- W empik go
Pamiętniki mojej mamy - ebook
Pamiętniki mojej mamy - ebook
Czy można kochać tak bardzo, że rezygnuje się ze swoich zasad i przekonań? To pytanie zadaje sobie Gabriela, która po ukończeniu studiów – i w wyniku działań matki, która chce rozbić jej związek z aktualnym partnerem – opuszcza Bydgoszcz i przeprowadza się na wieś. Jej niechęć do zmiany stylu życia odbija się na stosunkach z mieszkańcami wsi, a zwłaszcza z jednym z nich. To właśnie on, Zen Batory, zakochuje się od pierwszego wejrzenia w niepokornej dziewczynie, jednak jej serce należy do innego…
Zanim oboje odkryją, ile ich łączy, będą musieli uporać się ze swoją przeszłością i wyzbyć się niewygodnych sekretów. Czy mimo wszystkich trudnych doświadczeń pozwolą się poprowadzić miłości?
Od miesiąca tkwię w ostatnim miejscu na ziemi, w którym chciałabym mieszkać (wyłączając, oczywiście, groty i wszelkie jaskinie, a także – jak na ironię – dom przy torach kolejowych). W wyniku pomysłowości ojca i perfidii matki zostałam zesłana do wioski mlekiem i gnojówką płynącej. Oficjalnie zamieszkałam u babci, ponieważ mój ojciec, dyrektor dużego banku, po studiach załatwił mi pracę w małym banku. Nieoficjalnie zamieszkałam z dala od cywilizacji w wyniku pewnych zawirowań życiowych. Te „zawirowania życiowe” mają piękne imię i jeszcze piękniejsze błękitne oczy.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-299-0 |
Rozmiar pliku: | 856 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Od miesiąca tkwię w ostatnim miejscu na ziemi, w którym chciałabym mieszkać (wyłączając, oczywiście, groty i wszelkie jaskinie, a także – jak na ironię – dom przy torach kolejowych). W wyniku pomysłowości ojca i perfidii matki zostałam zesłana do wioski mlekiem i gnojówką płynącej. Oficjalnie zamieszkałam u babci, ponieważ mój ojciec, dyrektor dużego banku, po studiach załatwił mi pracę w małym banku. Nieoficjalnie zamieszkałam z dala od cywilizacji w wyniku pewnych zawirowań życiowych. Te „zawirowania życiowe” mają piękne imię i jeszcze piękniejsze błękitne oczy. Adam Czarnowski vel Czarny to kuszący blondyn, który potrafi oczarować uśmiechem i spojrzeniem – i chciałabym napisać, że dotykiem, ale nad tym musimy popracować. Znamy się siedemnaście miesięcy i dwa dni. I to najlepsze siedemnaście miesięcy w moim życiu. Oczywiście tego entuzjazmu nie podziela moja rodzicielka, która z uporem maniaka powtarza, że Adam to leń i lekkoduch i „jak masz mieć takiego męża, to lepiej nie miej wcale”. A ja nawet mogłabym przystać na taki opis, gdyby jeszcze dodała, że może i leń, ale jak chce lub musi, to potrafi się wykazać, że może i lekkoduch, ale gdy zajdzie potrzeba, to potrafi działać. A poza tym ma to coś, co sprawia, że szerokim łukiem omijają go tylko mężczyźni – pod warunkiem, że są hetero. Cała reszta gatunku ludzkiego – wyłączając moją matkę i ojca, rzecz jasna – jest nim po prostu oczarowana. Czarny ma zadatki na przywódcę – nawet, co gorsza, na przywódcę sekty – potrafi nakłonić do wszystkiego. Gdy zaczynasz z nim dyskutować, a wasze poglądy znacząco się różnią, nagle zmieniasz zdanie i ostatecznie nie możesz się nadziwić ciasnocie swojego umysłu. Patrzysz na niego i przyznajesz mu w myślach złote medale za mądrość i erudycję, sobie zaś wymierzasz kuksańca w bok za niepohamowany rozwój głupoty.
Moja matka urządziła mnie już drugi raz. Po raz pierwszy już dwadzieścia cztery lata temu, gdy – nie licząc się z konsekwencjami – nadała mi najdziwniejsze imię świata. Nazywam się Gabriela Strzelecka. Na podwórku bawiły się Ewy, Doroty czy Magdy, urocze dziewczynki, przyszłe matki i żony, dumne z prostych polskich imion. A z nimi ja, od kołyski nazywana jak urzędnik państwowy – GABRIELA. Czasem się cieszę, że jestem jedynaczką, bo przy pomysłowości mojej matki i uległości ojca miałabym siostrę Eufemię lub brata Gerarda. Nie lubię ani swojego imienia, ani idiotycznych zdrobnień typu Gabi lub Gabrynia – chyba że padają z ust Czarnego. W tej jednej sytuacji mogę ewentualnie zaakceptować ten bagaż życiowy, jednak pod warunkiem zmiany nazwiska na Czarnowska.
Mieszkam tu od miesiąca i zaczynam się powoli orientować, kto z kim i dlaczego. Zaprzyjaźniłam się z Grażą i Sową, pracujemy razem w banku. Graża i ja mamy tyle samo lat, Sowa mogłaby być naszą mamą. Uwielbiam ją, bo mimo swojego wieku jest wyluzowana i otwarta. Po tym, jak matka Graży wyjechała za chlebem (lub raczej facetem) do Ameryki, ta wzięła dziewczynę pod swoje skrzydła i od tej pory są nierozłączne. Sowa wybrała życie w pojedynkę, z nikim się nie spotyka. Uparcie twierdzi, że facet to dodatek do życia, nie jego esencja. Mam przekonanie graniczące z pewnością, że gdy się nikogo nie ma, wygodnie jest głosić takie poglądy lub ślepo w nie wierzyć. Ja jestem innego zdania i nie wyobrażam sobie życia w samotności. Graża jest przeciwieństwem Sowy. To bardzo atrakcyjna babka, której uroda przyciąga płeć przeciwną, a biedna Graża jest mało asertywna, co powoduje, że jej doświadczenie w stosunkach damsko-męskich – z naciskiem na stosunki – jest o wiele za duże jak na jej dwadzieścia cztery lata. Gdy do naszego banku przychodzi klient, Graża z pamięci mówi, jak całuje, czy miał ładną bieliznę i jaki jest obecnie jego stan konta. Sowa natomiast przetestowała już umiejętności remontowe chyba wszystkich naszych petentów. Wskaże ci najlepszego malarza i tynkarza, wyda opinię na temat malowania okien czy szlifowania drzwi. Gdyby kiedyś straciła pracę w banku, mogłaby otworzyć pośrednictwo remontowo-budowlane – wszyscy fachowcy mają miejsce w jej kalendarzyku, a jak trzeba, to załatwi rabat na remont w zamian za przychylność w sprawach bankowych.
I trzecia w tym banku, poza sympatycznym starszym panem dyrektorem, jestem ja – świeżo upieczona absolwentka ekonomii. Nie lubiłam tych studiów, ludzie na nich byli przygnębiający, a ja takich właśnie ludzi, w dodatku malkontentów, najbardziej nie znoszę. Udzielają mi się ich nastroje i później sama chodzę przygnębiona słońcem lub załamana wiosną. Na moim roku było wielu mężczyzn, każdy z nich miał włosy do szyi, które – zamiast myć regularnie – nosił z dumą jak koronę. Spodnie przeważnie ciemnobrązowe, do tego golf, czarny albo granatowy, a kwintesencją tego smutnego wizerunku były okulary w grubej rogowej oprawie. Moim zdaniem ekonomia to typowy kierunek klonów. Gdy wchodziłam na wykłady, miałam wrażenie, że śnię – wszyscy podobni, to coś, jakby zobaczyć w jednym miejscu czterdziestu Zbigniewów Wodeckich, tyle że ze smutnym wyrazem twarzy. I choć Zbyszkowi niczego nie brakuje, to jego klonom owszem – zwyczajnie brakuje im rozumu, skoro są złodziejami image’u. Ja za to zawsze się wyróżniałam. Podczas gdy moje koleżanki ubierały się w wełniane spódnice i sweterki dziergane na drutach, a do tego obowiązkowo miały trwałą ondulację przypominającą głowę alpaki, ja nosiłam wełniane spodnie w kant, do tego chłopięcą białą koszulą (najłatwiej było zdobyć ją w maju, przed komuniami) i bransoletki, które namiętnie robię sama. Inspiracje czerpię z otoczenia, paski ze zużytych toreb, druciki z bukietów czy pojedynczych kolczyków, które zawsze ratuję przed wyrzuceniem do śmieci. Szkatułka z rzeczami oryginalnymi, które mogą pełnić rolę guzika w białej koszuli, spinki czy zamknięcia torby, jest pełna przedmiotów, które dodają oryginalności moim kreacjom. Oferta sklepów – niestety zbyt szara i uboga jak na moje upodobania – sprawia, że sięgam do takiego zakątka umysłu, którego koledzy ekonomiści z pewnością długo jeszcze nie odkryją. Fryzurę mam prostą, niewymagającą niczego poza suszeniem na szczotce. Gęste ciemne włosy od osiemnastki ścinam do podbródka, a po ułożeniu zawsze zakładam za uszy. Do tego duże kolczyki, lekki makijaż – i jestem gotowa do wyjścia. Gdy patrzę w lustro, widzę fajną, wyróżniająca się babkę, jestem zadowolona. Sadząc po tym, ilu facetów się za mną ogląda, oni również podzielają tę opinię.
Trafiłam do tej sielskiej wioseczki nie tylko po to, żeby rzadziej spotykać się z Adamem. Moi rodzice zaplanowali, że w przyszłości obejmę stanowisko dyrektorki banku. Gdy pan Leon, obecny dyrektor, zostanie stypendystą ZUS-u, ja – jedyna osoba w banku z wyższym i kierunkowym wykształceniem – zajmę jego miejsce. Oczywiście nikt mnie nie zapytał, czy w ogóle mam ochotę osiąść w wiosce i zarządzać tą instytucją. Jedyne mądre zdanie, jakie mój szanowny ojciec wypowiedział, brzmi: „Cyfry cię nigdy nie oszukają. Ludzie zranią, coś ukryją, a na liczydle dwa plus dwa zawsze da ten sam wynik”. I trudno się z nim nie zgodzić.
Z kwestii przyjemniejszych. Dziś otrzymam pierwszą pensję i to dla mnie święto podwójne, ponieważ to będzie mój udział w zakupie auta dla Czarnego. I w związku z tym, że będzie miał samochód, będziemy widywali się częściej. Teraz jesteśmy zdani na PKS lub PKP i to rozkład jazdy autobusów i pociągów decyduje o naszych miłosnych spotkaniach. A skoda lub fiat mogą wiele zmienić w naszym życiu. Dopóki mieszkam u babci Lutki, nie muszę się dokładać do życia, babcia ma ogródek i kury, i mleczną krowę, ma też – wbrew swojej woli – kopertę od moich rodziców na utrzymanie mnie. I w tych cudownych okolicznościach postanowiłam, że przez pierwsze pół roku będę oddawała Adamowi większość swojej pensji, tak na poczet naszej wspólnej przyszłości.
Za trzy długie dni, w sobotę, się zobaczymy. Już nie mogę się doczekać! Babcia jedzie na targ, a to oznacza, że będziemy mieli dla siebie dużo czasu.
SOBOTA, 4 LIPCA 1981 ROKU
Adam nie mógł zostać zbyt długo. Jestem rozczarowana, ale rozumiem. Doceniam fakt, że w ogóle przyjechał, mimo że podróż zajęła mu dwa razy więcej czasu niż samo spotkanie ze mną. Na szczęście zdążyliśmy się przywitać „po małżeńsku”. Martwi mnie tylko jedna kwestia – jest w tych sprawach taki szybki, że się zastanawiam, czy on w ogóle wie, że kobieta to nie automat do seksu? Powtarza chłopak jeden schemat, to denerwujące. Całuje w usta – nawet znośnie, może za krótko, na pewno zbyt łapczywie jak na sam początek – później szczęśliwie sobie przypomina, że kobiety mają piersi, robi przystanek, patrzy na nie z zachwytem i gdy już myślę, że podziw w oczach wyrazi ustami, on zaczyna mnie rozbierać. Załaskocze gdzieś między udami, popieści – tak raczej od niechcenia, a na pewno w pośpiechu – i nie pozwoli, żeby zrobiło się zbyt dobrze, tylko już wpycha ten swój narząd i zaczyna działać. I znowu jest za szybko w każdym sensie. Dziś w końcu postanowiłam wyjaśnić z nim tę, delikatnie mówiąc, niedogodność.
– A ty, Adamo, zawsze będziesz myślał wyłącznie o sobie? Nie przyszło ci do głowy, że ja też bym chciała odczuwać przyjemność? – zapytałam otwarcie, bo nurtowała mnie ta kwestia już od kilku tygodni. A ile można czekać, aż sam się zorientuje?
– Ale przecież widzę i czuję, że ci dobrze, to o co pytasz?
– Ty jesteś żartowniś czy głupol?
– Nie mów do mnie zagadkami. O co chodzi?
– O satysfakcję. Chciałbyś kończyć przed finiszem?
Zaśmiał się i pomyślałam, że rodzice chyba zapomnieli oddać go siostrom zakonnym na wychowanie, bo wyglądał, jakby był kretynem. On faktycznie nic nie zrozumiał.
Podszedł do mnie, zaczął mi zapinać guziki koszuli, co mnie jednak trochę rozczuliło, po czym spokojnie stwierdził, że my, kobiety, nie możemy tak często jak mężczyźni, że to nie wypada, to źle świadczy.
– Ale przed kim źle? Chodzisz po ulicy i rozpowiadasz czy jak? Na mój gust źle to może świadczyć o wykonawcy ewentualnie.
– Gabi, ja mam swoje zdanie. Masz być moją żoną, nie chcę, żebyś myślała tylko o seksie, kobieta ma na głowie dom, dzieci, to jest jej życie. Ja muszę zarobić, zapewnić ci byt i zrelaksować się, no, sama wiesz jak.
Gdy usłyszałam „żona”, argumenty mi się skończyły, bo niczego tak nie pragnę jak oświadczyn. Włożyłam mu prościutkie jak spod żelazka banknoty do kieszeni marynarki, pocałowałam czule i pożegnałam, a przy okazji wcisnęłam kanapkę na drogę.
– Kiedy znowu przyjedziesz?
– Będę w następną sobotę. Może jajka mi zorganizujesz od babci? Mama tak je lubi, a u nas ciężko ostatnio dostać.
Nie zdążyłam nawet odpowiedzieć. Usłyszałam krótkie „na razie” i tyle go widziałam, słyszałam i czułam. Na szczęście słowo „żona” zrekompensowało mi to nietypowe pożegnanie.
Z zamyślenia wyrwał mnie hałas przed domem. Radosne szczekanie Habisa mogło oznaczać tylko jedno: babcia wróciła. Odsunęłam firankę. Oczywiście babcia nie była sama, towarzyszył jej Zen Batory – wiejski rycerz, który zawsze pojawiał się znikąd i jej pomagał. Naprzykrzał się swoim towarzystwem szczególnie w weekendy. Nie wiem dlaczego, ale prowokował mnie do zaczepek.
– A ty adres zmieniłeś, że znowu tu jesteś?
– Co taka zła jesteś od rana? Pewnie znowu ci przykro, że nie zdążyłaś pomóc babci?
– Dajcie spokój, dzieci. Po co ta złość?
– Człowiek spokoju nie ma. Sobota rano, a ten jak zwykle listę obecności przyszedł podpisać.
– Chciałbym powiedzieć coś miłego, ale mimo mojej elokwencji i pomysłowości ciężko jest coś wymyślić.
– Nie wysilaj się nawet. Komplementy kogoś, kto akurat trzyma w rękach krowie wymiona, jakoś nie robią na mnie wrażenia.
Zen już nic nie odpowiedział, tylko zaczął gwizdać – nawet całkiem melodyjnie – i doić Mućkę, a babcia pogładziła go po ramieniu i uśmiechnęła się ciepło, co mnie jeszcze bardziej wkurzyło. Panoszy się tu, jakby był u siebie. Strasznie mnie te jego rządy denerwują. Jest całkowitym zaprzeczeniem Adama. Gęste czarne włosy, postura kulturysty i wesołe spojrzenie, które mimo wszystko robi na mnie wrażenie. Zen ma piękne dłonie, zawsze zadbane, ubiór też do zaakceptowania – ale cóż z tego, skoro tak mnie irytuje. Znam go zaledwie kilka tygodni i równie dobrze żyłoby mi się, gdybym nie znała go w ogóle, ale z niechęcią przyznaję, że jest inny niż mężczyźni na tej wsi i mężczyźni w ogóle. Zawsze otwiera kobietom drzwi, pomaga nieść ciężkie torby i nie jest nadętym, naburmuszonym typem. Czasem nie widuję go cały tydzień, a potem zjawia się w sobotę. Podejrzewam, że gdy ja przerzucam banknoty w banku, on przerzuca gnój w oborze. I tyle w temacie Zena Batorego, zmykam sprawdzić, cóż pysznego babcia ugotowała dziś na obiad.
SOBOTA, 11 LIPCA 1981 ROKU
Tydzień minął ekspresowo. Sowa maluje pokój i zakłada kasetony, więc wzięła kilka dni wolnego. Dzięki temu spędziłam z Grażą sporo czasu. Fajna z niej babeczka. Opowiadała mi dużo o sobie i swojej starszej siostrze, z którą po wyjeździe matki została sama. Dobrze, że mają siebie. Ja – poza Adamem – jestem na tym łez padole sama. Moja matka to typowa Dulska, królowa pozorantek, ojciec – rasowy pantoflarz. Dali i wybrali mi wykształcenie, utrzymują mnie, dbają o mnie na tyle, żeby matka mogła się chwalić przed sąsiadkami, może nawet lubią mnie trochę, ewentualnie kochają, ale co z tego, skoro żyjemy obok siebie, a nie razem? Pytania: „Jak było na uczelni?”, „Czy u ciebie wszystko w porządku?” i „Na co masz ochotę?” nigdy u nas w domu nie padają. Zamiast tego słyszę: „O siedemnastej obiad, nie spóźnij się”, „Zbieram białe pranie, postaraj się nie nosić teraz kolorów” lub „Jutro przyjdzie pani do mycia okien, schowaj wszystko, co cenne”. I na tym nasze dialogi – a czasem wyłącznie monologi mojej matki – się kończą. Trudno nawiązać rozmowę na proponowane przez nią tematy o charakterze porządkowo-nijakim.
Ale ja nie o tym. Temat najważniejszy – ADAM. Zjawił się dopiero po osiemnastej. Czekałam cały dzień i na początku nawet wydawało mi się, że warto było. Zdejmowałam z linki pranie, gdy zakradł się od tyłu i złapał mnie w pasie, a jego usta przez to, że się przestraszyłam, zamiast znaleźć się na mojej głowie, czule pocałowały szyję. Przeszedł mnie dreszcz rozkoszy. Moglibyśmy zawsze witać się w ten sposób.
– Mam auto od kolegi, wyskoczymy nad jezioro popatrzeć sobie w oczy?
– A może jakieś: „Cześć, jak się masz, co porabiałaś cały tydzień”?
– A co tu można robić? Chyba mamy zgodność co do tego, że wieje tu nudą. W wiosce zamiast kawiarni macie mleczarnię, nie usłyszysz tu grajka na starówce, tylko wiecznie ćwierkające ptaki albo muczące krowy. Ale oczywiście pozwól, że naprawię swój pseudobłąd. Co porabiałaś cały tydzień?
W głowie tysiąc myśli na minutę. Jeśli zrobię kolejny wykład na temat jego manier, z premedytacją zepsuję spotkanie, na które tyle czekałam. Nie zareaguję, postąpię jeszcze gorzej. Trudno, sprzedam się, będę udawała głupszą, niż jestem. A może to jest właśnie ten słynny kobiecy spryt – przymknąć oko i buzię, kiedy nie warto kontynuować tematu? Jeżeli tak, to jest mocno przereklamowany. Zerowa satysfakcja z udawania głupka bez honoru.
– Nie bądź złośnicą, Gabi. Jestem zmęczony, to był długi i ciężki tydzień, myślałem tylko o tym, żeby jak najszybciej się u ciebie zjawić. Zabrałem w drogę tylko tęsknotę, kultura nie załapała się na miejsce w samochodzie.
W momencie, gdy to mówił, przeczesał dłonią zbyt długie, zabawnie opadające na oczy włosy, a w świetle ostatnich promieni słońca widok jego białej koszulki polo i niebieskich spodni, opinających smukłe ciało, sprawiał, że Czarny wyglądał jak wycięty z „Burdy”. Nie mogłam dłużej się gniewać, szczególnie że wypad nad jezioro mógł być bardzo przyjemny. Oczywiście przeszło mi przez myśl, że jestem próżna, ale wolałam o tym pomyśleć po spotkaniu, a nie w jego trakcie.
Jezioro Średniak w Pile¹, wśród złowrogo szumiących drzew, było wzburzone. Dopóki nie zobaczyłam, jak niebo nad jeziorem robi się granatowe, a fale stają się coraz większe, nie sądziłam, że ten piękny słoneczny dzień może zepsuć silna ulewa z burzą. Całowaliśmy się na plaży, gdy spadły na nas pierwsze krople deszczu. Czarny zdawał się nie reagować na zmieniającą się pogodę, tylko trzymał dłonie na mojej pupie. Ja jednak zaczynałam się denerwować – panicznie boję się burzy, a burzy w lesie szczególnie. Nie pocieszał mnie również fakt, że do parkingu prowadziła dość druga droga wśród drzew, coraz niżej uginających się po wpływem wiatru.
– Musimy wracać, zaraz zrobi się nieprzyjemnie.
– To na pewno. Jeśli nie dokończymy tego, co zaczęliśmy, będzie nawet bardzo nieprzyjemnie.
– Nie wygłupiaj się! Nie widzisz, co się dzieje? Bądź poważny.
– Nic nie mów przez chwilę. Daj mi się skupić. Skończę, co zacząłem, i wracamy. – Adam przytrzymał mnie zbyt mocno, a we mnie odezwał się przestraszony buntownik. Odepchnęłam go z całej siły. – Co ty robisz, do diabła?!
– Wracam do domu.
– Nie odwiozę cię, dopóki nie skończymy! – krzyknął.
– Pierdol się, złamasie!
Zaczęłam biec. Znałam krótszą drogę, której tylko kawałek prowadził przez las, a część przez pola. Z daleka słyszałam głośne przekleństwa Adama – on, żeby dotrzeć na parking, musiał iść w przeciwnym kierunku. Zanim dobiegłam do drogi, byłam przemoknięta i zmarznięta. Wiatr w połączeniu z burzą i deszczem okazał się średnim towarzyszem na powrót do domu. Żeby odpocząć, zatrzymałam się na przystanku. Już z daleka usłyszałam motor, i choć zwykle nie miałam ochoty na towarzystwo Zena Batorego, to wizja pokonania kolejnego kilometra w tak niesprzyjających warunkach pogodowych wydała mi się o wiele gorsza niż facet, na którego mam alergię. Oczywiście zatrzymał się, w końcu jest niekwestionowanym mistrzem dobrych manier.
– Czekasz na autobus czy lubisz przesiadywać przemoczona w przypadkowych miejscach?
– Irytujący dupek – szepnęłam pod nosem. To i tak była delikatniejsza wersja tego, co pomyślałam. Cisnęły mi się na usta dużo bardziej zjadliwe określenia.
Zen zszedł z motoru i prowadząc go, zaczął się ode mnie oddalać.
– Rozumiem, chcesz pomyśleć. Nie będę się narzucał z propozycją podrzucenia do domu.
Niech go szlag – pomyślałam, ale tym razem postanowiłam nie ryzykować i nie wypowiadać na głos wszystkiego, co myślę. Policzyłam od dziesięciu od jednego i prawie z uśmiechem wydusiłam z siebie:
– Podrzucisz mnie?
A jednak bieganie w deszczu i podczas burzy po spotkaniu z nienasyconym erotomanem, będącym całkiem przypadkowo moim chłopakiem, nie było dziś jedyną niespodzianką. Niestety! Szybko pożałowałam decyzji o powrocie do domu, bo okazało się, że moi rodzice postanowili wpaść z wizytą. Gdy zobaczyłam ich auto na podwórku, bez zastanowienia powiedziałam Zenowi, żeby jechał dalej. I w ten przedziwny sposób znalazłam się u niego. Dom nie jest duży, ma dwa osobne wejścia. Zen poprowadził mnie do mniejszej części – większa należy do jego rodziców, których dotąd nie widziałam. Weszliśmy do niewielkiej sieni, a następnie do pomieszczenia, które pełniło rolę pokoju dziennego, sypialni i kuchni. Wskazał na drzwi.
– Tu jest łazienka, dam ci ręcznik i koszulę, przebierz się, a ja zrobię herbatę.
Co prawda czarna flanelowa koszula Zena była zbyt duża, ale za to była mięciutka, pachniała świeżym praniem i czymś jeszcze… cytrusami? Wysuszyłam ręcznikiem włosy. Niestety, gdy ich nie układałam na szczotkę, pod wpływem wody zwijały się w niesforne loczki. Nie miałam czym przewiązać koszuli, a nie chciałam wyglądać jak w worku na ziemniaki, zawiązałam więc w pasie supeł, dzięki czemu prezentowałam się jak w dopasowanej sukience. A jednak to prawda, że ładnemu we wszystkim ładnie. Gdy przygotowywałam się do randki z Adamem, wypielęgnowałam stopy i pomalowałam paznokcie na czerwono, i teraz cieszyłam się, że mam okazję choć trochę zaprezentować swe wdzięki. Gdy wyszłam z łazienki, Zen przygotowywał herbatę. Omiotłam spojrzeniem pokój. Jedna ze ścian wypełniona książkami od podłogi po sufit, na tle biblioteczki stały dwa niewielkie, aksamitne, bordowe fotele i okrągły stolik, który – zanim skrócono mu nogi – był z pewnością stołem jadalnianym. Na blacie leżały notatki i kilka książek. Co mógł notować? Może to morderca i planuje zbrodnie, a ja będę kolejną bohaterką jego zapisków? Porzuciłam szybko niebezpiecznie głupie myśli i wróciłam do rozglądania się po pokoju. Naprzeciw biblioteczki, po drugiej stronie pomieszczenia, na całej długości ściany był szeroki drewniany blat ze zlewozmywakiem, a całość osadzono na nogach z czerwonej cegły. Blat zakończony był kuchenką gazową, a w miejscu frontów szafek powieszono zasłonkę z gęsto marszczonego czarnego materiału. Poza tym w pokoju stał piec z zielonych kafli, obok niego czarne, stalowe, pojedyncze łóżko, a przy nim kawałek starej deski, osadzony na nogach od maszyny do szycia, imitujący stolik. Białe ściany w zestawieniu z drewnianą podłogą i drewnianym oknem dopełniały tego sielankowego obrazka. Mieszkanko, mimo że skromne, było naprawdę przytulne i ładne, gdyby jednak na ścianie nad łóżkiem zamiast gitary wisiały boskie obrazki, uznałabym, że trafiłam do skansenu.
– Pasujesz tu – powiedział pogodnie gospodarz, stawiając przede mną aromatyczną herbatę, po czym zaczął sprzątać notatki ze stolika. Miał rację. W jego koszuli, boso, z lokami niczym trwała wyglądałam w tak oryginalnym domu jak na swoim miejscu. Zen też fajnie się prezentował – jego gęsta czarna czupryna, zmoczona deszczem, lekko falowała, a zawadiacki uśmiech sprawił, że wyglądał jak uroczy łobuz.
– Co to za herbata? Pachnie jakoś inaczej.
– To herbata z duchem – powiedział i zaśmiał się serdecznie.
– Z duchem jakiego pochodzenia?
– Bimberek rocznik osiemdziesiąt jeden.
– To chyba nie jest żadna berbelucha? Wzroku po tym nie stracę? – Gdy to powiedziałam, zobaczyłam, że spojrzenie Zena się zmieniło. Chyba poczuł się urażony moją głupią, jak by nie było, uwagą. Na pewno był zdziwiony i niemiło zaskoczony. Cóż, mam naprawdę niewyparzony język. Zawsze jednak wychodziłam, i nadal wychodzę, z założenia, że lepiej szczerze powiedzieć, niż dusić w sobie. Mogę się założyć, że wszystkie niewypowiedziane słowa bardzo uwierają.
– Jak na moje oko, to już go straciłaś, zanim tu przyjechałaś.
– Jak możesz?
– A ty? Zawsze tak reagujesz na gościnność?
– A ty, wiejski impertynencie, co sobie myślisz, że nie wolałabym teraz być gdzie indziej?
– Zastanówmy się. U babci nie, bo są tam rodzice, u kochasia nie, bo dopiero co go pożegnałaś… No już sam nie wiem.
– Cham.
– Niewychowana prostaczka.
– Coś ty powiedział? – zapytałam, wkurzona do granic możliwości. On do mnie od prostaczek? W głowie mu się poprzewracało! To, że równo przycina słomę na granicy buta, nie oznacza, że jej nie ma.
– No tak, przepraszam… – zaczął mówić, jednak szybko mu przerwałam.
– No ja myślę! Wiesz, kim jest mój ojciec?
– A co, matka ci nie powiedziała? Poza tym to ma związek z czym? A może zemdlałem na chwilę i straciłem wątek? Kiedy przeszliśmy do relacji rodzinnych?
Nie zważałam na jego podstępną minę, zagalopowałam się i zaczęłam upokarzający wywód.
– Mój ojciec jest dyrektorem wszystkich dyrektorów naszego banku. Jak coś rozkaże, to wszyscy się do tego stosują. Tak więc bądź łaskaw nie nazywać mnie prostaczą, bo tak się składa, że jeśli komuś tu wystaje słoma z butów, to na pewno nie mnie.
– Córko dyrektora wszystkich dyrektorów… Jest na to jakiś skrót? To pytanie retoryczne, nie odpowiadaj. – Aż się zapowietrzyłam, jak to usłyszałam. Zen jednak kontynuował i nie dawał mi dojść do słowa. – A więc informuję cię uprzejmie, że nawet jeśli twój prominentny ojciec, ten, co do którego już mamy pewność, że jest drugi po Bogu, odda cię do adopcji samej królowej angielskiej, to nic nie zmieni tego, że mechanizm odpowiedzialny za myślenie w tej pięknej główce padł. Kaput, zdechł, nie ma, pusto. – Rozłożył ręce w geście poddania.
Już chciałam zaskoczyć go ciętą ripostą, żeby go obrazić i raz na zawsze mieć z nim spokój, ale na szczęście nastąpiła szybka odbudowa mózgu i zdałam sobie sprawę, że dotąd nie poznałam faceta, z którym mogłabym się wymieniać inwektywami na takim poziomie. Zapowiada się całkiem ciekawie i szkoda psuć taką relację. Uniosłam szklankę z herbatą i wzniosłam toast.
– To jak? Po łyku na przeprosiny?
– Twoje zdrowie, Ryś.
– Jak mnie nazwałeś? Ryś? – Ze zdumienia uniosłam brew. Takiego zdrobnienia od Gabrieli jeszcze nie słyszałam.
– W imieniu Gabrysia jest trochę kota z pazurami, no wiesz, takiego rysia. Chyba że wolisz Gabi, Rychu?
– Tylko nie Gabi.
Zen podszedł do blatu, nad którym wisiała półka z trunkami w różnych kolorach, nalał coś czerwonego do dwóch kieliszków do wódki i podszedł do mnie, po czym wręczył mi jeden i przyjął pozycję do brudzia.
– Tylko nie Zenek – powiedział szybko i pocałował mnie w policzek.
– Ryś jestem – odpowiedziałam i odwzajemniłam pocałunek. – Dobre to. Wiśnióweczka?
– Wiśnie też.
– I coś jeszcze. Powiedz co.
– To nie egzamin do Polmosu², nie musisz wszystkiego wiedzieć.
Wypiłam jeszcze trzy lub cztery kieliszki. Dobry humor mnie nie opuszczał, dawno już nie rozmawiało mi się z nikim tak dobrze. Siedzieliśmy naprzeciw siebie na fotelach i śmialiśmy się, gdy w pewnym momencie usłyszeliśmy pod drzwiami szczekanie.
– Narzeczona wróciła? – Nagle okazało się, że jestem ciekawa, czy Zen się z kimś spotyka.
Wstał, żeby otworzyć.
– A co? Zazdrosna jesteś? – Do pokoju wbiegł uroczy biały kundelek i energicznie wskoczył mi na kolana. – To jego fotel – powiedział przepraszająco, gdy maluch wtulił się we mnie.
– I tak powinnam już wracać do domu, nie chcę, żeby babcia się martwiła.
Nie miałam jeszcze ochoty kończyć tego wieczoru, ale resztki rozsądku podpowiadały, że czas na ewakuację. Spędziłam naprawdę fajne chwile, a na koniec uśmiałam się jak szalona, gdy okazało się, że nasz psi towarzysz wabi się bardzo oryginalnie.
– Promil, do nogi! – Zen zagwizdał, by przywołać go do siebie.
Droga do babcinego domu zajęła nam niestety tylko siedem bardzo krótkich minut – a to i tak długo, bo przecież mieszkamy blisko siebie.
– Lubisz tu mieszkać?– zagadnął, gdy nastała cisza.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_
1 Piła – wieś w Borach Tucholskich.
2 Polmos – zakłady produkujące wódkę i inne wyroby spirytusowe, działające od lat dwudziestych XX wieku.