- W empik go
Pamiętniki - ebook
Pamiętniki - ebook
Pamiętniki Hectora Berlioza, to prawdziwa historia pisana muzyką.
Muzyk, krytyk, publicysta, twórca symfonii romantycznej. Wszystkie te określenia pasują do jednego z najważniejszych francuskich kompozytorów – Hectora Berlioza. Jego twórczość wyznaczyła kierunek rozwoju muzyki symfonicznej na całym świecie. Przyjaźnił się z Lisztem, pisał muzykę na solowe występy Paganiniego, podróżował do Włoch, Niemiec, Rosji i Anglii. Był prawdziwym kosmopolitą i jednym z najciekawszych artystów epoki romantyzmu, której początek wyznacza wykonanie jego najsłynniejszego dzieła – Symfonii fantastycznej.
Pierwsze pełne polskie wydanie.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7976-140-1 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LA CÔTE-SAINT-ANDRÉ – MOJA PIERWSZA KOMUNIA – PIERWSZE PRZEŻYCIE MUZYCZNE
Urodziłem się 11 grudnia 1803 roku w La Côte-Saint-André, prowincjonalnym francuskim miasteczku, które jest położone w departamencie Isère między Vienne, Grenoble i Lyonem. W miesiącach poprzedzających moje przyjście na świat matka – odmiennie niż Wergiliuszowa rodzicielka – nie śniła bynajmniej, iż urodzi gałązkę wawrzynu. Chociaż dla mej miłości własnej bolesne to wyznanie, muszę dodać, że moja matka nie wzięła przykładu z Olimpias, która wydała na świat Aleksandra: nie uroiła sobie mianowicie, że nosi w łonie rozżarzoną głownię. Zapewne zdumiewam tym wyznaniem, ale z prawdą się nie mijam. Ujrzałem światło dzienne całkiem zwyczajnie, i nie poprzedziła moich narodzin żadna zapowiedź typowa dla czasów poetyckich, a zwiastująca pojawienie się kogoś, komu sądzona chwała. Czyżby wynikało z tego, iż naszej epoce zabrakło poetyczności?…
Jak wskazuje nazwa La Côte-Saint-André, miejscowość powstała na pochyłości pewnego wzgórza i góruje sama nad dosyć rozległą, bogatą w roślinność równiną, już to złotą, już to urzekającą odcieniami zieleni, a cisza na owej równinie ma w sobie niepojęty majestat, który zachęca do rozmarzenia. Wyostrza go od południowej i wschodniej strony pasmo gór, poza którymi ciągną się w oddali – obciążone lodowcami – olbrzymie alpejskie szczyty.
Nie muszę chyba dodawać, iż wychowano mnie w wierze katolickiej, apostolskiej i rzymskiej. Owa religia, pełna uroku, odkąd nie daje pretekstu do palenia ludzi, była moją radością przez siedem długich lat i mimo że dawno się poróżniliśmy, wspominam ją zawsze bardzo czule. Darzę ją tak wielką sympatią, że jeśliby mnie spotkało to nieszczęście, iż przyszedłbym na świat jako wyznawca jednej z takich schizmatyckich religii, na których zaciążyło oddziaływanie Lutra czy Kalwina, najpewniej – ledwo bym się przejął poetycznością i miał czas na refleksję – nie omieszkałbym się uroczyście od tej schizmy odżegnać, iżby całym sercem pokochać piękną rzymiankę. Pierwszą komunię przyjąłem tego dnia, kiedy uczyniła to moja starsza siostra, zresztą w przyklasztornej kaplicy urszulanek, u których siostra przebywała jako pensjonarka. Tamta osobliwa okoliczność nadała pierwszemu w moim życiu świadomemu aktowi o charakterze religijnym blask wydarzenia radosnego i wspomnienie tego dnia wzrusza mnie nadal. O szóstej rano przyszedł po mnie klasztorny kapelan. Działo się to wiosną, patrzyłem na uśmiechnięte słońce i czułem lekki powiew wiatru pośród szepczących topól; atmosferę wypełniał nieznany mi dotąd, miły aromat. Wielce przejęty, przestąpiłem próg Domu Bożego. Kiedy mnie wpuszczono do kaplicy, pomiędzy młode przyjaciółki mojej siostry, wszystkie w bieli, razem z nimi wyczekiwałem, pogrążony w modlitwie, rozpoczęcia podniosłej uroczystości. Gdy zbliżył się do nas ksiądz i jął odprawiać nabożeństwo, miałem siebie za dziecię Boże. Ogarnęło mnie wszakże przykre zdumienie, kiedy ów duchowny – z arogancką preferencją, jaką niektórzy mężczyźni zachowują wobec własnej płci nawet u stóp ołtarzy – zalecił gestem, abym przystąpił do Stołu Pańskiego wcześniej niż urocze panienki, którym, moim zdaniem, należało się pierwszeństwo. Podszedłem jednak, i to z rumieńcem na twarzy za sprawą niezasłużonego wyróżnienia. A gdym otrzymywał świętą hostię, dotarło do moich uszu brzmienie dziewczęcych głosów, które zaintonowały hymn na chwałę Eucharystii, i ten chór przyprawił mnie o zmieszanie tyleż emocjonalne, co mistyczne, ono zaś nie pozwoliło mi odwrócić od siebie uwagi obecnych. Odniosłem wrażenie, iż otwiera się przede mną niebo pełne miłości i niewinnych rozkoszy, niebo po tysiąckroć czystsze i piękniejsze niźli to, o którym tyle mi opowiadano. Cudowna jest moc prawdziwej ekspresji, a piękno melodii płynącej z głębi serca nie ma sobie równych! Tamta melodia, w jakże naiwny sposób skojarzona ze świętymi słowami i odśpiewana w czasie ceremonii religijnej, była odtworzeniem romancy Niny: „Kiedy umiłowany powróci…”. Rozpoznałem tę zbieżność po dziesięciu latach. Jakąż ekstazę przeżyła moja młoda dusza, drogi panie d’Aleyrac! A lud, obojętny na muzyków, w tej dobie ani pamięta twego nazwiska!
Takim było moje pierwsze przeżycie muzyczne.
Od razu dostąpiłem świętości, a stałem się człowiekiem świętym dzięki temu, że codziennie chodziłem na mszę, co niedziela przyjmowałem komunię; klękałem także przy konfesjonale, aby spowiednikowi oświadczyć: „Ojcze, nic nie zrobiłem”. „Skoro tak jest, synu, nie ustawaj” – odpowiadał ten poczciwy człowiek.
Od lat idę skwapliwie za jego radą.
Legendy, które Berlioz tu przytacza, pochodzą – odpowiednio – z biografii Wergiliusza, napisanej w IV wieku przez gramatyka Eliusza Donata i z Żywota Aleksandra Wielkiego Plutarcha z Cheronei, zawartego w jego Żywotach sławnych mężów.
Nina, ou La folle par amour (Nina, czyli Panna szalona z miłości) – taką operę komiczną skomponował Nicolas Marie Dalayrac z librettem Benoît-Josepha Marsolliera (1786).II
MÓJ OJCIEC – MOJA EDUKACJA LITERACKA – MOJA PASJA PODRÓŻNICZA – WERGILIUSZ – PIERWSZY WSTRZĄS POETYCKI
Mój ojciec (Louis Berlioz) był lekarzem. Nie mnie oceniać jego zasługi. Ograniczę się do takich słów: wzbudzał naprawdę wielkie zaufanie nie tylko w naszym, ale i w sąsiednich miasteczkach. Pracował bez ustanku, przekonany, iż człowieka uczciwego obowiązuje sumienne praktykowanie medycyny, sztuki trudnej i niebezpiecznej, iż winien on każdą wolną chwilę poświęcać na studia, gdyż od folgowania sobie nawet przez jeden moment może zależeć życie (albo śmierć) bliźnich. Mój ojciec szanował zawsze to, co na nim ciążyło, i wykonywał swoje obowiązki całkiem bezinteresownie, raczej jako dobroczyńca biedoty i włościaństwa niż ktoś, kto musi się utrzymać ze swojego zawodu. W roku 1810 towarzystwo lekarskie w Montpellier ogłosiło konkurs na rozprawę w pewnej kwestii nowej i ważnej w sztuce leczenia, a mój ojciec napisał na ten temat pracę, którą nagrodzono. Dopowiem, że jego książka ukazała się drukiem w Paryżu i że niejeden sławny medyk stamtąd zaczerpnął inspirację do swoich koncepcji, wcale nie wymieniwszy źródła. Dziwili oni mego pobłażliwego ojca, który wypowiadał tylko takie słowa: „Nic to, niechaj zwycięża prawda!”. Od dawna nie uprawia swej profesji, bo sił mu brak. Teraz wypełniają mu życie lektura i medytacja.
Należy do ludzi obdarzonych otwartością myślenia. Kryje się za tym wolność od uprzedzeń społecznych, politycznych i religijnych. A że przyrzekł mej matce solennie, iż nie podejmie niczego, co by mnie odwiodło od przekonań, jej zdaniem, niezbędnych dla mojego zbawienia, to, jak pamiętam, zdarzyło mu się kilkakroć zażądać ode mnie, abym recytował katechizm. Na tak wielką prawość, powagę czy też neutralność filozoficzną ja sam – przyznaję – nie zdobyłbym się wobec mojego syna. Już długo cierpi mój ojciec na nieuleczalną chorobę żołądka, która zdążyła sto razy postawić go nad grobem. Prawie nie je. Wyczerpane siły podtrzymuje tylko opium, z dnia na dzień obficiej dawkowane. Kilka lat wstecz, doprowadzony do rozpaczy silnymi bólami, jakie odczuwał, zażył jednocześnie trzydzieści dwa gramy opium. „Wyznam ci – usłyszałem od niego, gdy mi o tamtej sytuacji opowiedział – iż niewyleczenie było moim zamiarem”. Owa niesamowita dawka trucizny nie zabiła go, na co liczył, ale niemalże natychmiast położyła kres jego cierpieniom, na jakiś czas przywróciwszy mu zdrowie.
Gdy ukończyłem dziesięć lat, ojciec umieścił mnie w niższym seminarium w La Côte, abym tam rozpoczął naukę łaciny. Niebawem zabrał mnie z tej placówki, zdecydowany osobiście zadbać o moją edukację.
Nieco dalej wykażę, iż biedny mój ojciec dowodził niezmiernej cierpliwości, dbałości o szczegóły oraz inteligencji, kiedy był mi zarazem nauczycielem języków, literatury, historii, geografii, a nawet muzyki!
Czyż tak wykonywanego zadania nie można uznać za potwierdzenie ojcowskiej troski o syna? I czy wielu ojców zdobyłoby się na coś podobnego? Śmiem jednak nie przedkładać tej domowej edukacji nad oświatę publiczną, mając przynajmniej poniektóre aspekty na uwadze. Otóż dzieci zachowują szczególne relacje z rodzicami, którzy im służą, jak i z wybranym gronem młodych przyjaciół, i wcale nie przywykają zawczasu do przykrego kontaktu z opryskliwością społeczną; świat i rzeczywiste życie pozostają dla nich zamkniętymi kręgami – o sobie powiem bez wahania, że uchowałem się jako dziecię nieświadome i mało zaradne aż po dwudziesty piąty rok życia.
Ojciec oczekiwał z mojej strony dosyć umiarkowanego przykładania się do pracy i dlatego nie zaszczepił mi prawdziwej predylekcji ku studiom klasycznym. Mierził mnie nade wszystko codzienny obowiązek zapamiętania paru zwrotek Horacego i Wergiliusza. Tę piękną poezję przyswajałem sobie z wielkim wysiłkiem i autentycznym udręczeniem mózgu. Moje myśli umykały to w prawo, to w lewo, skore do zboczenia z wyznaczonej im drogi. Trawiłem długie godziny nad mapami, z zapałem dociekając złożoności tkanki, którą współtworzą wyspy, przylądki i cieśniny na Oceanie Południowym i w archipelagu na Oceanie Indyjskim; snułem refleksje na temat powstania owych dalekich ziem, ich roślinności, mieszkańców, klimatu, i pałałem żądzą odwiedzenia tamtych stron świata. Tak narodziło się moje upodobanie do wędrówek i przygód.
Ojciec mawiał o mnie z tej przyczyny, całkiem słusznie: „On wie, jak się nazywa każda wyspa Sandwicha Południowego, Moluków, Filipin; zna Cieśninę Torresa, Timor, Jawę i Borneo, a nie potrafi podać, ile departamentów jest we Francji”. Ową ciekawość odległych krain, zwłaszcza tych na drugiej półkuli, podsycała zachłanna lektura wszystkich dzieł o podróżach antycznych i nowszych, jakie znajdowałem w ojcowskiej bibliotece; nie wątpię, że gdybym przyszedł na świat w jakimś nadmorskim mieście portowym, to pewnego dnia uciekłbym na pokładzie okrętu, za zgodą rodziców albo bez niej, i zostałbym marynarzem. Taki sam instynkt objawił bardzo wcześnie mój syn. Dzisiaj pływa on w marynarce wojennej i, jak sądzę, z honorem będzie się wspinał po szczeblach kariery, którą sobie upodobał i wybrał, zanim zobaczył morze.
Od rojeń oceanicznych odwiodło mnie urzeczenie nadzwyczajnym czarem poezji, gdy na pewien czas zagłębiłem się w pismach La Fontaine’a i Wergiliusza. To łaciński poeta znalazł drogę do mego serca i rozpalił mą rodzącą się zaledwie wyobraźnię, ukazawszy mi – przeczuwane wcześniej – pasje epickie, a uczynił to na długo przed francuskim bajkopisarzem, którego głębi, ukrytej pod pozorną naiwnością, dzieci zwykle nie umieją dostrzec, tak jak nie są wrażliwe na jego zręczny styl, wyróżniający się rzadko spotykaną naturalnością i nie lada pięknem. Ileż to razy, kiedy w obecności mego ojca tłumaczyłem czwartą księgę Eneidy, czułem uniesienie, pod którego mocą głos łamał się !…
Pewnego dnia już od początku ustnego tłumaczenia urzekł mnie wers:
At regina gravi iamududum saucia cura
I mimo potknięć, byłem coraz bliższy rozumienia perypetii bohaterów dramatu; dotarłem jednak do sceny, w której Dydona oddaje ducha na stosie, otoczona przez dary od Eneasza, będące w istocie orężem perfidnego człowieka, i leje strumienie wzburzonej krwi „na to łoże, niestety! dobrze znane”; a wypadło mi wtedy powtórzyć pełne rozpaczy słowa konającej niewiasty, która „Trzykroć wsparta na łokciu, dźwiga się znękana”, prócz tego musiałem opisać jej ranę, a także doczesną miłość, prosto z głębi jej piersi, nadto okrzyki siostry, niani, oszalałych służebnic, jak również niesamowitą udrękę, którą z woli wzruszonych bogów skraca Iris, i drżały mi przy tym wargi, i płynęły z nich słowa tyleż nieporadne, co niezrozumiałe; kiedy wreszcie dobrnąłem do wersu
Quaesivit coelho lucem angelique reperta,
czyli do wzniosłego obrazu Dydony, co to „Szuka światła – i znowu jęk piersi jej wzdyma”, ogarnęło mnie nerwowe drżenie, które sprawiło, że nie mogłem dalej tłumaczyć i nagle przerwałem tę pracę.
Tamten dzień był jedną ze sposobności, abym jeszcze bardziej docenił niewymowną ojcowską dobroć. Widząc u mnie ogromne zakłopotanie, świadomy tego, że własne wzburzenie zmieszało mnie straszliwie, ojciec udał, iż go wcale nie zauważa, raptownie wstał, zamknął książkę i oznajmił: „Starczy, moje dziecko, jestem zmęczony!”. A ja pobiegłem jak najdalej od ludzkich oczu, ażeby się pogrążyć w Wergiliańskim smutku.
Doktor Louis Berlioz (1776–1848) nie tylko znakomicie leczył. Kusiły go eksperymenty terapeutyczne, należał do pionierów wodolecznictwa i przetaczania krwi; jako pierwszy Europejczyk, stosował akupunkturę.
L. Berlioz, Mémoire sur les maladies chroniques, les évacuations sanguines et l’acupuncture (Traktat o chorobach chronicznych, puszczaniu krwi oraz akupunkturze), Paris: C’roullebois 1816 .
Królowa, ciężką troskę z dawna żywiąc w łonie (Publiusz Wergiliusz Maro, Eneida, Ks. IV, w. 1, tłum. T. Karyłowskiego, Wrocław 1980).III
MEYLAN – MÓJ WUJ – RÓŻOWE OBUWIE – NIMFA Z MONT SAINT-EYNARD – MIŁOŚĆ DWUNASTOLETNIEGO CHŁOPCA
Cóż, poczułem już ową okrutną namiętność, tak dobrze opisaną przez autora Eneidy, namiętność, jakkolwiek by ją rozumieć, należącą do rzadkości, źle opisywaną, chociaż o przemożnym wpływie na pewne dusze. Mnie przyszło jej doświadczyć po raz pierwszy, i to razem z muzyką, a stało się tak, kiedy liczyłem sobie dwanaście lat. Oto szczegóły.
Mój dziadek po kądzieli, noszący nazwisko niepospolitego wojownika z powieści Waltera Scotta (Marmion), żył nieopodal granicy z Sabaudią, we wsi Meylan, odległej o dwie mile od Grenoble. Ta wioska i inne wokół niej, ścieląca się u stóp doliny Izery, gór Delfinatu, które tam dotykają Dolnych Alp – wszystko to współtworzy jedną z najbardziej romantycznych okolic, jakie w życiu podziwiałem. Zwykliśmy, rok w rok – moja matka, siostry i ja – spędzać tam trzy tygodnie pod koniec lata. Czasem dołączał do nas wuj (Félix Marmion), który podążał wówczas drogą chwały wielkiego Cesarza i bywał jeszcze rozgrzany przez oddechy armat, a zdobiły go już to banalne ślady po kopiach, już to ślad po kraterze w obrębie stopy, kiedy indziej zaś – na twarzy – imponująca szrama po cięciu szablą. Dosłużył się niezbyt wysokiego stopnia adiutanta-majora u lansjerów; młody, żądny chwały i gotów oddać życie za jedno spojrzenie Cesarza, wierzył w to, że tron Napoleona jest niezachwiany jak Mont Blanc; ten pogodny i uprzejmy dla niewiast człowiek był wielkim miłośnikiem gry na skrzypcach i wspaniale śpiewał arie z oper komicznych.
W większej części wsi Meylan, na zboczu góry, znajduje się biały domek, otoczony przez winnice i ogrody, i wzrok podąża stamtąd ku dolinie Izery; za domkiem jest parę upstrzonych kamieniami wzgórz i ruina starej wieży, są zagajniki, a dominuje skalisty szczyt Mont Saint-Eynard; w takiej scenerii mogłaby się potoczyć akcja powieści. Mowa tu o willi pani Gautier, którą ta dama zamieszkiwała w letnich miesiącach razem z dwiema siostrzenicami, przy czym młodsza nosiła imię Estelle. Samo to imię wystarczało, żebym się zainteresował; było mi ono drogie dzięki sielance Floriana (Estelle et Némorin), którą wyszperałem w ojcowskiej bibliotece i setki razy pochłonąłem po kryjomu. Panna o tym imieniu okazała się osiemnastolatką, dosyć wysoką, postawną; w jej czujnych wielkich oczach niezmiennie krył się uśmiech, fryzura byłaby godna hełmu Achillesa, a na stopach – nie Andaluzyjki, lecz paryżanki najczystszej krwi – zobaczyłem różowe pantofelki!… Takich jeszcze nie widziałem… Śmieszne to, prawda? Szczerze mówiąc, zapomniałem koloru jej włosów (zdaje się, że jednak były czarne) i nie potrafię o niej rozmyślać, nie widząc, oprócz błysku w jej wielkich oczach, różowej barwy pantofelków.
Na widok tej panny poczułem elektryczny wstrząs; krótko powiem: pokochałem. Nagłe oszołomienie ustąpiło nieprędko. Niczego się nie spodziewałem… brakło mi wszelkiej wiedzy… w sercu jednak czułem ból głęboki. Zamartwiałem się całymi nocami. A za dnia szukałem schronienia na kukurydzianych polach i w tajemnych zakamarkach dziadkowego sadu; byłem niczym raniony ptak, niemy, cierpiący. Zazdrość, ta niepiękna towarzyszka najczystszych miłości, dręczyła mnie ilekroć jakiś mężczyzna odezwał się bodaj słówkiem do mego bożyszcza. Jeszcze dzisiaj odczuwam pewne drżenie, jakie wywoływały ostrogi mojego wuja, kiedy z nią tańczył! W domu i po sąsiedzku wszystkich bawił biedny dwunastolatek, skołatany przez miłość ponad jego siły. Jestem tego pewien, że bawiła się setnie sama Estelle, która jako pierwsza odgadła, co czułem. U jej ciotki zebrało się któregoś wieczoru wielu gości; obmyślono grę w wyścigi; by powstały dwa przeciwne obozy, trzeba było się podzielić na dwie równe grupy; kawalerowie wybierali swoje damy; mnie dano do zrozumienia, że jako pierwszy mogę wybrać tę moją. Ale nie śmiałem, serce biło zbyt mocno; w milczeniu spuściłem oczy. Pokpiwano sobie ze mnie, a wtedy panna Estelle ujęła mą rękę: „Cóż, ja sama wybiorę! Moim partnerem będzie pan Hector!” Zabolało mnie strasznie to, że ona, okrutnica, wymówiła owe słowa taka roześmiana, zerkając na mnie z piedestału swej urody…
Nie, czas nie pomaga… późniejsze miłości nie niweczą bynajmniej śladów tej pierwszej. Przestałem ją widywać, kiedy ukończyłem trzynaście lat… A trzydziestolatkowi pociemniało w oczach, gdy wracając przez Alpy z podróży do Włoch, wypatrzył z oddali górę Mont Saint-Eynard, biały domek i starą wieżę. Moja miłość nie minęła… Gdym przybył na miejsce, usłyszałem, że Estelle… wyszła za mąż, i jeszcze więcej. Wcale mnie to nie wyleczyło. Zdarzało się, że moja matka stroiła sobie żarty z tej pierwszej namiętności i chyba bez potrzeby ubodła mnie psikusem, o którym zaraz opowiem. „Weź to” – oświadczyła kilka dni po moim powrocie z Rzymu. „Ten list powinnam przekazać pewnej dmie, która będzie tędy niebawem przejeżdżać dyliżansem z miasta Vienne. Zajdź do biura kurierskiego, kiedy będą zmieniać konie, zapytaj o panią F * * * i wręcz jej list. Przyjrzyj się uważnie tej damie, zapewne ją rozpoznasz, chociaż nie widziałeś jej od siedemnastu lat”. Nawet nie pomyślawszy, co to wszystko miałoby oznaczać, idę na dworzec dyliżansów. Dochodzę z listem w ręku, kiedy dyliżans nadjeżdża, i pytam o panią F * * *. „To ja, proszę pana!” – słyszę. „To ona! – rozbrzmiewa głucho w mym sercu, Estelle!… nadal piękna!… Estelle!… nimfa spod Mont Saint-Eynard, spomiędzy zielonych wzgórz wokół Meylan! Rozpoznaję tę postawę, te śliczne włosy, jej olśniewający uśmiech!… a różowe pantofelki, niestety! Gdzież one się podziały?”. List został odebrany. Czy ona mnie rozpoznała? Nie wiem. Dyliżans odjechał; wróciłem do siebie, bardzo roztrzęsiony. „Widzę – odezwała się moja matka, popatrzywszy na mnie – widzę, że Némorin wcale nie zapomniał o swojej Estelle”. O swojej Estelle! Złośliwe to słowa!…
Sabaudia należała wówczas do Królestwa Sardynii.IV
PIERWSZE LEKCJE MUZYKI, UDZIELANE PRZEZ OJCA – MOJE PRÓBY KOMPONOWANIA – STUDIA OSTEOLOGICZNE – MOJA AWERSJA DO MEDYCYNY – WYJAZD DO PARYŻA
Wcześniej wyznałem, że z muzyką zetknąłem się po raz pierwszy w tym samym czasie, kiedy nastąpiło objawienie miłosne, czyli w wieku dwunastu lat, godziłoby się jednak raczej rzec, iż poznałem wtedy sztukę komponowania; zanim bowiem do tego przyszło, było mnie stać na spontaniczny śpiew, umiałem także grać na dwóch instrumentach. Taki początek muzycznego kształcenia zawdzięczam ojcu.
Na dnie szafy, w której pewnego dnia szperałem, wypatrzyłem przypadkiem flażolet i zapragnąłem czym prędzej na nim zagrać, zmierzyłem się przeto daremnie z popularną piosenką o księciu Marlborough.
Ojciec, mocno zdegustowany fałszowaniem, nie omieszkał błagać, abym nie tykał miłego dla ucha instrumentu, póki sam nie znajdzie wolnej chwili, żeby mi przyswoić grę na nim i wskazać, jak należałoby wykonywać heroiczną pieśń, wybraną przeze mnie. Tak się stało: bez większego trudu mnie tego nauczył i już po dwu dniach potrafiłem całą rodzinę ucieszyć moim odegraniem piosenki o księciu Marlborough.
Czyż już podówczas nie dowiodłem predylekcji do efektownego brzmienia instrumentów dętych?. (Zapewne taki wniosek wyciągnąłby, umiejąc dedukować, biograf z prawdziwego zdarzenia…). Mój talent nasunął ojcu myśl o tym, iż powinienem odczytywać nuty; wyjaśnił mi podstawowe zasady opanowania tej sztuki, przekonująco uświadomiwszy racjonalność muzycznych znaków i funkcję tychże. Nieco później ojciec dał mi do rąk flet i nauczył – metodą Devienne’a – gry na tym instrumencie; jak w przypadku flażoletu, zadał sobie także tyle trudu, aby pokazać mi sam mechanizm. Włożyłem w tę naukę sporo zapału, dzięki czemu po siedmiu czy ośmiu miesiącach potrafiłem grać na flecie co najmniej znośnie. Wtedy ojciec, pragnąc rozwinięcia mych zdolności, zachęcił kilka zamożniejszych rodzin w La Côte do połączenia wysiłków, ażeby przybył do nas z Lyonu nauczyciel muzyki. Ten plan się powiódł. Drugi skrzypek w orkiestrze Théâtre des Célestins, który był również biegłym klarnecistą, przystał na to, by osiąść w naszym barbarzyńskim miasteczku i podjąć próbę umuzykalnienia jego mieszkańców, a chciał to osiągnąć, uzyskawszy pewną gwarantowaną liczbę uczniów i stałe zatrudnienie w roli dyrygenta orkiestry gwardii narodowej. Był to pan Imbert. I mnie udzielał dwóch lekcji dziennie; dysponowałem ładnym sopranowym głosem; niezadługo zaliczałem się do nieustraszonych lektorów teatralnych, byłem niezgorszym śpiewakiem i grywałem na flecie wielce skomplikowane koncerty Droueta. Zaprzyjaźnił się ze mną, cokolwiek starszy ode mnie, syn mego nauczyciela, mimo młodego wieku zdolny trębacz. Odwiedził mnie w pewne przedpołudnie, kiedym się wybierał do Meylan: „Jakże to – wyraził zdziwienie – chcesz wyjechać bez pożegnania! Uściskajmy się, a nuż nigdy cię już nie zobaczę…”. Zdumiały mnie i osobliwa mina młodego przyjaciela, i uroczysty ton jego pożegnalnych słów. Niebawem jednak poszły one w zapomnienie, a sprawiła to niezmienna radość, jaką wywoływała myśl o rychłym dotarciu do Meylan i spotkaniu z promienną osobą, którą nazywałem „gwiazdą górską, Stella montis”. Po powrocie usłyszałem wielce zasmucającą wiadomość! W dzień mojego odjazdu młody Imbert wykorzystał chwilową nieobecność rodziców i się powiesił. Motyw samobójstwa pozostał nieznany.
Wśród starych książek natknąłem się wcześniej na traktat o harmonii, autorstwa Jeana-Philippe’a Rameau, skomentowany i uproszczony przez d’Alemberta. Chociaż przez wiele nocy ślęczałem nad tymi niełatwymi do zrozumienia teoriami, nie potrafiłem w nich odnaleźć jakiegokolwiek sensu. Trzeba by zawczasu opanować naukę tworzenia akordów i wniknąć głęboko w te zagadnienia fizyki eksperymentalnej, na których cały system oparto, iżby pojąć intencję autora. Jest to więc traktat o harmonii na użytek takich tylko ludzi, którzy ją znają. A jednak pragnąłem komponować. Niejeden duet przemieniłem aranżacjami w trio czy kwartet, nie dobrawszy wszakże właściwych akordów ani basowej podstawy, współbrzmienia przeto nie uzyskałem. Ale dzięki temu, że w niedziele słuchałem – w wykonaniu naszych amatorów – kwartetów Pleyela, i dzięki traktatowi Catela o harmonii, który udało mi się zdobyć, przeniknąłem w końcu, poniekąd raptownie, tajemnicę formowania i łączenia akordów. Nie omieszkałem zaraz napisać utworu będącego rodzajem pot-pourri na sześć instrumentów, posłużywszy się tematami włoskimi, taki zbiór był bowiem w moim posiadaniu. Harmonia w tym utworze okazała się znośna. Ośmielony pierwszym krokiem, przedsięwziąłem – wcale odważnie – skomponowanie kwintetu na flet, dwoje skrzypiec, altówkę i bas, który wykonaliśmy: trójka amatorów, mój nauczyciel i ja.
Doczekałem się tryumfu. Tyle że mój ojciec, jako jedyny, nie podzielił entuzjazmu innych słuchaczy. Po dwóch miesiącach: nowy kwintet. Ojciec zapragnął usłyszeć jak w nim brzmi flet, zanim przystałby na wykonanie publiczne – zachował się przeto jak prowincjonalni amatorzy, którzy wyobrażają sobie, że po brzmieniu pierwszych skrzypiec potrafią ocenić kwartet. Odegrałem dla przyjemności ojca partię fletową i kiedy dotarła do jego uszu pewna fraza z niej, oznajmił: „Owszem, to jest muzyka”. Ale ten kwintet, o wiele bardziej ambitny niż pierwszy, był też o wiele trudniejszy; nasi amatorzy nie zdołali go przyzwoicie wykonać. Okropnie brzmiały zwłaszcza altówka i wiolonczela.
Miałem wtedy dwanaście i pół roku. Dziwny błąd popełnili zatem ci biografowie, którzy jeszcze niedawno napisali, że „do dwudziestego roku życia nie poznałem nut”.
Po kilku latach, odkąd powstały, spaliłem oba kwintety, ale, co osobliwe, kiedym znacznie później, w Paryżu, komponował pierwszy utwór na orkiestrę, fraza pochwalona przez ojca w drugim kwintecie powróciła i tę przejąłem chętnie. Mówię o pieśni w tonacji b-moll, pieśni, którą wyeksponowały pierwsze skrzypce, tuż po rozpoczęciu części allegro w uwerturze do opery Francs-Juges (Tajni sędziowie).
Tragiczna, niewytłumaczalna śmierć syna sprawiła, że nieszczęsny Imbert powrócił do Lyonu i tam chyba zmarł. Niemalże natychmiast zastąpił go w La Côte człowiek daleko bardziej kompetentny, nazwiskiem Dorant. Ten Alzatczyk z Colmaru grał na wszystkich bodaj instrumentach, a brylował na klarnecie, basie, skrzypcach i gitarze. Gry na tej ostatniej uczył mą starszą siostrę, która miała niezły głos, ale natura całkiem poskąpiła jej muzykalności. Mimo to kochała muzykę, chociaż nigdy nie opanowała nut i nawet z rozszyfrowaniem romansu nie potrafiła sobie poradzić. Obserwowałem jej lekcje; sam zapragnąłem takiej nauki, a później Dorant, artysta uczciwy i oryginalny, raptownie oznajmił memu ojcu:
– Niepodobna, mój panie, abym dalej uczył pańskiego syna gry na gitarze!
– Ale dlaczego? Czyżby syn panu w czym uchybił albo okazywał lenistwo, które pana doprowadza do rozpaczy?
– Nic podobnego, dalszą nauką ośmieszyłbym się wszakże: pański syn już mi dorównuje.
Dane mi tedy było osiągnąć maestrię w grze na trzech instrumentach o majestatycznym, w niczym nieporównywalnym brzmieniu, a okazały się nimi: flażolet, flet oraz gitara! Czyż można nie uznać, że w tym rozsądnym wyborze dał o sobie znać zew natury i że on pchnął mnie ku bardziej imponującym efektom orkiestralnym, ku muzyce na miarę Michała Anioła!!… Flet, gitara, flażolet!!!… Innych talentów wykonawczych nie posiadłem nigdy, a te zasługują już, jak sądzę, na pewien szacunek. Ależ nie, krzywdzę siebie, grywałem ongiś także na bębnie.
Mój ojciec był przeciwny temu, iżbym poznawał grę fortepianową. Bez jego sprzeciwu zostałbym zapewne pianistą przerażającym, jak czterdzieści tysięcy innych. Daleki od chęci uczynienia ze mnie artysty, ojciec obawiał się niewątpliwie nadmiernego w moim przypadku upodobania do instrumentów klawiszowych i tego, aby muzyka nie zaprowadziła mnie dalej, niżby jemu było to w smak. Niejeden raz odczułem brak wprawy w grze fortepianowej; a przydałaby mi się taka praktyka w rozmaitych okolicznościach; gdy wskaże zastanawiam się nad niesamowitą liczbą banałów, których obfitość daje obcowanie z fortepianem dzień w dzień, nad zawstydzającymi frazesami, których nie napisaliby raczej ich autorzy, jeśliby – pozbawieni muzycznego kalejdoskopu – dysponowali tylko piórem i papierem, nie mogę się powstrzymać przed gratulowaniem sobie tego przypadku, który narzucił mi potrzebę tworzenia w ciszy i poczuciu swobody, i uchronił przed tyranią nawyku palców, tak niebezpiecznego dla toku myśli, i chronił także przed pokusą, jaką mniej czy bardziej okazuje się w życiu kompozytora dźwięczne brzmienie utworów wulgarnych. To prawda, że rozliczni amatorzy takich błahostek wyrażają pod moim adresem żal zgoła przeciwstawny, ale ja się tym nie przejmuję.
W młodzieńczych próbach kompozycyjnych dowodziłem głębokiej melancholii. Prawie wszystkie melodie mojego autorstwa miały tonację minorową. Tego mankamentu byłem świadom, ale nie potrafiłem się go wyzbyć. Moje myśli pokrywał czarny kir, który stłumił romantyczne miłosne zauroczenie, przeżyte w Meylan. W takim stanie ducha wczytywałem się bezustannie w Estelle, sielankę Floriana i było to prawdopodobne, że prędzej czy później skomponuję melodie do niejednego spośród licznych romansów, zawartych w tamtej sielance, romansów o takim stopniu ckliwości, który mnie wtedy urzekał. Owo prawdopodobieństwo nie mogło się nie spełnić.
Powstał między innymi utwór nadzwyczaj smutny, do słów, które wyrażały mą rozpacz, tym spowodowaną, że musiałem opuścić lasy oraz miejsca „uczczone krokami i rozjaśnione blaskiem oczu”, jak też różowe pantofelki pięknej a okrutnej panny. Przypomina mi się dzisiaj tamta nijaka poezja, kiedy tu, w Londynie, oglądając promyk wiosennego słońca, padam ofiarą poważnych trosk, doprawdy śmiertelnego niepokoju, gniewu przemożnego, który to ma za przyczynę, że i tutaj, i gdzie indziej, nadal natrafiam na tyle śmiesznych przeszkód… Oto pierwsza strofa:
Na zawsze przyjdzie mi tedy porzucić
Kraj ukochany i przyjaciółką sercu miłą,
Z dala od nich będę się bardzo smucić
Tym, że swe życie gorszym uczyniłem!
Rzeko, której czysty nurt oglądałem,
Twym urokiem zachwycony
I twoim brzegiem spowolnionym,
Na zawsze przyjdzie mi ciebie porzucić.
Co się tyczy melodii tego romansu, spalonej – jak sekstet i kwartety – przed wyjazdem do Paryża, zdarzyło mi się także o niej pomyśleć, kiedym w roku 1829 przystąpił do pisania Symfonii fantastycznej. Uznałem, że mogłaby ona wyrazić dojmujący smutek młodzieńczego serca, już udręczonego przez beznadziejną miłość, i dlatego ją przejąłem. Tę melodię wyśpiewują pierwsze skrzypce na początku dzieła, w części noszącej tytuł: Marzenia–Namiętności; nie wprowadziłem żadnej zmiany do owej melodii
Jednakowoż pośród rozmaitych prób muzycznych, lektur, dociekań geograficznej natury, aspiracji religijnych oraz naprzemiennych okresów uspokojenia i wzburzenia, pókim pałał pierwszą miłością, zbliżała się pora na decyzję o przyszłej karierze. Ojciec widział we mnie lekarza, bo piękniejszej drogi życiowej sobie nie wyobrażał, i od dawna uświadamiał mi powzięty zamiar.
Moje odczucia w tym względzie nie były wcale zgodne z jego poglądem, a gdy nadarzyła się po temu sposobność, energicznie dałem do zrozumienia, iż myślimy inaczej. Jeszcze niedokładnie poznawszy swe ówczesne mniemanie, przeczuwałem, że moja egzystencja potoczy się z dala od łóżek ludzi chorych, od hospicjów czy prosektoriów. Nie śmiąc sobie samemu ujawnić mych rojeń, byłem wszakże zdecydowany stawić opór wszystkiemu, co mogłoby mnie zbliżyć do medycyny. Podówczas pocieszyły mnie nadzwyczaj życiorysy Glucka i Haydna, na które się natknąłem w Biographie universelle. „Jakaż to chwalebna odwaga! – powtarzałem sobie, myśląc o karierach obu znakomitych mężów – jaka sztuka! Ile szczęścia dało im to, że w pełni się jej poświęcili!”. Dopowiem, iż podobnie oddziałał na mnie, wskazując ten sam kierunek, pewien incydent na pozór błahy, ale taki, który przyniósł nagłe zrozumienie i ukazał mi w oddali tysiąc osobliwych i olśniewających horyzontów muzycznych.
Nigdy przedtem nie oglądałem wielkiej partytury. Znane mi dotąd fragmenty muzyczne były solfeżami z towarzyszeniem basu cyfrowanego; poznałem utwory solowe na flet; urywki oper z akompaniamentem fortepianowym. I oto pewnego dnia trafił mi się arkusz papieru z dwudziestoma czterema pięcioliniami. Ujrzawszy aż tyle linii, pojąłem zaraz, jaką wielość instrumentalnych i wokalnych kombinacji umożliwia zręczne wykorzystanie obfitości, i wykrzyknąłem: „Na tym papierze można by zapisać nuty dla całej wielkiej orkiestry!”. Od tamtej pory muzyczny ferment w mej głowie był coraz wyraźniejszy, a zarazem podwoiła się awersja do medycyny. Z nadmiernego jednak lęku przed rodzicami ani bym śmiał ujawnić, jak odważne myśli chodziły mi po głowie, a tymczasem mój ojciec, przychylny wszak muzyce, nie omieszkał swoistym zamachem stanu zniweczyć tego, co określał jako chłopięce antypatie, i zarządził, abym rozpoczął studia medyczne.
Chcąc mnie czym prędzej oswoić z przedmiotami, które musiałbym niebawem stale mieć przed oczyma, ojciec umieścił w swoim gabinecie olbrzymi traktat osteologiczny autorstwa Alexandra Monro, z rycinami naturalnej wielkości, które bardzo wiernie odtwarzają różne części ludzkiego szkieletu. „Oto dzieło – oznajmił ojciec – godne poznania. Wątpię, abyś obstawał przy wrogości do medycyny; ta nie jest ani roztropna, ani czymkolwiek uzasadniona. Jeżeli natomiast zechcesz mi obiecać, iż poważnie się odniesiesz do zgłębienia osteologii, to sprowadzę dla ciebie z Lyonu cudowny flet, ozdobiony całym zestawem nowych kluczy”. Ten instrument marzył mi się od dawna. Cóż odpowiedzieć?… Solenny charakter propozycji, respekt wobec ojca (mimo jego dobroci przemieszany z lękiem) i sama ta wielka pokusa przyprawiły mnie o nie lada zakłopotanie. Zdobyłem się na bardzo ciche „tak”, po czym odszedłem do swego pokoju, gdzie przejęty smutkiem rzuciłem się na łóżko.
Być lekarzem! Studiować anatomię! Krajać trupy! Asystować przy straszliwych operacjach! Miast ciałem i duszą poświęcić się muzyce – sztuce prawdziwie wzniosłej, której wielkość już nie była mi obca! Opuścić raj, iżby na ziemskim padole wieść żywot smutny zaiste! Odżegnać się od nieśmiertelnych aniołów poezji, miłości, od ich natchnionych pieśni, ażeby mieć do czynienia z brudnymi pielęgniarzami, ze strasznymi chłopcami w prosektoriach, z ohydą trupów i krzykliwością pacjentów, z przedśmiertnymi skurczami i rzężeniem!…
Och nie! Wszystko to wydawało mi się całkowitą negacją naturalnego ładu mego życia, czymś potwornym i niemożliwym. A jednak tego nie uniknąłem.
Poznawanie osteologii rozpocząłem wespół z pewnym kuzynem (Robert jest dzisiaj w gronie najwybitniejszych lekarzy Paryża), kuzynem, którego mój ojciec przyjął jako ucznia w tym samym czasie, co i mnie. Niestety Robert grał świetnie na skrzypcach (należał do wykonawców moich kwintetów), toteż razem wypełnialiśmy godziny nauki raczej muzyką niż anatomią. Jemu nie przeszkodziło to – dzięki wytrwałej pracy we własnym mieszkaniu – zawsze górować nade mną przygotowaniem. Ja zaś narażałem siebie na ojcowską surowość i wybuchy przerażającego gniewu.
Mimo wszystko, chcąc nie chcąc, przyswoiłem sobie jako tako anatomię w stopniu możliwym do przekazania ojcu, i to jedynie z pomocą suchych preparatów (szkieletów); a gdy ukończyłem zaledwie dziewiętnaście lat, wypadło mnie, zachęconemu przez drugiego ucznia mego ojca, podjąć decyzję o rozpoczęciu pełnych studiów medycznych i z takim zamiarem wyruszyliśmy obaj do Paryża.
W tym miejscu na chwilę się zatrzymam, nim przystąpię do opowieści o paryskim okresie życia, jak też o zaciekłych walkach, w które byłem uwikłany wkrótce po przyjeździe, bojach nigdy tam przeze mnie nieporzuconych – przeciwko ideom, ludziom i rzeczom. Czytelnik pozwoli zapewne, abym wytchnął.
Nawiasem mówiąc, na dzisiaj (10 kwietnia) przewidziano manifestację dwustu tysięcy angielskich czartystów. Być może, za kilka godzin Anglia będzie tak wytrącona z równowagi, jak cała reszta Europy, i utracę również tutejszy azyl. Czeka mnie konfrontacja z rozstrzygnięciem tej kwestii.
(8, wieczór) Cóż, widać i u czartystów rewolucyjną roztropność. Wszystko potoczyło się dobrze. Na trybunę wprowadzono działa – oratorów obdarzonych darem przekonywania, wielkich logików, których nieodparte argumenty zapadają głęboko w świadomości mas. Ci mówcy nie musieli nawet zabrać głosu, sam ich widok wystarczył, aby wszystkie dusze pojęły niestosowność rewolucji – czartyści rozproszyli się w największym porządku.
Poczciwcy! Bunty wychodzą wam tak dobrze jak Włochom symfonie. Najprawdopodobniej nie inaczej radzą sobie Irlandczycy i O’Connell zapewne słusznie ich upominał: „Działajcie! Działajcie!, ale niech się żaden nie rusza!”.
(12 lipca) W ciągu trzech minionych właśnie miesięcy nie miałem sposobności dalej pisać pamiętników. Ale teraz powracam do nieszczęsnego kraju, który zwą jeszcze Francją i który, mimo wszystko, pozostał moim. Zobaczę, jakim tam bywa życie artysty i przekonam się, ile czasu potrzeba, iżby we Francji umrzeć – pośród ruin, gdzie czeźnie i gdzie pogrzebano kwiat sztuki. Farewell England!
(Francja, 16 lipca 1848). Otom powrócił! Paryż kończy chowanie zmarłych. Brukowe kamienie barykad są znów na swoich miejscach, ale być może jutro zostaną stamtąd wyjęte. Ledwo dotarłszy tutaj, udaję się na przedmieście Saint-Antoine, jakiż to widok! Jakieś koszmarne pobojowisko! Na szczycie Bastylii widać posąg Geniusza Wolności, o ciele, które również przeszyła kula. Drzewa powalone i nadwyrężone, domy bliskie zapadnięcia się, place, ulice, bulwary jeszcze rozedrgane po rzezi!… I jak tu myśleć o sztuce, mając w pamięci szaleństwa furiatów i krwawe orgie!… Wszystkie nasze teatry zamknięto, wszyscy artyści są zrujnowani, wszyscy profesorowie próżnują, a niejeden uczeń wziął nogi za pas; na placach miejskich popisują się samotni zubożali pianiści, malarze, którzy mieli siebie za świadków historii, zamiatają ulice, architekci marnują zaprawę murarską w warsztatach narodowych. Zgromadzenie przegłosowało dopiero co spore sumy gwoli ponownego otwarcia teatrów i bodaj nieznacznego wsparcia artystów w największym niedostatku. Muzyków te zasiłki bynajmniej nie zaspokoją! W Operze są pierwsi skrzypkowie, którzy otrzymywali mniej niż dziewięćset franków rocznie. Wątpliwe, czy wiele zdołali zaoszczędzić. Skoro ich uczniowie zniknęli, jaki los czeka tych nieszczęśników? Raczej nie deportacja, chociaż wielu spośród nich miałoby większe szanse na zarobek w Ameryce, w Indiach, w Sydney; deportacja byłaby zbyt kosztowna dla rządu; na tę łaskę trzeba zasłużyć, a wszyscy nasi artyści wystąpili przeciw powstańcom i nie zawahali się zaatakować barykad…
Można by całkiem oszaleć, widząc tak okropne przemieszanie rzeczy słusznych i niesprawiedliwych, dobra i zła, prawdy i łgarstw, kiedy słychać ten język pełen słów o zmiennym znaczeniu!!!…
Ale niech potoczy się dalej moja autobiografia. Nic lepszego nie przychodzi mi na myśl. Owo spojrzenie w przeszłość odwróci zresztą moją uwagę od teraźniejszości.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Elements de musique théorique et pratique suivant les principes de M.Rameau, éclaircis, développés et implitiés par M. d’Alembert (Paris 1752).
Owo pot-pourri powstało w latach 1817–1818, a przewidzianymi instrumentami były: flet, róg, dwoje skrzypiec, altówka i bas. Sam Berlioz miałby grać na flecie, młodszy Imbert natomiast – na rogu. W 1819 roku kompozytor zachęcał daremnie Ignace’a Pleyela do wydania tego utworu.
Molowa.
Doktor Berlioz był subskrybentem słownika biograficznego (Biographie universelle), który ukazywał się w latach 1811–1862 w Paryżu, a którego redaktorami i wydawcami byli Louis Gabriel Michaud i Joseph François Michaud.
Karta Praw Ludu, czyli The People’s Charter, napisana w roku 1837, była w latach 1839, 1842 i 1848 przedmiotem masowych petycji, które daremnie przedkładano parlamentowi. Koniec roku czartystowskiego przypadł na rok 1848, a poprzedziły go groźba strajku generalnego, bunt na terenie Walii oraz aresztowanie większości przywódców.
Paryski robotnik zarabiał w owym czasie 60 franków miesięcznie.