Pamiętnik karła - ebook
Pamiętnik karła - ebook
Siostry Raj – kryminalny duet w nowej odsłonie!
Nowe śledztwo niebanalnego duetu sióstr Raj!
Ledwie poznały się na pogrzebie ojca, o mały włos nie zginęły, szukając mordercy – już popadają w kolejne tarapaty.
Angelina, nie zważając na przestrogi Tycjany, bierze udział w pozornie niegroźnej maskaradzie. Prowokacja niespecjalnie się udaje i sprawy się komplikują. Umiera Nina Solis, właścicielka niemałej fortuny. Podejrzane są jej dzieci, nowy mąż i pasierb. Śmierć może wydawać się tragicznym wypadkiem, ale ofiara przeczuwała, że grozi jej niebezpieczeństwo. Siostry zmuszone są przeprowadzić śledztwo, tym bardziej że jedna z nich zostaje aresztowana. Pomaga im były policjant Jarota, który wie znacznie więcej, niż mogłoby się wydawać.
Czy cenny pamiętnik siedemnastowiecznego celebryty bardzo niskiego wzrostu może komuś pomóc? Czy rękopisy jednak płoną? Czy wygra miłość?
O tym w nowym kryminale Joanny Jodełki – Pamiętnik karła.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8188-853-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Udał się w głąb pracowni. Uprzątnął potrzebny mu stół. Przetarł go wilgotną, a potem suchą ściereczką. Na koniec wygładził drewniany blat grzbietem dłoni. Oczyścił jeszcze – wcale niezakurzoną – stuletnią gilotynę, nie mniej wiekowe ręczne prasy śrubowe i starą złociarkę. Miała dziewięćdziesiąt dziewięć lat, czyli dokładnie tyle, ile pracownia. Pogłaskał ją z ufnością, po czym zlustrował pozostałą przestrzeń. Wszystko już było gotowe, ale przesunął jeszcze kilka rulonów. Taśmy, grzbietówki, sznurki, nici pochował na swoje miejsce, choć nie zawadzały, tak samo jak bibułki japońskie i klajster. Panował ład i porządek. Mimowolnie po raz kolejny rozejrzał się wokół. Jakby szukał kogoś, kogo tu nie było.
– Tak. Patrzą mi teraz na ręce – odgadł w końcu, zerkając na zdjęcia ojca i dziadka zrobione lata temu, na tle tych samych maszyn. Wisiały na ścianie pracowni zawsze, ale nie pamiętał, kiedy ostatnio odczuł ich obecność. Może wtedy, gdy do oprawy trafiła książka, którą naprawiał już i jeden, i drugi. Rozpoznał wklejone przez nich znaczki.
Uśmiechnął się do portretów i poszedł do swojego gabinetu. Wysunął ostatnią szufladę w biurku i ostrożnie wyjął starodruk. Zaniósł na stół.
Książka, która przed nim leżała, nie była najstarsza, z jaką miał do czynienia.
– Lekko ponad dwieście – mruknął pod nosem, gładząc przyjemne w dotyku kartki. – Ale udało się jej – powiedział już głośno.
Papier był ręcznie robiony. Pochodził z ostatniego okresu, nim wprowadzono maszynową produkcję i zaczęto używać starych, byle jakich szmat. Włókna, z których powstały te kartki, były z czystej bawełny, a może z lnu lub konopi. Nie kruszyły się po brzegach, nie ścierały od przekładania. Były miłe w dotyku. Nawet jeśli miały gdzieniegdzie plamki i przebarwienia, to patyna czasu dodawała uroku zadrukowanej przestrzeni. Przeglądał kolejne strony, na których ustawiały się w rządkach litery wyróżniające się akcentami.
Była po francusku, nie znał jej treści. Przetłumaczył tylko tytuł i to wystarczyło, by wiedział, że ma do czynienia z wyjątkową pozycją. A jeszcze bardziej niezwykłe było zamówienie.
Klient dostarczył czyste kartki, które polecił wszyć do środka. Czyste, niezapisane, z niemal identycznego papieru. Też miały ponad dwieście lat. Znak wodny świadczył, że powstały w którymś z francuskich młynów. Introligator wiedział, że na świecie ciągle odbywają się aukcje starego papieru. Kolekcjonerzy płacą bajońskie sumy za pojedyncze kartki. Pojęcia nie miał, ile mogło kosztować te kilkanaście sztuk. Na pewno fortunę. A on miał je skleić w specyficzny sposób. I zrobił to. Udało mu się. Były nie do odróżnienia.
Tak jak miało być, myślał, wodząc po grzbiecie palcem. Kilkanaście godzin pracy. Dobrej pracy. Pokiwał głową, spoglądając na swoich antenatów. Pochwaliliby. Skinęliby z uznaniem. Ale nie rozpływał się już dłużej we własnym zadowoleniu. Czekało go jeszcze dokończenie oprawy… ją również wykonał na szczególne zamówienie. Za sam materiał zapłacił niebotyczną kwotę. A i zadanie nie było łatwe.
W pergaminową, doskonałą, najcieniej wyprawioną koźlą skórę miał wtopić złote litery i ozdoby. Wokół brzegów i na grzbiecie. Nie ze zwykłej, połyskującej pigmentem folii, lecz z płatków prawdziwego dwudziestoczterokaratowego złota.
Miał już przygotowane starannie dobrane i ułożone czcionki składające się na tytuł. Jeszcze raz je sprawdził i rozgrzał prawie stuletnią złociarkę. Nigdy go wcześniej nie zawiodła.
I tym razem też nie! Gdy skończył, otarł pot z czoła i westchnął, patrząc na złoto, które idealnie wtopiło się w skórę, tworząc spektakularny napis.
– Możecie być dumni – powiedział, choć nie odważył się spojrzeć na portrety. Czekały go jeszcze zdobienia. Z tego samego złota. Na tę okoliczność zamówił nową, oryginalną filetę introligatorską. Rodzaj stempla o podłużnym, sierpowatym kształcie, który po rozgrzaniu mógł wgnieść w skórę wyżłobiony wcześniej szlaczek. Ten miał się składać z powtarzalnych maleńkich słońc. Skrząc się, obwiodły przednią i tylną okładkę. W idealnie równych liniach. Dla grzbietu wykonany został oddzielny okrągły stempel przedstawiający symbol zaćmienia Słońca. Nie zadrżała mu ręka, gdy przypieczętował nim bok książki, a potem umieścił jeszcze pod tytułem, w samym centrum.
Dopiero wtedy odetchnął z ulgą i klasnął z zadowoleniem, patrząc na ścianę.
– Dobra robota – szepnął pod adresem swoich mistrzów.
Długo jeszcze oglądał swe dzieło z każdej strony. Przekładał je z ręki do ręki, gładził i głaskał, nim zadzwonił do klienta, że zlecenie wykonane. Ku jego zdziwieniu zleceniodawca co prawda podziękował, ale nie zamierzał sam odebrać. Przyśle kuriera. Poprosił tylko o dołożenie bileciku z dedykacją. Introligator lekko zawiedziony wziął ołówek i zanotował.
Po skończonej rozmowie niezwykle długo wpatrywał się w książkę, na której okładce złocił się tytuł – PAMIĘTNIK KARŁA. Dołożył małą kartkę z dopiskiem: _Kłamstwo ma krótkie nogi_.
Zapakował przesyłkę.ROZDZIAŁ PIERWSZY
Angelina
JEDYNE ŚWIATŁO, jakie paliło się na poznańskim Sołaczu o w pół do czwartej nad ranem, padało z lampki na piętrze willi przy placu Spiskim.
Angelina Raj siedziała na łóżku i próbowała się obudzić. Ziewała, przecierała zaspane oczy i kręciła z niedowierzaniem głową. Zastanawiała się, jak mogła się na to zgodzić. Alarm w telefonie włączył się już o trzeciej piętnaście. Zrzuciła aparat z łóżka, ale on dalej grał jakąś melodyjkę z podłogi pod stołem. Niestety nie nastawiła go bez powodu. Musiała wyjechać z domu przed czwartą, by dotrzeć nad Wartę i zdążyć przygotować modelkę do zdjęć. Fotograf chciał ją przedstawić jako zjawę snującą się o świcie nad brzegiem rzeki. Angelina pracowała w teatrze jako charakteryzatorka na zastępstwie, ale dorabiała, i to bardzo dobrze, jako makijażystka. Zadanie było proste i nawet ciekawe, ale pora koszmarna. Jej wina. Gdy przyjmowała to zlecenie, myślała, że wystarczy być o siódmej rano, co również nie było wymarzoną porą, ale nie środkiem nocy. Dosyć późno zdała sobie sprawę, że w połowie lipca słońce wyłania się zza horyzontu przed piątą. Oczywiście nieraz zdarzało się jej wracać do domu o tej porze, ale co innego wracać, a co innego wychodzić.
Prawie po omacku naciągnęła długą, szeroką kwiaciastą spódnicę z cienkiego jedwabiu, ciesząc się, że jest na gumkę i nie musi zapinać żadnych guzików. Włożyła troszkę grubszą białą koszulę odsłaniającą całe ramię. Włosy przeczesała palcami, wyciągając różowe końcówki z chaotycznie splątanych granatowych strąków, w jakie układały się ledwo rozczesane dwukolorowe pasemka. Przewiązała je jeszcze apaszką. Spojrzała w stojące na środku pokoju lustro i uspokoiła się. Szału nie było, ale dramatu też nie.
Zresztą kto mnie będzie o tej porze widział? – pomyślała, pakując do wielkiej sznurkowej torby wszystko, co mogło być potrzebne. Lakiery, grzebienie, porozrzucane pędzle wraz z paskiem na biodra, w który należało je powciskać, a czego nie robiła. Kilka paletek cieni, rozświetlaczy, brązerów, podkładów, fluidów i wielką kosmetyczkę, w której było wszystkiego po trochu. Wypakowała torbę po brzegi, wciskając jeszcze inne potrzebne i niepotrzebne rzeczy.
Wyszła na palcach. Nie chciała budzić śpiącej w sąsiednim pokoju Tycjany. Miała z nią na pieńku. Szczególnie po ostatniej spontanicznej imprezie, do której przyrodnia siostra nie zamierzała się przyłączyć. Pojęcia nie miała dlaczego. Okazja była wyjątkowa i jednorazowa. Na deski rodzimego teatru wróciła z zagranicy niegdysiejsza jego ozdoba. Dzisiaj już ponadpięćdziesięcioletnia aktorka. Nie byłoby to tak ekscytujące, gdyby nie przywiozła z sobą świeżo poślubionego, dużo młodszego i bardzo przystojnego Francuza. Na tę okoliczność odbyło się powtórne przyjęcie weselne, na którym młodzi, przynajmniej w połowie, małżonkowie urządzili sobie piekielną awanturę, tym samym kończąc świętowanie. Angelina zaprosiła do siebie co bardziej rozbawionych i żądnych plotek gości. Było fajnie. Dopóki awantury dla odmiany nie zrobiła Tycjana.
Pokłóciły się. Teraz udało się Angelinie przejść bezgłośnie przez korytarz, ale już przy samych drzwiach odpięło się ucho od torby. Aerozole potoczyły się w jednym kierunku, a słoiczki i pudełka w drugim. Zaklęła pod nosem. Opadła na kolana i zaczęła zbierać wszystko z podłogi. Łóżko w pokoju Tycjany zatrzeszczało, ale drzwi się nie otworzyły. Obudzi się i zaśnie sobie! Zła na siebie, że się tym przejmuje, wyszła z mieszkania.
Już bez niespodzianek zatrzasnęła skrzypiącą furtkę przed starą willą i znalazła się na wąskiej uliczce przy placu Spiskim. Aż się zatrzęsła. Dzień miał być upalny, ale teraz panował jeszcze ziąb. Z obrzydzeniem dotknęła chłodnej, wilgotnej klamki. Wytarła dłoń o spódnicę, ziewnęła szeroko, wsiadła do samochodu i rzuciwszy wielką torbę na siedzenie, bezwiednie ruszyła. Było pusto i szaro. Radio zagrało ni to na dobranoc, ni to na dzień dobry.
Przy skręcie w drogę prowadzącą wzdłuż parku chwyciła za lusterko wsteczne i skierowała je sobie na twarz. Wypatrzyła sińce pod oczami i zaczęła jedną ręką grzebać w torbie, usiłując namacać jakiś korektor, w żaden sposób jednak nie mogła namierzyć mniejszej kosmetyczki. Zaczęła wyrzucać jedną rzecz po drugiej i najechała na krawężnik, tak wysoki, że aż podskoczyła. Zahamowała w ostatniej chwili. O mały włos…
– Ożeż! – Udało się. Urwane ucho torebki i turlające się po korytarzu lakiery podniosły jej ciśnienie, ale teraz zrobiło jej się gorąco.
Tylko tego brakowało, by starą lampą wiekowego pojazdu zarysować lśniącą karoserię auta, którego zderzak mógł kosztować tyle, co pół jej samochodu. Odetchnęła z ulgą, widząc, że centymetry dzielą ją od dumnie prezentującej się limuzyny.
– Garażu nie mają czy co! – prychnęła, patrząc na wielką willę za fantazyjnie przyciętym żywopłotem.
Uchyliła szybę, by wpuścić trochę powietrza i ochłonąć. Wtedy na skraju parku zobaczyła jakiś ruszający się cień. Po sekundzie przemieszczającej się smugi już nie było. Rozpłynęła się albo zniknęła gdzieś za zaroślami. Angelina zamierzała ruszyć dalej, nawet zjechała z krawężnika i pokonała kilka metrów, ale cień nie dawał jej spokoju. Była prawie pewna, że jej się przywidziało. Wrzuciła wsteczny bieg, w ostatniej chwili przekierowując lusterko z twarzy na tylną szybę. Zatrzymała się tak, by mieć przed oczami lukę między zaroślami. Początkowo nic nie widziała, po chwili jednak zamajaczył zarys postaci, która odwróciła się na chwilę, po czym ruszyła w kierunku stawu. Zazwyczaj spacerowali tutaj ludzie, ale za dnia i do późnej nocy, a nie przed świtem. Przynajmniej tak się jej wydawało. Chociaż z drugiej strony, skąd mogła wiedzieć. Może ludzie karmią kaczki o świcie? Po parkowym stawie pływały nawet łabędzie. Może ktoś wyprowadza psa cierpiącego na bezsenność? Takie wytłumaczenie byłoby satysfakcjonujące, gdyby nie to, że mimo odległości zauważyła, iż poruszająca się sylwetka jest bardzo mała. Próbowała znaleźć jakiś punkt odniesienia, gdy postać przycupnęła w miejscu. Wyglądała teraz jak kropka. Angelina wyciągnęła głowę pod sam sufit auta.
Może się załatwia? – pomyślała, wzdrygając się z obrzydzeniem, i już chciała ruszyć, gdy drobna sylwetka się podniosła. Zdjęła marynarkę albo kurtkę i położyła obok na trawie.
Teraz Angelina widziała doskonale czarne spodenki i białą koszulę. Niewielki rozmiar! Tego była już pewna.
– To dziecko! – krzyknęła, widząc, jak nieznajomy ściąga buty i kieruje się wprost do stawu.
Wyłączyła silnik samochodu i wybiegła. Nim to zrobiła, dziecko było już po kolana w wodzie. Najkrótsza droga prowadziła przez krzewiaste zarośla. Rzuciła się między zielone badyle. Szeroka spódnica zaplątała się między gałęziami. Chwilę się szarpała, ciągnąc ją z każdej strony, w końcu się udało, choć naciągnięta gumka boleśnie strzeliła ją w plecy. Jęknęła tylko i pobiegła w kierunku dziecka, które było już po pas w wodzie. Chciała jak najszybciej ominąć dwa drzewa, gdy wpadła stopą w jakiś dołek i wywróciła się idealnie na płasko. Podniosła się szybko, strzepując w biegu źdźbła świeżo ściętej trawy, które oblepiły jej twarz, ale zobaczyła już tylko głowę wystającą nad taflą.
– Czekaj! – wrzasnęła. W tym samym momencie uszy dziecka znikły pod wodą. Widziała tylko czubek głowy. – Dżizas! – syknęła, rozglądając się wokół w nadziei, że ktoś jeszcze to widzi, ale nikogo nie było.
No nie!
Skrzywiła się, patrząc na rozciągające się przed nią bajoro. Dlaczego ja! Nie cierpiała jezior ani żadnych zarośniętych zbiorników. Do wody wchodziła tylko wtedy, gdy na dnie widziała niebieską glazurę, a w powietrzu roznosił się zapach chloru.
– Nie! Tylko nie to! – jęknęła, zrzuciła buty i weszła do stawu. Głowa dziecka była już pod wodą, drogę wskazywały jej powoli niknące fale. Grzęznąc stopami w mule, szła ich śladem i patrzyła przed siebie z odrazą i przerażeniem. Uszła dosyć daleko, a woda sięgała jej ledwo do bioder. Spódnica unosiła się wokół niej jak balon. Głębokość była taka, że szło się ciężko, ale płynąć też było bez sensu. Woda była ciemna i mętna. Co chwilę coś przylepiało się jej do nóg, ale nie miała czasu się schylić. Fale wyznaczające ślad powoli znikały. Poza tym ona sama, miotając się, robiła większe. Na oko powinna być już prawie w miejscu, gdzie schowała się głowa, choć woda sięgała jej trochę powyżej pasa. Zaczęła chaotycznie machać rękami przed sobą i wokół siebie. Kręciła się w kółko, mącąc wodę. Nic nie widziała.
– Ratunku! – wrzasnęła. – Niech mi ktoś pomoże – jęknęła bezradnie. Nagle, gdy rozglądała się wokół, poczuła, że coś ciągnie ją za spódnicę. Wrzasnęła jeszcze głośniej, chciała to coś strzepnąć z siebie, zobaczyła jednak pod wodą małe ręce. Przeleciała jej przez głowę myśl, że topielec może pociągnąć za sobą ratującego go człowieka, ale ona przecież stała i miała wodę pod biustem. Namierzyła palce. Chwyciła za nadgarstek i zaczęła ciągnąć.
– Już dobrze, dzieciaku! Już dobrze – powtarzała. Wymacała pod wodą ramiona, chwyciła pod nie. – Już dobrze. – Unosiła ciało, oddychając z ulgą na widok czubka głowy i ciemnych włosów. Wyciągała dalej. Kosztowało ją to sporo wysiłku. Zamknęła oczy i otworzyła je dopiero wtedy, gdy poczuła dobrze chwycony ciężar. A gdy otworzyła, krzyknęła wniebogłosy.
Miała przed sobą mokrą, pomarszczoną twarz. Wielkie, wystraszone oczy i mięsiste usta chwytające powietrze niczym karp. To nie było dziecko! To starszy mężczyzna! Po sekundzie paraliżującego odrętwienia odrzuciła go z powrotem w wodę. Najdalej jak potrafiła.
Chwilę trwało, nim ochłonęła i znowu pociągnęła za wystające z wody ręce. Już nie próbowała położyć sobie topielca na piersiach, tylko chwyciła pod ramiona od strony pleców. Szła tyłem. I tak wytargała go z sołackiego stawu.
– Nie wierzę! Nie wierzę! – powtarzała pod nosem, kręcąc głową.
Opadła na trawę, zostawiając obok ciągle krztuszącego się mężczyznę. Mógł mieć pięćdziesiąt lat albo i więcej. Twarz miał okrągłą i pomarszczoną. Nie patrzył w jej stronę, tylko drobnymi palcami przeczesywał mokrą grzywkę. Po chwili podkulił nogi i schował głowę między kolana. Wychodząc ze stawu, miała w planie nawrzeszczeć na niego za to, że zmusił ją do brodzenia w obleśnej wodzie, ale na ten żałosny widok zmieniła zdanie, jeszcze zanim uspokoiła oddech. Machnęła ręką i popatrzyła po sobie.
– Jesssu, jak ja wyglądam – jęknęła.
Do utytłanej spódnicy w kilku miejscach przylepiły się jakieś wodorosty. Zgniłe źdźbło długiej trawy odlepiła też od koszuli i gołego ramienia. Westchnęła i spojrzała na parę butów równiutko ustawionych nad brzegiem stawu. Skórzane, brązowe, wyjątkowo eleganckie i dziecięcego rozmiaru. Na zamówienie czy od komunii? – przebiegło jej przez myśl.
– Dlaczego pan to zrobił? – zapytała po chwili, patrząc na skulone, mokre nieszczęście.
Spojrzał na nią spode łba.
– Pewnie miałem jakiś powód – stwierdził, wzruszając ramionami.
– Pewnie tak – zgodziła się i spojrzała na zegarek. – Odwiozę pana do domu.
– Nie, nie chcę – zaprotestował raptownie. – Poradzę sobie – dodał, opuszczając głowę między kolana.
Angelina się podniosła.
– Właśnie widziałam, jak pan sobie radzi – skwitowała i dopiero w tej chwili poczuła, że się na dobre obudziła. – Niech pan wstaje – poleciła kategorycznie. – Spieszę się do pracy. – Strzepnęła mokrą spódnicę tak, by ochlapać siedzącego mężczyznę.
– Nie… co pani robi – zaprotestował, ocierając twarz rękawem mokrej koszuli.
– Naprawdę nie mogę czekać – oświadczyła, trzepocząc ociekającym materiałem tuż przed jego nosem.
– To proszę jechać. – Skrzywił się i zasłonił łokciem.
– Mam taką zasadę, że takich jak pan odstawiam jak najdalej od zbiornika z wodą.
– Proszę odejść – jęknął bezradnie.
– Będę musiała zadzwonić po karetkę, nie wiem, może po policję – zaczęła wymieniać Angelina. – Straż miejską? Wodną? Co się robi w takich przypadkach? – zapytała, patrząc w niebo. – Telefon zaufania… Psycholog, psychiatra, kontakt z rodziną…
Mężczyzna westchnął głęboko, popatrzył na nią i zaczął się zbierać z ziemi. Robił to powoli, ale nie poganiała go. Wstał i ociągając się, podszedł do zostawionej pod drzewem marynarki. Pod nią leżał gruby brulion w tekturowej okładce. Podniósł jedno i drugie, wsunął pod pachę, po czym z opuszczoną głową ruszył w kierunku ulicy. Szła za nim, mierząc go wzrokiem. Sięga mi do pasa, czyli ledwo…
– Tam mam samochód. – Pokazała ręką. – Daleko pan mieszka?
– Nie. Za rogiem – odparł, drobiąc i tak małe kroki.
– Ten. – Angelina podeszła do wozu.
– Ten? – powtórzył mężczyzna i otworzył usta.
Każdy się dziwił. Mercedesa, wersja karawan, przejęła od znajomego z firmy pogrzebowej. Dobry stan, niezbyt duży przebieg jak na ten wiek. Zawsze budził zainteresowanie, ale rzeczywiście potencjalny samobójca mógł się dziwić najbardziej, patrząc na firanki, które ciągle przysłaniały długie boczne szyby. Nie wspominając o gumowym kościotrupie, który zawieszony jako breloczek dyndał na tylnej szybie.
– Nie myślałem, że pojadę nim za życia – prychnął niedoszły topielec.
Angelina była prawie pewna, że dostrzegła coś na kształt ledwie zauważalnego uśmiechu na jego twarzy.
– Przynajmniej sprawdzi pan, czy wygodny – stwierdziła z zadowoleniem. – Zapraszam. – Zabrała mu z rąk marynarkę i brulion i rzuciła na tył samochodu. Przerzuciła tam również sznurkową torbę, robiąc miejsce na siedzeniu pasażera. Wsiadł niepewnie, zerkając na tył auta. – Niech pan pokaże drogę – poprosiła.
Skinął głową, niepewnie rozglądając się wokół.
Skręcili parę razy to w jedną, to w drugą stronę, aż w końcu zatrzymali się przed jednym z większych domów w okolicy.
– Dziękuję – wyszeptał mężczyzna, otwierając drzwi. Prawie nie patrzył w jej kierunku.
– Może przyjadę do pana za parę godzin? – zaproponowała. – Teraz nie mogę. Czekają na mnie. Nad Wartą. Kolejni…
– Nie trzeba – odparł niepewnie, patrząc na nią szeroko otwartymi, choć ledwo przytomnymi oczami.
– Ale…
– Na dziś mi wystarczy – dodał.
– Przyrzeka pan?
– Tak. Inaczej się pani nie pozbędę – stwierdził i wysiadł.
– Ale na pewno?
– Tak. – Odwrócił się plecami.
Angelina patrzyła, jak wystukuje kod w nowoczesnej furtce. Otworzyła się automatycznie. Nie oglądając się za siebie, zniknął za szpalerem gęsto nasadzonych wiekowych tui. Tworzyły nieprzebytą kurtynę, przez którą nie dało się też nic dojrzeć. Furtka również nie była ażurowa, jedynie jakiś szlaczek wycięty w metalu wił się przy górnej krawędzi. Żeby przez niego coś zobaczyć, musiałaby wyjść i wspiąć się na palce, a nie miała już na to czasu.
Chwilę jeszcze poczekała, ale było cicho i spokojnie. Jedynie ptaki zaczynały ćwierkać coraz głośniej. W oddali usłyszała odgłos przejeżdżającego samochodu. Robiło się jaśniej i przyjaźniej. Można by pomyśleć, że to wszystko w ogóle się nie zdarzyło, gdyby nie mokra plama na siedzeniu pasażera. I materiał lepiący jej się do ud.
Rozejrzała się. Nikt nie szedł chodnikiem. Zdjęła spódnicę. Otworzyła okno, wystawiła ręce i wykręciła ją, po czym zamknęła szybę, tak by spódnica wystawała na zewnątrz. Ruszyła szybko, a kwiecisty jedwab zaczął furkotać w powietrzu jak szalik kibica.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki