Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

Pamiętniki - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
9 sierpnia 2013
34,15
3415 pkt
punktów Virtualo

Pamiętniki - ebook

Karol Wędziagolski urodził się w ro­ku 1886 niedaleko Wilna, w rodzinnym majątku Jaworów, w starej rodzinie szlacheckiej. Zmarł w Brazylii w 1974 roku. Jego życiorys jest wyjątkowy i jednocześnie typowy. Był w Rosji rewolucjonistą z przekonania, by potem zostać kontrrewolucjonistą, bo życie pokazało mu prawdziwe oblicze bolszewizmu. Przyjaźnił się z Borysem Sawinkowem. Znał Kiereńskiego i Trockiego, Milukowa, Korniłowa, Wrangla i Denikina. Później został zaufanym człowiekiem Piłsud­skiego, spotykał się w Paryżu z Dmowskim. Wydarzenia na scenie politycznej ówczesnej Europy obserwował z bliska. Relacjonował je z pozycji zwykłego człowieka, który nie wszystko umie wytłumaczyć, ale na pewno każdą sprawę głęboko przeżywa.

Józef Mackiewicz umieszczał Pamiętniki na półce klasycznych, najlepszych pozycji historycznej literatury światowej. Mają one wartość nieprzemijającą, sięgającą daleko poza krąg spraw polskich. Dzieje się tak dlatego, że na ich treść składa się relacja uczestnika wydarzeń, nie ma w nich miejsca na fikcję literacką.

W roku 1972 książka otrzymała nagrodę Związku Pisarzy Polskich na Obczyźnie. W roku następnym – najważniejsze wyróżnienie emigracyjne, czyli nagrodę „Wia­domości” londyńskich, nagrodę Fundacji Alfreda Jurzykowskiego, a w 1974 roku – na­grodę Fundacji imienia Kościelskich.

Spis treści

Dedykacja

WSTĘP

CZĘŚĆ I Wojna i rewolucja

NIEFRASOBLIWE POCZĄTKI

POLSKA

BYĆ DOBRZE URODZONYM NIE JEST ŹLE

BOŻE NARODZENIE

TRUP W LESIE

NOWY ROK I POŻEGNANIE

ODWRÓT

NA WARIATA

TRUP W HOTELU

SELETYŃSKA NIMFA

POKER

KTO WINIEN?

CARSKA RODZINA

ZABÓJSTWO RASPUTINA

DWA EPIZODY – DWA EPILOGI

REWOLUCJA

ZGUBNE HASŁO WOJNY: „DO ZWYCIĘSKIEGO KOŃCA”

WOJSKOWE KOMITETY REWOLUCYJNE

PRIKAZ NR 1

NIECO O SOBIE

IRCHOWE RĘKAWICZKI

NIE MA TANI

MAŁŻEŃSTWO Z REWOLUCJĄ Z PRZYPADKU

PRÓBUJĘ GASIĆ POŻAR SZKLANKĄ WODY

ODPRĘŻENIE

TOWARZYSZE Z REWKOMU

POWODUJĘ ODWOŁANIE GENERAŁA KALEDINA

UŚMIERZAM KONTRREWOLUCYJNE KNOWANIA HRABIEGO BENKENDORFA

SAWINKOW

KORNIŁOW

MOJA PROMOCJA NA KOMISARZA 8. ARMII

NARADA PAŃSTWOWA W MOSKWIE

NIEUDANY ZAMACH STANU

WYJAZD DO PETERSBURGA

KLĘSKA KORNIŁOWA

MOJE KOMISARSKIE URZĘDOWANIE

KONIEC MOJEJ KARIERY KOMISARZA TYMCZASOWEGO RZĄDU

CZĘŚĆ II Bolszewicki przewrót

WODEWILOWA UWERTURA DO TRAGEDII

MASY

ELITA

RZĄD I SPOŁECZEŃSTWO

PO DRUGIEJ STRONIE BARYKADY

GENERALICJA – CZYLI LOSY NASZYCH WYBOROWYCH DYWIZJI

W FILMOWYM SKRÓCIE

MOJE SPOTKANIE Z KIEREŃSKIM

JESZCZE O SAWINKOWIE

GENERAŁ KRASNOW ODMAWIA

MOJE OSTATNIE CHWILE Z „KIEREŃSZCZYZNĄ”

W POSZUKIWANIU XVII KORPUSU

W OBRĘBIE WIELKIEJ I MAŁEJ ZDRADY

PETERSBURSCY DEMOKRACI PO PRZEWROCIE

W MOSKWIE, CZYLI JESZCZE JEDEN WARIANT PRZEGRYWANIA DO BOLSZEWIKÓW

POKÓJ LUDZI ZŁEJ WOLI

CZĘŚĆ III Kontrrewolucja

KIJOWSKI PRZEDSIONEK

PRZEPRAWA NA STRONĘ „BIAŁĄ”

WIECZORNE DZWONY

KONTRREWOLUCYJNE AFRONTY I FRONTY

ZAMACH NA SAWINKOWA

RADA POLITYCZNA, CZYLI PIERWSZE POLITYCZNE RYSY NA LEDWO FORMUJĄCYM SIĘ WSPÓLNYM FRONCIE

NINOCZKA

NA MUSZCE WROGÓW

LEDWOSMY SIĘ ZAPOZNALI, POKOCHALI. JUŻ ROZSTALI

PODRÓŻE KSZTAŁCĄ

RZEŹ KIJOWSKA

POTRÓJNE ŻYCIE

PANNA ALEKSANDRA, CZYLI ROSYJSKA KONTRREWOLUCJA

TATIANA, CZYLI TAKTYCZNY SOJUSZ Z BOLSZEWIKAMI

POW

KONFRONTACJA „LIPEK” Z POLAKAMI

DZIEŃ TRWOGI

REPORTAŻ Z PARTYZANCKIEJ WOJNY

NASZE KŁOPOTY Z MILUKOWEM I NIEMIECKI SUKURS

ZASKAKUJĄCA PROPOZYCJA

W REDAKCJI

DOSIĘGA MNIE SPRAWA RODZINNA

WITKOWSKI, JA I PAN MAJOR

MÓJ BRAT BRONISŁAW

UCIECZKA

SAMOTNOŚĆ

O ROZKOSZACH ŻARCIA I PICIA I ICH KRÓTKOTRWAŁOŚCI

POGLĄDY PRZEWOŹNIKA I MOJE NA OBSZARNICZO-KUŁACKĄ REAKCJĘ

ARESZTOWANIE

SZCZURY I LUDZIE

SZUKAJĄ WĘZEŁKOWSKIEGO

WROGOWIE I SOJUSZNICY

POD SZUBIENICĄ

ZNOWU WŚRÓD LUDZI

ODWIEDZINY DINY

KONIEC OKUPACJI I SAMOSĄD NAD HANSEM

NOWA WOJNA

Z LOJALNOŚCI DLA OCHOTNICZEJ ARMII DEKLARUJEMY SIĘ JAKO JEJ POLITYCZNE ANTYTEZY

POWRÓT

KULIG

CZĘŚĆ IV Warszawski epilog

WARSZAWSKIE DEBIUTY

KONCEPCJA POLSKO-ROSYJSKIEGO POROZUMIENIA

PROPONUJĄ MI ZAMACH NA PIŁSUDSKIEGO

ROSYJSKI PARTNER

W PRZYGOTOWANIU POLSKIEGO PARTNERA

AUDIENCJA U NACZELNIKA PAŃSTWA

PISZĘ ARTYKUŁ PO. WĘDZIAGOLSKU

SZUKAM KONTAKTU Z SAWINKOWEM

W BELWEDERZE

NASI ZA GRANICĄ: GOŚCIŃCE I TRANSAKCJE

ZNÓW W PARZE Z SAWINKOWEM

PRZECIW BIAŁEJ KONTRREWOLUCJI

POZNAJĘ PARĘ PRZYSZŁYCH MORDERCÓW SAWINKOWA

DMOWSKI

SZCZEGÓŁY: O POLITYCZNEJ SZTUCE WYBIERANIA MENU I GOŚCI

…ŻEBY DWOJE CHCIAŁO NARAZ

POWRÓT NAD WISŁĘ

BOLSZEWICKA OFENSYWA

CZAS BYŁ NAPRAWDĘ TRAGICZNY.

POD WYSZKOWEM

NA WYPADEK KLĘSKI

NA WYPADEK ZWYCIĘSTWA

W KWATERZE GŁÓWNEJ NACZELNEGO WODZA

STANISŁAW BUŁAK-BAŁACHOWICZ

EPILOG

POSŁOWIE

SŁOWNIK BIOGRAFICZNY

Przypisy

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-244-0259-5
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

WSTĘP

Karol Wę­dzia­gol­ski uro­dził się w roku 1886 nie­da­le­ko Wil­na w ro­dzin­nym ma­jąt­ku Ja­wo­rów, w sta­rej ro­dzi­nie szla­chec­kiej her­bu Po­mian. Miał dwóch bra­ci i czte­ry sio­stry. Więk­szość z nich ukoń­czy­ła wyż­sze stu­dia. Pa­weł, brat śred­ni (rocz­nik 1883), na­wet po trzy­kroć je za­li­czył. Na po­cząt­ku wy­dział fi­zy­ko-ma­te­ma­tycz­ny Uni­wer­sy­te­tu Pe­ters­bur­skie­go, póź­niej Pe­da­go­gicz­ną Aka­de­mię Woj­sko­wą, a na koń­cu trze­ci fa­kul­tet, ar­chi­tek­to­nicz­ny, roz­po­czę­ty w roku 1912, a ukoń­czo­ny z wy­róż­nie­niem w 1917, tuż przed koń­cem car­skiej Ro­sji. Bro­ni­sław, naj­star­szy z bra­ci (ur. w roku 1876), ukoń­czył Woj­sko­wą Aka­de­mię In­ten­den­tu­ry. Jed­na z sióstr z ko­lei mia­ła za sobą fa­kul­tet hi­sto­rycz­ny w Pe­ters­bur­gu, dru­ga kon­ser­wa­to­rium mu­zycz­ne. Na­to­miast sam Ka­rol wy­ka­zał się dość mi­zer­nym wy­kształ­ce­niem. Skoń­czył je­dy­nie eli­tar­ny kor­pus ka­de­tów w Pe­ters­bur­gu. Eli­tar­ność szko­ły za­pew­ni­ła mu zna­jo­mo­ści wśród osób wpły­wo­wych. Zna­jo­mo­ści te w po­łą­cze­niu z oso­bi­sty­mi za­le­ta­mi (udo­ku­men­to­wa­ny­mi choć­by przez póź­niej­sze wy­da­rze­nia) przy­czy­ni­ły się do tego, iż po­mi­mo bra­ku wyż­szych stu­diów roz­po­czął ka­rie­rę urzęd­ni­czą w jed­nym z pe­ters­bur­skich mi­ni­sterstw. Po ośmiu la­tach ka­rie­rę tę prze­rwał za­mach w da­le­kim Sa­ra­je­wie. Śmierć Fran­cisz­ka Fer­dy­nan­da roz­po­czę­ła woj­nę, któ­rą szyb­ko na­zwie się świa­to­wą, a po nie­wie­lu la­tach ozna­czy do­dat­ko­wo li­czeb­ni­kiem.

_Od le­wej: prof. Kwiat­kow­ski, Ja­ni­na, Ha­nia, Ka­rol, Nia­nia , Ka­ro­li­na Wę­dzia­gol­ska, pani Kwiat­kow­ska, NN, NN, Ja­wo­rów 1937_

_Dom Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go w Ja­wo­ro­wie, rok 1937_

_Sta­ry dom ro­dzi­ny Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go w Ja­wo­ro­wie, praw­do­po­dob­nie lata po­wo­jen­ne_

_Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w okre­sie roz­mów pol­sko-ro­syj­skich – dzia­łał z po­le­ce­nia Jó­ze­fa Pił­sud­skie­go_

_Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w Ar­gen­ty­nie, rok 1962_

_Se­nior rodu – oj­ciec Ka­ro­la, Mi­chał Wę­dzia­gol­ski w 1926 roku_

Nie­wąt­pli­wie czło­wie­kiem rzą­dzi przy­pa­dek. Do pew­nych gra­nic oczy­wi­ście – na przy­kład gra­nic wy­cho­wa­nia, wy­zna­czo­nych przez sys­tem war­to­ści i od­po­wie­dzial­no­ści, a wpo­jo­nych w domu ro­dzin­nym, oraz gra­nic po­czu­cia sma­ku, nie­prze­kra­czal­nych w któ­rymś mo­men­cie. W pol­skim przy­pad­ku na­le­ży też uwzględ­nić te wy­ty­czo­ne przez po­czu­cie pa­trio­ty­zmu.

Tak, ród Wę­dzia­gol­skich zdał eg­za­min w tam­tej epo­ce. Epo­ce, ogól­nie rzecz bio­rąc, przy­pad­kiem rzą­dzo­nej.

Gdy przy­szła re­wo­lu­cja lu­to­wa roku 1917, Ka­rol Wę­dzia­gol­ski nie był nią spe­cjal­nie za­sko­czo­ny. Ale i nie za­chwy­cił się nią bez­wa­run­ko­wo. Już zdą­żył zwąt­pić w wy­zna­wa­ne w mło­do­ści idee so­cja­li­stycz­ne. Mi­nio­ne lata woj­ny, do­świad­czeń, prze­my­śleń ugrun­to­wa­ły go w prze­ko­na­niu, iż dla roz­wo­ju, po­stę­pu lep­sza od re­wo­lu­cji jest po­wol­na ewo­lu­cja. Zwłasz­cza gdy re­wo­lu­cja ta dzie­je się w cza­sie woj­ny! Je­dy­ne, co go po­cie­sza­ło w tych burz­li­wych dniach, to na­dzie­ja na uzy­ska­nie przez Pol­skę – przy „oka­zji” tych za­wi­ro­wań – nie­pod­le­gło­ści.

Choć był scep­tycz­ny wo­bec bie­żą­cych wy­da­rzeń, nie od­mó­wił, gdy za­ofe­ro­wa­ły mu one nowe wy­zwa­nia. I tak za­czę­ła się jego ka­rie­ra w no­wej rze­czy­wi­sto­ści. Ka­rie­ra, a może ra­czej… przy­go­da.

_Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w roz­mo­wie z ge­ne­ra­łem Ka­zi­mie­rzem Sosn­kow­skim, lata sześć­dzie­sią­te XX wie­ku_

A trze­ba mu było tego awan­su re­wo­lu­cyj­ne­go, dzię­ki nie­mu mógł bo­wiem spo­tkać się z Bo­ry­sem Sa­win­ko­wem.

Wę­dzia­gol­ski po­znał się z nim już wcze­śniej, w roku 1909. Tam­ten na­ma­wiał go wte­dy do włą­cze­nia się w ak­cje ter­ro­ry­stycz­ne. Ka­rol od­mó­wił, był my­śli­wym i jako taki nie po­tra­fił ak­cep­to­wać tak nie­ho­no­ro­wych, pod­stęp­nych spo­so­bów po­lo­wa­nia. Po ośmiu la­tach spo­tka­li się po­now­nie. Sa­win­kow był już jed­ną z waż­niej­szych po­sta­ci w po­re­wo­lu­cyj­nym Rzą­dzie Tym­cza­so­wym, a Wę­dzia­gol­ski – czło­wie­kiem za­ufa­nia 8. Ar­mii. Sa­win­kow szu­kał en­tu­zja­stów dla swej kon­cep­cji roz­wo­ju sy­tu­acji. Bez tru­du jej zwo­len­ni­ka od­na­lazł w by­łym urzęd­ni­ku mi­ni­ste­rial­nym. Za­rów­no je­den, jak i dru­gi nie do­my­śla­li się wte­dy, jak waż­ne oka­że się dla nich to spo­tka­nie.

I dłu­go już Wę­dzia­gol­ski nie roz­sta­wał się z Sa­win­ko­wem – po­sta­cią waż­ną dla hi­sto­rii XX wie­ku, przy­wód­cą or­ga­ni­za­cji ter­ro­ry­stycz­nej, współ­au­to­rem kil­ku za­ma­chów na wyż­szych urzęd­ni­ków car­skich, osob­ni­kiem ska­za­nym na śmierć za ową dzia­łal­ność, czło­wie­kiem owład­nię­tym ideą, ak­cep­to­wa­ną przez Wę­dzia­gol­skie­go lub nie, lecz nie­wąt­pli­wie au­ten­tycz­ną w jego przy­pad­ku. Co waż­ne, Sa­win­kow w roku 1917 był już in­nym czło­wie­kiem ani­że­li kil­ka lat wcze­śniej. To oczy­wi­sty re­zul­tat zmie­nio­nej sy­tu­acji. Re­wo­lu­cja lu­to­wa zda­wa­ła się re­ali­zo­wać idee, dla ja­kich kie­dyś Sa­win­kow szy­ko­wał bom­by. Sa­mo­dzier­ża­wie upa­dło, par­la­men­ta­ryzm się roz­wi­jał, de­mo­kra­cji co­raz wię­cej…

Sa­win­kow w roku 1917 ob­ja­wiał się Wę­dzia­gol­skie­mu jako bar­dzo da­le­ko­wzrocz­ny po­li­tyk. Były ter­ro­ry­sta od razu wy­czuł sła­bo­ści re­wol­ty i szyb­ko do­ce­nił za­gro­że­nie ze stro­ny bol­sze­wi­ków – par­tii przez inne trak­to­wa­nej jako mało waż­na, gro­te­sko­wa, znaj­du­ją­ca się w roz­dar­ciu po­mię­dzy swy­mi żą­da­nia­mi (ogrom­ny­mi) a swą li­czeb­no­ścią (wię­cej niż skrom­ną). Sa­win­kow nie tyl­ko po­tra­fił oce­nić sy­tu­ację, on tak­że usi­ło­wał czyn­nie prze­ciw­dzia­łać.

Wę­dzia­gol­ski od­no­wił swą zna­jo­mość sprzed lat z Sa­win­ko­wem w mo­men­cie prze­ło­mo­wym dla lo­sów re­wo­lu­cji lu­to­wej. Mia­ła aku­rat miej­sce ostat­nia po­waż­niej­sza pró­ba oca­le­nia owej re­wo­lu­cji, tak zwa­ny bunt Ław­ra Gie­or­gi­je­wi­cza Kor­ni­ło­wa. Pró­ba się nie uda­ła, wie­lu uczest­ni­ków bun­tu zo­sta­ło aresz­to­wa­nych, któ­ryś z nich na­wet po­peł­nił sa­mo­bój­stwo. Pa­no­wał co­raz więk­szy cha­os. Przy­szedł wresz­cie paź­dzier­nik i prze­wrót bol­sze­wic­ki.

Po­waż­ne zbli­że­nie i ko­mi­ty­wa Wę­dzia­gol­skie­go z Sa­win­ko­wem na­stą­pi­ła wła­śnie po tych wy­da­rze­niach – po nie­szczę­snych sze­ściu dniach, w któ­rych garst­ka bol­sze­wi­ków prze­ję­ła wła­dzę w dwóch naj­waż­niej­szych mia­stach Ro­sji.

Naj­moc­niej i naj­sku­tecz­niej zwią­za­ła ich… uciecz­ka. Nic in­ne­go im nie zo­sta­ło. Tuż przed nimi zbiegł w prze­bra­niu Alek­san­der Fio­do­ro­wicz Kie­reń­ski. To jesz­cze nie był ko­niec, jesz­cze pró­bo­wa­li ze­brać siły, woj­ska, do­ga­dać się, po­go­dzie skłó­co­nych ge­ne­ra­łów, cy­wi­lów. Naj­moc­niej ich zjed­nał wła­śnie ten czas po­szu­ki­wa­nia ostat­nie­go po­ra­tun­ku, lecz nie dla sa­mej Ro­sji, ale po­ra­tun­ku przed bol­sze­wi­ka­mi, któ­rych nie­bez­piecz­na siła, siła de­ma­go­gii dla oby­dwu zda­wa­ła się oczy­wi­sta. Ogól­nie rzecz bio­rąc, ich po­dróż była uciecz­ką i… zbli­że­niem do sie­bie, bo każ­dy dzień był dniem, któ­ry mógł oka­zać się ostat­nim w ich ży­ciu. Co­raz czę­ściej czu­li się zdra­dze­ni, a przed osta­tecz­no­ścią ra­to­wał ich szó­sty zmysł, któ­ry na prze­mian kie­ro­wał raz jed­nym, raz dru­gim.

Oto dwóch lu­dzi o róż­nych ko­rze­niach na­ro­do­wo­ścio­wych, kul­tu­ro­wych, ide­owych wresz­cie (!) prze­mie­rza po­tęż­ny, stu­sześć­dzie­się­cio­mi­lio­no­wy kraj. To­ną­cy kraj – pe­łen to­ną­cych war­to­ści, to­ną­cych lu­dzi… Nie ucie­ka­ją, jak rze­kłem, bier­nie. Nie­ste­ty, ich ewen­tu­al­ni sprzy­mie­rzeń­cy ich nie lu­bią. „Bia­li” woj­sko­wi wi­dzą w Sa­win­ko­wie głów­nie za­ma­chow­ca na sta­ry po­rzą­dek. Tak samo oce­nia­ją jego to­wa­rzy­sza, Wę­dzia­gol­skie­go.

Roz­sta­nie z Sa­win­ko­wem na­stą­pi­ło, gdy Ar­mia Ochot­ni­cza – ów­cze­śnie naj­po­tęż­niej­sze ro­syj­skie zgru­po­wa­nie woj­sko­we wal­czą­ce z bol­sze­wi­ka­mi – wy­sła­ła Wę­dzia­gol­skie­go w cha­rak­te­rze swe­go dy­plo­ma­tycz­ne­go przed­sta­wi­cie­la do Ki­jo­wa, do świe­żo tam za­ist­nia­łe­go rzą­du ukra­iń­skie­go. W Ki­jo­wie był świad­kiem rze­zi, po­gro­mów – ca­łej tej prze­ta­cza­ją­cej się za­wie­ru­chy bi­tew­nej. Ale tam też zbli­żył się do pol­skich śro­do­wisk nie­pod­le­gło­ścio­wych.

Wy­da­rze­nia spo­wo­du­ją, iż z po­le­ce­nia Na­czel­ni­ka Pań­stwa Wę­dzia­gol­ski spo­tka się z Sa­win­ko­wem pod ko­niec roku 1919. Wy­ko­na wte­dy naj­waż­niej­szą mi­sję swe­go ży­cia – mi­sję, któ­ra mu się uda, a jed­no­cze­śnie bę­dzie jego klę­ską.

Mi­sję tę oso­bi­ście zle­cił mu Na­czel­nik Pań­stwa. Pił­sud­ski wy­brał Wę­dzia­gol­skie­go z dwóch po­wo­dów: uznał go za jed­ną z nie­wie­lu osób wol­nych od uprze­dzeń an­ty­ro­syj­skich. Wę­dzia­gol­ski nada­wał się do tego za­da­nia tak­że i z po­wo­du swej za­ży­ło­ści z Bo­ry­sem Sa­win­ko­wem. Ten były ter­ro­ry­sta, jako je­den z nie­wie­lu Ro­sjan prze­by­wa­ją­cych wów­czas na emi­gra­cji, dys­po­no­wał na tyle uzna­wa­nym au­to­ry­te­tem, by móc zre­ali­zo­wać ideę pro­po­no­wa­ną przez Pił­sud­skie­go. I tak też się sta­ło. W roku 1920 za­ist­niał w Pol­sce Ro­syj­ski Ko­mi­tet Po­li­tycz­ny, a jego bli­sko osiem­dzie­się­cio­ty­sięcz­na ar­mia do­łą­czy­ła do wal­ki z za­le­wem bol­sze­wic­kim.

Wę­dzia­gol­ski nie wy­ko­rzy­stał swej bli­sko­ści z Pił­sud­skim. Prze­ciw­nie – ująw­szy się za swy­mi ro­syj­ski­mi przy­ja­ciół­mi de­por­to­wa­ny­mi z Pol­ski (na mocy po­ko­ju ry­skie­go), od­był ostrą, przy­krą roz­mo­wę z Na­czel­ni­kiem Pań­stwa. Sam zresz­tą tak oto wspo­mniał ją po la­tach: „Pił­sud­ski wściekł się i za­czął krzy­czeć na mnie, że ta­kie to już ma szczę­ście do Po­la­ków, któ­rych za uszy cią­gnie do Pol­ski, a w ręku mu zo­sta­ją tyl­ko uszy. Bogu dzię­ki, nie wy­szcze­gól­nił ja­kie”.

I tą też au­to­iro­nią koń­czą się _Pa­mięt­ni­ki._

Po opi­sa­nym po­wy­żej in­cy­den­cie Wę­dzia­gol­ski zje­chał na sta­łe – jak mu się wy­da­wa­ło – do Ja­wo­ro­wa. Miał już do­syć po­li­ty­ki. W swych pe­re­gry­na­cjach wo­jen­nych, gdzieś na Ukra­inie (bo­daj w oko­li­cach Ży­to­mie­rza), po­znał w roku 1920 Ja­ni­nę Chy­biń­ską. To ona sta­ła się jego osta­tecz­ną wy­bran­ką. Zwią­zek za­war­li w roku 1921 i byli ze sobą już do koń­ca.

Za­miesz­ka­li w jemu przy­pa­dłej czę­ści Ja­wo­ro­wa. Ka­rol zbu­do­wał so­lid­ny mu­ro­wa­ny dom i ostro za­brał się za go­spo­da­ro­wa­nie. Po­sta­wił na tak zwa­ne kul­tu­ry rol­ne, pró­bo­wał się z ho­dow­lą trzo­dy, dro­biu. Po­bli­skie ba­gna za­mie­nił w sta­wy ryb­ne.

Z cza­sem uro­dzi­ły mu się dzie­ci. Ży­cie ro­dzin­ne kwi­tło. Tuż obok go­spo­da­ro­wa­li jego bra­cia, któ­rzy też za­ło­ży­li już ro­dzi­ny. Bro­ni­sław wy­ka­zał się ak­tyw­no­ścią spo­łecz­ną i po­li­tycz­ną. Był po­słem na sejm, a Pił­sud­ski wy­ko­rzy­sty­wał go do waż­nych mi­sji spe­cjal­nych (jak na przy­kład w roku 1923 w cza­sie wy­da­rzeń kra­kow­skich). Pa­weł roz­kwi­tał jako ar­chi­tekt. Jego do­ko­na­nia do dziś są po­pu­lar­ne i przy­wo­ły­wa­ne w świe­cie ar­chi­tek­tów (na przy­kład w ma­ją­cej miej­sce w 2007 roku dys­ku­sji o przy­szło­ści war­szaw­skiej tak zwa­nej Osi Sa­skiej).

_Po­lo­wa­nie w Wiel­kich So­lecz­ni­kach.
Od le­wej: H. Wa­gne­rów­na, Anna Wę­dzia­gol­ska, Bro­ni­sław Wę­dzia­gol­ski, Ka­rol Wę­dzia­gol­ski, Pa­weł Wę­dzia­gol­ski, S. Re­nard_

_Od le­wej: Ja­dwi­ga z Rut­kow­skich Wę­dzia­gol­ska,
Ka­ro­li­na z So­son­ków Wę­dzia­gol­ska, Ma­ria z Rut­kow­skich Dzi­ko­wa, Ja­dwi­nia Dzi­ków­na_

Sio­stry Ka­ro­la „po­szły w świat”, za mę­ża­mi, a bra­cia Wę­dzia­gol­scy zo­sta­li w Ja­wo­ro­wie. Pa­weł wziął się za bu­do­wę wil­li, któ­rej pro­jekt i dziś jest do­ce­nia­ny. Nie­ste­ty, w roku 1929 w trak­cie prac przy tej bu­dow­li zgi­nął przy­gnie­cio­ny drze­wem.

Pod ko­niec lat dwu­dzie­stych Ka­rol Wę­dzia­gol­ski zo­stał mia­no­wa­ny syn­dy­kiem upa­da­ją­cej Ma­nu­fak­tu­ry Wi­dzew­skiej w Ło­dzi. Wy­ka­zu­jąc się ogrom­nym ta­len­tem, ura­to­wał ją od ban­kruc­twa. Pro­wa­dził ją do 1939 roku. Do Ło­dzi ścią­gnął ro­dzi­nę, ale to Ja­wo­rów po­strze­gał jako swój przy­szło­ścio­wy cel i tam in­we­sto­wał wszel­kie za­ro­bio­ne pie­nią­dze: uspraw­niał swo­je go­spo­dar­stwo pod wzglę­dem tech­nicz­nym, ob­ku­pił je w ma­szy­ny i sprzęt, mły­no­wi wod­ne­mu do­dał tur­bi­nę, wy­twa­rzał prąd, za­kła­dał sady. Miał kil­ka aut, na któ­rych chłop­ców ze wsi uczył jaz­dy i me­cha­ni­ki. Ra­zem z brać­mi ufun­do­wał szko­łę. Dzię­ki ich ak­tyw­no­ści w Ja­wo­ro­wie czę­sto go­ści­li ar­ty­ści z Wil­na i War­sza­wy.

Nad­szedł wrze­sień 1939 roku…

_Dom Ka­ro­la Wę­dzia­gol­skie­go, lata dzie­więć­dzie­sią­te XX wie­ku_

Wę­dzia­gol­ski nie miał złu­dzeń – Niem­cy, póki co, po­ko­na­ją Pol­skę. Ale naj­gor­sze przy­szło 17 wrze­śnia, gdy So­wie­ci wkro­czy­li do Pol­ski. Ka­rol wie­dział, że oni go za­pa­mię­ta­li, wy­je­chał więc na po­czą­tek do Ru­mu­nii, a żonę z dzieć­mi wy­słał na Li­twę. Dom w Ja­wo­ro­wie na­wie­dzi­li wkrót­ce po­li­tru­cy. Któ­ryś z nich sko­men­to­wał jego nie­obec­ność: „Wie­le nam na złość zro­bił”. Za­pa­mię­tał te sło­wa Mi­chał Wę­dzia­gol­ski, bra­ta­nek Ka­ro­la. Za­pa­mię­tał tak­że po­stać och­mi­strzy­ni, nie­wia­sty nie wia­do­mo skąd przy­by­łej do nich wio­sną 1939 roku. We wrze­śniu oka­za­ła się pil­nym prze­wod­ni­kiem to­wa­rzy­szy so­wiec­kich. To wte­dy też Bro­ni­sław zo­stał za­bra­ny przez NKWD. Na chwi­lę.

Ka­ro­lo­wi uda­ło się ścią­gnąć do Rzy­mu żonę i dzie­ci. Dzia­łał szyb­ko. Z ro­dzi­ną wi­tał się już w 1940 roku, za­nim na se­rio roz­po­czę­ły się dzia­ła­nia wo­jen­ne we Fran­cji. W tym sa­mym roku wy­je­cha­li do Bra­zy­lii. Byle naj­da­lej od Eu­ro­py. Ka­rol zda­wał so­bie spra­wę z za­gro­że­nia Eu­ro­py spo­wo­do­wa­ne­go nie przez Niem­ca, któ­ry wy­grać nie mógł, lecz przez bol­sze­wi­ka, któ­ry tę woj­nę wy­grać mu­siał.

_Ka­rol Wę­dzia­gol­ski w Sao Pau­lo, lata sie­dem­dzie­sią­te XX wie­ku_

Wę­dzia­gol­ski wie­dział z wła­sne­go do­świad­cze­nia, z wła­snej ob­ser­wa­cji, iż bol­sze­wi­cy zwy­cię­ży­li w paź­dzier­ni­ku 1917 roku, po­nie­waż ich ewen­tu­al­ni wro­go­wie za­cho­wa­li n e u t r a l n o ś ć!

Hi­sto­ria się po­wta­rza­ła.

W Bra­zy­lii, a do­kład­niej w Sao Pau­lo, Ka­rol za­czy­nał wszyst­ko od po­cząt­ku. Nie było mu ła­two, prze­kro­czył pięć­dzie­siąt­kę. Sy­tu­acja jego ro­dzi­ny za­czę­ła się sta­bi­li­zo­wać z chwi­lą otwo­rze­nia w Bra­zy­lii mon­tow­ni Mer­ce­de­sa, gdzie Wę­dzia­gol­ski zna­lazł pra­cę w dzia­le ad­mi­ni­stra­cji. Wła­ści­cie­lem fa­bry­ki był pol­ski prze­my­sło­wiec Al­fred Ju­rzy­kow­ski.

Jak wspo­mi­na Mi­chał Wę­dzia­gol­ski, (syn Paw­ła, ar­chi­tek­ta) mój roz­mów­ca w roku 2007, li­sty otrzy­my­wa­ne z Bra­zy­lii peł­ne były bez­rad­nej no­stal­gii. Nie, pan Ka­rol nie my­ślał o po­wro­cie. On na­pi­sał książ­kę.

Grze­gorz Eber­hardtNIEFRASOBLIWE POCZĄTKI

Lipiec (sta­re­go sty­lu) 1914 roku, jak zwy­kle po­god­ny i upal­ny, roz­po­czął się w Pe­ters­bur­gu pod zna­kiem ogór­ko­wej nudy, uroz­ma­ica­nej od kil­ku dni nie­groź­ny­mi – jak się wy­da­wa­ło – awan­tu­ra­mi straj­ku­ją­ce­go pro­le­ta­ria­tu sto­li­cy.

Tro­chę bar­dziej oży­wi­ło się po przy­by­ciu wy­so­kie­go go­ścia z Fran­cji, acz­kol­wiek ba­ry­ka­dy z wa­go­nów tram­wa­jo­wych, po­wyw­ra­ca­nych do góry ko­ła­mi i usta­wio­nych w po­przek wie­lu ulic na przed­mie­ściach psu­ły nie­co na­strój uro­czy­sto­ści na cześć pre­zy­den­ta Ray­mon­da Po­in­ca­régo. „Stan wzmoc­nio­nej ochro­ny”, za­rzą­dzo­ny w sto­li­cy i okrę­gu sto­łecz­nym, też nie do­da­wał uro­ku so­jusz­ni­czym ma­ni­fe­sta­cjom. Lecz w cen­trum mia­sta, na wspa­nia­łych pa­ła­co­wych bul­wa­rach pa­no­wał spo­kój, prze­to pro­gra­mo­wa barw­ność alianc­kiej go­ścin­no­ści i ser­decz­no­ści ni­czym nie była zmą­co­na. W pa­ła­cach przyj­mo­wa­no i ba­wio­no się, sy­mu­lu­jąc wiel­ko­świa­to­wą obo­jęt­ność dla bu­rzą­cej się czer­ni. I tak to so­bie trwa­ło, tro­chę dra­ma­tycz­nie, na ze­wnątrz nie­fra­so­bli­wie i cał­kiem dy­plo­ma­tycz­nie, już przy od­gło­sie po­mru­ków nad­cią­ga­ją­cej na­wał­ni­cy, bę­dą­cych echem kil­ku strza­łów w da­le­kim Sa­ra­je­wie. Co­raz bar­dziej go­rącz­ko­we i sprzecz­ne te­le­gra­my roz­no­si­ły po świe­cie złe no­wi­ny. Po­god­nym nie­bem le­cia­ły tam i z po­wro­tem dy­plo­ma­tycz­ne noty, krzy­żu­jąc się w obo­jęt­nym błę­ki­cie lub go­niąc jed­na dru­gą, raz war­kli­wy­mi sło­wa­mi o oj­czyź­nie i ho­no­rze, to znów fra­ze­sa­mi o po­ko­ju, dla po­ko­ju, w imię obro­ny po­wszech­ne­go po­ko­ju…

Gdy­by w owym cza­sie zwy­kły sza­ry czło­wiek uli­cy za­py­tał, cze­mu wy­bu­chła woj­na, gdy wo­kół wszy­scy wzy­wa­li do po­ko­ju, i otrzy­mał od­po­wiedź, że woj­ny pra­gnął ce­sarz Nie­miec albo kanc­lerz Au­stro-Wę­gier, albo stryj ro­syj­skie­go cara (wiel­kie­go księ­cia Mi­ko­ła­ja), albo – jak nie­któ­rzy twier­dzi­li – pięk­ne czar­no­gór­skie kró­lew­ny, pod­nie­ca­ją­ce mę­żów do obro­ny po­krzyw­dzo­nej Ser­bii, nie uznał­by ta­kie­go wy­ja­śnie­nia za prze­ko­ny­wa­ją­ce. Po­nad wszyst­kim bo­wiem pa­no­wał na­strój mi­stycz­ne­go urze­cze­nia, że woj­na musi być, gdyż sta­je się z wy­ro­ku losu. W me­ta­fi­zycz­ne po­cho­dze­nie woj­ny wie­rzo­no nie­mal po­wszech­nie. Dla Po­la­ka była ona wy­słu­cha­niem mo­dli­twy Mic­kie­wi­cza „o woj­nę o wol­ność lu­dów”.

A jed­nak ogło­sze­nie mo­bi­li­za­cji wy­wo­ła­ło wstrząs. W oso­bi­sty los każ­de­go męż­czy­zny w wie­ku po­bo­ro­wym i jego ca­łej ro­dzi­ny wtar­gnął nie­ustę­pli­wy przy­mus obo­wiąz­ku, któ­ry był do­tych­czas da­le­kim pa­ra­gra­fem, nie­mal abs­trak­cją, a na­raz sta­wał się bru­tal­ną prze­mo­cą, wy­ry­wa­ją­cą nor­mal­ny po­rzą­dek pry­wat­ne­go ży­cia kil­ku­dzie­się­ciu mi­lio­nów lu­dzi. Z dnia na dzień prze­sta­wa­ła ist­nieć ich dum­na nie­ty­kal­ność i w oczach mia­ła ma­lec ich umow­na war­tość we­dług do­tych­cza­so­we­go wy­so­kie­go kur­su usta­lo­ne­go przez wiek XIX. Po­mi­mo to wie­lu się spo­dzie­wa­ło, że woj­na ta zwia­stu­je lep­sze ju­tro. Tyl­ko nie­licz­ni prze­czu­wa­li już wte­dy, że roz­po­czął się nowy i krwa­wy roz­dział hi­sto­rii jako wstęp do epo­ki, któ­rą wkrót­ce kil­ku sza­leń­ców pro­kla­mu­je jako epo­kę po­wszech­nej szczę­śli­wo­ści i spra­wie­dli­wo­ści. Tym­cza­sem ta, któ­ra prze­mi­ja­ła przy­pie­czę­to­wa­na czar­nym sło­wem: mo­bi­li­za­cja, na czer­wo­nych ob­wiesz­cze­niach roz­kle­ja­nych na ścia­nach do­mów, była eta­pem bu­do­wa­nia szczę­śli­wo­ści względ­nej, czy­li re­al­nej i praw­dzi­wej, gdyż inna nie ist­nie­je.

Na­raz i dla mnie roz­po­czął się nowy etap ży­cia, prze­kre­śla­ją­cy na za­wsze wszyst­ko, co było przed­tem.

Przy­dzie­lo­no mnie do szta­bu XVIII Kor­pu­su Ar­mii w ran­dze woj­sko­we­go urzęd­ni­ka ostat­niej czy przed­ostat­niej kla­sy.

Dość ła­two i szyb­ko po­ra­dzi­łem so­bie z moją ura­żo­ną am­bi­cją, do­tknię­tą nie tyle w oso­bi­stych aspi­ra­cjach, ile bar­dziej z sza­cun­ku dla kil­ku po­ko­leń pol­skich, i jed­ne­go ro­syj­skie­go, hu­za­rów, któ­rzy chy­ba stęk­nę­li w swo­ich gro­bach na taki de­spekt wnu­ka, pra­wnu­ka i pra­pra­wnu­ka. Po­ko­na­łem szyb­ko wy­rzu­ty hu­zar­skie­go ho­no­ru prze­wa­gą mo­ich de­mo­kra­tycz­nych i ra­dy­kal­nych ar­gu­men­tów i psy­cho­ana­li­tycz­nie wy­wnio­sko­wa­łem, że wi­docz­nie nie je­stem stwo­rzo­ny na bo­ha­te­ra. Wo­bec cze­go nie na­le­ży na prze­kór na­tu­rze, a być może i woli Opatrz­no­ści, dą­żyć, aby nim zo­stać.

Nie bar­dzo wy­si­li­łem się na mój woj­sko­wy ekwi­pu­nek. Do cy­wil­nych czar­nych spodni do­ku­pi­łem go­to­wą woj­sko­wą kurt­kę ochron­ne­go ko­lo­ru z prze­pi­so­wy­mi na­ra­mien­ni­ka­mi z jed­ną gwiazd­ką, lecz za to srebr­ną; na­stęp­nie na Alek­san­drow­skim Ryn­ku (pe­ters­bur­ski Ker­ce­lak) ku­pi­łem czap­kę, bar­dzo wo­jac­ką i twa­rzo­wą, a tuż obok wy­tar­go­wa­łem za jed­ne­go ru­bla wspa­nia­łą te­atral­ną szpa­dę (po­chwę i gar­dę bez klin­gi). Tak prze­fa­so­no­wa­ny i uzbro­jo­ny za­mel­do­wa­łem się mo­je­mu sze­fo­wi, puł­kow­ni­ko­wi Sło­nim­skie­mu _(iz Po­la­kow – pra­wo­sław­nyj)_, dość sym­pa­tycz­ne­mu ad­mi­ni­stra­cyj­ne­mu ofi­ce­ro­wi o wy­twor­nych ma­nie­rach pe­ters­bur­skie­go świa­tow­ca. Z ko­lei przed­sta­wi­łem się moim no­wym ko­le­gom, ofi­ce­rom i woj­sko­wym urzęd­ni­kom, wszyst­kim star­szym ode mnie ran­ga­mi, co zresz­tą w póź­niej­szych sto­sun­kach służ­bo­wych, a tym bar­dziej po­za­służ­bo­wych, nie mia­ło od­gry­wać żad­nej roli na moją nie­ko­rzyść. To­wa­rzy­sko bo­wiem sta­łem od nich wszyst­kich wy­żej jako szlach­cic sta­re­go rodu, syn zie­mia­ni­na i wy­cho­wa­nek eli­tar­ne­go kor­pu­su ka­de­tów.

Pa­ku­jąc rze­czy, za­ła­do­wa­łem do wa­liz­ki na wszel­ki wy­pa­dek cy­wil­ny gar­ni­tur, my­śląc o moż­li­wych spo­tka­niach z krew­ny­mi i ro­da­ka­mi. Cy­wil­na ma­ry­nar­ka w porę za­sto­so­wa­na mo­gła­by za­po­biec po­wsta­wa­niu kło­po­tli­wych te­ma­tów i pre­ten­sji, że w tak hi­sto­rycz­nej chwi­li wy­stę­pu­ję w ubo­giej sza­cie i po­spo­li­tej roli kan­ce­la­ryj­ne­go gry­zi­piór­ka za­miast na cze­le ja­kie­goś szwa­dro­nu ce­sar­skiej gwar­dii w mun­du­rze lej­bu­łań­skim czy lejb­ki­ra­sjer­skim. Na­pi­sa­łem po­że­gnal­ne li­sty do naj­bliż­szych, od­by­łem kil­ka sen­ty­men­tal­nych spo­tkań, wy­słu­cha­łem go­rą­cych za­klęć wier­no­ści do gro­bu, a po­nie­waż nie było do­kład­nie spre­cy­zo­wa­ne, do czy­je­go gro­bu, wzią­łem to na sie­bie i ja­koś w koń­cu lip­ca (sta­re­go sty­lu) wy­je­cha­łem „na woj­nę”. Przed­świt­ną go­dzi­ną wy­su­nę­li­śmy się ci­chut­ko któ­rymś nu­me­ro­wa­nym esze­lo­nem, na­ła­do­wa­nych szta­bem i kor­pu­so­wy­mi in­sty­tu­cja­mi, z bał­tyc­kie­go dwor­ca ko­le­jo­we­go w kie­run­ku Na­rwy.

Nie wie­dzia­łem, że opusz­czam Pe­ters­burg jako miej­sce mego sta­łe­go za­miesz­ka­nia na za­wsze. Po ośmiu la­tach po­by­tu rów­nie barw­nych jak waż­nych dla doj­rze­wa­nia mo­jej praw­dzi­wej oso­bo­wo­ści.

23. i 27. dy­wi­zje na­sze­go kor­pu­su sta­nę­ły w bo­jo­wym po­go­to­wiu na bał­tyc­kim wy­brze­żu. Chy­ba w prze­wi­dy­wa­niu nie­przy­ja­ciel­skie­go de­san­tu… Po ci­chu szem­ra­li­śmy, że za­miast zwy­cię­żać sta­re­go au­striac­kie­go ce­sa­rza, po­pi­jać wę­grzy­na i cza­ro­wać pięk­ne wie­den­ki, pę­ta­my się wzdłuż tych piasz­czy­stych wydm w ocze­ki­wa­niu wro­ga, któ­ry by mu­siał po­stra­dać wpierw ro­zum, nim by tu do nas przy­pły­nął. Tym­cza­sem za­wzię­cie wo­jo­wa­li­śmy pió­ra­mi, nad­ra­bia­jąc wszyst­kie mo­bi­li­za­cyj­ne i or­ga­ni­za­cyj­ne nie­do­cią­gnię­cia, a wie­czo­ra­mi i no­ca­mi zwie­dza­li­śmy cie­ka­we za­kąt­ki sta­ro­żyt­nej Na­rwy. W ma­łych, lecz schlud­nych, es­toń­skich gar­kuch­niach za­ja­da­li­śmy na świat cały sław­ne na­rw­skie wę­go­rze, po­pi­ja­jąc go­rzał­ką w fi­li­żan­kach do kawy, gdyż od pierw­sze­go dnia woj­ny w ca­łej Ro­sji obo­wią­zy­wa­ła su­ro­wa abs­ty­nen­cja.

Nasz pa­ro­ty­go­dnio­wy na­rw­ski po­stój nie za­zna­czył się żad­ny­mi bo­jo­wy­mi wy­czy­na­mi, je­śli nie li­czyć co­dzien­nych zwy­cięstw pew­ne­go wiel­kie­go księ­cia, bli­skie­go ku­zy­na cara, przy­dzie­lo­ne­go do na­sze­go szta­bu dla za­zna­jo­mie­nia się ze sztu­ką wo­jen­ną. W du­żym otwar­tym mer­ce­de­sie wiel­ki ksią­żę co noc wy­wo­ził z po­bo­jo­wi­ska paru skrom­nych noc­nych lo­ka­li za­wo­jo­wa­ne przez sie­bie mło­de i pięk­ne nie­wia­sty, oczy­wi­ście przy­jezd­ne z nie­da­le­kiej sto­li­cy, dziew­czę­co we­so­łe i do­szczęt­nie na­gie. Po­nie­waż od nas do wiel­kie­go księ­cia i jego bra­nek było da­lej niż do księ­ży­ca, ob­ser­wo­wa­li­śmy z dużą obo­jęt­no­ścią try­um­fy wiel­kok­sią­żę­ce­go orę­ża; wy­słu­chu­jąc je­dy­nie ubo­le­wań pod­le­głych nam ciu­rów, że by­ło­by le­piej, gdy­by owe nie­wia­sty były nie­co oszczęd­niej­sze i nie roz­rzu­ca­ły w prze­jeź­dzie wzdłuż ulic nie­zmier­nie cno­tli­we­go i kon­ser­wa­tyw­ne­go gro­du czę­ści swo­ich to­a­let i naj­in­tym­niej­szej gar­de­ro­by, któ­rą póź­niej po­li­cjan­ci zbie­ra­li na oczach zgor­szo­nych prze­chod­niów.

Ta­kie to wła­śnie były na­sze „pierw­sze boje”. Ler­mon­tow­skie _schwat­ki bo­je­wy­je¹._POLSKA

Nasz na­rw­ski po­stój trwał parę ty­go­dni. W dru­giej po­ło­wie sierp­nia wy­ru­szy­li­śmy da­lej. Nikt z nas oczy­wi­ście prócz szta­bo­wej zwierzch­no­ści nie wie­dział do­kąd, lecz gdy mi­nę­li­śmy Ługę, Psków i Dźwińsk, nie­trud­no było się do­my­śleć, że je­dzie­my na któ­ryś od­ci­nek za­chod­nie­go fron­tu. Gdy nasz szta­bo­wy esze­lon sta­nął na dwor­cu w Wil­nie, do­zna­łem wzru­sze­nia daw­nych chło­pię­cych lat, kie­dy to po dłu­gich mie­sią­cach roku szkol­ne­go wra­ca­łem tędy do domu. Smut­no po­pa­trzy­łem na tor ko­le­jo­wy wy­krę­ca­ją­cy w lewo w górę w kie­run­ku Po­ru­ban­ka i ża­ło­śnie my­śla­łem, że oto je­stem o go­dzi­nę dro­gi do swo­ich w Ja­wo­ro­wie, i że ubez­wła­sno­wol­nio­ny mi­jam ich, ja­dąc na cu­dzą woj­nę, tyle samo z wła­snej chę­ci, co te hu­czą­ce po­cią­gi, śpie­szą­ce na Grod­no, Bia­ły­stok i da­lej, da­lej…

Po­nie­waż nig­dy przed­tem nie zda­rzy­ło mi się by­wać da­lej na za­chód niż Lan­dwa­rów, gdy za Grod­nem otwo­rzy­ły się wi­do­ki oko­lic od­mien­nych od na­szych pod­wi­leń­skich, inne i z cha­rak­te­ru to­po­gra­ficz­ne­go, i z tego nie­wy­ra­żal­ne­go „cze­goś”, co ra­czej się czu­je, niż ro­zu­mie, nie od­cho­dzi­łem od okna w ko­ry­ta­rzu, wchła­nia­jąc du­cha zie­mi nie­zna­nej mi a ser­decz­nie bli­skiej. Zwró­ci­ło to uwa­gę mo­je­go no­we­go i sym­pa­tycz­ne­go ko­le­gi, po­rucz­ni­ka gwar­dyj­skiej ar­ty­le­rii Mi­ro­wa. Mi­row chęt­nie roz­ma­wiał ze mną po pol­sku, mat­ka jego była pe­ters­bur­ską Po­lką. Z wy­glą­du i ma­nier było wi­docz­ne, że na­le­żał do do­bre­go to­wa­rzy­stwa sto­li­cy, był ła­twy i miły w ob­co­wa­niu, przy tym by­stry, a że wy­raź­nie gu­sto­wał w moim to­wa­rzy­stwie, więc czę­ściej i chęt­niej z nim prze­sta­wa­łem niż z in­ny­mi ko­le­ga­mi.

– Ale pan przy­warł do tego okna!… – rzu­cił we­so­ło w przej­ściu.

Bar­dziej uro­czy­ście, niż na­le­ża­ło od­po­wie­dzia­łem, że się za­chwy­cam no­wy­mi dla mnie wi­do­ka­mi mo­jej oj­czy­zny.

Mi­row, jak­by zdzi­wio­ny, za­trzy­mał się, rzu­cił okiem przez okno, uważ­nie mi się przyj­rzał i z tłu­mio­nym znie­cier­pli­wie­niem po­uczał:

– Pań­ską oj­czy­zną jest cała Ro­sja. I tu­taj jest ta sama Ro­sja. Cze­mu pan nie za­po­mni wresz­cie o tej oj­czyź­nie, któ­ra jest fik­cją, świec­kim do­dat­kiem do ka­to­lic­kiej mszy świę­tej, ro­man­tycz­nym kon­we­nan­sem bez re­al­ne­go po­kry­cia?

Naj­pierw za­sko­czo­ny, za chwi­lę obu­rzo­ny od­ru­cho­wo chcia­łem rąb­nąć fa­ce­ta w ucho, jed­nak się po­wścią­gną­łem; od­po­wie­dzia­łem zim­no i już po ro­syj­sku:

– Nie, pa­nie Mi­row. Nie za­po­mnia­łem i nie za­po­mnę z wie­lu przy­czyn, o któ­rych z pa­nem nie mam ocho­ty dys­ku­to­wać. Oprócz jed­nej: wczo­raj­sza ode­zwa wiel­kie­go księ­cia i na­czel­ne­go wo­dza ro­syj­skiej ar­mii do wszyst­kich Po­la­ków, i do mnie w ich licz­bie, przy­po­mnia­ła Ro­sja­nom, że moja oj­czy­zna nie jest fik­cją, ro­man­tycz­nym kon­we­nan­sem bez re­al­ne­go po­kry­cia. I nie mogę zro­zu­mieć, dla­cze­go ta ode­zwa nic nie mówi rów­nież panu, je­śli już nie z tego po­wo­du, że jest pan sy­nem Po­lki, to choć­by dla­te­go, że au­to­rem ma­ni­fe­stu uzna­ją­ce­go su­we­ren­ność Pol­ski jest na­czel­ny wódz ar­mii, któ­rej pan jest ofi­ce­rem.

– Tak, tak – od­po­wie­dział Mi­row. – Wszyst­ko to brzmi bar­dzo wznio­śle, ale _wy­go­wa­ry­wa­jet­sia Oks­ford, a pi­szet­sia Kem­brydż_, i za­pew­niam pana, że ro­syj­ski po­li­cjant, któ­ry z górą sto lat stał na uli­cach War­sza­wy, bę­dzie stał dru­gie sto lat na tym sa­mym miej­scu. Więc ja, Mi­row, współ­czu­ję wszyst­kim ro­man­ty­kom, któ­rzy pięk­ne fra­ze­sy bio­rą za rze­czy­wi­stość i chcie­li­by za­trzy­mać że­la­zne koło hi­sto­rii.

– Na szczę­ście nie po­trze­bu­ję uczyć się hi­sto­rii od po­rucz­ni­ków po­lo­wej ar­ty­le­rii… Na­wet pod pro­tek­cją ro­syj­skich po­li­cjan­tów na ro­gach ulic War­sza­wy – od­po­wie­dzia­łem zno­wu po ro­syj­sku i już wy­raź­nie ob­raź­li­wym to­nem.

– Pan mnie ob­ra­ża! – za­wo­łał.

Spra­wa opar­ła się o sze­fa szta­bu kor­pu­su, puł­kow­ni­ka Da­wy­do­wa, któ­re­go Mi­row pro­sił o po­zwo­le­nie wy­zwa­nia mnie na po­je­dy­nek.

– Po­rucz­ni­ku, czy jest pan szlach­ci­cem? – spy­tał Da­wy­dow po wy­słu­cha­niu spra­woz­da­nia Mi­ro­wa.

– Tak jest, pa­nie puł­kow­ni­ku.

– Więc mo­że­my po­roz­ma­wiać o tym nie­przy­jem­nym wy­da­rze­niu nie służ­bo­wo na ra­zie i po szla­chec­ku, dla lep­sze­go wza­jem­ne­go zro­zu­mie­nia…

– Tak jest, pa­nie puł­kow­ni­ku. Zga­dzam się naj­chęt­niej.

– Więc niech pan po­słu­cha, co ja o tym my­ślę. Gdy­by pan nie był po­rucz­ni­kiem Jego Ce­sar­skiej Mo­ści, to­bym wprost po­wie­dział, żeś pan po­stą­pił jak bę­cwał _(osto­top)_. Prze­cież tego, że on jest Po­la­kiem i że przy­jeż­dża­my przez Pol­skę, _nie wy­ru­bisz to­po­rom_. Nie do­ko­na­ły tego sto kil­ka­dzie­siąt lat na­szych rzą­dów i po­li­ty­ka ru­sy­fi­ka­cyj­na, a pan tego do­ko­nasz? Krót­ko mó­wiąc, ja bar­dzo pana pro­szę, za­koń­czyć to głu­pie zaj­ście na­tych­miast i po szla­chec­ku. Czy zda­je pan so­bie spra­wę, jak­by wy­glą­dał wasz po­je­dy­nek? Pan by się bił za Ro­sję, a on za Pol­skę. Non­sens!

Roz­mo­wę tę po­wtó­rzył mi sło­wo po sło­wie sam Mi­row. Te­goż sa­me­go wie­czo­ru przy­szedł do mego prze­dzia­łu z teką pod pa­chą i pro­sił, bym za­po­mniał o tej „głu­piej hi­sto­rii”, któ­rą spro­wo­ko­wał. Eks­ku­zu­jąc się roz­wle­kle, wciąż po­pa­try­wał na tekę, jak­by spy­cha­jąc cię­żar kło­po­tli­we­go te­ma­tu na ja­kiś przed­miot w niej za­war­ty. Wresz­cie wy­pa­tro­szył z niej owi­nię­ty w bi­bu­łę kształt, wy­mia­ra­mi zbli­żo­ny do trzy­ca­lo­we­go po­ci­sku, pro­sząc, bym nie od­mó­wił mu sa­tys­fak­cji za­pi­cia jego nie­zręcz­no­ści szklan­ką do­bre­go mar­te­la.

Kie­dy na­za­jutrz za­mel­do­wa­łem się u sze­fa szta­bu, by mu w ja­kiś spo­sób wy­ra­zić uzna­nie, i opo­wie­dzia­łem, jak się rzecz skoń­czy­ła, Da­wy­dow za­uwa­żył su­cho i ze sztucz­ną su­ro­wo­ścią: – Do­brze, że pan mi opo­wia­da o tym ko­nia­ku pry­wat­nie i po­uf­nie. Bo po pierw­sze, abs­ty­nen­cja jest urzę­do­wo na­ka­za­na, a po dru­gie, cze­mu z tym trzy­ca­lo­wym szkłem nie przy­szli­ście do mnie… też pry­wat­nie?

Do Mi­ro­wa nie za­cho­wa­łem cie­nia żalu. Wie­dzia­łem już, że lu­dzie pod wpły­wem chwi­lo­we­go im­pul­su mó­wią czę­sto rze­czy, któ­re nie świad­czą ani o ich prze­ko­na­niach, ani o ich in­ten­cjach, ani o in­te­li­gen­cji czy głu­po­cie, po pro­stu nie świad­czą o ni­czym. Po­mi­mo to po­zo­stał we mnie ja­kiś cierń. Zda­wa­łem so­bie spra­wę, że in­cy­dent z sym­pa­tycz­nym pół­krwi Po­la­kiem obu­dził w moim ser­cu wię­cej wąt­pli­wo­ści niż kil­ku­na­sto­let­nie ob­co­wa­nie z Ro­sja­na­mi w ka­dec­kim kor­pu­sie i Pe­ters­bur­gu.

Póź­niej przez kil­ka dni była War­sza­wa, nie­zna­na mi do­tych­czas pol­ska sto­li­ca.

Po gra­ni­to­wych wspa­nia­ło­ściach Pe­ters­bur­ga wy­da­ła mi się smut­na i bied­na, jak­by sztucz­nie za­trzy­ma­na w roz­wo­ju pa­miąt­ka prze­szło­ści i dro­go­cen­na dla ser­ca zgu­ba, od­na­le­zio­na po la­tach w wie­lo­ple­mien­nym obo­zie im­pe­rium. Wzru­sza­ła i roz­cza­ro­wy­wa­ła jed­no­cze­śnie.

Wi­dok pra­wo­sław­ne­go so­bo­ru na pla­cu Sa­skim wprost mnie oszo­ło­mił. Wy­dał mi się nie tyl­ko gwał­tem na ar­ty­stycz­nej pro­por­cji ar­chi­tek­tu­ry mia­sta. Wznie­sie­nie tego domu nie­wąt­pli­wie Bo­że­go z in­ten­cją wca­le nie bo­ską, ja­kiejś sym­bo­licz­nej „czap­ki Mo­no­ma­cha”, uszy­tej na wy­rost w ide­olo­gicz­nej Ka­łu­dze czy in­nej Tule, któ­rą przy­kry­to pol­ską sto­li­cę dla nie­po­zna­ki, aby się wy­da­wa­ła ro­syj­skim gu­ber­nial­nym mia­stem, wy­wo­ły­wa­ło pro­test, już nie tyl­ko pol­ski, lecz ludz­ki, i wzbu­dza­ło po­gar­dę dla bez­myśl­no­ści w chu­li­gań­skim sty­lu.

Nie by­łem prze­cież pol­skim szo­wi­ni­stą. Po­dob­ny za­rzut uznał­bym za po­zba­wio­ny sen­su. Prze­ciw­nie, z prze­ko­na­nia i sen­ty­men­tu by­łem Po­la­kiem o wy­raź­nie pro­ro­syj­skiej orien­ta­cji, uzgod­nio­nej mo­ral­nie i po­li­tycz­nie z pro­pol­ską orien­ta­cją mo­ich przy­ja­ciół Ro­sjan.

Od­wie­dzi­łem na Pra­dze moją sio­strę Rut­kow­ską i jej miłą i ko­cha­ną gro­mad­kę. Spo­tka­łem się z przy­ja­ciół­mi z Pe­ters­bur­ga, z pa­nem Hen­ry­kiem Ten­nen­bau­mem, pa­nem Wie­wiór­skim, z Ka­zi­mie­rzem Ba­rań­skim, Ka­zi­mie­rzem May­zne­rem, Lu­cja­nem Alt­ber­giem, Bo­le­sła­wem Droz­do­wi­czem i kil­ko­ma in­ny­mi, już cał­ko­wi­cie ogar­nię­ty­mi go­rącz­ką wiel­kich wy­da­rzeń i jesz­cze więk­szych spo­dzie­wań, acz­kol­wiek w bar­dzo od­mien­nych orien­ta­cjach.

Ka­zi­mierz May­zner za­brał mnie do Alek­san­dra Świę­to­chow­skie­go, któ­ry od razu mnie roz­grze­szył. – Nie jest hań­bą – orzekł – no­sie ro­syj­ski mun­dur, gdy jest woj­na z Niem­ca­mi. – W go­dzi­nę po nas przy­szedł ktoś prze­my­ka­ją­cy się do bry­ga­dy Pił­sud­skie­go. Moc­no ar­gu­men­to­wał za „cen­tral­ną” orien­ta­cją i nie oglą­da­jąc się na mój „mo­skiew­ski” mun­dur, wa­lił jak z wer­n­dla² w ro­syj­ską po­tę­gę. Po­zo­sta­łem nie­prze­ko­na­ny, cho­ciaż bar­dzo prze­ję­ty pięk­nym pa­to­sem le­gio­ni­sty (był to ktoś znacz­ny, kogo jed­nak ani wów­czas, ani póź­niej nie uda­ło mi się zi­den­ty­fi­ko­wać). Ja bro­ni­łem swe­go „ak­ty­wi­zmu”, obie­cu­jąc z prze­ko­na­niem, że re­wo­lu­cja wszyst­ko od­mie­ni w sto­sun­kach pol­sko-ro­syj­skich. Na wy­rzu­ty strzel­ca o nie­do­sta­tecz­nym uświa­do­mie­niu na­ro­do­wym grzecz­nie się od­gry­złem, że nie od dziś je­stem uświa­da­mia­ny an­ty­ro­syj­sko i że wca­le nie zrusz­cze­nie, lecz moja re­wo­lu­cyj­ność jest po­wo­dem, że w obec­nej sy­tu­acji po­li­tycz­nej tak­tycz­nie po­zo­sta­ję na pro­ro­syj­skich po­zy­cjach.

Cho­ciaż nig­dy nie na­le­ża­łem sam do par­tii SDK­PiL, moje ów­cze­sne po­glą­dy były pod nie­wąt­pli­wym wpły­wem in­ter­na­cjo­na­li­zmu mo­ich bli­skich zna­jo­mych: Ko­mo­row­skie­go, Fa­bier­kie­wi­cza, Son­je Ja­błoń­skie­go (syna Sta­ni­sła­wa Pat­ka) i Ma­tu­szew­skie­go. Wpraw­dzie ich stra­cha­mi przed re­ak­cyj­no­ścią pol­skie­go in­te­gra­li­zmu zbyt­nio się nie przej­mo­wa­łem, by­łem prze­cież go­rą­cym prze­ciw­ni­kiem pol­skie­go, szla­chec­kie­go kon­ser­wa­ty­zmu.

Nie za­bra­kło mi w War­sza­wie rów­nież i kro­to­chwil­nych wąt­ków. Z ro­dzo­nym bra­tem Bro­ni­sła­wem, do­wód­cą jed­nej z sy­be­ryj­skich dy­wi­zji, chwi­lo­wo obec­nym w War­sza­wie, spo­tkać mi się nie zda­rzy­ło, przy­pad­ko­wo na­to­miast do­wie­dzia­łem się z nie­ma­łym zdzi­wie­niem i zgor­sze­niem, że to wła­śnie Bro­ni­sław któ­rejś nocy, wra­ca­jąc do sie­bie po do­brej ko­la­cji, omy­lił ho­te­lo­we pię­tro, wszedł do „swo­je­go” po­ko­ju i w ubra­niu rzu­cił się na łóż­ko, w któ­rym nie­win­nie spo­czy­wa­ła pani M., żona zie­mia­ni­na z Su­walsz­czy­zny. Z cze­go wy­ni­kła oczy­wi­ście wiel­ka i nie­przy­jem­na awan­tu­ra. Pani M. przy­wo­ła­ła hi­ste­rycz­nie służ­bę, zbiegł się cały per­so­nel, gro­zi­ła, że uda się oso­bi­ście do wiel­kie­go księ­cia ze skar­gą, że już mi­nę­ły cza­sy znę­ca­nia się nad Po­la­ka­mi… Bro­ni­sław wi­docz­nie nie­wie­le zro­zu­miał, gdyż na boku za­py­tał sze­fa re­cep­cji: „Wszyst­ko to bar­dzo wznio­śle i cno­tli­wie, ale dla­cze­go ta baba we­szła do mego łóż­ka?”.

Mimo mego rze­ko­me­go „zrusz­cze­nia” wła­śnie ów­cze­sna War­sza­wa zro­bi­ła na mnie wra­że­nie mia­sta nie­zbyt prze­ję­te­go mi­li­tar­ny­mi spra­wa­mi za­bor­cy, jak­by już zgod­nie z wiel­kok­sią­żę­cą ode­zwą do Po­la­ków te spra­wy sta­wa­ły się wspól­ny­mi. Po sa­lo­nach i ka­wiar­niach, po szyn­kach i han­del­kach z oży­wie­niem i życz­li­wie ko­men­to­wa­no aspek­ty woj­ny i nie tyle po­li­tycz­ny sens wiel­kok­sią­żę­ce­go ma­ni­fe­stu „zgo­dy”, ile aneg­do­tycz­ną cha­rak­te­ry­sty­kę for­mal­ne­go au­to­ra tego do­ku­men­tu. Groź­ny ol­brzym (2,05 m), bi­ją­cy po­noć po twa­rzy ge­ne­ra­łów i puł­kow­ni­ków, zbyt wie­lu za­chwy­cał. Po­pu­lar­ność jego, tak gór­no­lot­nie przy­po­mi­na­ją­ca Po­la­kom, że „jesz­cze nie za­rdze­wiał grun­waldz­ki miecz”, sze­rzy­ła się w po­spól­stwie, miesz­czań­stwie i czę­ścio­wo w ary­sto­kra­cji. Czu­ło się jed­nak, że ta po­pu­lar­ność sa­tra­py po­cho­dzi­ła nie tyle z du­cha tego mie­cza, ile ra­czej z mor­do­bij­nej aneg­do­ty. Nie do­ga­dza­ło to wszyst­ko mo­je­mu ra­dy­ka­li­zmo­wi i – jak mi się wów­czas wy­da­wa­ło – mo­jej pe­ters­bur­skiej wiel­ko­świa­to­wo­ści. Gdy się więc prze­ko­na­łem, że in­te­li­gen­cja w swo­jej zna­ko­mi­tej więk­szo­ści jest rów­nież obo­jęt­na dla fra­ze­olo­gii ob­ce­go het­ma­na i wschod­nich ja­skra­wo­ści jego oby­cza­jów, po­czu­łem się z pew­ną dumą wśród swo­ich i bli­skich. Oce­nia­li­śmy wła­ści­wą mia­rą pom­pa­tycz­ny ton tej ko­niunk­tu­ral­nej „gra­mo­ty”, któ­ra istot­nie mo­gła­by być hi­sto­rycz­na, gdy­by nie była po cy­gań­sku chy­tra, bo pod­pi­sa­na nie przez mo­nar­chę, lecz przez na­czel­ne­go wo­dza, któ­re­go obiet­ni­ce mo­nar­cha już na­za­jutrz może uznać za nie­obo­wią­zu­ją­ce.

* * *

Aż któ­rejś nocy znów ci­cha­czem wy­ru­szy­li­śmy w świat, tym ra­zem w kie­run­ku Dę­bli­na.

Puł­ki na­szych dy­wi­zji zo­sta­ły śpiesz­nie rzu­co­ne w lukę spo­wo­do­wa­ną prze­rwa­niem fron­tu na pol­skim od­cin­ku. Sy­tu­ację szyb­ko opa­no­wa­no i woj­ska na­sze­go kor­pu­su prze­rzu­co­no z Dę­bli­na nad Nidę. Sztab sta­nął kwa­te­ra­mi w Bu­sku.

Któ­re­goś li­sto­pa­do­we­go dnia we­zwał mnie puł­kow­nik Da­wy­dow i po­uf­nie za­ko­mu­ni­ko­wał, że wy­wiad usta­lił obec­ność po dru­giej stro­nie Nidy strze­lec­kich ba­ta­lio­nów pol­skich. Że z do­wódz­twa po­łu­dnio­wo-za­chod­nie­go fron­tu nad­szedł roz­kaz na­tych­mia­sto­we­go wie­sza­nia jeń­ców le­gio­ni­stów, oby­wa­te­li pań­stwa ro­syj­skie­go, lecz że roz­kaz ten już zo­stał od­wo­ła­ny przez na­czel­ne do­wódz­two. Da­wy­dow wy­mow­nie i ser­decz­nie uści­snął mi rękę.TRUP W LESIE

Po paru dniach wy­pa­dło mi zno­wu wy­brać się w te­ren. Od sa­me­go rana nie umia­łem so­bie wy­tłu­ma­czyć na­głej zmia­ny na­stro­ju, ja­kie­goś bez­przy­czy­no­we­go ni to przy­gnę­bie­nia, ni to roz­draż­nie­nia. Koń osio­dła­ny stał przed gan­kiem, już by­łem go­tów je­chać w dłu­gą dro­gę do Ło­nio­wej, ma­jąt­ku hra­bie­go Mosz­czyń­skie­go⁶, gdzie na­le­ża­ło sfi­na­li­zo­wać więk­szą trans­ak­cję zbo­żo­wą, a ja wbrew przy­zwy­cza­je­niu ma­ru­dzi­łem w kwa­te­rze, to szu­ka­łem rę­ka­wi­czek, za­tknię­tych za pas, to spraw­dza­łem już nie wiem po raz któ­ry broń, pie­nią­dze i pa­pie­ro­sy, i za­cho­wy­wa­łem się tak nie­zwy­czaj­nie, że or­dy­nans Jew­sie­jew, bar­dzo do mnie przy­wią­za­ny i jak na pe­ters­bur­skie­go ślu­sa­rza prze­czu­lo­ny, ra­dził mi wy­jazd odło­żyć. W rze­czy sa­mej, czu­łem się źle, co­raz go­rzej, jak­bym był cho­ry, cho­ciaż mój wzra­sta­ją­cy nie­po­kój nic z sa­mo­po­czu­ciem fi­zycz­nym nie miał do czy­nie­nia. Za­czy­na­łem też uświa­da­miać so­bie, że się coś dzie­je poza gra­ni­ca­mi co­dzien­ne­go po­rząd­ku rze­czy, że moje ner­wy re­agu­ją na ja­kąś ostrze­gaw­czą sy­gna­li­za­cję, któ­rej mój ro­zum nie jest w sta­nie od­szy­fro­wać.

Jak już wspo­mnia­łem, mia­łem je­chać do Ło­nio­wej, od­le­głej o dwa­dzie­ścia pięć ki­lo­me­trow od Sta­szo­wa, do któ­rej dro­ga pro­wa­dzi­ła przez Ra­dzi­wił­łow­skie lasy, głę­bo­kie i pu­ste na prze­strze­ni kil­ku ki­lo­me­trów. Sztab kor­pu­su przy­dzie­lił mi dwóch doń­skich Ko­za­ków dla bez­pie­czeń­stwa mo­jej oso­by i dla ochro­ny od moż­li­we­go ra­bun­ku znacz­nej kwo­ty pie­nięż­nej, któ­rą za­zwy­czaj ze sobą wo­zi­łem dla uprosz­cze­nia trans­ak­cji zbo­żo­wych. Prze­cięt­nie mie­wa­łem ze sobą oko­ło stu ty­się­cy ru­bli, suma na owe cza­sy przed de­wa­lu­acją po­kaź­na. Jed­nak do­tych­czas uni­ka­łem wy­jeż­dża­nia w te­ren w asy­ście mo­ich Ko­za­ków, ni to z bra­ku do nich za­ufa­nia, ni to by nie psuć so­bie ich obec­no­ścią wszyst­kich uro­ków sa­mot­no­ści. Więc i tego dnia wy­bra­łem się sa­mot­nie.

Dro­ga na lasy była mało jeż­dżo­na i pu­sta. W ci­szy zi­mo­we­go po­po­łu­dnia sta­ra­łem się roz­wi­kłać za­wi­ło­ści mo­ich na­stro­jów i nie­po­ko­jów, nad któ­ry­mi do­mi­no­wa­ła od­ra­za, mimo że po­sta­no­wi­łem ze­brać się do kupy, je­cha­łem roz­tar­gnio­ny nie­mal do gra­nic nie­obec­no­ści, a dro­ga, śnieg i sama jaz­da gi­nę­ły wśród po­strzę­pio­nych wąt­ków su­ge­stii czy złych prze­czuć. Ock­ną­łem się na ja­kieś trzy­sta me­trów od ścia­ny lasu po pro­stej jak strze­lił dro­dze, wbie­ga­ją­cej w bór po­sre­brzo­ną śnie­giem try­bą. Wpa­trzo­ny w jej da­le­ką per­spek­ty­wę, po­chwy­ci­łem na­raz w jed­nym mgnie­niu wzro­ku mi­gaw­ko­we smu­gi dwu cie­niów, szarp­nię­tych w po­przek sza­fi­ro­wej bie­li w głę­bi lasu. Nie od razu zro­zu­mia­łem, że to dwóch kon­nych prze­le­cia­ło dukt z pra­wa na lewo. Wła­ści­wie nie ko­ja­rzy­łem so­bie tego wi­dze­nia, któ­re uznał­bym ła­two za przy­wi­dze­nie, z na­si­le­niem mego zde­ner­wo­wa­nia. Czu­łem, że coś się we mnie wzbra­nia od wjaz­du w las, pa­ra­li­żu­je ner­wy rąk ścią­ga­ją­cych cu­gle, w płu­cach mię­dzy od­de­cha­mi sta­je alar­mu­ją­cą pust­ką. Ser­ce w skro­niach wy­stu­ki­wa­ło ja­kieś ostat­nie sy­gna­ły do­ma­ga­ją­ce się prze­ta­so­wa­nia na nowo ta­lii losu, w któ­rą ktoś pod­stęp­nie śmier­tel­ną czar­ną dzie­siąt­kę w są­siedz­two ka­ro­we­go wa­le­ta wsu­nął.

Nic nie ro­zu­mie­jąc, przed samą ścia­ną lasu zje­cha­łem z dro­gi.

Wą­ską ścież­ką ga­jo­wych, prze­pa­tru­ją­cych zło­dziei, prze­ga­lo­po­wa­łem brze­giem boru ze dwa ki­lo­me­try aż do na­stęp­nej wjaz­do­wej dro­gi w lasy i w cu­dow­ny spo­sób od­mie­nio­ny, wy­zwo­lo­ny ze wszyst­kich po­nu­ro­ści, lek­ki na du­chu po­grą­ży­łem się w zło­ta­wej prze­pa­ści oczu, któ­re mam ju­tro uj­rzeć. Nie śpie­sząc się, przy­je­cha­łem do Ło­nio­wej, gdy krót­ki dzień już się zma­gał z wcze­snym zi­mo­wym zmro­kiem.

Spo­tkał mnie pan Mosz­czyń­ski, dzie­dzic pięk­nej for­tu­ny i in­te­lek­tu­ali­sta, o któ­rym już coś sły­sza­łem od Psar­skich. Wkrót­ce się prze­ko­na­łem, że to spo­tka­nie na­le­ża­ło do naj­cie­kaw­szych w moim ży­ciu. Nie wie­dzia­łem, co wię­cej po­dzi­wiać w tym osiem­dzie­się­cio­kil­ku­let­nim fe­no­me­nie: ży­wość umy­słu i pa­mię­ci, uj­mu­ją­ce obej­ście, wie­dzę, ory­gi­nal­ność i traf­ność są­dów w spra­wach te­raź­niej­szych czy umie­jęt­ność nada­wa­nia spra­wom prze­szłym ko­lo­rów ży­cia, jak­by były współ­cze­sno­ścią. Sta­ry pan się roz­ga­dał, a ja słu­cha­łem go jak urze­czo­ny.

Póź­niej po­da­no ko­la­cję w wiel­kiej ja­dal­nej sali, w któ­rej wszyst­ko od­by­wa­ło się tak dziw­nie uro­czy­ście i ci­cho, jak­by szep­tem. Nie brzęk­nął ta­lerz, nie za­dzwo­ni­ło sre­bro ani za­gra­ły krysz­ta­ło­we kie­lisz­ki, i na­wet na­sze przy­ci­szo­ne gło­sy zda­wa­ły się być bar­dziej po­dob­ne do my­śli niż zwy­kłej roz­mo­wy. Pan domu zda­wał się przy tym wy­raź­nie cie­szyć nie tyl­ko z mo­jej uwa­gi i po­jęt­no­ści, ale ta­koż wi­do­kiem pa­ła­szo­wa­nia prze­ze mnie do­sko­na­łej pie­cze­ni i ocho­czo­ści, z jaką raz w raz przy­chy­la­łem so­bie kie­lich z ta­kim bur­gun­dem, o ja­kie­go ist­nie­niu nie mia­łem do­tych­czas po­ję­cia.

Aż zro­bi­ło się póź­no i brą­zo­wa ko­lum­na pod ścia­ną roz­waż­nie i ci­cho wy­szep­ta­ła pół­noc.

Dzie­się­cio­mi­nu­to­wa roz­mo­wa z ad­mi­ni­stra­to­rem w spra­wie zbo­ża za­koń­czy­ła moją wi­zy­tę. By­łem wzru­szo­ny, że sta­ry pan wy­pro­wa­dza mnie aż na ga­nek, i nie zdzi­wi­łem się, że w pa­ła­co­wej sie­ni zdjął z sar­nie­go rogu dżo­kej­kę. Na dwo­rze gę­sta wpó­ło­dwilż zma­ga­ła się z mroź­ną wil­go­cią zie­mi i nie­ba. Było czar­no, a do Sta­szo­wa dwa­dzie­ścia kil­ka ki­lo­me­trów. Już mia­łem się po raz wtó­ry że­gnać, gdy przed ko­lum­na­mi gan­ku w ni­kłym bla­sku sta­jen­nych la­tar­ni spo­strze­głem dwa osio­dła­ne ko­nie, nie­cier­pli­wie prze­stę­pu­ją­ce z nogi na nogę.

– Od­pro­wa­dzę pana ka­wa­łek.

I tak jak stał, jak był ze mną w sa­lo­nie i ja­dal­ni, w sta­ro­świec­kim sur­du­cie tyl­ko, su­chy i po­tęż­nie sta­ry, lek­ko wsiadł w sio­dło z pod­sta­wio­nej gar­ści sta­jen­ne­go i nim się obej­rza­łem, zgi­nął przede mną w mro­ku nocy.

Zrów­na­li­śmy się za dwo­rem na sze­ro­kiej dro­dze, gdzie czar­ność była już nie­co przej­rzyst­sza. Su­cho brzęk­nę­ły o sie­bie w ciem­no­ści strze­mio­na, a nie­zmor­do­wa­ny sta­rzec znów opo­wia­dał o daw­nych dzie­jach, na­po­my­ka­jąc bar­dzo oględ­nie o swo­im kró­lew­skim przod­ku, rów­nie wi­tal­nym jak on, lecz jak­że du­cho­wo róż­nym. Od­wa­lił ze mną osiem ki­lo­me­trów dro­gi aż do lasu, a gdy od bo­rów po­cią­gnę­ło ści­szo­nym szu­mem, jak głę­bo­kim sen­nym od­de­chem nocy, i zim­niej­sze po­dmu­chy roz­wia­ły mgłę, że zro­bi­ło się wid­niej, wstrzy­mał ko­nia.

– Tu się roz­sta­nie­my. Miło mi było po­znać pana, a sta­re­mu sa­mot­ni­ko­wi spę­dzie parę go­dzin z mło­dzień­cem, któ­ry umie słu­chać…

Tym­cza­sem od­mie­ni­ła się sce­na nocy. Na prze­tar­tym nie­bie już wi­dać było dy­szel Wiel­kie­go Wozu, wska­zu­ją­cy pro­sto na Sta­szów. Je­cha­łem stę­pa, re­ka­pi­tu­lu­jąc wra­że­nia ze spo­tka­nia i kil­ku­go­dzin­ne­go ob­co­wa­nia z czło­wie­kiem o tak prze­dziw­nej ży­wot­no­ści umy­słu i spraw­no­ści fi­zycz­nej. Mimo woli my­śla­ło się o tym Au­gu­ście Moc­nym, aż tak moc­nym, że jego pra­pra­wnuk od­ma­chu­je zi­mo­wą pół­no­cą w po­ko­jo­wej sur­du­ci­nie dwa­dzie­ścia ki­lo­me­trów kon­no, by mło­de­mu go­ścio­wi, ma­ją­ce­mu skłon­ność do prze­sad­ne­go kwa­li­fi­ko­wa­nia swo­ich har­tów, nie wy­da­wa­ło się, że jest tak wiel­kim zu­chem.

Je­cha­łem wiel­kim la­sem. Od góry i od spodu dwie sza­ra­we smu­gi nie­ba i zie­mi pro­wa­dzi­ły ko­nia, stą­pa­ją­ce­go ostroż­nie po skrze­pach pod­mar­z­nię­tej gru­dy. Mu­sia­łem gdzieś bli­sko, może tuż obok, prze­jeż­dżać koło miej­sca zbrod­ni.

Na­za­jutrz rano nad­je­chał ze szta­bu esauł z czte­re­ma Ko­za­ka­mi, ka­zał skuć mo­ich doń­skich „straż­ni­ków” wza­jem­nie za ręce i pu­ściw­szy aresz­to­wa­nych przo­dem, od­je­chał z po­wro­tem. Nie­zwy­kle tra­gicz­ny był wi­dok tych lu­dzi, ma­sze­ru­ją­cych przo­dem przed pro­wa­dzo­ny­mi lu­zem ich koń­mi.

Na roz­pra­wie sądu po­lo­we­go wy­szło na jaw, że moi Ko­za­cy już od daw­na po­sta­no­wi­li za­po­lo­wać na mnie „na za­siad­kę”. Usku­tecz­nić to mie­li w Ra­dzi­wił­łow­skim le­sie, lecz im się to nie uda­ło, gdyż – jak ze­zna­li – _jeho wy­so­ko­ro­di­je_ był chy­try. Na­wi­nę­ła się na­to­miast inna oka­zja, za­mor­do­wa­li i ob­ra­bo­wa­li prze­cho­dzą­ce­go Żyda z Opa­to­wa. Traf chciał, że ksią­żę­cy ga­jo­wy spod gę­ste­go ja­łow­co­we­go krza­ku przy­glą­dał się z prze­ra­że­niem tej po­nu­rej sce­nie. Mor­der­ców znał oso­bi­ście ze spo­tkań w Sta­szo­wie, więc śledz­two nie na­tra­fi­ło na trud­no­ści. Po­mi­mo na­iw­ne­go i szcze­re­go przy­zna­nia się do winy sąd ska­zał obu mor­der­ców we­dług su­ro­we­go pra­wa wo­jen­ne­go.

Mia­łem się cie­szyć z oca­le­nia? Nie­wąt­pli­wie cie­szy­łem się, choć było mi żal i tego, kto swo­im ży­ciem opła­cił za mnie krwa­wy ra­chu­nek ciem­nym mo­com, i tych nie bar­dzo zo­rien­to­wa­nych w za­wi­ło­ściach pra­wa pro­sta­ków, któ­rych jed­no pra­wo za­chę­ca­ło do za­bi­ja­nia lu­dzi za rze­ką na po­zy­cjach, a dru­gie ka­ra­ło naj­su­ro­wiej za to samo w le­sie. Za­ko­pa­no ich w ob­cej nie­po­świę­co­nej zie­mi. Na proś­bę do­wód­cy ich sot­ni nad Don po­sła­no za­wia­do­mie­nie: _Po­gi­bli w boju._
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij