Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Pamiętnik Wacławy: ze wspomnień młodej panny. Tom I - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Pamiętnik Wacławy: ze wspomnień młodej panny. Tom I - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

By­łam w przed­dniu opusz­cze­nia za­kła­du na­uko­we­go, w któ­rym prze­pę­dzi­łam lat ośm, a jako pen­sjo­nar­ka na wy­lo­cie sta­łam na sto­pie pew­nej eman­cy­pa­cji i od kil­ku ty­go­dni otrzy­ma­łam przy­wi­lej po­sia­da­nia osob­ne­go ma­lut­kie­go po­ko­iku.

W tym tedy osob­nym po­ko­iku, wie­czo­rem, sie­dzia­łam na ni­skim drew­nia­nym sto­łecz­ku przed pa­lą­cym się w pie­cu ogni­skiem. Pa­trząc w pło­mień ma­chi­nal­nie, słu­cha­łam, jak z jed­nej stro­ny dźwię­czał po szy­bach okien deszcz mar­co­wy, z dru­giej rój ko­le­ża­nek mo­ich wrzał ru­chem i gwa­rem w od­le­głych sa­lach i ko­ry­ta­rzach.

Ostat­ni to wie­czór prze­pę­dza­łam na pen­sji. Nie mia­łam już na so­bie szkol­ne­go mun­du­ru z zie­lo­nej weł­nia­nej ma­te­rii, ale ubra­na by­łam w brą­zo­wy je­dwab­ny szla­fro­czek, de­li­kat­na ko­ron­ka ota­cza­ła mi szy­ję i ręce, a na pier­si wił się zło­ty łań­cu­szek pierw­szy raz wło­żo­ne­go prze­ze mnie ze­gar­ka. Mod­ny ten szla­fro­czek, ko­ron­ki i ze­ga­rek, wraz z ka­re­tą i służ­bą, przy­sła­ła mi mat­ka moja, do któ­rej z pen­sji od­je­chać na wieś mia­łam.

Ze wszyst­kich ład­nych rze­czy, któ­re mi przy­wie­zio­no, naj­bar­dziej mię ucie­szył ślicz­ny ma­lut­ki ze­ga­re­czek. Zo­sta­wał on czas ja­kiś w praw­dzi­wym nie­bez­pie­czeń­stwie, bo otrzy­maw­szy go co mi­nu­tę pra­wie wy­do­by­wa­łam zza pa­ska, otwie­ra­łam, ob­ra­ca­łam na róż­ne stro­ny, co­fa­łam, po­su­wa­łam nie­win­ne od wszel­kie­go opóź­nie­nia lub po­śpie­chu wska­zów­ki.

Przez cały dzień jed­nak, na­ba­wiw­szy się do syta cac­kiem, bę­dą­cym mi niby dy­plo­mem na god­ność do­ro­słej pan­ny, nie my­śla­łam już o nim sie­dząc wie­czo­rem na­prze­ciw ognia, a myśl moja bie­gła w świat nie­zna­ny, któ­ry na­za­jutrz miał się otwo­rzyć przede mną.

Nie­zna­ny? Zu­peł­nie… ta­kim nie był on dla mnie. Wi­dy­wa­łam go już w ma­rze­niach mo­ich, sły­sza­łam o nim od star­szych ko­le­ża­nek, spo­ty­ka­łam go nie­kie­dy we wspo­mnie­niach lat dzie­cin­nych w domu ro­dzi­ców spę­dzo­nych.

W owej chwi­li uto­nę­łam cał­kiem w ma­rze­niach. Za­po­mnia­łam o drew­nia­nym sto­łecz­ku, na któ­rym sie­dzia­łam, a wy­da­ło mi się, że fala ja­kichś wód błę­kit­nych, ko­ły­sząc się mięk­ko, uno­si mię kę­dyś… kę­dyś, skąd do­la­tu­ją do mnie akor­dy od­da­lo­nej mu­zy­ki i nie­wy­raź­na wrza­wa mnó­stwa zmie­sza­nych gło­sów. Przy­mknę­łam oczy i stra­ci­łam pa­mięć rze­czy, któ­re mię ota­cza­ły. Splą­ta­ne my­śli ro­iły się po mej gło­wie jak szyb­ko mkną­ce mo­ty­le; nie było w nich cią­gu ni ładu, a fala ma­rzeń nio­sła mię co­raz prę­dzej w prze­strzeń sze­ro­ką, pro­mie­ni­stą, won­ną, pod sto­py bo­rów ciem­nych, mię­dzy zie­lo­ne góry, stru­mie­nia­mi prze­rżnię­te, wśród któ­rych wie­dzia­łam, że stał pięk­ny dom mo­jej mat­ki.

I w jej ob­ję­cia na­przód rzu­ci­ły mię ma­rze­nia moje; zo­ba­czy­łam oczy mo­jej mat­ki utkwio­ne we mnie, a z czu­ło­ścią i po­ca­łu­nek jej na mym czo­le po­czu­łam. Ali­ści trwa­ło to tyl­ko se­kun­dę; fala uno­szą­ca mię po­ru­szy­ła się i wraz ze mną za­wi­sła nad ja­kimś nie zna­nym mi a cza­ru­ją­cym miej­scem.

Ża­den mo­nar­cha tego świa­ta nie po­sia­da, ża­den ba­jarz wschod­ni nie wy­śnił w swych mi­tach ta­kie­go pa­ła­cu, ta­kie­go za­mczy­ska za­cza­ro­wa­nej pięk­no­ści, ja­kie­go ob­raz nosi w swej gło­wie każ­da do­ra­sta­ją­ca pen­sjo­nar­ka. Ten pa­łac, to za­mczy­sko, zbu­do­wa­ne z krysz­ta­łu, tęcz i bry­lan­tów, to świat, w któ­ry ma ona wstą­pić. Wszyst­ko jest w tym świe­cie: pięk­na suk­nia, zło­te cac­ka, ludz­kie po­chwa­ły i okla­ski, sala ba­lo­wa, trwoż­ny ob­raz mi­ło­ści, ubo­ga chat­ka z miesz­kań­ca­mi wzy­wa­ją­cy­mi li­to­ści mło­de­go ser­ca, nie­wy­raź­ne prze­czu­cia cier­pień ży­cio­wych niby sza­re plam­ki na tle ja­skra­wym.

Fala, któ­ra mię uno­si­ła z tych prze­róż­nych czę­ści wiel­kie­go ob­ra­zu, wy­bra­ła salę ba­lo­wą i nad nią wraz ze mną za­wi­sła.

Nie wie­dzia­łam do­kład­nie, jak ma wy­glą­dać w szcze­gó­łach sala ba­lo­wa. Mi­go­ta­ły przed mymi ocza­mi tyl­ko wspo­mnie­nia za­baw, ja­kie, ma­łym dzie­cię­ciem bę­dąc, wi­dy­wa­łam w domu u ro­dzi­ców. Ko­le­żan­ki moje, star­sze ode mnie, a wra­ca­ją­ce z wa­ka­cji, opo­wia­da­ły mi nie­raz cuda o wie­czo­rach i ba­lach, do któ­rych przy­pusz­cza­ne były jako pra­wie do­ro­słe już pan­ny; w ostat­nim roku po­by­tu na pen­sji czy­ty­wa­łam wie­le po­wie­ści i z nich za­czerp­nę­łam wie­dzy o wrza­wie świa­to­wej.

Pa­trząc w pło­mie­nie, któ­re ko­ły­sa­ły się w róż­ne stro­ny mnó­stwem żół­tych ogni­stych ję­zy­ków, zo­ba­czy­łam prze­strzeń ob­szer­ną, za­la­ną ete­rycz­ną at­mos­fe­rą świa­tła i woni.

Po­śród ete­ru tego wzno­sił się rój istot pół­ludz­kich, pół­fan­ta­stycz­nych. By­łam pew­na, że to chór ar­cha­nio­łów. Za­miast w suk­nie zwy­czaj­ne odzia­ne one były w róż­no­barw­ne ob­łocz­ki, nad bia­ły­mi twa­rza­mi mia­ły za­wie­szo­ne wień­ce, a u pier­si ich błysz­cza­ły dia­men­ty nie tak prze­cie sil­nym bla­skiem, ja­kim pło­nę­ły ich roz­ra­do­wa­ne oczy. Isto­ty te bra­ły się za ręce i wi­ro­wa­ły w szyb­kim tań­cu albo prze­cha­dza­ły się wol­no pod ścia­na­mi ob­wie­szo­ny­mi smu­ga­mi świa­tła i szep­ta­ły mię­dzy sobą, a szept ich wy­da­wał się po­dob­nym do tego szme­ru, jaki wy­da­ją mło­de, list­ki brzo­zo­we­go gaju po­ru­szo­ne wio­sen­nym wie­trzy­kiem.

Fala moja prze­sta­ła się ko­ły­sać i wraz ze mną sta­nę­ła po­środ­ku świa­tłej prze­strze­ni. Po­czu­łam za­wrót gło­wy, bo chó­ry ar­cha­nio­łów zwró­ci­ły się w moją stro­nę i utkwi­ły we mnie oczy.

Zda­wa­ło się, że to olim­pij­skie ze­bra­nie py­ta­ło nie­spo­koj­nie, kim jest i ja­kim nowy do ich gro­na przy­bysz, a twarz moją, po­stać, ró­żo­wy ob­ło­czek z gazy, któ­ry mię okry­wał, pod­da­wa­ło ści­słe­mu roz­bio­ro­wi.

My­śla­łam, że ze­mdle­ję z po­mie­sza­nia i trwo­gi, ale przy­kre uczu­cie to krót­ko trwa­ło, bo po­strze­głam mię­dzy ar­cha­nio­ła­mi ruch wiel­ce dla mnie przy­chyl­ny, usły­sza­łam usta ich szep­cą­ce po­chwa­ły na cześć mo­ich oczu, wło­sów, ki­bi­ci i suk­ni z ró­żo­wej gazy. Po­czu­łam roz­kosz­ne łech­ta­nie oko­ło ser­ca, pod­nio­słam gło­wę z try­um­fem i za­czę­łam wraz z in­ny­mi wi­ro­wać w szyb­kim tań­cu po zie­mi, któ­ra wy­glą­da­ła jak zwier­cia­dło albo jak szy­ba wód spo­koj­nych.

Fala moja ko­ły­sa­ła się co­raz ży­wiej i nio­sła mię co­raz prę­dzej mię­dzy tłum, któ­ry mię chwa­lił, w wir tań­ca odu­rza­ją­ce­go, aż za­trzy­ma­ła się na­gle, a na niej już nie ja jed­na sta­łam, ale stał obok mnie ktoś nie­zna­ny czy na wpół zna­ny i pa­trzył na mnie dziw­ny­mi ocza­mi.

Czu­łam tyl­ko na so­bie to spoj­rze­nie, bom go wi­dzieć nie mo­gła. Cię­żar nie­śmia­ło­ści i wzru­sze­nia w dół mi kło­nił po­wie­ki. Gdy na­resz­cie prze­mo­gła cie­ka­wość i pod­nio­słam oczy, zo­ba­czy­łam męż­czy­znę zu­peł­nie po­dob­ne­go do bo­ha­te­ra ostat­niej czy­ta­nej prze­ze mnie po­wie­ści.

Miał ten sam wzrost, te same wło­sy i oczy i mó­wił do mnie te same sło­wa, ja­ki­mi po­wie­ścio­wy bo­ha­ter prze­ma­wiał do swej boh­dan­ki.

Wstyd mię ogar­nął nie­zmier­ny, po­czu­łam chęć do uciecz­ki, za­kry­łam oczy dłoń­mi i ze­sko­czyw­szy z fali, któ­ra mię uno­si­ła, zna­la­złam się sie­dzą­cą na moim ni­skim drew­nia­nym sto­łecz­ku.

Par­sk­nę­łam gło­śnym śmie­chem i od­ję­łam dło­nie od oczu.II

Nade mną po­chy­li­ła się do­brze mi zna­na gło­wa pia­stun­ki mo­jej, w czep­cu śnież­nej bia­ło­ści, spod któ­re­go wy­glą­da­ły pa­sma wło­sów si­wych, z ocza­mi, któ­re ła­god­nie i ro­zum­nie pa­trzy­ły zza oku­la­rów. Uśmiech­nę­łam się do ko­bie­ty, któ­ra od uro­dze­nia mego aż do­tąd nie od­stę­po­wa­ła mię ni na dzień je­den, i pa­trzy­ły­śmy na sie­bie przez chwi­lę. Wy­da­ło mi się, że w po­czci­wych oczach mo­jej pia­stun­ki ma­lo­wał się nie­po­kój.

– O czym tak dłu­go my­śla­łaś, Wa­ciu? – spy­ta­ła sia­da­jąc na­prze­ciw mnie na krze­śle.

– O pierw­szym balu, na ja­kim się znaj­dę – od­po­wie­dzia­łam bez wa­ha­nia, bo nig­dy żad­nej my­śli nie ta­iłam przed do­brą ko­bie­tą.

W oczach pia­stun­ki mo­jej zdwo­ił się nie­po­kój.

Smut­nie ski­nę­ła gło­wą parę razy i rze­kła:

– Złe jest, że w przed­dzień wyj­ścia twe­go w świat my­ślisz tyl­ko o przy­szłych ba­lach. Wo­la­ła­bym, abyś o czym in­nym my­śla­ła.

Smut­no mi się tro­chę zro­bi­ło, gdy usły­sza­łam te sło­wa, i po chwi­li od­rze­kłam:

– Moja Bi­niu! (tak zwy­kłam była od dzie­ciń­stwa na­zy­wać moją pia­stun­kę, któ­rej imię było Bal­bi­na), moja Bi­niu, po cóż mam od­wra­cać myśl moją od we­so­łych ob­ra­zów, gdy mi się one same na­su­wa­ją przed oczy?

– Po co? – od­par­ła Bal­bi­na – po to, aby nie na­peł­niać so­bie gło­wy my­dla­ny­mi bań­ka­mi, któ­re choć błysz­czą pięk­nie, ale prę­dzej czy póź­niej pęk­ną i zo­sta­wią po so­bie samą pust­kę.

– Po­słu­chaj mię, Wa­cła­wo, a le­piej może zro­zu­miesz, co chcę po­wie­dzieć.

Tu pia­stun­ka moja splo­tła ręce na sza­rej suk­ni i tak da­lej mó­wi­ła:

– Osiem­na­ście lat temu, w tym sa­mym po­ko­iku, na tym sa­mym miej­scu, na któ­rym sie­dzisz w tej chwi­li, sie­dzia­ła mat­ka two­ja o rok młod­sza, niż je­steś te­raz, i tak jak ty ma­ją­ca na­za­jutrz opu­ścić pen­sję. Obok niej sie­dzia­łam ja, bo wy­ho­do­wa­łam ją jak cie­bie na moim ręku. Otóż mat­ka two­ja za­my­ślo­na była tak­że, a gdym ją za­py­ta­ła, o czym my­śli, od­rze­kła:

"O pierw­szym balu, na któ­rym się znaj­dę". Wów­czas zda­wa­ło mi się rze­czą bar­dzo na­tu­ral­ną, że pięk­na i bo­ga­ta pan­na, któ­ra z pen­sji w świat wy­cho­dzi, my­śli o balu. Ale gdy po­tem pa­trzy­łam na ży­cie twej mat­ki, i le­piej może niż kto inny zna­jąc jej do­bre i za­ra­zem nie­szczę­śli­we ser­ce, nie­raz z przy­wią­za­nia do niej gorz­ki­mi za­le­wa­łam się łza­mi. Stąd to do­szłam do prze­ko­na­nia, że źle jest, je­śli ko­bie­ta przy­go­to­wu­je się do przy­szło­ści, któ­ra ją cze­ka, my­śla­mi o ba­lach, i wo­la­ła­bym, abyś ty, Wa­cła­wo, w przed­dzień wyj­ścia twe­go w świat, o czym in­nym my­śla­ła.

Ja­kie mają być my­śli, któ­ry­mi pra­gnę­ła­bym, abyś była za­ję­ta, nie po­tra­fię ci do­kład­nie po­wie­dzieć, ale ra­dzę ci, abyś otwo­rzy­ła list, któ­ryś wczo­raj otrzy­ma­ła od ojca twe­go, i raz jesz­cze prze­czy­ta­ła go z uwa­gą.

Sło­wa te, wy­ma­wia­ne przez pia­stun­kę moją ła­god­nie i z od­dźwię­kiem smut­ku w gło­sie, sil­ne na mnie wy­war­ły wra­że­nie. Ro­je­nia we­so­łe pierz­chły da­le­ko, a gdym pod­nio­sła za­my­ślo­ną gło­wę, pia­stun­ki mo­jej nie było już przy mnie.

Się­gnę­łam do kie­szon­ki szla­frocz­ka i wy­do­by­łam z niej dwa li­sty: je­den był od mat­ki mo­jej, dru­gi od ojca.III

Mimo woli pra­wie po raz dzie­sią­ty już może prze­bie­głam ocza­mi list mat­ki. Za­wie­rał on na­stęp­ne sło­wa:

Przed­mio­ty do stro­ju po­trzeb­ne, któ­re ci po­sy­łam, są prze­zna­czo­ne dla tym­cza­so­we­go twe­go użyt­ku; po przy­by­ciu do domu znaj­dziesz da­le­ko wię­cej po­dob­nych, któ­re przy­go­to­wa­łam dla cie­bie z my­ślą, abyś jak naj­świet­niej mo­gła w świat wstą­pić. Całe są­siedz­two moje jak też i licz­ni zna­jo­mi moi w mie­ście W. pa­ła­ją cie­ka­wo­ścią po­zna­nia cie­bie. Mło­de pan­ny prze­czu­wa­ją w to­bie nie­bez­piecz­ną ry­wal­kę; mat­ki ich z góry już za­czy­na­ją na mnie po­glą­dać z uko­sa; ogól­na wieść roz­nio­sła tu, że je­steś pięk­ną, a wy­cho­wa­nie, ja­kie ode­bra­łaś w naj­lep­szym za­kła­dzie kra­jo­wym, rzu­ca na cie­bie blask nie­ma­ły. Przy tym cały dom od­świe­ży­łam na twe przy­by­cie, po­wo­zy i uprząż spra­wi­łam no­wiu­teń­kie, li­be­rię bę­dzie­my mia­ły naj­mod­niej­szą.

For­te­pian Erar­da stoi w sa­lo­nie ocze­ku­jąc twej gry umie­jęt­nej, w gar­de­ro­bie przy­by­cia twe­go ocze­ku­je pan­na słu­żą­ca, któ­rą spro­wa­dzi­łam z War­sza­wy, za­strze­gł­szy wprzód, aby wzię­ła tam kil­ka­dzie­siąt lek­cji od naj­lep­sze­go fry­zje­ra i kraw­ca.

Mu­sisz mi za­bły­snąć w świe­cie jak bry­lan­cik pierw­szej wody. Opra­wę urzą­dzi­łam tak, aby dia­ment mój mógł wy­dać się w niej jak naj­le­piej. Lubo sama je­stem jesz­cze dość mło­da i lu­bię świat, nie będę na­śla­do­wa­ła pew­nych ma­tek, któ­re gdy nie są jesz­cze zbyt ze­sta­rza­łe, pra­gną ga­sić sobą wdzięk swych có­rek i za­zdrosz­czą im po­wo­dze­nia w to­wa­rzy­stwach. Prze­ciw­nie, two­ja chlu­ba bę­dzie moją chlu­bą, two­je szczę­ście moim szczę­ściem, a ostat­nie we­dle wszel­kie­go praw­do­po­do­bień­stwa nie po­win­no cię mi­nąć.

Dziś już naj­lep­sze par­tie w oko­li­cy z nie­cier­pli­wą cie­ka­wo­ścią ocze­ku­ją twe­go przy­by­cia; naj­bo­gat­si mło­dzi lu­dzie za­wcza­su ba­ty­sto­wy­mi chust­ka­mi prze­cie­ra­ją szkieł­ka swo­ich p i n c e n e z , aby za two­im po­ja­wie­niem się wło­żyć je na oczy i jak naj­le­piej móc przyj­rzeć się to­bie. Ser­ce moje mówi mi, że zo­ba­czą wię­cej jesz­cze, niż się spo­dzie­wa­ją.

Nie przy­jeż­dżam po cie­bie sama, bo da­le­ka po­dróż zbyt by­ła­by fa­ty­gu­ją­cą dla mnie po ostat­niej prze­by­tej cho­ro­bie. Bal­bi­na we­dług roz­po­rzą­dzeń, ja­kie jej w li­ście po­sy­łam, za­ła­twi pie­nięż­ne spra­wy z pen­sją i bę­dzie to­wa­rzy­szy­ła ci w dro­dze. Po­czci­wy mój ka­mer­dy­ner, Jó­zef, aż pła­kał z ra­do­ści, że je­dzie po cie­bie; bę­dzie więc tak­że strzegł cię tro­skli­wie. Za kil­ka dni będę cię już mia­ła obok sie­bie, a z bo­le­ścią my­ślę, że na rok je­den tyl­ko, bo we­dług umo­wy z two­im oj­cem rok na­stęp­ny przy nim masz spę­dzić. Ale któż może wie­dzieć, co się przez rok sta­nie?

Je­śli speł­ni się pe­wien pla­nik, jaki ukar­to­wa­łam dla cie­bie w mej gło­wie, zo­sta­niesz na za­wsze w moim są­siedz­twie pa­nią już swe­go domu i ser­ca pew­ne­go mło­de­go są­sia­da, któ­ry oprócz dys­tyn­go­wa­nej po­wierz­chow­no­ści i pięk­ne­go na­zwi­ska po­sia­da wca­le ład­ny ma­ją­tek z go­tyc­kim pa­ła­cy­kiem.

Prze­bie­ga­jąc ocza­mi ten list mo­jej mat­ki po­czu­łam za­wrót gło­wy. Zno­wu po­rwa­ła mię fala ma­rzeń uno­sząc po świe­cie; po­ka­zy­wa­ła sa­lo­ny, suk­nie, per­ły, ko­ron­ki, salę ba­lo­wą, w któ­rej tań­czy­ły chó­ry ar­cha­nio­łów, a spo­mię­dzy nich z wol­na i nie­śmia­ło wy­su­wał się ku mnie ów są­siad mło­dy, o któ­rym pi­sa­ła mat­ka moja, i ba­ty­sto­wą chu­s­tecz­ką wy­cie­rał szkieł­ko swe­go prin­ce­nez…

Oczy moje pa­dły na dru­gi list, któ­ry trzma­łam w ręku, roz­wi­nę­łam go i czy­ta­łam na­stęp­ne sło­wa:

Smut­no mi bar­dzo, cór­ko moja dro­ga, że w chwi­li gdy masz opu­ścić ustroń, w któ­rej się wy­cho­wa­łaś, w chwi­li tak waż­nej twe­go ży­cia nie mogę być przy to­bie choć­by przez dzień je­den, aby ob­da­rzyć cię na dro­gę, jaką roz­pocz­niesz, oj­cow­skim sło­wem i uści­skiem. Obo­wiąz­ki pu­blicz­ne­go za­wo­du, któ­re­mu po­świę­ci­łem ży­cie moje, po­wo­ła­ły mię w kra­je od­le­głe.

Wró­cę za rok, to jest wte­dy, gdy we­dług umo­wy mej z mat­ką two­ją za­war­tej opu­ścisz dom jej, aby na rok zno­wu przy mnie za­miesz­kać.

Wy­cho­dzisz w świat. Znam to­wa­rzy­stwo, ja­kie cię oto­czy: jest ono błysz­czą­ce, świet­ne z po­zo­ru, a tym sa­mym bla­skiem ze­chce odziać cie­bie, niby okuć w cia­sny pan­cerz blasz­ki po­zło­co­nej.

Ale nie ufaj zbyt po­ły­skom, dzie­cię moje, i nie od­da­waj im ca­łe­go ser­ca twe­go. Wejdź w ży­cie z my­ślą, że za­ba­wy i zbie­ra­nie hoł­dów nie są ce­lem, dla któ­re­go żyć ma ko­bie­ta. Odu­rzą cię one i upo­ją zra­zu, ale sta­raj się co prę­dzej o wy­trzeź­wie­nie. Strzeż się uto­nię­cia we frasz­kach. Nie za­po­mi­naj, że poza tym ba­wią­cym się i błysz­czą­cym ko­tem, któ­re cię oto­czy, jest świat roz­le­glej­szy. Na świe­cie tym lu­dzie pra­cu­ją płu­giem, pió­rem, my­ślą pod­nie­sio­ną wy­so­ko, ręką czyn­ną, a nig­dy nie usy­pia­ją­cą, na świe­cie tym jest wie­le bo­le­ści, ale i ra­do­ści wy­so­kich, i są wiel­kie cno­ty, roz­sia­ne z rzad­ka, lecz przy­świe­ca­ją­ce zie­mi jak sze­ro­ko roz­pa­lo­ne po­chod­nie. W ten to świat jak naj­czę­ściej po­sy­łaj du­cha twe­go i sza­nuj wszyst­ko, co z

nie­go po­cho­dzi, a przyj­dzie chwi­la, w któ­rej za­pra­gniesz zna­leźć w nim miej­sce dla sie­bie.

Kie­dy ci przyj­dzie to pra­gnie­nie, ja będę przy to­bie, aby ci po­wie­dzieć, jak i kędy iść ma dro­ga two­ja. Tym­cza­sem strzeż pil­nie mło­de­go ser­ca twe­go i my­śli twej wpół­dzie­cię­cej jesz­cze, aby ich nie roz­pro­szyć na pyt błysz­czą­cy, z któ­re­go pod­sta­wy ży­cia wy­kuć nie­po­dob­na.

Mam na­dzie­ję, że gdy wró­cę do kra­ju, znaj­dę cię zdro­wą na cie­le i du­szy i będę mógł prze­lać w twe­go du­cha za­sa­dy i prze­ko­na­nia, któ­rych sam przez całe ży­cie by­łem, wier­nym wy­znaw­cą.

Dłu­gi list mego ojca brzmiał cały w po­dob­nym to­nie. Gdym go od­czy­ta­ła, pierz­chły sprzed mych oczu bły­sko­tli­we ob­ra­zy wy­wo­ła­ne pi­smem mej mat­ki i już nie fala ma­rzeń mię ko­ły­sa­ła, ale nie zna­ne do­tąd my­śli po­ry­wa­ły w świa­ty nie­zna­ne. Za­miast sali ba­lo­wej uj­rza­łam wy­obraź­nią prze­strzeń sze­ro­ką, pu­stą zra­zu, ale któ­ra stop­nio­wo za­peł­nia­ła się ro­jem lu­dzi, to pług cią­gną­cych po gle­bie ro­dzin­ne­go kra­ju, to sie­dzą­cych nad księ­gą z po­chy­lo­ny­mi czo­ła­mi, to tu­ła­ją­cych się w łzach i bo­le­ści po róż­nych stro­nach zie­mi, to mo­dlą­cych się po świą­ty­niach lub przy do­mo­wych ogni­skach pę­dzą­cych ży­cie w po­ko­ju i mi­ło­ści.

Nie był­że to ów świat pra­cy, my­śli, cier­pień i szla­chet­nych ra­do­ści, o któ­rym pi­sał mi mój oj­ciec?

Tak, ten to świat po­ka­za­ły mi my­śli moje, po­łą­czo­ne z jego my­śla­mi. Do świa­ta tego moc­no ude­rzy­ło moje ser­ce.

A oweż sa­lo­ny, ka­re­ty, li­be­rie, sale ba­lo­we, ów są­siad mło­dy, któ­ry w go­tyc­kim swym pa­ła­cy­ku ocze­ki­wał mego do domu mat­ki przy­by­cia, za­wcza­su wy­cie­ra­jąc chu­s­tecz­ką szkieł­ko swe­go pin­ce­nez? Czy­liż to wszyst­ko cał­kiem znik­nę­ło mi sprzed oczu? Nie! niby rój la­ta­ją­cych iskie­rek mi­go­ta­ły przede mną bły­skot­ki, ale nie mo­gły za­sło­nić po­tęż­ne­go ob­ra­zu, na któ­rym wiel­ki­mi wy­ma­lo­wa­ne za­ry­sa­mi zo­ba­czy­łam ludz­kość, kraj mój oj­czy­sty, nie­szczę­śli­wych i pra­cu­ją­cych spół­bra­ci, a wpo­śród tego wszyst­kie­go miej­sce nie za­ję­te, na któ­rym ja mia­łam sta­nąć, aby pra­co­wać, cier­pieć, mo­dlić się i cie­szyć wraz z in­ny­mi.

Dwa ob­ra­zy sta­ły przede mną: je­den bły­skot­ny i po­wiew­ny, dru­gi smęt­ny i su­ro­wą owia­ny po­wa­gą.

Pierw­szy był świa­tem mo­jej mat­ki, dru­gi świa­tem mego ojca.

Dla­cze­go po­mię­dzy świa­ta­mi, w któ­rych za­mknę­ło się każ­de z ro­dzi­ców mo­ich, tak wiel­ka za­cho­dzi­ła róż­ni­ca? Dla­cze­go każ­de z nich, ko­cha­jąc mię za­rów­no, w tak róż­ny spo­sób ob­ja­wia­ło mi­łość swo­ją i tak od­mien­ne dro­gi pra­gnę­ło go­to­wać przede mną? Dla­cze­go wresz­cie ja, co po­sia­da­łam i ojca, i mat­kę, mia­łam przy jed­nym i przy dru­giej prze­by­wać tyl­ko z ko­lei po roku we­dle umo­wy, jaką oni mię­dzy sobą za­war­li, aby dzie­lić się moją obec­no­ścią, cho­ciaż ser­cem moim po­dzie­lić się nie mo­gli, bo ono za­rów­no do nich oboj­ga na­le­ża­ło?

Cze­muż, gdy wej­dę w świat mo­jej mat­ki, będę zmu­szo­na od­da­lić się od świa­ta mego ojca, a może i cał­kiem utra­cić go z oczu? A je­śli prze­stro­gi i po­ję­cia oj­cow­skie głę­bo­ko w ser­cu wy­ry­ję i we­dle nich kie­ro­wać mym ży­ciem ze­chcę, toć już usu­nę od sie­bie cza­rę z na­po­jem bla­sku i we­se­la po­da­wa­ną mi przez ko­cha­ją­cą mat­ki mej ręką?

Smu­tek za­cię­żył mi na ser­cu, opu­ści­łam gło­wę w za­du­mie, a wy­wo­ła­ne wspo­mnie­nia­mi o ro­dzi­cach sta­nę­ły mi przed pa­mię­cią dzie­cin­ne lata moje.IV

Pierw­szym wi­do­kiem, któ­ry ude­rzył oczy moje, bu­dzą­ce się do po­ję­cia ze­wnętrz­ne­go świa­ta, były peł­ne lu­dzi i tur­ko­tu uli­ce wiel­kie­go mia­sta. Uro­dzi­łam się w lud­nym i wspa­nia­łym gro­dzie, w ob­szer­nym miesz­ka­niu mo­ich ro­dzi­ców, któ­re­go okna wy­cho­dzi­ły na jed­ną z pryn­cy­pal­nych gro­du tego ulic.

Mat­kę moją pa­mię­tam bar­dzo pięk­ną. Mia­ła twarz bia­łą przy kru­czych wło­sach i wy­nio­słą, peł­ną dumy po­sta­wę. Na wy­so­kim czo­le mego ojca le­ża­ła tak­że duma i pew­na su­ro­wość, któ­rą jed­nak ła­go­dził wy­raz ust peł­nych do­bro­ci.

Byli więc obo­je mło­dzi i pięk­ni, mie­li we mnie je­dy­ne dzie­cię, któ­re ko­cha­li bar­dzo, a jed­nak ciem­na ja­kaś chmu­ra wi­sia­ła nad do­mem na­szym, nie usu­nię­ta na­wet gwa­rem go­ści nie­ustan­nie za­peł­nia­ją­cych miesz­ka­nie. Owszem, zda­wa­ło się, że wła­śnie z łona gwa­ru tych usta­wicz­nych za­baw chmu­ra wy­pły­wa­ła.

Oj­ciec mój uka­zy­wał się w sa­lo­nach rzad­ko, a gdy wra­cał do swe­go ga­bi­ne­tu, wy­da­wał się smut­nym i zmę­czo­nym; mat­ka sama jed­na naj­czę­ściej przyj­mo­wa­ła go­ści, a gdy się ro­ze­szli, wi­dy­wa­łam ją czę­sto pła­czą­cą. Nie pa­mię­tam, abym wi­dzia­ła kie­dy ro­dzi­ców mo­ich dłu­go roz­ma­wia­ją­cych z sobą. Po­ko­je ich na­wet po­ło­żo­ne były na dwóch od­le­głych od sie­bie koń­cach miesz­ka­nia, a ja, prze­bie­ga­jąc czę­sto z jed­nych do dru­gich, zda­wa­łam się być je­dy­ną łą­czą­cą je ni­cią. Pa­mię­tam, że szyb­ko bie­gnąc z po­ko­jów mat­ki do po­ko­jów ojca gnie­wa­łam się na dłu­gi sze­reg sa­lo­nów, jaki prze­by­wać mu­sia­łam, my­śląc, że one to dzie­lą ro­dzi­ców mo­ich tak, że ich nig­dy ra­zem wi­dzieć nie mogę. W dzie­cin­nej na­iw­no­ści za­sta­na­wia­łam się nad tym, dla­cze­go lu­dzie bu­du­ją so­bie tak roz­le­gle miesz­ka­nia, aby ci, co je za­miesz­ku­ją, wiecz­nie roz­dzie­le­ni żyć mu­sie­li, i z dzie­cię­cym gnie­wem ude­rza­łam drob­ną sto­pą po­sadz­kę sa­lo­nów, wy­obra­ża­jąc so­bie, że ka­rzę je za roz­dział, jaki two­rzą one po­mię­dzy ro­dzi­ca­mi mymi. Póź­niej­sze do­świad­cze­nie prze­ko­na­ło mię, że dzie­cin­ny gniew mój miał słusz­ne pod­sta­wy, lu­bom ich wte­dy nie ro­zu­mia­ła jesz­cze. Tak, sa­lo­ny te w isto­cie dzie­li­ły tych, któ­rych ko­cha­łam…

Jak się­gnę pa­mię­cią, mia­łam za­wsze obok sie­bie po­czci­wą moją Bi­nię, w bia­łym czep­cu i oku­la­rach, a oprócz niej bonę Niem­kę, póź­niej zaś nie­co – Fran­cuz­kę. Pa­mię­tam, że ser­cem lgnę­łam do Bini, lubo kar­ci­ła i gde­ra­ła na mnie nie­raz, a obo­jęt­ną czu­łam się wzglę­dem bon, cho­ciaż po­chle­bia­ły mi i do­ga­dza­ły. Bo też Bi­nia umia­ła mi opo­wia­dać dziw­nie pięk­ne po­wie­ści, któ­re głę­bo­ko wni­ka­ły w mój umysł i wy­obraź­nię i bu­dzi­ły do pierw­szych ży­cia ma­rzeń

i za­chwy­tów. Co­dzien­nie pra­wie, o zmro­ku, w ustron­nym po­ko­iku sta­rej pia­stun­ki mo­jej, sia­da­łam u ko­lan jej na ni­skim sto­łecz­ku, a ona opo­wia­da­ła mi. Bi­nia umia­ła też na pa­mięć ślicz­ne wier­sze, le­gen­dy i gad­ki ludu na­sze­go, po­etycz­ne a rzew­ne. Uczy­łam się ich od niej; wia­ła z nich na mnie dziw­na tę­sk­ni­ca, któ­rej czę­sto roz­pro­szyć nie mo­gły ani szcze­bio­ta­nia bon, opo­wia­da­ją­cych mi cuda o ob­cych kra­jach, ani ład­na su­kien­ka, w któ­rą stro­jo­no mię przed wie­czo­rem dla po­ka­za­nia mię w sa­lo­nach mej mat­ki, na­peł­nio­nych go­ść­mi, ani po­chwa­ły tych go­ści gło­śno za­chwy­ca­ją­cych się moją twa­rzycz­ką i fi­gur­ką i prze­po­wia­da­ją­cych, że będę bar­dzo pięk­ną, gdy do­ro­snę. Nie­kie­dy po­chwa­ły te uno­si­ły mię w siód­me nie­bo, bu­dząc wcze­śnie w pier­si mej roz­kosz z za­do­wo­le­nia mi­ło­ści wła­snej pły­ną­cą. Ale nie­raz gdy to­wa­rzy­stwo ba­wi­ło się we­so­ło, sia­dy­wa­łam w ką­ci­ku sa­lo­nu i my­śla­łam so­bie o kró­lo­wej Ja­dwi­dze lub męż­nym Żół­kiew­skim albo po­wta­rza­łam w my­śli któ­rą z opo­wie­ści lu­do­wych pra­wią­cych o sie­ro­tach bied­nych i o anio­łach stró­żach, któ­re z roz­ka­zu Bo­że­go nad gło­wa­mi sie­rot tych wciąż wzla­ta­ją. Nie­kie­dy tak­że Bi­nia da­wa­ła mi mo­ral­ne na­uki.

– Próż­nu­jesz dziś, Wa­ciu – mó­wi­ła – idź i zaj­mij się czym­kol­wiek. Ucz się, czy­taj lub szyj co dla lal­ki; każ­dy czło­wiek za­wsze coś ro­bić po­wi­nien.

– A cóż robi mama? – py­ta­łam Bini.

Za­kło­po­ta­nie ma­lo­wa­ło się na twa­rzy mo­jej pia­stun­ki, ale obec­na roz­mo­wie bona cu­dzo­ziem­ka pod­chwy­ty­wa­ła pręd­ko:

– Mama nic ro­bić nie po­trze­bu­je, bo jest bo­ga­tą pa­nią.

– A co robi mój oj­ciec? – zwra­ca­łam się z no­wym py­ta­niem do Bini.

Tym ra­zem Bi­nia nie była w kło­po­cie z od­po­wie­dzią.

– Oj­ciec twój, Wa­ciu – od­po­wia­da­ła – za­sia­da co­dzien­nie na wy­so­kim krze­śle, któ­re się ka­te­drą na­zy­wa, i tego, co sam umie, uczy kil­ku­set do­ro­słych już mło­dych lu­dzi.

Za­sta­na­wia­łam się kil­ka chwil nad sło­wa­mi Bini, a w umy­śle moim two­rzył się ze słów tych ob­raz, w któ­rym wy­obra­ża­łam so­bie mego ojca, sie­dzą­ce­go na tro­nie i prze­ma­wia­ją­ce­go do tłu­mu pod­da­nych swo­ich, któ­rzy go ota­cza­li. Te­raz ro­zu­miem, że oj­ciec mój za­sia­dał na tro­nie kró­le­stwa nauk, a słu­cha­cze jego byli pod­wład­ny­mi jego du­cha.

– Po­wiedz mi, Bi­niu – py­ta­łam jesz­cze – je­że­li mama jest bo­ga­tą, to i oj­ciec bo­ga­tym musi być tak­że. Dla­cze­góż mama nic nie robi, a oj­ciec je­dzie tam co dzień za­sia­dać na tej, jak mó­wisz, ka­te­drze i na­uczać in­nych tego, co sam umie?

Tu Bi­nia była zno­wu w kło­po­cie.

– Bo wi­dzisz, moje dziec­ko – mó­wi­ła ją­ka­jąc się – mama two­ja jest świa­to­wą damą, a oj­ciec uczo­nym na­tu­ra­li­stą.

– Co to jest na­tu­ra­li­sta? – py­ta­łam zdzi­wio­na.

– Ja ci tego do­kład­nie wy­tłu­ma­czyć nie po­tra­fię – od­po­wia­da­ła Bi­nia – wiem tyl­ko, że na­tu­ra­li­sta jest to czło­wiek, któ­ry wie, jak wzra­sta każ­da traw­ka na zie­mi i ja­ki­mi dro­ga­mi cho­dzą po nie­bie gwiaz­dy nie­zli­czo­ne; dla­cze­go kwia­ty za­pach wy­da­ją, ro­bak peł­za ni­sko, ptak wy­so­ko lata, a czło­wiek czu­je i my­śli.

Zno­wu za­sta­na­wia­łam się dłu­go nad sło­wa­mi Bini, a mała moja głów­ka rady so­bie z nimi dać nie mo­gła.

My­śla­łam, że o tym wszyst­kim wie tyl­ko je­den Bóg kró­lu­ją­cy nad gwiaz­da­mi – czy­ni­łam w koń­cu uwa­gę.

Bi­nia od­po­wia­da­ła:

– To­też czło­wiek, któ­ry jak twój oj­ciec za­my­ka się co­dzien­nie w ci­chym ga­bi­ne­cie i noce dłu­gie prze­pę­dza z książ­ka­mi i my­śla­mi swy­mi, uczy się Boga ro­zu­mieć.

Dzie­cię­cy umysł mój ugi­nał się pod wiel­ko­ścią orze­cze­nia Bini, a po­stać ojca przy­bie­ra­ła w mo­ich oczach ol­brzy­mie roz­mia­ry. Wy­obra­ża­łam go so­bie sie­dzą­cym na tro­nie, któ­ry Bi­nia na­zy­wa­ła ka­te­drą, po­śród mnó­stwa lu­dzi, co słu­cha­li jego mowy; albo w ci­szy ga­bi­ne­tu swe­go uczą­ce­go się ro­zu­mieć Boga kró­lu­ją­ce­go nad gwiaz­da­mi.

Do ga­bi­ne­tu tego zbli­ża­łam się czę­sto z przy­śpie­szo­nym bi­ciem ser­ca, uchy­la­łam drzwi ci­chut­ko i wsu­wa­łam się na pal­cach do po­ko­ju, któ­ry miał dla mnie coś uro­czy­ste­go.

Tam po­mię­dzy ścia­na­mi, od góry do dołu za­sta­wio­ny­mi mnó­stwem ksią­żek, sta­ło ob­szer­ne biu­ro, a na nim pię­trzy­ły się rę­ko­pi­sma, roz­kła­da­ły się kar­ty geo­gra­ficz­ne, sta­ły glo­bu­sy i róż­ne nie­zro­zu­mia­łe wte­dy dla mnie przy­rzą­dy, a o któ­rych wiem te­raz, że były mi­kro­sko­pa­mi, re­tor­ta­mi itp. na­uko­wy­mi na­rzę­dzia­mi.

Oj­ciec mój nie spo­strze­gał cza­sem mego wej­ścia, za­ję­ty książ­ką lub pi­sa­niem. Wte­dy wdra­py­wa­łam się na fo­tel sto­ją­cy w ką­cie po­ko­ju i przy­glą­da­łam się cie­ka­wie ota­cza­ją­cym mię przed­mio­tom; raz usnę­łam tak sie­dząc i obu­dzi­łam się w ob­ję­ciu ojca, któ­ry zdjął mię z fo­te­lu, po­sa­dził u sie­bie na ko­la­nach i za­py­tał ła­god­nie:

– Po coś tu przy­szła, mała?

– Chcia­łam, oj­cze, zo­ba­czyć, jak uczysz się ro­zu­mieć Boga – od­po­wie­dzia­łam.

– Co ty pra­wisz, dziec­ko? – za­śmiał się oj­ciec, ale ja się nie śmia­łam, bo po­kój jego na­stra­jał mię po­waż­nie.

– Bi­nia mó­wi­ła mi – rze­kłam – że ty, oj­cze, Boga ro­zu­miesz.

Uśmiech­nął się oj­ciec i od­po­wie­dział ca­łu­jąc mię w czo­ło:

– Każ­dy czło­wiek, któ­ry pra­cu­je, ro­zu­mie myśl Bożą.

In­nym ra­zem sie­dzia­łam so­bie we­dług zwy­cza­ju mego na fo­te­lu sto­ją­cym w kąt­ku po­ko­ju, a oj­ciec, nie zwa­ża­jąc na moją obec­ność, czy­tał pil­nie w ja­kiejś książ­ce. Po­tem wstał, wy­do­był z sza­fy kil­ka ja­kichś sło­icz­ków i bu­te­le­czek, usta­wił na sto­le nie zna­ny mi przy­rząd i dłu­go a po­wo­li wle­wał i wsy­py­wał coś do nie­go ze sło­icz­ków i bu­te­le­czek. Przy­pa­try­wa­łam się cie­ka­wie tej ro­bo­cie, gdy na­gle try­snę­ły z przy­rzą­du iskry, po nich za­pa­lił się żół­ta­wy pło­my­czek o si­nych brzeż­kach, któ­re zwięk­sza­ły się co­raz, aż z przy­rzą­du buch­nął sze­ro­ki, sza­fi­ro­wy pło­mień, a za­ra­zem przy­rząd za­czął hu­czeć, szu­mieć i pry­skać iskra­mi na wszyst­kie stro­ny.

Zra­zu prze­lę­kłam się i ze­sko­czy­łam z fo­te­lu, zbie­ra­jąc się do uciecz­ki, ale gdym zo­ba­czy­ła, że oj­ciec mój spo­koj­nie sia­da na­prze­ciw pło­mie­nia i uważ­nie przy­pa­try­wać się mu za­czy­na, usia­dłam zno­wu na moim miej­scu zdję­ta wiel­ką cie­ka­wo­ścią.

Było to już przy schył­ku dnia, pół­zm­rok za­peł­niał po­kój. Świa­tło sza­fi­ro­we­go pło­mie­nia pa­da­ło pro­sto na twarz mego ojca, a rysy jego, ob­le­czo­ne si­na­wym ko­lo­ry­tem, od­ska­ki­wa­ły od wpół­ciem­ne­go tła po­ko­ju z wy­ra­zi­sto­ścią i nie­ru­cho­mo­ścią pięk­nej rzeź­by. Szczyt pło­mie­nia śpi­cza­stym ję­zy­kiem ko­ły­sał się w róż­ne stro­ny two­rząc na prze­ciw­le­głej ścia­nie mi­go­cą­cą grę świa­teł i cie­niów. Nig­dy nie wi­dzia­łam ojca tak pięk­nym i ma­je­sta­tycz­nym jak wte­dy.

Po czar­nych jego wło­sach prze­my­ka­ły si­na­we od­bły­ski, niby fos­fo­rycz­ne, z pło­ną­ce­go pło­mie­nia wy­cho­dzą­ce nici; czo­ło jego sfał­do­wa­ło się nie­co pod wpły­wem głę­bo­kie­go na­my­słu, usta po­ru­sza­ły się ci­chym szep­tem, a w źre­ni­cach, wpa­trzo­nych w przy­rząd, nur­to­wa­ła myśl, nie zro­zu­mia­ła wte­dy dla mnie, ale tak po­tęż­na, że po cie­le mym prze­bie­gły dresz­cze wzru­sze­nia i po­czu­łam ocho­tę upaść na ko­la­na. Nie wiem, jak dłu­go trwał ob­raz ten, od któ­re­go nie mo­głam oczu ode­rwać; po­wo­li pło­mień zmniej­szał się, w przy­rzą­dzie szum usta­wał, parę razy jesz­cze kil­ka­dzie­siąt iskier try­snę­ło i roz­pry­sło się w po­wie­trzu, aż na ko­niec buch­nę­ły kłę­by dymu i niby ob­ło­kiem owio­nę­ły po­stać i twarz mego ojca. Po­wstał i wy­pro­sto­wa­ny wy­cią­gnął rękę ku zga­słe­mu ogni­sku; na pod­nie­sio­nym czo­le jego spo­czął wy­raz try­um­fu, a oczy za­pa­ła­ły śród cie­niu ogniem wiel­kiej ra­do­ści, przy­su­nę­łam się po ci­chu i wzię­łam go za rękę. Zbu­dził się z za­my­śle­nia, ale się nie roz­gnie­wał.

– Więc by­łaś tu? – za­py­tał schy­la­jąc się nade mną. – Oj­cze – od­po­wie­dzia­łam – tyś przed chwi­lą z Bo­giem roz­ma­wiał?

Wziął mię w ob­ję­cia i przy­tu­lił do pier­si.

– Tak, dziec­ko – rzekł – w tej chwi­li Bóg od­sło­nił przede mną jed­ną z ta­jem­nic swo­ich.

Nie­pręd­ko po­tem do­wie­dzia­łam się, że dnia tego oj­ciec mój zro­bił waż­ne che­micz­ne od­kry­cie.

Jak­że róż­nym od ga­bi­ne­tu mego ojca był bu­du­ar mej mat­ki. Pod ścia­ną, orzu­co­ną zło­co­ny­mi kwia­ta­mi obi­cia, sta­ła tam rzeź­bio­na to­a­le­ta z mnó­stwem szu­flad i szu­fla­dek i z wiel­kim zwier­cia­dłem. Po sto­li­kach i sto­licz­kach sta­ły cac­ka róż­ne: krysz­ta­ło­we ku­becz­ki, por­ce­la­no­we fi­gur­ki, fla­ko­ny z per­fu­ma­mi, bom­bo­nier­ki, ko­szycz­ki mi­ster­nie wy­ra­bia­ne.

Na sto­le przed ka­na­pą le­ża­ły roz­rzu­co­ne wko­ło mapy, dzien­ni­ki mód, z któ­rych ja wy­bie­ra­łam naj­pięk­niej­sze ma­lo­wa­ne fi­gur­ki; we­dług ich wzo­rów szy­łam suk­nie dla la­lek, a po­tem wspa­nia­ło­myśl­nie da­ro­wy­wa­łam je Bini, któ­ra wy­kle­ja­ła nimi so­bie pa­ra­wan. Trzy razy na dzień mat­ka moja sia­dy­wa­ła przed to­a­le­tą i zmie­nia­ła ubra­nie. Lu­bi­łam przy­pa­try­wać się, jak słu­żą­ca umie­jęt­ną ręką roz­pla­ta­ła po­ły­skli­we jej wło­sy, któ­re były tak dłu­gie, że po kra­wę­dzi ta­bo­re­tu zwie­sza­ły się aż na zie­mię. Ale naj­wyż­szej już do­świad­cza­łam przy­jem­no­ści, gdy mat­ka moja otwie­ra­ła szu­fla­dy to­a­le­ty i wy­do­by­wa­ła z nich wstąż­ki, ko­ron­ki i róż­ne pu­de­łecz­ka.

Wy­cią­ga­łam wte­dy na­przód cie­ka­wą gło­wę i ze szcze­gól­ną uwa­gą za­glą­da­łam w ostat­nie. Były tam w zło­to opraw­ne ka­mie­nie, zie­lo­ne, pą­so­we, błę­kit­ne i bia­łe, o tę­czo­wych po­ły­skach.

– Jak się na­zy­wa ten ka­mień? – py­ta­łam moją mat­kę po­ka­zu­jąc bro­szę za­war­tą w jed­nym z pu­de­łek.

– To szma­ragd – od­po­wia­da­ła mi mat­ka.

– A ten w bran­so­le­cie?

– To ru­bin.

– A te, któ­re skła­da­ją tę ko­lię?

– To są tur­ku­sy.

– A ten w pier­ścion­ku?

– Bry­lant.

– Jak się na­zy­wa ta ma­te­ria? – py­ta­łam in­nym ra­zem wska­zu­jąc suk­nię, któ­rą wkła­da­ła na sie­bie moja mat­ka.

– Atłas – od­po­wia­da­no mi.

– A tam­ta, któ­rą wczo­raj mama mia­ła na so­bie?

– Tam­ta była mora.

Ma­jąc lat sie­dem zna­łam po imie­niu wszyst­kie dro­gie ka­mie­nie i ma­te­rie.

– Jak wy­ro­snę, będę no­si­ła ta­kie same – ma­wia­łam do mat­ki, a ona, śmie­jąc się i żar­tu­jąc, przy­pi­na­ła mi u szyi bry­lan­to­wą bro­szę, wkła­da­ła w uszy cięż­kie szma­rag­dy i całą moją fi­gur­kę owi­ja­ła, jak w pie­lu­chy, wiel­ką chust­ką z pa­ję­czej ko­ron­ki. Wte­dy wska­ki­wa­łam na krze­sło sto­ją­ce przed to­a­le­tą, sta­wa­łam na nim i z upodo­ba­niem pa­trza­łam, jak bły­ska­ły i mi­go­ta­ły na mnie klej­no­ty kosz­tow­ne i jak w ma­low­ni­czych fał­dach bia­ła ko­ron­ka do stóp mi spły­wa­ła.

– A jak Wa­cia pięk­ną bę­dzie, gdy do­ro­sł­szy ustroi się już na do­bre w to wszyst­ko! – ma­wia­ły mi wte­dy bony i słu­żą­ce.

– A je­śli do tego bę­dzie jesz­cze i ro­zum­ną – od­zy­wał się po­mię­dzy nimi nie­kie­dy głos mo­jej Bini.

Lubo bu­du­ar mo­jej mat­ki zaj­mo­wał mię nie­skoń­cze­nie i ba­wił za­wie­ra­ją­cy­mi się w nim przed­mio­ta­mi, gdy tyl­ko wie­dzia­łam, że oj­ciec mój jest u sie­bie, bie­głam do jego ga­bi­ne­tu, wsu­wa­łam się na pal­cach i ci­chut­ko sia­dy­wa­łam w moim ką­ci­ku. Tam pa­trząc na twarz mego ojca i wo­dząc oczy­ma po ty­tu­łach ksią­żek, usta­wio­nych przy ścia­nach, za­po­mi­na­łam o klej­no­tach i ko­ron­kach, ja­kie mię zaj­mo­wa­ły w bu­du­arze mej mat­ki, a mło­dą du­szycz­kę moją na wskroś przej­mo­wa­ła uro­czy­sta ci­sza po­ko­ju, w któ­rym, we­dle wy­obraź­ni mo­jej i słów Bini, oj­ciec mój roz­ma­wiał z Bo­giem kró­lu­ją­cym nad gwiaz­da­mi.

Te to może chwi­le, w ga­bi­ne­cie oj­cow­skim spę­dzo­ne, spra­wi­ły, że po­tem, gdy we­so­łe gro­no ko­le­ża­nek mo­ich hu­cza­ło wko­ło mnie za­ba­wą i swa­wo­lą, ja sia­dy­wa­łam nie­kie­dy sama jed­na w ciem­nym ja­kim ką­ci­ku, nie­okre­ślo­ną ogar­nię­ta tę­sk­ni­cą; tym to chwi­lom może win­na by­łam mój po­ryw do nauk i co­raz nowe bu­dzą­ce się w mej gło­wie py­ta­nia, wio­dą­ce mię do za­sta­na­wia­nia się nad wszyst­kim, co mię ota­cza­ło.

A rów­nież może z chwil prze­pę­dzo­nych w bu­du­arze mo­jej mat­ki wy­nik­nę­ły owe w przed­dniu opusz­cze­nia pen­sji ma­rze­nia moje o sali ba­lo­wej i ra­dość, jaką czu­łam na myśl o ocze­ku­ją­cych mię bla­skach i świet­no­ściach. Tak, nie­za­wod­nie, at­mos­fe­ra, w któ­rej czło­wiek spę­dza dzie­ciń­stwo swe, nie­wi­do­mym stru­mie­niem prze­ni­ka całą przy­szłość jego. Pierw­sze wra­że­nia ży­cia wsią­ka­ją w umysł i ser­ce two­rząc sze­reg wpły­wów, naj­dłuż­szy­mi nie­zwal­czo­nych la­ta­mi.V

Uwa­ga ta prze­rwa­ła wą­tek wspo­mnień mo­ich. Po­my­śla­łam o tym, że dzie­ciń­stwo moje owia­ne było dwie­ma cał­kiem sprzecz­ny­mi ze sobą at­mos­fe­ra­mi: tą, w ja­kiej po­grą­żo­ny był mój oj­ciec, i tą, jaka ota­cza­ła moją mat­kę. I po­my­śla­łam jesz­cze, że dwa te wpły­wy aż do­tąd po­zo­sta­ły we mnie nie­star­te, że przed chwi­lą jesz­cze wpa­try­wa­łam się w świat mo­jej mat­ki i świat mego ojca, a oba po­cią­ga­ły mię jed­na­ko­wo, lubo wie­dzia­łam, że z na­tu­ry swo­jej po­go­dzić się i dać się ra­zem po­siąść nie mogą. Jam pra­gnę­ła jed­ne­go i dru­gie­go; ani jed­ne­go, ani dru­gie­go wy­rzec bym się nie chcia­ła. Cóż więc na­stą­pi? jaki wy­bór uczy­nię? jaką się sta­nę?

Czy na­uczę się, jak oj­ciec mój, w go­dzi­nach pra­cy ro­zu­mieć myśl Bożą? Czy, jak mat­ka, przez ży­cie całe zo­sta­nę za­pa­trzo­na w ka­me­le­ono­we ob­li­cze świa­ta?

Do­świad­czy­łam prze­czu­cia wal­ki: dwo­istość prze­zna­cze­nia mego ob­ja­wi­ła się mnie w dwo­isto­ści na­stro­ju du­szy mo­jej. Za­my­ślo­ny­mi ocza­mi po­pa­trzy­łam w do­ga­sa­ją­cy ogień i w my­śli mo­jej na­wią­za­łam zno­wu nić wspo­mnień czer­pa­nych z ubie­głe­go dzie­ciń­stwa.VII

Tu urwa­ła się w my­śli mo­jej nit­ka wspo­mnień i nie chcia­łam na­wią­zy­wać ją da­lej. Smut­na by­łam bar­dzo; od­ję­łam dło­nie od oczu i spoj­rza­łam w ogień. Za­gasł już pra­wie, a tyl­ko żar pło­ną­cych jesz­cze wę­gli osu­szał dwie łzy pły­ną­ce po mo­jej twa­rzy.

Obej­rza­łam się i zo­ba­czy­łam w ką­cie po­ko­ju Bi­nię, któ­ra sie­dzia­ła z bro­dą wspar­tą na dło­ni i przy­pa­try­wa­ła mi się z uwa­gą.

– Nie śpisz jesz­cze, Bi­niu? – za­py­ta­łam.

– Nie – od­rze­kła – czy­ta­łam w two­jej twa­rzy.

Zbli­ży­łam się do niej i wzię­łam ją za rękę.

– I cóż – spy­ta­łam – wy­czy­ta­łaś z mej twa­rzy?

– Do­brą wróż­bę – od­par­ła.

– A skąd­żeś tę do­brą wróż­bę za­czerp­nę­ła?

– Z łez, któ­re sto­czy­ły się po twych po­licz­kach!

– Z łez – za­wo­ła­łam – Bi­niu moja, co mó­wisz? Al­boż łzy do­brą wróż­bę sta­no­wić kie­dy mogą?

Po­pa­trzy­ła na mnie dłu­go i rze­kła z po­wa­gą:

– Kie­dy wi­dzia­łam, że w przed­dzień wyj­ścia twe­go w świat ma­rzy­łaś o ba­lach i bły­skot­kach, by­łam nie­spo­koj­na o cie­bie i zmar­twio­na, ale gdy za­my­śli­łaś się i łzy po­pły­nę­ły ci po twa­rzy, po­dzię­ko­wa­łam Bogu, że w sta­now­czej po­rze twe­go ży­cia dał ci chwi­lę roz­wa­gi i smut­ku. Bo, dzie­cię moje, ży­cie nie jest ba­lem we­so­łym, a kto je so­bie wy­obra­ża ta­kim, za­wieść się musi. Do­brze więc, że przy­go­to­wa­łaś się do nie­go za­du­mą i łzą.

Umil­kła, a mną smut­ne owład­nę­ło wra­że­nie.

– My­śla­łam o ro­dzi­cach mo­ich – wy­rze­kłam ci­cho – i o tym, dla­cze­go ro­ze­szły się ich dro­gi? dla­cze­go każ­de z nich w osob­nym za­miesz­ku­je świe­cie i któ­ry z ich świa­tów moim sta­nie się świa­tem?

– Myśl o tym jak naj­czę­ściej – po­wie­dzia­ła Bi­nia – z hi­sto­rii ro­dzi­ców two­ich, je­śli ją zdo­łasz zro­zu­mieć, wiel­ka dla cie­bie wy­pły­nie na­uka.VIII

Deszcz moc­ny ude­rzał z dźwię­kiem po szy­bach okien, póź­ne po­pół­noc­ne go­dzi­ny gło­si­ły ze­ga­ry, a jam ani my­śla­ła iść do spo­czyn­ku.

Na­gle lam­pa mi za­ga­sła. Świ­ta­ło.

Zbli­ży­łam się do okna i uchy­li­łam szto­rę. Brzask dzien­ny sza­ra­wo roz­świe­cał po­mie­sza­ne da­chy i gzem­sy do­mostw roz­licz­nych ulic; nad rze­ką, pły­ną­cą u stóp góry, na któ­rej sta­ły gma­chy za­kła­du, uno­si­ła się mgła po­pie­la­ta. Za rze­ką bie­lał sze­ro­ki pas dro­gi, któ­rą za kil­ka go­dzin prze­by­wać mia­łam, uro­czy­sta ci­sza zwie­sza­ła się nad uśpio­nym jesz­cze mia­stem.

Po chwi­li na­prze­ciw mnie zró­żo­wiał brze­żek ho­ry­zon­tu, po­pie­la­ta mgła uno­szą­ca się nad wodą pierzch­nę­ła i jed­no­cze­śnie w spo­koj­nych fa­lach rze­ki za­iskrzy­ły się pierw­sze pro­mie­nie wscho­dzą­ce­go słoń­ca.

Po­my­śla­łam so­bie, że jak w tej chwi­li słoń­ce wstę­pu­je dla zie­mi, tak dla mnie dziś wscho­dzi ju­trzen­ka roz­po­czy­na­ją­ce­go się ży­cia.

I któż mi po­wie, że dzień o ran­ku po­god­nym w po­łu­dnie zmą­co­ny nie bę­dzie bu­rzą lub sło­tą?

Kie­dy bla­ski sło­necz­ne upa­dły na okna do­mostw, a rze­ka cał­kiem już otrzą­śnię­ta ze swej noc­nej sza­ty pły­nę­ła spo­koj­ną po­zła­ca­ną wstę­gą, ja klę­cza­łam u okna i pro­si­łam Boga kró­lu­ją­ce­go nad gwiaz­da­mi, aby po­bło­go­sła­wił wstęp mój w świat nie­zna­ny i od­sło­nił przede mną dro­gi, ja­ki­mi wstę­po­wać win­nam.IX

I oplo­tły mię ra­mio­na­mi to­wa­rzysz­ki dro­gie, po­czu­łam na mej twa­rzy łzy ich po­że­gna­nia, za­mknę­ły się za mną wro­ta, za któ­ry­mi prze­by­łam lat tyle, i sta­ry słu­ga mo­jej mat­ki na ręku pra­wie za­niósł mię do ka­re­ty, w któ­rej obok mnie usia­dła Bi­nia.

Za­brzmia­ła trąb­ka pocz­to­wa, koła po­to­czy­ły się szyb­ko, za szy­ba­mi ka­re­ty prze­mknę­ły uli­ce ro­dzin­ne­go mia­sta, rze­ka znik­nę­ła mi z oczu. Uno­szo­na by­strym bie­giem sze­ściu koni ule­cia­łam bia­łym szla­kiem dro­gi w świat, w dal, ku ro­dzin­nym stro­nom mej mat­ki.

Ko­le­je że­la­zne nie łą­czy­ły jesz­cze wów­czas róż­nych a od­le­głych stron kra­ju; po­dróż na­sza, lubo po­śpiesz­na, trwa­ła dwie doby i po­mi­mo zaj­mu­ją­ce­go wi­do­ku oko­lic, ja­kie prze­by­wa­łam, czu­łam już pew­ne znu­że­nie, gdy Bi­nia, wy­chy­liw­szy gło­wę z ka­re­ty, mil­cząc uka­za­ła mi roz­le­gły dwór, po­ło­żo­ny mię­dzy ma­low­ni­czy­mi wzgó­rza­mi.

Zro­zu­mia­łam jej gest mil­czą­cy, ser­ce ude­rzy­ło mi sil­nym wzru­sze­niem: by­łam już tyl­ko o kil­ka staj od domu mo­jej mat­ki.

Bla­do­zło­ta tar­cza mar­co­we­go słoń­ca oświe­tla­ła ob­szer­ny dzie­dzi­niec, na któ­ry przez wy­so­ką bra­mę wjaz­do­wą wto­czy­ła się ka­re­ta.

Na wznie­sio­nym gan­ku mu­ro­wa­ne­go domu sta­ła moja mat­ka. Za­nim słu­żą­cy zdo­łał zstą­pić z ko­zła, otwo­rzy­łam sama drzwicz­ki po­wo­zu, prze­sko­czy­łam przez Bi­nię i upa­dłam w otwar­te ku mnie jej ra­mio­na.Świat mo­jej mat­ki

"Nie­zbyt to świat prze­stron­ny. Względ­nie na­wet do kuli ziem­skiej, któ­ra tak­że ma swe gra­ni­ce, świat ten jest tyl­ko małą czą­stecz­ką. Ma on wpraw­dzie w so­bie wie­le do­bre­go, na­le­ży do nie­go wie­lu lu­dzi do­brych i uczci­wych; zaj­mu­je pew­ne wska­za­ne so­bie miej­sce: ale z dru­giej stro­ny to zno­wu w nim złe, że jest to świat tak otu­lo­ny w bry­lan­ty i ba­weł­nę, że nie sły­szy ani ru­chu in­nych więk­szych świa­tów, ani wi­dzi, jak one krą­żą oko­ło słoń­ca. Jest to świat uśpio­ny i wzra­sta sła­bo­wi­to z po­wo­du bra­ku po­wie­trza".

(Dic­kens Pust­ko­wie)I

Przez sze­ro­kie okno, zdob­ne w cięż­kie fi­ran­ki, wni­ka­ło po­łu­dnio­we słoń­ce wio­sen­ne i oświe­tla­ło wiej­skie miesz­ka­nie, przez któ­re pro­wa­dzi­ła mię mat­ka moja, trzy­ma­jąc za rękę.

Prze­by­ły­śmy na­przód trzy nie­wiel­kie po­ko­je ba­wial­ne, przy­bra­ne ze sma­kiem i kom­for­tem, salę do tań­ca, w któ­rej kil­ka­dzie­siąt par swo­bod­nie ob­ra­cać się mo­gło w ma­zu­rze, salę ja­dal­ną z wiel­kim po­środ­ku sto­łem, mo­gą­cym zmie­ścić kil­ka­dzie­siąt na­kryć, i za­trzy­ma­ły­śmy się w bu­du­arze mo­jej mat­ki. Na wi­dok tego po­ko­ju dzie­cin­ne lata moje żywo mi sta­nę­ły w pa­mię­ci.

Był on zu­peł­nie po­dob­nym do tego, w ja­kim mię­dzy ro­dzi­ca­mi mymi od­by­wa­ła się owa sce­na roz­łą­cze­nia, któ­ra nie­star­te ni­czym wra­że­nie zo­sta­wi­ła w mym umy­śle. Ta­kie same ni­skie i mięk­kie me­ble sta­ły pod ścia­na­mi, ta­ki­mi sa­my­mi cac­ka­mi i gra­ci­ka­mi za­sta­wio­ne były sto­li­ki i kon­so­le, taż sama mię­dzy okna­mi sta­ła to­a­le­ta i wy­da­ło mi się, że w głę­bi za­mknię­tych jej szu­flad wi­dzę te same róż­no­barw­ne ka­mie­nie, któ­re nie­gdyś sta­no­wi­ły przed­miot za­chwy­tu dla mych dzie­cin­nych oczu. Za okna­mi wi­dać było ob­szer­ny ogród o sta­ro­żyt­nych ale­jach i kil­ku ogrod­ni­ków pra­cu­ją­cych nad kwia­to­wy­mi klom­ba­mi, wi­ją­cy­mi się w prze­róż­ne gzyg­za­ki pod wy­so­ko wznie­sio­nym gan­kiem.

Przy­zwy­cza­jo­na od lat wie­lu do jed­no­staj­nych na­gich sal pen­sjo­nar­skich, mo­no­ton­ny­mi za­sta­wio­nych ław­ka­mi, po­czu­łam się olśnio­na peł­nym sma­ku, barw i bły­sko­tek oto­cze­niem, w ja­kim się zna­la­złam. Po­wia­ło na mnie tchnie­nie cią­głe­go gwa­ru i za­baw, ja­kim owia­ne było dzie­ciń­stwo moje; zda­wa­ło mi się, że za ścia­na­mi sa­lo­nów, przez któ­re prze­cho­dzi­łam, brzmi wrza­wa ostat­nie­go balu, na ja­kim w przed­dzień od­jaz­du mego na pen­sją znaj­dy­wa­ła się ma­lut­ka wów­czas moja osób­ka. Dziw­nym zwro­tem wy­obraź­ni przy wspo­mnie­niu o tej pa­mięt­nej dla mnie za­ba­wie za­ma­ja­czy­ła przed mymi ocza­mi wy­smu­kła po­stać i ja­sno­wło­sa gło­wa owe­go księ­cia, z któ­rym mat­ka moja tań­czy­ła naj­wię­cej, a któ­re­go po­wierz­chow­ność utkwi­ła w mo­jej pa­mię­ci z za­dzi­wia­ją­cą do­kład­no­ścią. Uśmiech­nę­łam się z sa­mej sie­bie, ale jed­no­cze­śnie pod­nio­słam oczy na mat­kę i wzrok mój upadł na dwie zmarszcz­ki, któ­re mię­dzy brwia­mi po­dłuż­ną li­nią prze­rzy­na­ły aż do po­ło­wy gład­kie zresz­tą i wy­nio­słe jej czo­ło.

Szyb­ka jak bły­ska­wi­ca myśl prze­mknę­ła mi przez gło­wę, że te bruz­dy na czo­le mo­jej mat­ki, cier­pie­niem ja­kimś za­pew­ne wy­ry­te, mia­ły może zwią­zek z ową mę­ską po­sta­cią, któ­ra przy­pły­nę­ła ku mnie ze wspo­mnień od­le­głych… Sta­ły­śmy obie na środ­ku bu­du­aru i pa­trzy­ły­śmy wza­jem na sie­bie w mil­cze­niu. W oczach mat­ki mo­jej była czu­łość ma­cie­rzyń­ska, po­łą­czo­na z cie­ka­wo­ścią ko­bie­ty, któ­ra in­nej, a młod­szej od sie­bie, przy­pa­tru­je się ko­bie­cie. Je­stem pew­na, że w moim wzro­ku mu­sia­ło być uwiel­bie­nie.

Jak­że pięk­ną jesz­cze była mat­ka moja! Utra­ci­ła już wpraw­dzie daw­ną szczu­płość i po­wiew­ność kształ­tów, ale wy­so­ka po­stać jej tym wię­cej jesz­cze mia­ła ma­je­sta­tycz­nej wy­nio­sło­ści i dumy. Czar­ne jak he­ban ogrom­ne jej wło­sy ob­fi­ty­mi war­ko­cza­mi cią­ży­ły z tyłu gło­wy i ani jed­nej jesz­cze nie było mię­dzy nimi srebr­nej ni­tecz­ki. Ma­to­wa i de­li­kat­na jej cera nic nie stra­ci­ła ze swej świe­żo­ści, usta tyl­ko nie­co bled­szy mia­ły ko­lo­ryt, a dwie fał­dy któ­re ry­so­wa­ły czo­ło, nie tyl­ko nie szpe­ci­ły twa­rzy, ale do­da­wa­ły jej pew­ne­go uro­ku po­wa­gi i za­my­śle­nia.

Ubra­na była w ciem­ną suk­nię z gru­bej ma­te­rii, ta­każ sama man­ty­la okry­wa­ła jej ki­bić ma­low­ni­czy­mi fał­da­mi.

Mat­ka moja mu­sia­ła spo­strzec za­chwy­ce­nie, z ja­kim się jej przy­pa­try­wa­łam, uśmiech­nę­ła się, po­gła­ska­ła mię po twa­rzy i za­pro­wa­dzi­ła do prze­zna­czo­nych dla mnie po­ko­jów. Ślicz­ne to były po­ko­iki! je­den ga­bi­net okrą­gły, pe­łen zwier­cia­deł, kwia­tów i świe­ci­de­łek, z me­bla­mi po­kry­ty­mi pa­lio­wym atła­sem; dru­gi sy­pial­ny, cały zie­lo­ny, z al­ko­wą w głę­bi, w któ­rej sta­ło łóż­ko; trze­ci bie­luch­ny, czy­ściuch­ny dla mo­jej Bini, któ­ra obok mnie sy­piać mia­ła. Za­chwy­ce­nie moje było nie­zmier­ne. Ska­ka­łam i kla­ska­łam w ręce jak dziec­ko, bie­ga­jąc od sprzę­tu do sprzę­tu, od cac­ka do cac­ka, od jed­nej ro­śli­ny wa­zo­no­wej, do dru­giej; do­ty­ka­łam się wszyst­kie­go, wszyst­ko z róż­nych stron oglą­da­łam, sło­wem, ra­dość moja ze ślicz­ne­go, a mego wy­łącz­ne­go miesz­kan­ka, nie mia­ła gra­nic.

Mat­ka moja prze­rwa­ła te pen­sjo­nar­skie unie­sie­nia moje sło­wa­mi:

– Te­raz zo­sta­wiam cię u sie­bie. Oto masz ta­śmę od dzwon­ka, prze­pro­wa­dzo­ne­go do po­ko­ju two­jej pan­ny słu­żą­cej; za­dzwoń na nią i po­wiedz jej, aby ci po­ka­za­ła two­ją gar­de­ro­bę, za­mknię­tą w sza­fach i ko­mo­dach usta­wio­nych w po­ko­ju Bal­bi­ny. Wy­bierz so­bie suk­nię, jaką ze­chcesz, byle na­tu­ral­nie żad­ną z wie­czo­ro­wych, któ­rych tam tak­że jest kil­ka, i od­mień to­a­le­tę.

Każ się tak­że ucze­sać. Suk­nia two­ja zszy­fo­no­wa­na w po­dró­ży i ko­afiu­ra tak­że w wiel­kim nie­ła­dzie. Mamy do­pie­ro po­łu­dnie i dziś jesz­cze przy­być może ktoś z go­ści. Ko­bie­ta do­bre­go tonu po­win­na za­wsze tak być ubra­na po­mię­dzy swy­mi czte­re­ma ścia­na­mi, aby w każ­dej chwi­li móc się ca­łe­mu świa­tu po­ka­zać. Rze­kł­szy to mat­ka moja raz jesz­cze po­ca­ło­wa­ła mię w czo­ło i opu­ści­ła po­kój, a ja z po­śpie­chem po­cią­gnę­łam ta­śmę od dzwon­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: