Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik małżeński - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
27 grudnia 2021
Ebook
9,99 zł
Audiobook
19,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik małżeński - ebook

Małżeństwo z kilkuletnim stażem, w którym fajerwerki już dawno wygasły. Żona próbuje odzyskać uwagę męża, ten jednak jest emocjonalnie niedostępny, pochłonięty fantazjami o innym życiu pełnym przygód i doznań. Każdy kolejny dzień spędzają obok siebie, prowadząc wewnętrzną wojnę, ale nie potrafią zdobyć się na otwartą rozmowę.

Kategoria: Poradniki
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-87-280-4938-9
Rozmiar pliku: 253 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Chyli się ku wiośnie. Wlazłem więc na swój stryszek, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Świat mnie oblepia paskudnie, więc by się z niego otrząsnąć, staję w zabitym na krzyż deskami oknie jak bocian w starym gnieździe po długim, długim locie. Ale i tu zmierzcha. Sięgam do starego kufra, dopóki się jeszcze całkiem nie ściemniło, by się dokopać do przeszłych zdarzeń, do fascynacji i obsesji dawnych, a może jeszcze nie dotlałych. Spod kupy zakurzonych starych książek i pożółkłych maszynopisów wydobywam dwa zapisane stukartkowe kajety w szarych, zmaltretowanych okładkach. Pismo nierówne, nerwowe, jak gdyby nie moje, a moje. Czytam.

– Powiedz, po co ty żyjesz?

– Oho, już się czepia – myśli.

Patrzę na nią, jak się pochyla nad miednicą pełną pieluch. – Powiedz, po co się urodziłaś? – Milczy. – Wiesz co, wiesz, co ci powiem? – najtrudniej jest uwieść własną żonę. Ale tak całkiem, w pełni. – Milczy. Krążę nad nią jak zły ptak. Czy to moja wina? Może i moja. Mojej historii. Tego, że mam swoją historię, wyrytą w twej pamięci, nieustępliwej, zawziętej pamięci.

– Co to znaczy „w pełni”? – pyta w końcu. – Wyobraź sobie, że dopierośmy się poznali. Jesteśmy w tym oto pokoju. Jest między nami napięcie, a zarazem spokój. Odnajdujesz coś we mnie, jakiś szczegół, sama nie wiesz co, ale chcesz tego, chcesz coraz bardziej. Owszem – banalne. Tak! Z każdą inną mogę to przeżyć, a pewnie, że tak!

Może to nie jest nasza wina, cóż, nie jesteśmy zachłanni – a co to za miłość? Najpierw mieliśmy siebie za cel – tylko siebie, w sposób idealnie egoistyczny – i to było piękne, a teraz? Nie, ja nie mam nic przeciwko rozmnażaniu – kocham przecież dzieci, wiem, że to dla ciebie wszystko i niech sobie tak będzie. Wcale nie jestem zazdrosny, tylko wściekły, bo to, co było między nami, to jest czas przeszły. Ja dobrze pamiętam, jak poszliśmy do tego hotelu i jak całą noc się bałaś, że ktoś wejdzie, zastuka.

Tu i ona się ożywia. Mówi o tym, jak stara portierka dobrze wiedziała, że my to tak w obydwu pokojach mieszkać nie będziemy. Owszem, leżeliśmy na wąskim luksusowym – tak się nam wtedy zdawało – tapczanie i była śliczna lampka z odpowiednim półmrokiem, i telefon na nocnym stoliku, nawet ten telefon raz zadzwonił, bo spodobałaś się numerowi obok, numer nie wiedział, że jestem u ciebie, więc jeszcze bardziej drżałaś, ale czy tylko ze strachu? przed nimi? całą służbą hotelową? milicją? rodzicami? i tym panem, co cię tak kulturalnie zapraszał do swojego pokoju? Dlaczego tak drżałaś, dlaczego teraz już nie drżysz?! Stoisz nad miską i paprzesz swoje wciąż jeszcze delikatne ręce w żółto-białej melasie pieluch.

– Ty zawsze byłeś bezczelny. – Co ty wiesz o mojej nieśmiałości? Stara portierka okazała się człowiekiem, ale skąd ja o tym mogłem wiedzieć, kiedy szedłem zameldować nas w warszawskim hotelu, mając dowód z warszawskim miejscem zamieszkania, a to już przecież zbrodnia.

A jak już powiedziałem, że dla pani musi być jednoosobowy, bo mnie wszystko jedno, to zaraz przełknąłem ślinę. Okazało się, że w pokojach kilkuosobowych męskich nie ma już miejsca, więc sobie przypomniałem, że to właśnie ja lubię wygodę i koniecznie muszę mieć jednoosobowy, a pani wystarczy miejsce w damskim zbiorowym. Nie mieliśmy zbyt wiele pieniędzy. Podałem więc ten mój kiepski dowód, a potem był długi korytarz z miękkim chodnikiem, intymnym jak tu wszystko, lśniący czernią telefon i w końcu twój gładki napięty grzbiet. Pytasz, co to znaczy posiąść w pełni? Nie chodzi mi o formalność. Na tę mechaniczną przyjemność możemy sobie zawsze pozwolić, no oczywiście jak już wypierzesz, pozmywasz, wysiusiasz, uśpisz, zagotujesz, wywietrzysz, przewiniesz, pościelesz, uklepiesz poduszkę i jak już jesteś tak zmęczona, że zanim się położysz, muszę cię budzić. Wiem, wiem, mógłbym ci pomóc, tak, ale ja mam hobby niepomagania, powieść, której nigdy nie napiszę, telewizor i Erosa w spodniach na wszystkie twoje przyjaciółki. Co to znaczy „w pełni”? – przez chwilę nawet wiedziałem, mogłem to sformułować, ale ty tyle milczysz, tyle milczysz, że już nie pamiętam. Aha... uwieść cię w pełni – to znaczy, żebyś mnie naprawdę chciała – mimo wszystkich trudności i własnych oporów, kiedy się mieszka u kogoś kątem, kiedy się krąży po ulicach pół dnia, chociaż pada śnieg, i pół nocy siedzi się na poczcie głównej, bo tam największy komfort i milicja obywatelska się nie czepia, a potem wszystkiego przestaje się chcieć. Twardo i dookoła głupie, zmęczone gęby podróżnych, na wpół uchylone gęby, bo śpią. I wtedy – rozumiesz? – jak przy tym wszystkim spojrzysz niespodzianie tak ciepło, inaczej, tak jak ja pamiętam, to wtedy właśnie wiem, że cię uwiodłem całkowicie, w pełni.

– Jesteś dziwny – mówi – zawsze chciałeś więcej niż masz. – Tak, owszem. Jak cię pocałowałem pierwszy raz pod kościołem, to zaraz chciałem dotknąć twoich piersi. Wcale mi się nie podobałaś, ale ja ciebie chciałem kochać, bo co miałem robić. Była noc. Gadałaś mi coś o obojczykach, o tych kostkach, co tu wystają. Nazywałaś je solniczkami. Dotykałem ich na ławeczce czcigodnych, coniedzielnych chrześcijan, mówiłem ci o „brzytwie Okhama” i o „panta rhei” i ręce mi drżały. Nie umiałem ci rozpiąć stanika. Wiesz, najgorsze jest to, że jesteśmy dojrzali, to znaczy wystudzeni.

Patrzę na nią, nie widząc. A jej tańczą te jeszcze delikatne ręce w miednicy albo przy kaftaniku, bo już chyba szyje. Igła jej miga w szybkich palcach, a ja stoję, jak gdybym się zatrzymał. Tak, możemy wspominać. Jesteśmy młodymi ludźmi, którzy mogą wspominać.

– Ty już mnie nie kochasz – skarży się cicho. – Ja... ja... My już nie jesteśmy siebie łakomi, nie jesteśmy zachłanni. – Milknę. Nie wiem, co chciałem powiedzieć. A ona? Ona już nawet nie potrafi płakać. Zabiera się do swojej robótki. Druty tylko jakby oporniej przebijają się przez masę białej wełny. Kończy mój sweter.

Pociąg jak ogon czarownicy zamiata na zakrętach. Szyny mu się rozłażą pod nogami. Nie wiem, czemu dostaję czkawki na widok mostu, po którym przebiega pociąg. Może to wspomnienie z dzieciństwa. Miałem sześć lat, kiedy łaziliśmy po dziurawym kolejowym moście na rzeczułce bez nazwy. Aż tu nagle zza lasu zakopciło, zagwizdało i wyskoczyło strasznie szybko. Rzuciliśmy się do ucieczki, ale powinęła mi się noga i już miałem właśnie wpaść w dziurę między szynami a balustradą, kiedy podtrzymał mnie starszy chłopak. Jak już zlecieliśmy na zbitą gębę z nasypu, dostałem czkawki. Od tej pory dostaję czkawki na widok kolejowego mostu. Człowiekowi zawsze jest jednak mało, od szczeniaka człowiek jest chciwy. Ile razy zbliżał się zadyszany, żelazny potworek, biegliśmy wszyscy pod most, żeby przejechał nad nami, żeby się wyhuczał, wydudnił, żeby nas trochę wystraszył. Tak, kochana – ty jesteś właśnie taki mój potworek, małżeństwo moje jest moim kolejowym mostem, i chociaż na samą myśl o tym dostaję czkawki, wracam pod ten most, do tego dudnienia, wracam biegiem, żeby się nie spóźnić. Wiesz – postanowiłem napisać pamiętnik. To będzie pamiętnik o nas, o naszym małżeństwie. Nie przerywaj! Napiszę o tym, jaki jestem dla ciebie niesprawiedliwy, zrobię z narratora człowieka, który siada ze swoją żoną na rozżarzonej patelni i zaprasza jeszcze na to widowisko publiczność. Pomyśl, może ktoś to kupi, może znajdziemy frajera, co nam za to zapłaci. Pieniążki będą, kochana, kupię ci nowe pończochy albo rajstopy na zimę, co? – Daj mi spokój. – Odwracam się do okna. – Tak, ja bym wszystko sprzedał – ciebie, siebie – żeby popróbować, czy to się da sprzedać. Sprzedałbym nawet za darmo. Wiem, był taki film. To zresztą żaden pomysł. Wiadomo – wszystko jest tworzywem dla kogoś, kto chce tworzyć. I im bardziej jest to ohydne, im większe świństwo, tym lepiej smakuje gawiedzi.

Był raz w knajpie duet taneczny. I nikt tego do tej pory nie wie, czy tancerz był takim artystą, czy mu sie w głowie pomieszało, dość że się wżył w rolę. Posłuchaj. On do połowy nagi, z batem, ona raczej drobna, kładzie mu się u stóp, wije się, niby prosi o litość, on ją odrzuca od siebie, na dystans, bat trzyma w ręku. Raz strzelił w powietrze, drugi raz w powietrze, ale nagle coś się w nim załamało, stracił postawę, przykurczył się, zaraz się jednak wyprostował i przejechał tancerkę baciorem. Jeszcze nie wierzyliśmy. Ale on zaczął ją siec raz za razem. Kobieta leżała na podłodze, nie wydając jęku. Patrzyliśmy jak zahipnotyzowani. Nikt nie ruszył się z miejsca. Nie wiem, jak to długo trwało. Usłyszałem pisk kobiet. Dopiero basista i klarnecista z orkiestry wybiegli na parkiet do zniechęconego nagle artysty. Klarnecista obracał bat w ręku. Ludzie otoczyli – tancerkę. Wyrwała się im i pobiegła do garderoby. Na stopniu przy zejściu na parkiet siedział samotnie tancerz. Płakał.

Kawiarnia szybko pustoszała. Paniom płonęły policzki. Wychodziły urażone. Przez chwilę miały wspólny temat i szybszy oddech – były zadowolone.

Oczy żony robią się krowie. Zamykają się i otwierają na chwilę. Będzie zasypiać. – Ciebie nic nie interesuje. – Interesuje. – Znów się przymrużyły.

Właściwie, nie mam nic do sprzedania. Kiedy zaczynałem pisać, pomyślałem: sprzedam kawałek prawdy, nas, małżeństwo, ale tego nawet nie można podarować, to się nie nadaje. Gdybym jednak sprzedał kawałek małżeństwa, całe małżeństwo miałoby już jakiś sens. A może ma? Wydaje mi się, że zacząłem sprawę załgiwać, nawet już myślę o fabułce. A może by jakąś przygodę opisać, pieprzyka przydać? Tak, trzeba sklecić fabułkę, ale z czego? – z życia? Nic się nie dzieje.

Szkoda, że moja żona nie chce pisać pamiętnika. Namawiałem ją nawet, bo przecież bardzo by mi się przydał, ale nie i nie... Uparte zwierzę. W końcu przyznała się. Owszem, zapisała cały zeszyt, więcej – dwa zeszyty, ale wtedy była jeszcze dziewczynką. Dwa zeszyty takich głupich historyjek, dlatego zniszczyła, spaliła i nie ma.

Ale przecież ja i tak dobrze czuję jej pisanie, nie pomyślane jeszcze, a przecież już prawdziwe. Gotowe. I wcale mi to nie przeszkadza, by...

11 lipca 1972

Jesteśmy w jednej z mniej znanych nadmorskich miejscowości. Filip znika coraz częściej. Nie ma go czasem przez pół dnia. Jemu to nic nie szkodzi, że ja się wszystkiego domyślam. Joasia rozwija się prawidłowo. Morskie powietrze jej służy. Rośnie i ma apetyt. – Tak chyba mogłaby napisać.

Coraz trudniej mi odpoczywać. Po dniu odpoczynku wpadam w depresję. Świadomość tego, że przeżyłem dzień, po którym nic nie pozostało, wpływa na mnie przygnębiająco. Wszystko mnie wtedy drażni. Najgorsze są ostatnie godziny przed snem, kiedy jest za późno, by brać się do czegokolwiek i robota rozłazi się w palcach. Gry z żoną znudziły mnie, bo były zawsze przeciwko żonie. Ona jest zwyczajna, ja jestem za mało szalony. Chciałbym gdzieś daleko uciec, ale nie potrafię. Wracam jak piłeczka na gumce. Znowu leżę na przykrótkim dla mnie łóżku. Leżę i liczę krowy na suficie. Rozlazły się wychudłe, smukłe i inteligentne. Noszą zielone okulary i żyją w zakamarkach południowych cieni wielkiego klonu. Klon rozrósł się pod oknem i rozlewa odbicie swoich gałęzi na przybrudzonej bieli sufitu. Sufit – moja najdalsza ucieczka. Ile razy potłukłem się solidnie o semantykę rzeczy i z rozkwaszonym nosem gramoliłem się na łóżko – uspokajał mnie sufit. Łóżko i tą nad głową biała plama, na której można by pisać bez końca pędzlem wyobraźni – to są moje dwa najsympatyczniejsze przedmioty. Ot, dziwne, jestem przecież człowiekiem chorym na ruchliwość. Południowe słońce wpełza pod firankę, a ja już czuję, jaki to będzie okropny dzień. Nie wolno mi napisać ani jednego wiersza, ani jednej linijki. Przyjechałem tu odpoczywać, oglądać morze, wdychać jod, dużo jodu.

A tam, w Warszawie, puste beze mnie redakcje. Wypoczywają. Wielcy znajomi chodzą bezpiecznie po wymarłych ulicach stolicy, mają nawet nadzieję na wyjazd. – Dzień dobry panie redaktorze – to ja. – Twarz mu się kurczy, uśmiech całkiem odlepia, strzepnął go ręką. – To ja, panie redaktorze. Pan mnie nie poznaje? Przynoszę panu nowy poemacik. – Twarz napadniętego jeszcze bardziej szarzeje. Ma minę człowieka cierpiącego na niestrawność. Patrzy na moje dzieło, marszczy się. – Tytuł zachęcający, owszem, owszem, przeczytamy, przeczytamy. Ale, ale – jaki jest pana adres... żeby to panu w razie czego, pan rozumie… aha i nazwisko, bo mi całkiem wyleciało...

Tak, puste kosze wielkich redakcji. Bezkarnie po ulicach chodzą redaktorzy. Mają nawet nadzieję na wyjazd. A ja dzisiaj znów nic nie napisałem i nic im nie wtarabanię, żadnego wiersza, eseju, spontanicznej dramatycznej scenki, nie wrzepię im, nie wrzepię się w nich, nie popróbuję, nie popróbuję...

Krowy na suficie rozsiadły się po turecku i żrą żołędzie. Wtuliła się w nie uśmiechnięta staruszka i głaszcze je po widelcach kręgosłupów.

Naści moje wyalienowane, naści moje frustratki, zaraz dam wam na deser Picassa. Drzwi otwierają się. Przez próg ostrożnie i rozważnie przechodzi Joasia, a za nią ta znajoma pani – moja żona.

14 lipca 1972

Filip na pewno ma jakąś dziewczynę. Nic mnie to nie obchodzi. Żeby się tylko więcej zajmował dzieckiem. Ale on się zajmuje tylko sobą. Czasem wydaje mi się, że to jest zupełnie ktoś inny; nie ten sam człowiek, którego kiedyś... Filip wciąż mi powtarza, że nie ukrywał przede mną swoich wad i zalet. Może to i prawda, ale cóż z tego? On widzi tylko koniec swojego nosa. Joasi nie kupił jeszcze żadnego prezentu, a Joasia niedługo skończy dwa lata.

– Jeszcze nie wstałeś? Kawa całkiem wystygła, masło się rozpuściło, w dżemie siedzi osa...

– Dzień dobry, żono.

– Kąpałyśmy się. Całkiem ciepła woda. Wiesz, Joasię jeden chłopczyk uderzył łopatką w czoło… bo go ugryzła.

– A fe. Daj mi kanapkę.

Nie reaguje.

– Jak ślicznie dziś wygląda mój kochany krowiniec – uśmiecham się do niej. Nie reaguje.

– Jedziemy do Sopotu. – Widać, że postanowiła nieodwołalnie. Po głosie łatwo poznać, że postanowienie to dotyczy oczywiście tylko jej i Joasi, bo ja i tak chodzę swoimi drogami, jestem zupełnie wolnym człowiekiem. Do Sopotu dojeżdżamy o zmroku. Joasia pozostawiła na podłodze autobusu wielką kałużę i żona czyni mi wymówki, że ze mną to tak zawsze. Dziecko powinno zaraz się położyć spać, a mnie się zachciewa iść na molo, które się chyba od zeszłego roku nie zmieniło w Wieżę Eiffla. A w ogóle to ze mną nie można się nigdzie wybrać.

Fale rozbijają się o grube słupy pomostu. Chlupie tam w dole i chlupie. Światła wybrzeża kładą się na wodzie. Jest ciepło. Międzynarodowy tłum zanurza się w łagodny, lipcowy wieczór. High life, psiamać, przegrzany snuje się niedbale. Dwóch czarnych leniwym krokiem czujnego zwierzęcia przechodzi koło mnie i miesza się z tłumem. Nonszalancki, rozluźniony chód. Z daleka słychać piszczałki. Joasia śpi na moich rękach. Żona tuli się do mnie w milczeniu. Oddaję jej dziecko. Sam schodzę na dolny pokład. Jest tu zupełnie ciemno. Światło mojej latarki natrafia na zalęknione twarze zboczeńców. Jeszcze się obejmują. Mijam ich. Idę coraz szybciej, prawie biegnę. Odbija się echem tupot moich nóg po drewnianym pomoście.

I tu się zaczyna moje oszustwo. Cała historia, którą wam opowiem jest zmyślona. A może nie cała?

Nareszcie uciekłem. Wiał leciutki swobodny wiaterek. Żeglowałem spokojnie przez morze pszenicy. Buty związałem sznurowadłami i przewiesiłem je na patyku przez ramię. Na bosaka człowiek czuje się jeszcze swobodniejszy. Lękając się pościgu, przyspieszyłem kroku. Świat troszkę jak gdyby poróżowiał. Uśmiechnąłem się do siebie i pomknąłem po nawodnionej łące.

Obiad zjadłem w przytulnej knajpce przy wejherowskiej szosie. Gdzieś daleko za mną zostało morze, rozpalona plaża, lenistwo półnagich wczasowiczów i to całe codzienne uśpienie, odrętwienie tępe. Tymczasem miałem przed sobą szeroką wstążkę asfaltu, tysiąc możliwości, żadnego planu – byłem w akcji, działałem. Noc dopadła mnie w stogu siana, ćwierkająca świerszczem, zbuntowana, niewygodna.

Rankiem przemyłem twarz chłodną wodą z niewielkiej rzeczułki. Wyszedłem na szosę nieco zarośnięty, w pogniecionych spodniach, w swetrze tkwiły ostre źdźbła siana. Dłuższy czas nic nie jechało. Minął mnie tylko zaspany rowerzysta i zatłoczona syrenka. Odsikałem się przy starym, ciekawym drzewie i akurat wtedy nadleciało to cholerne volvo. – Zapnij się pan i siadaj – powiedziała dziewczyna przy kierownicy. – Dzień dobry, ja – ja tą samą drogą. – Byłem mocno speszony.

– Zatrzaśnij pan lepiej drzwi, pierwszy raz pan samochodem?

– Elżbietko, nie rozumiesz, że pan się jeszcze troszkę wstydzi? – uśmiechnęła się wyrozumiale druga dziewczyna.

Obydwie miały identyczne białe kamizelki i granatowe plisowane spódniczki. Wyglądały jak uczennice...

– Ja mam na imię Filip.

– To bardzo ładnie, proszę pana. My jesteśmy Elżbietki. – W głosie tej wyrozumiałej wyczuwało się spokój i macierzyńską troskliwość. Mówiła tak, jak gdyby coś ofiarowywała, jak gdyby coś obiecywała nieokreślonego, lecz cennego.

– Dzisiaj jakoś nic po tej szosie nie jeździ, słońce takie, proszę pani..., gorąco – nieprawdaż? Ładnie pani prowadzi.

– Co pan tyle szczebioce – przerwała mi Elżbietka przy kierownicy.

– A no tak, no bo…

Samochód grzał przeszło sto na godzinę. Elżbietka pewnym ruchem brała wiraże. Na skrzyżowaniu przed drabiniastą furmanką osadziła maszynę tak pięknie, że aż stuknąłem brodą w oparcie panienek.

– Taka jazda to jest wyśmienita – znów mi się wyrwało.

– Jaki on jest słodki, prawda Elżbietko? On musi z nami spać.

Przez moment mnie ścięło. Dobrotliwa Elżbietka spojrzała na mnie figlarnie, a zarazem ciepło.

– No wreszcie – pomyślałem – to jest chyba prawdziwa przygoda, interesujące dziewczyny. Otrząsnąłem się już z pierwszego niepowodzenia przy wsiadaniu i, żeby w końcu znaleźć się jak należy, palnąłem dyszkantem: – Ale ja śpię na golasa.

– Jaki on słodki, nieprawdaż? – powtórzyła łagodnie Elżbietka.

Ta druga, przy kierownicy, wyglądała na starszą i nieco zdenerwowaną.

– To jest mydłek – spointowała krótko.

Rozumiałem, dlaczego sobie panny ze mnie kpią – ot taka konwersacja, ale nie mogłem się domyślić, dlaczego jedna z nich naprawdę mi urąga. Niespodzianie dla mnie samego obudził się we mnie lew.

– Przepraszam uprzejmie – ma pani nad podziw pośladki, to fakt, ale to nie powód, żeby się do mnie dobierać.

– Ty, mały...

Była ode mnie wyraźnie młodsza.

Łagodna tym razem przyznała jej rację.

– My lubimy grzecznych chłopców.

Odwróciła się ode mnie do okna. Jechaliśmy dłuższy czas milcząc. Słychać było tylko miarowy, precyzyjny mechanizm. Dobry to samochód volvo.

– Może pan chce cukierka miętowego? – niespodziewanie uprzejmie zwróciła się do mnie ponura Elżbietka znad kierownicy. Przyjąłem i ślamkałem bezmyślnie.

– Pan jest autostopowiczem? – agresywna dotąd dziewczyna przyjęła ton do złudzenia podobny do brzmienia głosu koleżanki.

– Nie, dlaczego? Wlaściwie to tak tylko wsiadłem.

– Porozmawiać trochę?

– Mhy.

– Rzeczywiście jest pan słodkim chłopcem, niepotrzebnie pana skrzyczałam. – Mówiła do mnie jeszcze jakiś czas delikatnie, wyrozumiale, ofiarowywała całą siebie, całą sensowność bytu, wszystkie rozkosze świata, utajone w tym jej intymnym, wyciszonym pół głosie, pół uśmiechu. Zupełnie jak jej koleżanka, która teraz posępna, nieobecna, śledziła szybkie pomykanie przydrożnych słupów, skamieniała w rozpędzonym aucie.

Mnie tymczasem coraz bardziej doganiały psy gończe myśli mojej żony. Wielkimi susami gnały za samochodem. Nic dla nich nie znaczyła szybkość przecudownego volvo. Darły się: mleko kipi! Jeszcze nie wstałeś! Dziwkarz! Joasia płacze – idź do niej! Raz ty byś się mógł ruszyć. A te dwie panie co tu robią? Przegryzę ci opony, przegryzę ci zaraz. Już nawet słychać jak powietrze z sykiem ucieka ze wszystkich kół. Monotonny długotrwały szum – usunąłem.

17 lipca 1972

Filip tak jak przedtem gdzieś ganiał, tak teraz godzinami siedzi w domu i myśli. Nie można się do niego odezwać. Jest zupełnie niezrównoważony. Joasia raz go doprowadza do szału z byle powodu, to znowu szaleje za nią z ubóstwienia. Zmęczyły mnie te jego twórcze harce. Jak pisze, trzeba chodzić na palcach, a już pomyśleć, żeby coś wtedy zrobił – to w ogóle nie można. A jak coś napisze, chce mi zaraz czytać, kiedy ja nie mam czasu, więc się wścieka, że nie rzucam wszystkiego i nie słucham na baczność, co on napisał. Widzi on tylko to swoje pisanie, co jest na razie męczące i nudne. Zresztą w gruncie rzeczy, to on taki zły nie jest.

– Ja cholernie szanuję ludzką pracę. Rozumieją panie, byłem niedawno u kolegi geologa na otworze i przyglądam się jednej wiertarce, co boruje dziurę w ziemi. Świder taki, proszę pani, wchodzi czasem cztery kilometry w głąb albo i pięć, albo jeszcze głębiej.

Pokój trochę za ciasny jak na trzy osoby, tapczan rozkładany był za to szeroki, obok mała kozetka – napchali tych mebli. Młodsza Elżbietka brała prysznic. Druga przypudrowała nosek, odwinęła kołdrę na bok i spulchniła poduszkę. Jeszcze nie bardzo orientowałem się w sytuacji. Rozpięła spódniczkę, ściągnęła sweter – rozebrała się bez najmniejszego skrępowania.

Byłem nieco oszołomiony, postanowiłem jednak podtrzymywać konwersację i jakby nigdy nic kontynuowałem opowiadanie.

– Wiercą tak, proszę pani, cztery kilometry w głąb. W Związku Radzieckim to nawet prawie siedem, bo to urządzenia bardzo kosztowne i proszę sobie wyobrazić, jaka tam jest temperatura! Na pięciu tysiącach metrów płuczka normalnie paruje, a bez płuczki – pani wie – nie da rady; ani to nie wyciągnie urobku, ani to nie ochłodzi. Świder diamentowy kruszy się wtedy jak sucharek i co?

W drzwiach łazienki stanęła druga panienka, również naga.

– Doskonale się czuję. Znakomicie się odświeżyłam.

Położyła się obok koleżanki. Zacięło mi się sznurowadło,

zasupłało na węzełek. Nie mogłem zdjąć buta.

– No co tak marudzisz? – odezwała się Elżbietka.

Położyłem się na brzegu łóżka przy jednej z pań.

– E, nie, tak nie będzie – zaprotestowała – kładź się w środku.

Głupio mi było jakoś, bo mi męskość narosła, więc leżałem między nimi i wciąż mówiłem:

– Takie wiertło, proszę pani, czyli świder, to jest bardzo ciekawy instrument i kosztowny – wart jest prawie pół miliona złotych. Wykonuje taką pożyteczną pracę. A ja bardzo szanuję ludzką pracę. Amerykanie to nawet potrafią na osiem tysięcy metrów się zagłębić.

– Naprawdę słodki chłopak.

Pochyliłem się nad nią, przylgnąłem całym ciałem, zacząłem ją gorączkowo całować. Szybkim ruchem Elżbietka wyśliznęła się spode mnie. Dostałem w pysk.

– Słodki chłopak – przedrzeźniała Elżbietka-szofer.

– Tak się nie postępuje – wyrozumiale tłumaczyła mi moja pogromczyni – przecież jest pan grzecznym, kulturalnym chłopcem, nieprawdaż?

To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: