmowałem pogodnie (za wypuszczenie ze szpitala nieprawnie internowanej rodziny nieznanego mi porucznika poczęstowany zostałem durem wysypkowym.)
Nie jestem ambitny: proponowano mi spisywanie wspomnień z lat dziecięcych Marszałka – odrzuciłem; nie widziałem Go ani razu żywego, jakkolwiek współpracowałem z Panią Olą.
Jako organizator zupełnie nie umiem być szefem. Przeszkadzały mi bardzo i tu, i w wielu innych sprawach – krótkowzroczność i zupełny brak pamięci wzrokowej. Starcza dalekowzroczność wyrównała pierwszą wadę, druga wzmogła się. Ma to i swoją dobrą stronę: nie poznając ludzi, skupiam uwagę na sprawie – nie uprzedzam się – nie przechowuję uraz.
Safanduła, a więc wyprowadzony z równowagi impetyk – dzięki mozolnie wypracowanym hamulcom – nadaję się do pracy w zespole.
Okres próby wykreślam na cztery tygodnie, począwszy – ze względu na terminowość zadania – od środy, a najpóźniej czwartku. Proszę o mieszkanie służbowe i dwa posiłki dziennie. Żadnych innych warunków nie stawiam, nauczony przykrym i dotkliwym dla mnie doświadczeniem. Pod mieszkaniem rozumiem kąt – posiłki z ogólnego kotła, zresztą i tego zrzec się mogę.
Dnia 9 lutego 1942 r.
Goldszmit KorczakCZĘŚĆ PIERWSZA
Ponura, przygnębiająca jest literatura pamiętnikowa. Artysta czy uczony, polityk czy wódz wchodzą w życie, niosąc pełnię ambitnych zamierzeń; mocnych, zaczepnych i gładkich poruszeń – żywy mobilizm działania. Wspinają się w górę, zwalczają przeszkody, zwiększają zasięg wpływów, zbrojni w doświadczenie i liczbę przyjaciół, coraz owocniej i łatwiej, etap po etapie zmierzają do swych celów. Trwa to lat dziesiątek, czasem dwa, trzy dziesiątki. A potem…
Potem już zmęczenie, potem już tylko krok za krokiem uparcie w raz obranym kierunku, już wygodniejszym gościńcem, z mniejszym zapałem i przeświadczeniem bolesnym, że nie tak, że zbyt mało, że daleko trudniej samotnie, że przybywa już tylko biel włosów, więcej zmarszczek na gładkim dawniej i zuchwałym czole, że oko słabiej już widzi, krew wolniej krąży, a nogi niosą z wysiłkiem.
Cóż? – Starość.
Jeden opiera się i dopuszcza, pragnie po dawnemu, nawet szybciej i silniej, by zdążyć. Łudzi się, broni się, buntuje i miota. Drugi w smutnej rezygnacji zaczyna nie tylko zrzekać się, ale nawet cofać.
– Już nie mogę.
– Już nawet nie chcę próbować.
– Nie warto.
– Już nie rozumiem.
– Gdyby zwrócono mi urnę spopielonych lat, energię strwonioną w błądzeniach, rozrzutny rozmach dawnych sił…
Nowi ludzie, nowe pokolenie, nowe potrzeby. Już jego drażnią i on drażni – zrazu nieporozumienia, a potem stale już nieporozumienie. Ich gesty, ich kroki, ich oczy, białe zęby i gładkie czoło, choć usta milczą…
Wszyscy i wszystko wokoło, i ziemia, i ty sam, i gwiazdy twoje mówią:
– Dosyć… Twój zachód… Teraz my… Twój kres… Twierdzisz, że my i tak… Nie spieramy się z tobą – wiesz lepiej, doświadczony, ale pozwól samodzielnie próbować.
Taki jest porządek życia.
Tak człowiek i zwierzęta, tak bodaj drzewa, a kto wie, może nawet kamienie, ich wola, moc i czas.
Twoja dziś starość, a pojutrze zgrzybiałość.
I coraz śpieszniej krążą wskazówki na tarczy zegarów.
Kamienne sfinksa spojrzenie zadaje odwieczne pytanie:
– Kto rano na czterech nogach, w południe raźnie na dwóch, a wieczorem na trzech?
Ty na kiju wsparty, zapatrzony w gasnące, chłodne promienie słońca, które zachodzi.
Spróbuję inaczej w własnym życiorysie. Może myśl szczęśliwa, może uda się, może tak właśnie trzeba.
Gdy kopiesz studnię, zaczynasz robotę nie od głębokiego dna: poruszasz szeroko zrazu górną warstwę, odrzucasz ziemię, łopata za łopatą, nie wiedząc, co niżej, ile splątanych korzeni, jakie przeszkody i braki, ile uciążliwych zakopanych przez innych i przez ciebie zapomnianych kamieni i różnych twardych przedmiotów.
Decyzja powzięta, dosyć sił, by zacząć. A w ogóle, czy jest kiedy jaka robota skończona? Spluń w garść. Mocny chwyt łopaty. Śmiało!
Raz, dwa, raz, dwa.
– Boże, dopomóż!
– Dziaduniu, co zamierzasz?
– Widzisz przecie. Szukam podziemnych źródeł, czysty, chłodny żywioł wody odgarniam i rozgarniam wspomnienia.
– Pomóc ci?
– O nie, kochanie ty moje, każdy to musi sam. Nikt nie pospieszy z wyręką ani nie zastąpi. Wszystko inne razem, jeśli zaufasz mi jeszcze i nie ważysz lekce, ale tę ostatnią moją robotę – ja sam.
– Szczęść Boże!
Tak tedy…
Zamierzam odpowiedzieć na kłamliwą książkę fałszywego proroka. Książka ta wiele wyrządziła szkody.
Tako rzecze Zaratustra.
I ja rozmawiałem, miałem honor z Zaratustrą rozmawiać. Mądre jego wtajemniczenia, ciężkie, twarde i ostre. Ciebie, biedny filozofie, zaprowadziły za mroczne mury i ciasne kraty szpitala wariatów, bo tak przecież było. Stoi czarne na białym:
„Nietzsche zmarł w rozterce z życiem obłąkany”.
Chcę w mojej książce dowieść, że w bolesnej rozterce z prawdą.
Ten sam Zaratustra inaczej mnie nauczał. Może miałem lepszy słuch, może czujniej słuchałem.
Na jedno zgadzamy się: droga mistrza i moja, ucznia były uciążliwe. Wiele częściej porażki niż powodzenia, wiele krzywizn, więc czas i wysiłek na marne, pozornie na marne.
Bo w godzinie wypłaty nie w samotnej celi najsmutniejszego szpitala i motyle, i polne koniki, i świętojańskie robaczki, i koncert świerszczów, i solista w błękitach wysokich – skowronek.
Dobry Boże!
Dzięki ci, dobry Boże, za łąkę i barwne zachody, za rześki wietrzyk wieczorny po upalnym dniu znoju i mozołu.
Dobry Boże, który wymyśliłeś tak mądrze, że kwiaty mają zapach, świętojanki świecą na ziemi, iskry gwiazd na niebie.
Jakże radosna jest starość.
Jaka miła cisza.
Miły wypoczynek.
„Człowiek, który bez miary obsypany Twymi dary, coś go stworzył i ocalił…”.
Ano dobrze. Zaczynam.
Raz, dwa.
Grzeją się na słońcu dwa dziady.
– Powiedz, stary grzybie, jak to się stało, że żyjesz jeszcze?
– Ba, życie wiodłem solidne, rozważne, bez wstrząsów i nagłych zawrotów. Nie palę, nie piję, w karty nie gram, za dziewczętami nie biegałem. Nigdy głodny ani nazbyt zmęczony, ani pospiesznie, ani ryzykownie. Zawsze w porę i w miarę. Nie dręczyłem serca, nie forsowałem płuc, nie fatygowałem głowy. Umiar, spokój i rozwaga. A kolega?
– Ja nieco inaczej. Zawsze tam, gdzie łatwo o guzy i sińce. Szczenięciem byłem, gdy pierwsza rewolta i pukanina. Były noce bezsenne i tyle kozy, ile trzeba młodziankowi pokazać, by z gruba bodaj utemperować. Potem wojna. Taka sobie. Trzeba jej było szukać daleko, za górą uralską, za Morzem Bajkalskim, poprzez Tatarów, Kirgizów, Buriatów aż do Chińczyków. O wieś mandżurską Taołaj-dżou oparłem się i znów rewolucja. Potem krótki niby spokój. Wódkę piłem, owszem, nieraz na kartę stawiałem życie, niezmięty papierek. Tylko na dziewczęta nie miałem czasu, bo gdyby nie to, że, juchy, zachłanne i na noce łase, no i rodzą dzieci. Paskudny obyczaj. Raz się zdarzyło. Pozostał niesmak na całe życie. Dość mi tego było. I gróźb, i łez. Papierosy paliłem bez miary. I w dzień, i w dyskusji szukania, raz w raz jak komin. I nie ma we mnie zdrowego kawałka. Zrosty, bóle, przepukliny, blizna, rozłażę się, skwierczę, pruję, żyję. I to jeszcze jak! Wiedzą coś o tym ci, co mi włażą w drogę. Kopniaki moje są wcale i owszem. Bywa i teraz, że cała banda chyłkiem przede mną. Mam zresztą stronników i przyjaciół.
– Ja też mam dzieci i wnuków. A wy? A pan, a kolega?
– Ja mam dwieście.
– Filut z waści.