Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • nowość

Pamiętnik wilka - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
15 grudnia 2025
29,99
2999 pkt
punktów Virtualo

Pamiętnik wilka - ebook

Belladonna Collins ma piętnaście lat i zdecydowanie zbyt wiele na głowie. Szkoła, przyjaźnie, pierwsze relacje i napięcia między magicznymi rasami to codzienność w Quinns – mieście, w którym nic nie jest tak oczywiste, jak mogłoby się wydawać. Kiedy jednak na podwórku dziewczyny dochodzi do brutalnego starcia nieznanych jej istot, a w opuszczonym baraku Donna odkrywa kogoś, kto nigdy nie powinien się tam znaleźć, znany jej świat zaczyna się kruszyć. Okazuje się, że pod pozorami spokoju od dawna buzują siły, o których dorośli woleli milczeć – smocze legendy, dawne winy i zbliżające się zagrożenie, które nie respektuje ustanowionych przed wiekami granic. W świecie, gdzie wilki, syreny i smoki żyją obok siebie, a przeszłość wciąż domaga się zapłaty, Belladonna będzie musiała zdecydować, komu zaufać – i kim tak naprawdę chce być. Bo niektóre prawdy budzą się dopiero wtedy, gdy ktoś odważy się spojrzeć im prosto w oczy.

Ta publikacja spełnia wymagania dostępności zgodnie z dyrektywą EAA.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397903906
Rozmiar pliku: 4,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Na początku była Pieśń, a potem Pieśń stała się Prawdą. I tak powstała kraina otoczona Górami, które oddzielały Dobro od Zła, a w której centrum, niby błękitne oko, rozlewały się wody Oceanu.

Krainą tą rządził Czerwogon – istota wszechpotężna, piękna i dobra. Mówiono, że przybierała postać lwa lub czerwono-złotego smoka, a czasem była po prostu Mocą – rozproszoną, wszechobecną.

Czerwogon strzegł swej krainy, w której żyły zwierzęta wszelkich gatunków, a było ich bardzo wiele. Nie umierały, nie walczyły ze sobą, współegzystowały w przyjaźni. Czasem przybywały nowe, ale tylko Czerwogon wiedział, gdzie brały swój początek.

Dawno temu Czerwogon znalazł czarne koźlę i młode jagnię. Przygarnął je niczym swych synów. Obu obdarzył swą miłością i Mocą i podarował im część swej władzy. Baranek stał się Uliashą – Białym Smokiem Światła, który przynosił jasność całej krainie. Koźlę przybrało imię Virvidon – zostało Czarnym Smokiem Mroku, który strzegł Gór na granicy Dobra i Zła i bronił krainy przed stworami, które za Górami czyhały.

Czerwogon miał przyjaciółkę, która wychowała jego przybranych synów – łanię imieniem Kia. Z wdzięczności za opiekę nad synami dał jej część swojej Mocy i polecił, by doglądała zwierząt w każdej części jego ziem. Kia przybierała różne postacie, dzięki czemu mogła dostosować się do każdego zadania zleconego jej przez Czerwogona. Robiła to z ochotą, bowiem kontakty ze zwierzętami przynosiły jej wiele radości.

W krainie tej czas biegł spokojnym rytmem, nie doznawano tam krzywd czy bólu, a wszyscy żyli w harmonii.

Stało się jednak coś, co na zawsze odmieniło losy tego świata.

Virvidon, przebywający stale wśród Gór, zaczął ulegać podszeptom złych duchów, a gdy na granicy otworzyło się Przejście, nie przejął się tym i pozwolił dziwnym istotom wejść do krainy.

Były to stworzenia chodzące na tylnych nogach, bezwłose i odziane w kolorowe skóry. Gdy pojawiły się wśród zwierząt, Kia natychmiast poinformowała o tym Czerwogona.

– Przyprowadź ich do mnie – poprosił, a ona zrobiła, co nakazał.

Inne zwierzęta dziwiły się bardzo, bo nigdy jeszcze nie widziały takich istot, więc towarzyszyły im w drodze do Czerwogona, który szczególnie upodobał sobie skaliste wybrzeże, skąd miał widok na wodę i ląd.

– Kim jesteście? – spytał Czerwogon, a bezwłose istoty padły przed nim na kolana.

– Ludźmi, o Wielki Smoku – odezwała się większa istota. Na czubku głowy miała jasne włosy, a oczy duże i błękitne. – Nie krzywdź nas, proszę.

– Chcielibyśmy wrócić do domu, ale nie wiemy jak – dodała ciemnowłosa istota, a głos miała dźwięczny i wysoki. – Zgubiliśmy drogę w górach i zawędrowaliśmy aż tu.

Czerwogon przyjrzał się im, popatrzył obojgu w oczy i już wiedział Wszystko. Przed jego Mocą nie mogło być tajemnic. Wiedział też, że jego syn ulega podszeptom złych duchów, ale rozumiał, iż tak być musi.

– Od teraz to będzie wasz nowy dom – zwrócił się do ludzi, a czując, że przejmuje ich smutek, tchnął na nich swym oddechem i powiedział: – Kraina ta oferuje wam wszystkie swe dobra. Nie możecie jednak krzywdzić moich zwierząt, bo inaczej czeka was kara.

Ludzie podziękowali mu i odeszli, a wkrótce zbudowali dom większy i piękniejszy, niż miało którekolwiek ze zwierząt. Zwierzęta często odwiedzały ludzi i wysłuchiwały ich historii o świecie po Drugiej Stronie. Bardzo podobało im się życie ludzkich istot i wiele z nich skrycie pragnęło doświadczyć tego, co oni.

Nie minęło wiele czasu, a w domu ludzi pojawiła się nowa istota – równie bezwłosa, czerwona i robiąca dużo hałasu. Czerwogon wiedział, że zwiastowało to kłopoty.

Mężczyzna, którego nazywali Michaelem, niedługo po narodzinach swojego dziecka dopuścił się strasznego czynu. Zabił bowiem jedno ze zwierząt, a jego mięso podzielił między siebie i swoją partnerkę, którą wołano Sayuri.

Wśród zwierząt wybuchła panika, a Czerwogona ogarnął żal i gniew. Wezwał ludzi do siebie i przekazał im takie wieści:

– Od tej pory przez tysiąc lat będziecie żyć w wodzie jako półryby. Skrzywdziliście jednego z moich podopiecznych, a więc musicie zapłacić za swoje winy. Odtąd nie wolno wam wychodzić na ląd, który stanie się dla was i waszych potomków zgubny. Do końca swych dni żywić się będziecie morską trawą, a domy swe budować z piasku i koralowca. Jednak tak długo, jak żyć będziecie w spokoju, żadna krzywda was nie spotka. Odejdźcie i żyjcie w pokoju!

Wraz z jego ostatnimi słowami ludzkie nogi zrosły się i pokryły łuską, a skóra na szyi im popękała i zaczęli się dusić. Wraz z dzieckiem musieli szybko wskoczyć do morza, które od tej chwili stało się ich domem.

Pomimo zbrodni, jakiej ludzie się dopuścili, zwierzęta zatęskniły za nimi i za ich opowieściami o innym świecie. Tak bardzo pragnęły zasmakować tego życia, że przyszły do Czerwogona prosić go, aby spełnił ich życzenie.

Czerwogon kochał swoich podopiecznych, dlatego zlitował się nad nimi i dał im to, o co prosili. Wśród tych, którzy do niego przyszli, były stada pięknych kotów, liczne watahy wilków, gromady węży i niezliczone rzesze ptaków. Każdemu z nich Czerwogon dał swoje błogosławieństwo i powiedział:

– Od tej pory wasze ciała są śmiertelne. Zamieszkacie na Nowym Lądzie, który wynurzył się z wód Oceanu. Możecie przybierać ludzkie formy już do końca swych dni i spróbować żyć tak, jak żyją Prawdziwi Ludzie po Drugiej Stronie. Gdy wasz czas tam dobiegnie końca, wasze dusze powrócą tu, na Pradawny Ląd. Idźcie więc i żyjcie szczęśliwie!

Zwierzęta, które od teraz mogły zamieniać się w ludzi, podziękowały serdecznie Czerwogonowi i pożegnały się z Pradawnym Lądem. Odpłynęły na pięknej łodzi, którą Wielki Smok im podarował. Zanim jednak dotarła ona do Nowego Lądu, Czerwogon przywołał do siebie czwórkę swoich bliskich przyjaciół – kasztanowego ogiera, starą żółwicę, żurawia i węgorzycę. Polecił im strzec Nowego Lądu i zwierząt, które tam zamieszkają. Dał im część swej Mocy – każdemu powierzył opiekę nad innym żywiołem. Ogier Nedkl stał się Smokiem Ognia, żółwica Ekkuco Smokiem Ziemi, węgorzyca Ando Smokiem Wody, a żuraw Pmagek Smokiem Powietrza. Czerwogon pożegnał ich czule i również pobłogosławił ludzkimi ciałami, aby i oni mogli skosztować nowego życia.

W tym czasie serce Virvidona całkiem uległo mocy złych duchów. Stał się zaborczy i zazdrosny. W złości opuścił swój posterunek w Górach i stanął przed Czerwogonem, żądając ludzkiego ciała, jakie dał innym, mniejszym zwierzętom. Czerwogon odmówił mu, bo wiedział, że serce jego syna stało się czarne i nieczułe, a duchy, które go opętały, będą go namawiać do przejęcia władzy nad Nowym Lądem i tyranizowania niewinnych istot.

Virvidon nie pogodził się z decyzją ojca. Przepełniony gniewem przemknął na Nowy Ląd i ukrył się w najwyższych górach. Tam zrobił Przejście na granicy Dobra i Zła, przez które przedostały się hordy demonów i stworów nie z tego świata. Wraz z nimi knuł zemstę na ojcu i zwierzętach, które zamieszkały na Nowym Lądzie.

Czerwogon bardzo ubolewał nad utratą syna, ale czuł, że tak musiało się stać. Przejął jego obowiązki pilnowania Gór i część z nich powierzył swej towarzyszce Kii, którą potem nazywano Potężną, a drugiego syna, Uliashę, obdarzył jeszcze większą miłością i troską. Wiedział jednak, że zło nie odejdzie zbyt szybko, a losy świata po tej Stronie zależeć będą od wielu istnień, które dopiero nadejdą.Rozdział I

Od 11 marca

Od samego rana nie szło mi zbyt dobrze. Zaspałam, przez co spóźniłam się na tramwaj do szkoły, w biegu staranowałam staruszkę na pasach, zapomniałam o pracy domowej z matematyki, na przerwie oblałam koleżankę sokiem, a na zajęciach sportowych trener wyrzucił przeze mnie Agathę z boiska.

Ale po kolei.

Nazywam się Belladonna Collins, mam piętnaście lat i chodzę do dziewiątej klasy w szkole podstawowej imienia generała Bloodfury w Quinns, nazywaną inaczej Trójką. Quinns to nieduże miasto w północnej części Wolvesland. Gdyby nie to, że mamy tu jeden z nielicznych na świecie Domów Dusz, Quinns byłoby podpisywane na mapie najmniejszymi literami. No ale w końcu mamy ten Dom Dusz, i to nie byle jaki. Mieszka w nim sama Saphira Sumk, jedna z legendarnych pierwszych władców Dragonsland. Mimo to totem, w którym ukrywa się jej dusza, jest państwową tajemnicą, i nawet gdyby komuś udało się dostać do Domu Dusz oraz przeżyć starcie z rozwścieczonymi duchami, nie wiedziałby, gdzie jej szukać. Podobno od lat starano się z nią porozumieć, żeby uzyskać świadectwo Wielkiej Bitwy z pierwszej ręki, lecz smocza królowa milczy. Nikomu się nie ukazała. Ile w tym prawdy, nie mam pojęcia. Często o niej myślę. Niby fajnie byłoby się dowiedzieć, jak naprawdę wyglądał świat i życie w dawnych czasach, ale może Saphira Sumk ukrywa się nie bez powodu. Może niektóre sprawy powinny pozostać tajemnicą.

Kwestia edukacji w naszym świecie to ciekawy temat. W krainie Prawdziwych Ludzi nauka w szkołach trwa średnio kilkanaście lat, u nas – tylko dziesięć. Mamy przedszkola i szkoły podstawowe, a także nieobowiązkowe uczelnie wyższe. Ze względu na zwierzęce korzenie
mieszkańców mojego świata i tym samym nasze szybsze dojrzewanie, czas nauki został tak skrócony, że na studia idziemy w wieku szesnastu lat. Emocjonalnie też jesteśmy dojrzalsi, stąd ma miejsce tak wiele ślubów zaraz po szkole. Moi rodzice pobrali się, gdy mama miała osiemnaście a tata dziewiętnaście lat. A to i tak dość późno jak na niektóre pary, nawet w mojej rodzinie.

W każdym razie miasteczko, w którym się urodziłam i mieszkam, nie jest jednak taką zapyziałą dziurą, jak mogłoby się wydawać. Mamy sporo turystów, zwłaszcza wiosną, gdy obchodzimy Święto Dusz, uliczki i parki są zadbane, a ludzie nie narzekają na biedę czy nudę. Szczególnie odkąd przywódcy wszystkich czterech kontynentów zadecydowali, że syreny mogą zamieszkać wśród nas. Od tamtej pory minęły aż trzy lata, ale każdy wciąż im nadskakuje i robi wszystko, żeby tylko nie urazić czymś „naszych szanownych gości”. Szczerze, mam już tego dosyć. Nie można nawet na nie krzywo spojrzeć, bo już jest obraza majestatu, a nauczyciel zwraca ci uwagę.

W sumie nie tylko mnie przeszkadza obecność syren na lądzie. Wiem, że to było wielkie wydarzenie, postęp w kulturze czy coś tam. Syreny od ponad tysiąca lat były skazane na życie w morzu, ale nie wydaje mi się, żeby im to bardzo przeszkadzało. One rządziły tam, my rządziliśmy tu. A teraz one tak bardzo się wywyższają. Co jest w nich takiego wspaniałego? Wygląd, głos? Czy to wystarczy, żeby patrzeć na kogoś z góry? Nie wydaje mi się.

Mam (i nie tylko ja) nadzieję, że wreszcie któryś prezydent przejrzy na oczy i przestaniemy je traktować jak członków rodziny królewskiej. Jeśli chcą żyć między nami, niech szanują nasze tradycje oraz zwyczaje i po prostu wtopią się w tłum.

Może za dużo wymagam, może tu potrzeba więcej czasu. Może to ja jestem zbyt niecierpliwa… Ale przysięgam na Wielkiego Smoka, jeśli jeszcze raz jakaś syrena we mnie wlezie i każe się przepraszać, własnymi zębami odgryzę jej głowę.

Takie sytuacje miały miejsce nie raz i nie dwa. I to właśnie przez coś takiego wylałam dziś na Robin jej napój owocowy. Viera Blackeye trąciła mnie łokciem tak mocno, że obie z Robin poleciałyśmy na ścianę. Oczywiście potem się z nas tylko głupio śmiała, a Robin przez resztę dnia chodziła z plamą na dekolcie. Z drugiej strony może to i lepiej, że oberwała ona, a nie Viera, bo wtedy jak nic musiałabym jej odkupić bluzkę, a na to nie byłoby mnie stać. Syreny noszą tylko markowe ciuchy. Skąd one mają na nie kasę…?

Mamy w klasie sześć syren (co, według mnie, jest i tak już nadwyżką), ale inne klasy mają gorzej. W 9a przyjęli ich tam chyba jedenaście. Jednak ta nasza szóstka na dwadzieścia trzy osoby robi naprawdę niezłe zamieszanie. I każdy chodzi wokół nich na palcach. No, może z wyjątkiem Petera.

Peter Sun to jedyny smok, który chodzi do naszej szkoły. I chyba do jakiejkolwiek mieszanej szkoły dla młodzieży. Jego obecność tutaj to kolejny dowód na to, że smoki starają się być postępowe. Zważywszy na to, że jest ich mało, a każdy młody smok przechodzi specjalny trening w Dragonsland, Peter stał się gwiazdą naszej szkoły. Mam jednak wrażenie, że ów pomysł był tak samo nietrafiony jak ten z syrenami. Peter chyba nie czuje się dobrze wśród nas. Smoki to samotniki, a tu wszyscy starają się do niego zbliżyć, nawiązać kontakt. Traktują go jak jakąś maskotkę.

Muszę przyznać, że jest chyba jedyną osobą w naszej szkole, dla której mam szacunek. No, oprócz kilku nauczycieli. I moich przyjaciółek. Ale jest w nim coś takiego… Jest mądry, ale nie popisuje się wiedzą, zawsze wzorowy i spokojny. Nie reaguje na zaczepki syren, nie wygłupia się z innymi chłopakami. Roztacza wokół siebie taką specyficzną aurę. Może to typowe dla smoków, ale nie wiem, bo oprócz Petera żadnego więcej nie spotkałam.

Smoki to naprawdę niezwykłe stworzenia. Od zarania dziejów powstało tylko kilka ich odmian, a każda ma specyficzne cechy związane ze swoją mocą. Najstarsze i najbardziej pierwotne odmiany to oczywiście smoki walne, czyli odpowiadające za moce żywiołów – wody, ognia, ziemi i powietrza. Niestety, jeszcze przed moim urodzeniem doszło do straszliwej tragedii i smoki ognia oraz wody zginęły. Były to smocze księżniczki, siostry bliźniaczki, córki samego Tyriona Emeraldo. Co ciekawe, od tamtej pory jeszcze się nie odrodziły, a każdy smok po śmierci odradza się w nowym ciele z tą samą mocą i pamięcią poprzednika. To, że od piętnastu lat nie mamy już dwóch smoków żywiołów, jest niepokojące. Według niektórych śmierć księżniczek była zapowiedzią zbliżającej się apokalipsy, a coraz częstsze ataki demonów w Birdsland utwierdzają mnie w tym przekonaniu.

Na przestrzeni setek lat powstały też inne rodzaje smoków, wywodzące się od tych pierwotnych. Na przykład taki Peter jest smokiem słońca, czyli jego główną mocą jest utrzymywanie gwiazdy w pobliżu planety (albo planety w pobliżu gwiazdy, zawsze mi się to myli). Praprarodzicami smoka słońca byli smok ognia i chyba rajski ptak. Krzyżowanie się smoków z wilkami, wężami i ptakami było kiedyś bardzo powszechne.

Jeśli dobrze pamiętam, pomijając te walne, mamy obecnie piętnaście rodzajów smoków. To naprawdę bardzo mało w skali całego narodu, bo, jak to się mówi, każdy smok jest Dragonslandczykiem, ale nie każdy Dragonslandczyk jest smokiem.

Następnym interesującym faktem są nazwiska smoków. My (czyli pozostałe trzy narody) dostajemy nazwiska po rodzicach. U smoków jest inaczej. Każdy młody Dragonslandczyk dostaje imię i tylko jego używa do czternastego roku życia. Po tym czasie przechodzi specjalną inicjację, robi coś niesamowitego i ważnego dla społeczeństwa, a potem odbywa się ceremonia nadania nazwiska, które taki nastolatek sam sobie wcześniej wybiera. Zawsze wiąże się ono w jakiś sposób z jego mocą. Ceremonia Petera odbyła się w zeszłym roku w czerwcu, w dniu przesilenia letniego, i cała klasa miała nadzieję, że nas zaprosi, lecz niestety nikt nie dostąpił tego zaszczytu.

Wspomniałam, że oprócz Petera i kilku nauczycieli, dobre zdanie mam także o swoich przyjaciółkach. Są to Robin Scott, Victoria Swanrock i oczywiście Agatha Cardoso. Z Agathą trzymamy się od pierwszej klasy. Jest moją najlepszą przyjaciółką.

Robin i Victoria dołączyły do naszej dwójki mniej więcej w czwartej klasie. Ich przyjaźń zaczęła się wtedy nieco sypać, więc zaczęły szukać nowego towarzystwa. Potem to się jakoś unormowało i teraz przeważnie trzymamy się w grupce, co jest typowe dla wilków.

No… prawie.

Robin nie jest wilkiem. Jej rodzice są wilkami, wszyscy pochodzą z Wolvesland, ale Robin urodziła się jako wer’zack. To takie określenie na osoby, które utknęły w ludzkiej skórze i nie mogą zamieniać się w swoją naturalną, zwierzęcą postać. Największy ich odsetek jest wśród Dragonsladczyków. Podobno tak się dzieje, gdy matka spędza cały okres ciąży w ludzkiej postaci, ale to nie reguła. Po prostu niektórzy tacy się rodzą i już.

Robin nigdy nie dała nam odczuć, że czuje się gorsza, choć ja wiem, że czasem było jej przykro, zwłaszcza gdy z resztą dziewczyn bawiłyśmy się w typowe dla wilków zabawy. Ale to przecież nie jej wina. Niczyja wina, tak naprawdę. I myślę, że już przywykła. Od dwunastego roku życia i tak większość czasu spędzamy w ludzkiej skórze, więc sądzę, że jej to nie przeszkadza. Już nie.

Robin i Victoria mieszkają najbliżej mnie, chociaż do Agathy też nie mam daleko. Po szkole często się spotykamy, jeśli nie w grupie, to w parach. Spędzanie z nimi czasu pozwala mi nie zwariować. Teraz ktoś mógłby zadać pytanie, co taka nastolatka może wiedzieć o życiu, że już ma go dość? Zdziwiłby się. Ale to, czego do tej pory doświadczyłam, było niczym w porównaniu z tym, co miało się zdarzyć w tym roku. Te wydarzenia miały zupełnie zmienić mnie i moje przyjaciółki.

Ale, jak to już dziś raz powiedziałam, po kolei.

***

Czy wspominałam już, że nie cierpię zajęć sportowych? Nie? To mówię to teraz.

Ktoś, kto zdecydował, że WF ma być przedmiotem obowiązkowym, był psychopatą. Albo tyranem. Albo jedno i drugie.

Jako że była to szkoła podstawowa, o oddzielnych zajęciach mogliśmy tylko pomarzyć. Chłopaki i dziewczyny ćwiczyli razem i mieliśmy jednego nauczyciela na całą klasę. Sportu uczył nas pan Puck, siwy facet koło pięćdziesiątki, o dużych, wyblakłych oczach i surowym wyrazie twarzy. Lubił na nas krzyczeć. To znaczy na tych, którym coś nie szło. A ja należałam do tych szczęściarzy.

Te zajęcia miały być jak każde inne, podział na drużyny i gra w Polowanie. Grałyśmy na zmianę z chłopakami co piętnaście minut. W tym czasie, gdy oni zajmowali boisko, dziewczyny siedziały za kotarą pod ścianą lub na ławkach.

Polowanie to taka nasza światowa gra. Prawie tysiąc lat temu wymyślił ją pierwszy król Wolvesland, Aleks Akil. Był wtedy dzieckiem i razem ze swoją przyjaciółką chowali zabawki w kształcie zwierząt po lesie, a potem je tropili. Z biegiem lat Polowanie udoskonalono. Teraz profesjonalna gra polega na tym, że dwie drużyny, po siedmiu graczy, muszą znaleźć, złapać i przenieść w wyznaczone miejsce specjalnie zaczarowane figurki zwierząt z motylimi skrzydłami. Należą do nich Borsuk, trzy Kruki, dwa Jelonki i motyl Płomień (tę nazwę nadano mu na pamiątkę ducha opiekuńczego Aleksa Akila). Każdy z zawodników ma przypisane odpowiednie zwierzątko i za każde jest inna liczba punktów. Niestety, na naszych lekcjach gra nie mogła być profesjonalna, bo zawsze było za mało osób. Teraz damskie drużyny liczyły po pięć zawodniczek, więc trener wyłączył z gry po jednym Kruku i Jelonku.

Dostałam rolę biegacza, czyli odpowiadałam za Jelonka, a Agatha, jako obrońca, za Kruki. Niewdzięczne zadanie. Kruki potrafiły być agresywne i atakowały zawodników.

Robin i Victoria były w przeciwnej drużynie. Moja, czyli Agatha, Viera Blackeye, Ange Rockefeler i Nathalie Sierra, wygrywała trzydziestoma punktami. Oczywiście była to zasługa Viery, Ange i Nathalie. Ponieważ wszystkie trzy były syrenami, nie mogły przyjmować zwierzęcych postaci, a my z Agathą byłyśmy mniej sprawne jako ludzie. Od kiedy do szkół przyjęto syreny, właściwie w ogóle nie można się było zmieniać na WF-ie w zwierzęta. Bo to było „niesprawiedliwe” względem nich. Ja uważam, że było to „cholernie niesprawiedliwe” wobec całej reszty.

Chociaż nasza drużyna składała się z pięciu osób, wyraźnie było widać, że grają w niej trzy. A nasz trener udawał, że tego nie dostrzega. Kiedy Agatha próbowała odebrać Kruka Nagie Gillis, przypadkowo pchnęłam ją biodrem. Agatha wpadła przez to na Ange, a ta się przewróciła i zdarła kolano. Gdy trener to zobaczył, prawie wpadł w szał. Jeszcze nigdy nie widziałam, żeby któryś nauczyciel tak strasznie krzyczał. Wywalił Agathę z boiska i kazał jej stać pod ścianą, a rolę obrońcy przekazał najlepszej zawodniczce, czyli Vierze. Po twarzy Agathy widziałam, że tylko cudem się powstrzymuje, żeby nie skoczyć Puckowi do gardła. Posłałam jej przepraszające spojrzenie, ale chyba tego nie zauważyła.

Ange nic nie było, mogła dalej grać. Właściwie ona i Viera były trochę wkurzone na trenera, że pozbawił je członka drużyny, ale usłyszałam też, jak mówią, że to „mała strata”.

Wtedy nie wytrzymałam.

Kiedy Nathalie odganiała ręką Jelonka, który wisiał jej nad głową, wyskoczyłam w powietrze i złapałam go w zęby. Przemiana nigdy nie boli. To naturalny proces, podczas którego kości i mięśnie się przekształcają i dopasowują do nowej sylwetki. Teraz było tak samo.

Spadłam na cztery łapy i spojrzałam hardo w oczy Nathalie, ale, ku mojemu zdziwieniu, tylko się uśmiechnęła i pokiwała głową. Zrozumiałam, że poparła moją decyzję.

Usłyszałam krzyk trenera i protest którejś z dziewczyn z przeciwnej drużyny, ale nie skupiałam się na tym. W tym ciele to węch był moim najsilniejszym zmysłem. Czułam zapach metalu Jelonka w moich szczękach i innych figurek do Polowania, ludzki pot i perfumy, pastę, którą wypolerowany był parkiet, oraz kurz osiadły na ciężkich zasłonach. Gdzieś dalej, na korytarzu, unosiła się woń słodkich bułek ze sklepiku oraz ledwo już wyczuwalnego obiadu, który uczniowie jedli dwie godziny temu. Wszystko to było wyraźne, dopasowane. Czułam się tak, jakby ktoś założył mi okulary i świat nagle nabrał ostrości.

W kilku susach znalazłam się pod koszem przewiązanym brązową wstążką z dopisanym z przodu numerem 2. Wrzuciłam do niego nieruchomego już Jelonka, który zwinął się w brązowozłotą kulę metalu, gdy tylko dotknął dna kosza.

– To było super! – zawołała Ange z drugiego końca boiska.

Rzuciłam jej wrogie spojrzenie. Ange uśmiechała się jak właściciel konia wyścigowego, który właśnie wygrał. Kątem oka widziałam, jak Agatha zakrywa usta rękami i zwija się ze śmiechu, oraz trenera, który chciał mnie zabić wzrokiem. Zanim jednak zdążył na mnie porządnie nawrzeszczeć, Viera wrzuciła Borsuka do kosza obok mnie, a potem powiedziała coś, czego nigdy bym się po niej nie spodziewała.

– Powinnaś zostać w tej postaci. Dzięki temu lepiej ci idzie gra.

Chciałam jej coś odpowiedzieć, ale nie zdążyłam. Trener dmuchnął w gwizdek i na boisko weszli chłopcy. Wiele par oczu zwracało się w moją stronę. Na ich twarzach malowało się zdziwienie, pogarda albo podziw. Byłam pierwszą osobą, która postawiła się nauczycielowi i, jak się potem okazało, uniknęła konsekwencji.

Gdy schodziłyśmy na przerwę, znów przybrałam ludzką postać. Agatha dopadła do mnie i wychwalała pod niebiosa. Po chwili dołączyły do nas Victoria i Robin, a także Nathalie, co nas mocno zdziwiło. Spodziewałam się, że będzie z nas kpić, lecz ona tylko podziękowała za grę i powiedziała, że byłam naprawdę niesamowita. Próbowałam się w tym doszukać jakiejś złośliwości, ale ona chyba mówiła szczerze.

To był pierwszy moment w moim życiu, kiedy pomyślałam, że syreny nie są takie złe.

Podczas gdy męska drużyna kończyła grę, zadzwonił dzwonek i musieliśmy wracać do szatni. A trener albo zapomniał, albo sobie darował i nie wspomniał nawet słowem o moim wyskoku. Tak że… upiekło mi się. Czułam za to, że niektóre osoby z klasy mają mi to za złe.

Chociaż jakieś syreny pochwaliły moją akcję na WF-ie, relacja między nami nie zmieniła się drastycznie. Większość z nich nadal była wredna i zdystansowana, ale zauważyłam, że Nathalie chyba starała się zaskarbić sobie naszą uwagę. Nie wiem, co ją do tego skłoniło, lecz muszę przyznać, że byłam ciekawa, co z tego wyniknie.Rozdział II

Obcy na podwórku

Od mojej buntowniczej akcji na zajęciach sportowych minął tydzień i co było dla mnie bardzo dziwne, wszystko jakoś dobrze się układało. Dostałam kilka dobrych stopni, nie stratowałam nikogo na zajęciach sportowych, a syreny stały się jakby bardziej… znośne?

Dotarła też do mnie informacja, że w następnym miesiącu szkoły wyższe organizują dni otwarte dla zainteresowanych. Co prawda rok szkolny kończyliśmy dopiero w czerwcu, ale zapisy odbywały się do końca maja, tuż przed egzaminami. Mieliśmy jeszcze sporo czasu, żeby podjąć decyzję, gdzie dalej pójdziemy, ale taka okazja kusiła. Zwłaszcza że jedną z tych uczelni było Hollymeads, najstarsza szkoła łącząca magię oraz naukę. Często z Agathą marzyłyśmy o tym, że się tam dostajemy i studiujemy. To by było dopiero coś.

O Hollymeads myślałam także tamtego feralnego dnia, gdy to wszystko się zaczęło…

Był poniedziałek, dzień rozpoczął się dość zwyczajnie, pomijając mój dziwny sen o koniach i smokach.

Śniło mi się, że byłam u jakiegoś lekarza, a jak od niego wyszłam, uświadomiłam sobie, że moja młodsza siostra Alyss czeka w przedszkolu (chociaż od wielu lat już tam nie chodziła), żebym ją odebrała. Ja jednak skierowałam się na osiedle, gdzie mieszkała jej najlepsza przyjaciółka z klasy, Nicole Shire. Kiedy weszłam do jej mieszkania, w salonie na dywanie siedziała nie tylko Nicole z moją siostrą, ale taż Agatha, Robin, Victoria i Nathalie Sierra. Wszystkie grały w planszówki.

Chciałam do nich dołączyć, ale wtedy ze swojego pokoju wyszedł starszy brat Nicole, Lime, i powiedział, że to bardzo zły pomysł, bo idzie burza. Nagle coś błysnęło, rozległ się ogłuszający grzmot i zrobiło się bardzo ciemno. Gdy mój wzrok przyzwyczaił się do ciemności, zorientowałam się, że wszystkie dziewczyny zmieniły się w kolorowe konie, pegazy i jednorożce, w tym także ja. Lime za to stał się smokiem.

Różowy koń, którym chyba była Nathalie Sierra, zaczął krzyczeć, a niebieski pegaz uspokajał ją łagodnym głosem. Nie wiem skąd, ale wiedziałam, że tym pegazem jest Agatha.

Alyss, jako piękny jednorożec z fioletową grzywą, zaczęła coś do mnie mówić, tylko że wtedy Lime jako smok kichnął i cały dywan zajął się ogniem.

Obudziłam się, mrucząc zaspanym głosem: „Gdzie ta gaśnica…?”.

W szkole było trochę nudno. Mieliśmy podwójną lekcję historii z panem Marksem, ponieważ odwołano nam WF (co za ulga), potem zajęcia z językoznawstwa z naszą wychowawczynią, matmę i muzykę, której nie cierpiałam prawie tak samo jak zajęć sportowych. Do domu weszłam koło dwunastej. Rodzice byli jeszcze w pracy, a Alyss miała wrócić z zajęć dopiero za godzinę, więc miałam chwilę dla siebie.

Mieszkaliśmy w centrum Quinns w starej kamienicy. Była to dość spokojna okolica, kilka domów dookoła i dwa sklepy. Na przystanek tramwajowy miałam jakieś pięć minut piechotą. Wokół naszej kamienicy rósł zagajnik. Gdy wyglądałam przez okno swojego pokoju, widziałam tylko masę szarawych roślin. Nie żebym narzekała, wręcz przeciwnie. To było idealne miejsce do zabaw oraz żeby nacieszyć oczy. A zimą było tu naprawdę magicznie.

Kiedy się rozpakowałam i odgrzałam trochę zupy, którą szybko zjadłam z miski, usiadłam przy biurku, aby kątem oka widzieć tą cudowną zieleń za oknem. Wzięłam pierwszy z brzegu zeszyt z pracą domową i zaczęłam rozwiązywać zadanie. Nie mogłam się jednak skupić na nauce, myślami wciąż błądziłam po Hollymeads.

Z jednego z zeszytów wypadły promujące akademie kolorowe broszurki, które rozdawano nam w szkole. Chociaż było ich o wiele więcej, ja wybrałam tylko trzy. Wąska i błękitna dotyczyła Artemis; trzykrotnie złożona jak harmonijka, jasnofioletowa, poświęcona była Plutone; a złota, największa, Hollymeads.

Wiedziona silnym impulsem, sięgnęłam po broszurkę z Hollymeads i zaczęłam ją przeglądać po raz piąty tego dnia.

Hasła pisane pogrubionymi literami zachęcały do zapisania się na jeden z czterech profili. Każdemu z nich poświęcono osobny akapit. Oczywiście przeczytałam wszystkie cztery bardzo dokładnie, mimo że już wcześniej wiedziałam, który z nich jest przeznaczony dla mnie. Od dawna najbardziej atrakcyjny wydawał mi się profil przyrodniczy. Agatha zastanawiała się nad nim lub medycznym, a Robin i Victoria były bardziej za prawniczo-ekonomicznym. Były to trzy najchętniej wybierane ścieżki. Podobno do społeczno-kulturowej mało kto chciał iść.

Przeglądając małe fotografie szkoły i sal lekcyjnych, wyobrażałam sobie, jak niesamowicie musi być tam na żywo. Już nie mogłam się doczekać dni otwartych.

Zebrałam wszystkie trzy broszury i niechętnie włożyłam je do szuflady, zmuszając się do kontynuowania nauki.

Nie minęło pół godziny, gdy do moich uszu doszedł odległy wrzask. Nie był to jednak ludzki głos, brzmiał tak, jakby jakiegoś demona obdzierali ze skóry.

Przeraziłam się nie na żarty. Wszyscy wiedzieli, że demony to poważna sprawa. Jeśli jakiś przypałętał się aż tu, byłby problem.

Wiedziałam, że mam obowiązek to sprawdzić. Ale byłam nieletnia. Osobom poniżej szesnastego roku życia nie wolno było bezpośrednio ingerować w sprawy związane z demonami. Musiałabym to zgłosić odpowiednim służbom, czyli na przykład Sforze.

Sfora jest odpowiednikiem policji ze świata Prawdziwych Ludzi. Pilnują porządku, dbają o bezpieczeństwo, rozwiązują konflikty (głównie z demonami). Ojciec jednego chłopaka z naszej klasy, Maurice’a Shoukera, jest członkiem Sfory. Nie przepadam za nim, ale gdybym potrzebowała pomocy, prawdopodobnie zwróciłabym się prosto do niego.

Wrzask się powtórzył, ale dużo bliżej. Trzęsąc się jak galareta, wstałam od biurka i przykleiłam twarz do szyby. Z początku nic nie widziałam, ale w pewnym momencie coś ciemnego mignęło między roślinami. Serce mi zamarło.

Popędziłam do salonu i wyszłam na balkon. Dopiero teraz usłyszałam dźwięki szamotaniny, syki i krzyki. Bardzo się bałam, ale czułam, że muszę to sprawdzić, bo nikogo innego tu nie było. Zmieniłam swoją postać i wyskoczyłam na trawnik.

Od razu się zorientowałam, że to nie demon. Ich smród jest bardzo charakterystyczny i wyczuwalny z kilometra. Teraz wychwytywałam nozdrzami jedynie wilgoć roślin, zapach ziemi oraz woń łusek i piór.

Podkradłam się tak blisko, jak tylko się dało, ale obawiałam się, że moja płomiennoruda sierść będzie widoczna z daleka niczym pożar. Wczołgałam się pod krzak jałowca i przyjrzałam sytuacji.

Wielka anakonda i szaro-czarny ptak wściekle ze sobą walczyli. Wąż próbował dosięgnąć paszczą ptaka, ale ten robił sprawne uniki. Obaj byli szybcy jak błyskawice. Widziałam tylko plątaninę nakrapianych łusek i ciemnych piór wirujących w powietrzu.

Zastanawiałam się, co tu zaszło. Nie kojarzyłam ich, nie znałam ich zapachu. Widziałam tylko dwoje zwierząt, ale oprócz nich w powietrzu unosił się jeszcze inny, gadzi zapach. Był jednak nieco zwietrzały. Ktokolwiek go pozostawił, zdążył już uciec. Intruzi nie mieszkali w okolicy, tego byłam pewna. Dlaczego wąż i ptak bili się na moim terenie?

Postanowiłam to sprawdzić. Wyskoczyłam z kryjówki, krzycząc: „Ej, co tu robicie?!”, ale albo nie słyszeli, albo mnie zignorowali. Dopiero gdy podeszłam bliżej, zdołałam uważniej im się przyjrzeć.

Ptak z całą pewnością był harpią, osobnikiem męskim. Ale mówiąc „harpia”, nie mam na myśli tego drapieżnego ptaka czystej krwi.

Dawno temu, gdy wszystkie cztery rasy zaczęły się ze sobą mieszać, powstało dużo nowych kolorów sierści, piór i łusek. Niektóre krzyżówki były obecne do dziś, stanowiąc odrębne gatunki. Należała do nich między innymi harpia, która miała wiele cech korońca.

Ptak uniósł się do góry i rozprostował czarno-białe skrzydła. Ogon miał długi i czarny, dziób i szpony żółte. Długie, koronkowe piórka na głowie przypominały włosy spływające na kark. Na jego szarej piersi widniała czerwona szrama, prawdopodobnie zadana przez węża.

Anakonda wystrzeliła tak szybko, że harpia ledwo uskoczyła. Ptak zanurkował z wrzaskiem i wbił szpony w grube cielsko gada. Wąż otworzył paszczę jeszcze szerzej i zaczął się rzucać. Otoczył harpię i obaj poturlali się w stronę mojej kamienicy.

Pobiegłam w ich stronę. Nie wiedziałam, kto zaczął i komu powinnam pomóc, ale intuicja podpowiadała mi, że to ptak jest tu ofiarą. Doskoczyłam do anakondy i ugryzłam ją w wymachujący na wszystkie strony ogon.

Nagle poczułam, że lecę. Wąż trzepnął ogonem z taką siłą, że mnie odrzuciło. Uderzyłam w ścianę budynku, aż pociemniało mi przed oczami.

– Nie wtrącaj się! – krzyknęła harpia.

– Co robicie na moim podwórku? – warknęłam, podnosząc się na nogi.

Umięśniony ogon przeciął powietrze kilka centymetrów od mojego nosa. Poczułam pęd powietrza na sierści.

– Nie twoja sprawa – rzucił ptak i rozorał ostrym dziobem bok ciała węża.

Ten rozluźnił uścisk, dzięki czemu ptak mógł się wyrwać z pułapki. Zobaczyłam luźny płat lśniącej skóry zwisający z miejsca, gdzie harpia zraniła anakondę. Z rozciętego ciała gada sączyła się krew.

– Moja, dopóki jesteście na tym terenie! – zawołałam ze złością.

Harpia przysiadła na moim balkonie, ciężko oddychając. Wąż spiął się, jakby szykował się do skoku.

– Spadaj stąd, Collins – powiedział i spojrzał mi prosto w oczy.

Poczułam, jak sierść jeży mi się na karku.

– Skąd wiesz, jak się nazywam? – spytałam cicho. Co to ma być? Kim oni są?

– Z takim futrem? – prychnęła niskim głosem anakonda. Gad też ciężko dyszał. – W promieniu stu kilometrów nie ma innego wilka o takim wyglądzie. Nie umiesz nie rzucać się w oczy. Każdy wie, jak się nazywasz.

Zawarczałam. Nie podobało mi się to wszystko. Kim on, do cholery, był? Poza tym to nie była prawda. Owszem, mój kolor sierści był bardzo rzadki, ale nie aż tak. Moja mama i kuzyn mieli taki sam.

– Masz minutę, żeby wyjaśnić mi, co robisz pod moim domem – zniżyłam nisko łeb i postawiłam pionowo uszy. Wąż i harpia obserwowali mnie uważnie. – Jeśli tego nie zrobisz albo nie spodoba mi się to, co masz do powiedzenia, wezwę Sforę.

Wąż syknął i odrzucił łeb do tyłu. Był naprawdę pokaźnych rozmiarów. Jeszcze nigdy nie widziałam tak wielkiego gada. Nie chciałabym samotnie stanąć z nim w szranki. To nie byłaby równa walka.

– Wiesz co? – zapytał, przeciągając głoski i przekrzywiając głowę. – Wal się.

Wtedy harpia runęła z balkonu.

Atak rozegrał się tak szybko, że nie byłam do końca pewna, czy go sobie nie wyobraziłam.

Ptak wbił dziób dokładnie między oczy węża, który wydarł się wniebogłosy i odskoczył do tyłu. Rzucił harpii i mnie zdziwione spojrzenie. Z jego czoła spłynęła krew i dostała się do prawego oka. Musiał je zmrużyć, co ograniczyło mu pole widzenia. Chyba zdał sobie sprawę z tego, że nie wygra tej walki, i zaczął się wycofywać. Wśród niskich, młodych krzewów jego cielsko dość szybko stało się prawie niewidoczne.

– I już nigdy nie wracaj, głąbie! – zawołał za nim ptak. Jego pierś unosiła się szybko i opadała. Nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo musi być zmęczony.

– Wszystko okej? – spytałam spokojnym głosem.

Harpia pokiwała głową. Nie chciała spojrzeć mi w oczy

– Czy możesz mi wyjaśnić, co tu zaszło?

– Raczej nie – odparł krótko ptak i odwrócił głowę. Uniósł skrzydła do lotu.

– Ej, zaczekaj! To chociaż mi powiedz, kim jesteś.

– Ja…? Ja jestem… ekhm, nieważne. – Pokręcił głową i wzbił się w powietrze.

To było… dziwne. Co najmniej dziwne.

Szelest jego skrzydeł szybko ucichł i zostałam sama na przydeptanym trawniku. Chciałam jak najszybciej opowiedzieć o tym zdarzeniu przyjaciółkom.

Kiedy wspinałam się na balkon, przez ułamek sekundy doświadczyłam déjà vu. Ten głos… Głos tej harpii. Czy ja go jednak skądś nie znam? Nie byłam pewna, a nikt konkretny nie przychodził mi do głowy.

Zmieniłam się w człowieka i zamknęłam szybko balkon. Przez chwilę stałam przy szybie, wpatrując się w roślinność. Zamyśliłam się. Musiałam się jednak ocknąć i napisać listy do dziewczyn. Chciałam wiedzieć, co o tym pomyślą.

Przeszłam do swojego pokoju i wyciągnęłam z szafki trzy kartki. Na każdej z nich napisałam nazwiska adresatek, a poniżej identyczną treść listu. W skrócie streściłam im spotkanie z wężem i harpią i poprosiłam o ich opinię. Listy zwinęłam w ruloniki i przewiązałam sznureczkami, do których były przyklejone gołębie pióra. Potem podrzuciłam je w powietrze, a one zniknęły z cichym sykiem.

To był normalny sposób komunikacji.

Kilkaset lat temu pewien smoczy król odkrył, że nasze części ciała nawet po śmierci zachowują magię. Okazało się, że ptasie pióra można zaczarować tak, aby teleportowały przedmioty na duże odległości. Im większa paczka, tym większe pióro było potrzebne. Z początku była o to drama i chyba doszło do jakichś konfliktów, ale z czasem zaakceptowano ten pomysł. Listy zawsze dochodziły do odpowiedniej osoby, i to bez zwłoki. Tak właśnie wynaleźliśmy najszybszą i najwygodniejszą pocztę, jaka tylko może istnieć.

Na odpowiedzi nie czekałam zbyt długo. Pierwsza odpisała Robin. Według niej chłopcy mieli jakieś zatargi między sobą i akurat przypadkiem znaleźli się w mojej okolicy. Victoria za to snuła spiskowe teorie o zazdrosnych kochankach, którzy bili się pod moim oknem. Śmiałam się, czytając to. Pewnie jutro w szkole będę musiała powtórzyć tę historię kilka razy i to ze szczegółami. Domniemań i teorii zbierze się cały worek.

List od Agathy przyszedł po dłuższej chwili, a jej wiadomość dość mocno mnie zdziwiła.

Do: Belladonna Collins

Od: Agatha Cardoso

Droga Dono,

jestem teraz w domu Nathalie Sierry, nie za bardzo mogę rozmawiać. Gdy będę u siebie, odpiszę na Twój list.

Twoja Agatha

Agatha u Nathalie Sierry? Syreny? Czy coś mnie ominęło?

Chyba byłam w niezłym szoku, bo nawet nie zauważyłam, kiedy Alyss wróciła do domu. Wyleciało mi też z głowy, żeby opowiedzieć jej o wężu i ptaku na naszym podwórku.

Co Agatha robiła w domu syreny?

Nawet słowem nie wspomniała, że się kumplują, a co dopiero, że ma zamiar ją odwiedzić. Nie byłam zazdrosna, ale coś mi tu nie grało. Co prawda Nathalie z nich wszystkich wydawała się najbardziej neutralna, ale kontakt z syreną zwykle zwiastował kłopoty, dlatego martwiłam się o Agathę. Postanowiłam jednak, że dam jej czas i zaufam tej Nathalie. Jeśli Agatha będzie chciała, sama wszystko mi wyjaśni.

Odłożyłam lity do pudełka w szufladzie, gdzie trzymałam swoją korespondencję, i wróciłam do nauki. Szło mi opornie, ale musiałam odrobić prace domowe na jutro. Totalnie zapomniałam też o studiach w Hollymeads.

Dopiero rozwiązywanie zadań z matematyki jakoś odciągnęło moją uwagę od wrażeń tego dnia, a gdy rodzice wrócili do domu, całkiem zapomniałam o tamtej bójce.

Wtedy jeszcze nie zdawałam sobie sprawy, że ta dziwna akcja pod moim domem będzie początkiem czegoś większego.Rozdział IV

Kwiaty, zieleń, róż i błękit

Peter nie powiedział nam zbyt dużo. Nie wiem, jakim cudem namówiłyśmy go do zmiany w człowieka i wyprowadziłyśmy z tego baraku. Bał się, że ktoś nas zobaczy, ale wiedziałam też, że nie możemy go tam zostawić samego. Wyraźnie potrzebował pomocy.

Wyszłyśmy z nim na zewnątrz i usadziłyśmy pod metalową ścianą. W słonecznym świetle dopiero było widać, jak bardzo jest ranny.

Skórę na szyi i policzku miał głęboko rozciętą, krew wciąż sączyła się z ran. Jego lewe oko zaczynało już puchnąć i przybierać siną barwę. To, jak mocno trzymał się za bok, mogło świadczyć o połamanych żebrach. Modliłam się, aby tylko nie miał krwotoku wewnętrznego. Dodatkowo na wierzchu prawej dłoni ktoś wydrapał mu składający się z trzech kresek znak przypominający literę P. Gdy spytałam o to Petera, stwierdził, że nawet nie wie, kiedy mu go zrobiono. Chyba stracił wtedy przytomność.

Chociaż obie z Robin miałyśmy przy sobie plecaki, rzeczy w nich okazały się nam teraz totalnie nieprzydatne. Nie było tam nawet chusteczek.

Widziałam po Peterze, że nie jest w stanie samodzielnie iść, a od najbliższej przecznicy, gdzie ktoś mógłby udzielić nam pomocy, dzielił nas kawałek. Peter cały czas się upierał, żebyśmy go zostawiły, bo poradzi sobie sam. Nie wiedziałyśmy, co robić, ale Robin zaproponowała, żebym poprosiła swoją rodzinę o pomoc. Moja mama miała sklep z ziołami i znała się trochę na lecznictwie, a jej siostra była medykiem. Gdybym poprosiła mamę lub ciocię o dyskrecję, raczej zachowałyby wszystko dla siebie.

Przedstawiłyśmy ten plan Peterowi, ale kręcił nosem. Problem polegał na przetransportowaniu go do sklepu mojej mamy. Po drodze zobaczyłaby nas połowa miasta, a Peter chciał pozostać w ukryciu.

– Jest pewien sposób… – powiedział, gdy wyraziłam głośno swoje myśli.

Zaciekawione, spojrzałyśmy na niego z Robin.

W ludzkiej postaci Peter był całkiem przystojny. Jego jasnozłote włosy, zawsze idealnie ułożone, teraz były rozczochrane, na gładkiej, bladej skórze miał zadrapania i sińce, a niegdyś schludne i nienaganne ubranie plamiły krew i brud. Spoglądał na nas chłodnymi turkusowymi oczami, jakby się zastanawiał, jak się nas stąd pozbyć.

– Jaki sposób? – zainteresowała się Robin, poprawiając okulary na nosie.

– Mogę nas teleportować.

Robin i ja popatrzyłyśmy po sobie. Nasze miny musiały wyrażać niepewność i dezaprobatę, bo Peter zaczął nawijać jak nakręcony:

– To nie jest niebezpieczne, potrzeba tylko trochę magii. Wystarczy, że pomyślicie o miejscu, do którego chcecie się przenieść, a ja użyczę wam swojej mocy. Jestem słaby, ale na to wystarczy mi siły. Słowo, że nic się nikomu nie stanie.

Teleportacja to bardzo ciekawy rodzaj magii. Potrafią to robić oczywiście smoki, ale także ci, którzy urodzili się z dużą mocą. W naszym świecie istnieje kilka magicznych portali, których używa się tylko w określonym celu, na przykład, aby dostać się na ważne wydarzenie na innym kontynencie. W Quinns podobno był jeden portal i prowadził do którejś z akademii. Ale portale to inna bajka, były stabilne i przenosiły do ustalonego wcześniej miejsca. Jednorazowa teleportacja przeprowadzana przez osobę na kilometr cuchnęła mi jakimś niepowodzeniem.

– No nie wiem… – Zagryzłam wargę i spojrzałam pytająco na Robin.

– Jeśli tak bardzo chcecie mi pomóc, to jedyny sposób – nalegał Peter. Chociaż był osłabiony, cała jego postawa świadczyła o determinacji. Nie zamierzał tak łatwo się poddać. – Nigdy nie byłem w tej waszej lecznicy, nie wiem zatem, jak wygląda.

– To nie lecznica… – zaczęłam. – A zresztą, jak miałabym to zrobić? Nie znam się na magii.

– Dlatego mówię, że ja to zrobię. Jedna z was tylko musi sobie wyobrazić miejsce, w którym mamy się znaleźć.

– Chyba musimy na to przystać… – szepnęła Robin, nachylając się w moją stronę. – On nie zgodzi się na nic innego, a potrzebuje szybkiej pomocy. Spójrz na niego.

Spojrzałam. Trzymał się za bok, ciężko oddychał i był cały zakrwawiony. Potrzebował uzdrowiciela.

– No dobrze – westchnęłam.

Robin i Peter jakby odetchnęli z ulgą, a wtedy uświadomiłam sobie, że czekali, aż to ja podejmę decyzję.

– Co mamy robić?

– Chodźcie tu – powiedział Peter. Zbliżyłyśmy się do niego, a on wyciągnął obie ręce i złapał nas za nadgarstki. Mimo że wyglądał na bezsilnego, jego uchwyt świadczył o czymś przeciwnym. – A teraz – spojrzał mi prosto w oczy i pociągnął delikatnie za rękę – skup się. Jak wygląda sklep twojej mamy?

– Noo, jest…

– Nie mów mi tego, tylko wyobraź go sobie. Myśl o nim cały czas i o niczym innym. Jasne?

– Spróbuję… – zająknęłam się.

Przywołałam w umyśle obraz sklepu rodziców widziany od drzwi, ladę, półki z ziołami i mnóstwo roślin. Już otwierałam usta, żeby powiedzieć Peterowi, że jestem gotowa, kiedy on nagle przymknął oczy, a mnie coś szarpnęło w tył.

Nie zdążyłam nawet krzyknąć, kiedy uderzyłam w coś twardego plecami. Obok mnie rozległ się bolesny jęk Petera i cichy okrzyk Robin.

Leżałam na drewnianej podłodze, a czyjeś długie, wilgotne palce wciąż zaciskały się na mojej ręce. Ogarnął mnie znajomy, aromatyczny zapach ziół. Gdy się podniosłam, nie do końca dowierzałam własnym oczom.

Pomieszczenie było całkiem spore, ściany pomalowano na jasnozielony kolor, a posadzka i sufit były obłożone ciemnymi panelami. Na dwóch równoległych do siebie ścianach ciągnęły się rzędy okien z kratownicami, wpuszczające do środka ciepłe wiosenne światło. Po mojej prawej stronie znajdowała się długa lada, na której stała kasa i donice z roślinami. Za ladą i na środku sklepu mieściły się regały z ciemnego drewna, w których stały słoiczki i paczki z ziołami. Zasuszone rośliny zwieszały się także spod sufitu. Pod oknami stały beczki i skrzynie z różnymi owocami i warzywami. Większość z nich była suszona, ale nie brakowało także świeżych. Na podłodze i szafkach poustawiano donice z żywymi roślinami. Wiele z nich miało kwiaty, które przybierały każdy możliwy odcień tęczy.

Rzeczywiście teleportacja się udała. Byliśmy tu!

– Belladonna?! – Usłyszałam znajomy głos. – Na Wielkiego Smoka, co się stało?!

Odwróciłam się w stronę lady. Moja mama już biegła w naszą stronę. Jej zielone oczy były wielkie z przerażenia. Szybko wyrwałam rękę z uścisku Petera i podniosłam się na nogi.

– Mnie i Robin nic nie jest, ale nasz kolega… on… – zaczęłam, jednak mama już do mnie dopadła.

Chwyciła mnie za ramiona i obejrzała dokładnie od stóp do głowy. Widząc, że jestem cała i zdrowa, westchnęła z ulgą i przytuliła mnie. Jej rudawobrązowe włosy wchodziły mi do oczu i ust.

Robin pomogła Peterowi podnieść się do pozycji stojącej. W miejscu, gdzie leżał, na posadzce została rozmazana plama krwi.

– Mamo, musimy mu pomóc – powiedziałam, a mama zaraz odsunęła mnie na długość ramienia.

Rzuciła jedno spojrzenie na Petera, a wtedy dostrzegłam błysk w jej oku. Już wiedziała, co robić. Uwielbiałam to w niej. Nie potrzebowała czasu do namysłu, była w swoim żywiole.

– Weźcie go na tyły – zadecydowała i weszła między półki z ziołami.

Chwyciłam Petera pod drugie ramię i razem z Robin zawlekłyśmy go do pokoju socjalnego. Rzuciłyśmy nasze plecaki do kąta i pomogłyśmy mu usiąść. Ostrożnie opadł na krzesło, krzywiąc się z bólu. Ledwie przytomny podniósł na nas wzrok. Włosy na skroniach miał mokre od potu.

– Dlaczego tu tak różowo? – spytał słabym głosem i zrobił dziwną minę, która chyba miała być uśmiechem.

Rozejrzałam się. Pokój socjalny rzeczywiście miał różowawe ściany, a meble i stolik były w odcieniu morelowym. Można było odnieść wrażenie, że znajdujemy się wewnątrz wielkiego owocu.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij