- W empik go
Pamiętniki z Sybiru - ebook
Pamiętniki z Sybiru - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 381 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W czasie konania na moich rękach drogiej mej żony w Nerczyńsku, postanowiłem jej życie objawić światu, co też z temwiększą dopełniam skwapliwością, że jej miłość i poświęcenie się, dotąd w idealnych tylko romansach znane, posłużyć mogą jako wzór dla Polek.
Po napisaniu tego rękopismu, czytałem go niektórym moim znajomym: Słuchano mnie, dziwiono się, płakano, i nakoniec powiedziano że: gdyby mnie nie znano, nie wierzonoby w te brednie.
Przedwcześnie ostrzegam szanownego czytelnika, że nie znajdzie tu ani położenia geograficznego Syberji, ani stosunków handlowych, ani statystyki, tem mniej geologji, a przeczyta tylko życie kobiety, która nie wychodząc za obręb domowego życia, wpisała imię swoje w grono najzacniejszych Polek.
Pisząc wspomnienie o mojej ś… p… żonie, starałem się być prostym, naturalnym, i trzymałem się tylko rzeczywistych faktów, że zaś do powieściopisarstwa nie czuję w sobie najmniejszych zdolności, szczera przeto prawda zastąpiła jej miejsce, bez najmniejszych bujnej fantazji dodatków.
Przypadki nasze drukowane w języku rosyjskim sam czytałem; coś podobnego było i w Dzienniku literackim z r. 1852, a także i w francuskich żurnalach. Lecz kiedy autorowie tych utworów nie zasięgając odemnie objaśnienia, pisali sami, to ja im śmiało powiedzieć mogę że opisy ich są słabem i niedokładnem odbiciem prawdy.
Praca moja, jeżeli czytaną będzie przez mężczyzn z zajęciem, a przez płeć piękną ze łzami, to się należeć będzie nie moim zdolnościom, ale prostocie i prawdzie mojego opowiadania.
Pisałem w Irkutsku, 1859 roku.
Wincenty Migurski.I.
Po nieszczęśliwem w roku 1831 wzięciu Warszawy, wojska nasze unikając prześladowań, a raczej unosząc w sercach swoich wątłą wprawdzie, zawsze jednak drogą zbawienia ojczyzny nadzieję, przeszły granicę, korpus między innemi jenerała Rybińskiego złożył broń w Prusiech.
W czwartym liniowym pułku tegoż korpusu ja służyłem, i zwykle mnie dla odróżnienia od moich trzech rodzonych braci, w tymże pułku służących, koledzy pomiędzy sobą nazywali: "Piotrowinem", z powodu że przed wstąpieniem mojem do wojska, zmęczony długą i wycieńczającą febrą, więcej byłem podobny do niego, niż do człowieka, zdolnego znosić trudy wojenne.
Gdym powstał z łóżka spojrzałem w lustro i przestraszyłem się sam siebie, spostrzegłszy twarz moją bladą, żółtą, policzki zapadłe, stan cienki i krok niepewny. Byłem prawie przekonany, że mogę być więcej zawadą niż pomocą w szeregach, lecz niedostatki te fizyczne, ustąpiły sile mojej moralnej; wstydziłem się bowiem być nieczynnym w chwili, kiedy wszyscy byli w ruchu.
W Prusach dopiero a mianowicie w miasteczku Tigenhoff, przyszedłszy nieco do zdrowia, dałem się bliżej poznać wyższym oficerom w pułku, i przez dowodzącego tymże pułkiem majora Sw. byłem posłany do miasta Nejtaich dla podtrzymania ducha w naszych wiarusach, aby nie wierzyli amnestji, przez Prusaków ogłaszanej, zapewniającej tymże wiarusom swobodny powrót do kraju; ie zaś oficerom naszym Prusacy dawali paszporta do Francji, przeto i nas czterech braci otrzymało takowe.
Nie biorę się opisywać drogi do Zachodnich braci. Wystrzały armatnie za zbliżaniem się kolumny polskiej do któregokolwiek miasta lub znaczniejszej wioski, processje i uroczyste spotykania, bale, iluminacje i tryumfalne bramy, wszystko tam było; bo dzięki postępowi cywilizacji, nie masz narodu, któryby przywiązania do ojczyzny nie cenił; dla tego też i Rzesza Niemiecka i Francja na wyścigi starały się każdą naszą chwilę uprzyjemniać.
Ja jechałem w siedmnastej kolumnie, z dwustu osób złożonej, i po przyjeździe na miejsce, pomieszczono nas w Besancon; tam przyszedłszy kompletnie do zdrowia, zabrałem znajomość z młodzieżą byłych uniwersytetów, warszawskiego i wileńskiego. Żyłem sobie wraz z drugimi spokojnie, oczekując chwili, W której można być użytecznym krajowi. Naznaczono nam gmach dość obszerny, bastjon d'Aregne zwany (letnie mieszkanie jenerała i para Francji Morand'a). W tym to bastjonie pomieściło się nas 60 młodzieży. Koledzy moi wybrali mnie członkiem i deputatem Rady Polaków, w ówczas w Besancon istniejącej.
Uczęszczałem ja na te posiedzenia przez miesięcy dziesięć, i byłem raczej słuchaczem niż mowcą, bom wiedział że i bezemnie jest komu mówić, bezemnie wszyscy oddychają jednem życzeniem, i bezemnie każdy się stara o odzyskanie ojczyzny.
Pewnego dnia zaszedłem do mieszkania moich braci. Józef starszy drzemał jeszcze, a dwaj młodsi Wacław i Aleksander wychodzili na spacer, było to bowiem w lecie popołudniu; wtem wchodzi do nas oficer od artylerji, p. Konstanty Z., i podszedłszy do rozbudzonego Józefa, zawołał:
– Słuchaj kolego. Wyzwany jestem przez porucznika J. na pojedynek, i powiedziano mi ie masz być jego sekundantem. Przyszedłem więc ci oznajmić, że ja mu nie dam satysfakcji, z powodu że on był pod sądem wojennym".
– Prawda – powiedział brat mój. Ale on wyrokiem tegoż sądu został uniewinnionym.
– Tak – odrzekł wyzwany – ale dla czegoż ja mam się z nim strzelać, kiedym go nie obraził?…
– Jakto! – krzyknął sekundant – alboż to wyraz: "zbrodniarz", pogardliwym wyrzeczony tonem, nie jest obrazą?
– A wszakże on był pod sądem, a więc zbrodniarz – bąknął artylerzysta.
– Cóż z tego! kiedy z pod tegoż sądu dla niewinności swej został uwolniony – wrzasnął brat mój.
– To ja wcale tego nie pojmuję… jak można… – zaczął coś mówić wyzwanym gdy wtem ja obecny tej rozmowie, i nią zniecierpliwiony, odezwałem się:
– Mój kochany kolego! dziwne wydaje się twoje tłómaczenie słuchającemu z boku! Raz powiadasz ze się strzelać nie będziesz, dla tego że on był pod sądem, a kiedy ci mówią że wyszedł z pod sądu niewinny, twierdzisz żeś go nie obraził. Gdy zaś cię przekonywują że wyraz był obraźliwy, odwołujesz się znów do sądu. Jakkolwiek ja nie chwalę pomiędzy nami pojedynków, jednakże twoje tłómaczenie dowodzi, że obok uporu musisz mieć chyba słabe serce.
– A bardzo dobrze! więc ja postaram się przekonać kolegę jakie mam serce – odrzekł zagniewany pan Z. i wyszedł
Nazajutrz przyszedł do mnie do bastjonu pan Zawała, młody oficer 4go pułku strzelców pieszych z oznajmieniem, że p. Z. wybrał go sekundantem w mającym odbyć się pojedynku pomiędzy mną a tym ostatnim, i prosił mnie abym mu wskazał osobę, z którą ma mówić w tej sprawie.
Obojętnie przyjąłem oczekiwaną wiadomość, i wskazałem dowódcę pułku, majora S. za mego sekundanta, z którym już poprzednio mówiłem.
W parę dni potem o godzinie piątej z rana, gdy miasto prawie było w uspieniu, poszliśmy za rogatki, i w niedalekiej od niej odległości, zboczyliśmy z gościńca i udaliśmy się na piękną równinę, naokoło krzakami osłonioną. Tam po zwykłej a próżnej sekundantów umowie, mających na celu pogodzenie nas, zatknięto na odległości ośmiu kroków dwie szpady, rozdano nam pistolety, i stanąwszy każdy z nas potykających się na ośm kroków od tych szpad, barjerą zwanych, z odwiedzionemi kurkami razem zbliżaliśmy się do nich i razem wystrzeliliśmy, lecz napróżno! Nabito drugi raz, toż samo, po raz trzeci, lecz bez skutku. (1)
Obecni temu szczególniejszemu pojedynkowi świadkowie, zaczęli nas namawiać abyśmy natem poprzestali, dowodząc że obrażony czynem przekonał wszystkich że nie słabe ma serce, lecz prośby ich i namowy okazały się bezskuteczne. Pan Konstanty bowiem wyrzekł że się czuje być obrażonym, ja zaś chociaż przekonany byłem o jego odwadze, nie chciałem zrobić pierwszego kroku z obawy, aby mnie za tchórza nie wzięto.
Tak to młodość ryzykuje życiem, aby jej nie zarzucono braku odwagi.
Nie było rady, postanowiono tedy nie schodzić z placu, póki krwi czyjejkolwiek nie ujrzą. Z tego powodu nabito pistolety – (1) Dowiedziałem się później, ie sekundanci dla uniknienia krwi rozlewu, trzy razy ślepemi ładunkami nabijali pistolety.
już po raz czwarty, i nam je rozdano. Stanęliśmy naprzeciwko siebie już przy barjerze; i na komendę "trzy" palnęliśmy oba i ja upadłem na ziemię. Pan Konstanty spostrzegłszy to, rzucił się przedemną na kolana i wyrzekał z rozpaczą, że krew bratnią przelał na obcej ziemi.
Józef, brat mój, zrzucił z siebie wierzchni ubior, i schwyciwszy pistolet, groźnem spojrzeniem wyzwał Konstantego. Ja zaś leżałem na ziemi, i chociaż kula przeszyła mi policzek poniżej prawego oka, krew się polała i ja upadłem, nie wiedząc co się ze mną stało, widziałem jednak przygotowania mego brata.
– Jak mnie kochasz Józefie! – wolnym lecz donośnym głosem zawołałem – nie rób nic panu Konstantemu! ja jego bardzo szanuję, albowiem on tak postąpił, jak każdy młody i odważny człowiek zrobić powinien.
Wszystko to odbyło się w jednej chwili. Brat mnie usłuchał, przytomni rzucili się na mój ratunek. Doktor obejrzał ranę, i pokazało się, że kula odbita o wierzchnią szczękę, zatrzymała się w ustach, a za wypluciem krwi wyleciała spłaszczona. Z podwiązaną już twarzą, ja pierwszy wyciągnąłem rękę przeciwnikowi, którą on do łez rozczulony z uniesieniem pochwyciwszy, pocałował; z panem J. zaś pan Konstanty w żaden sposób strzelać się nie chciał.
Jakkolwiek pojedynek ten sekretnie odbyć chcieliśmy, nie mógł on jednak skryć się przed władzą. W parę dni bowiem przyszedł do mnie komendant miasta, baron M., i urzędownie zapytał, czy nie mam jakiej pretensji do mego przeciwnika? albowiem w takim razie mógłby ofiarować prawa krajowe na moje usługi. Ale kiedy ja dziękując mu za opiekę, oświadczyłem że panu Konstantemu nic się odemnie prócz wysokiego szacunku nie należy, odszedł, nie widziawszy nawet mojego antagonisty.
À propos tego pana barona opowiem wam jeden o nim wypadek.
Baron M. rodem Anglik, miał nos ogromny i tak nadzwyczajnie długi, że gdy szedł przez ulice, to siedzącemu w pokoju pod oknem dał się widzieć najprzód nos, potem nos, potem jeszcze nos, aż nakoniec i sam jego właściciel. Trzebać takiego zdarzenia, że niejaki pan K., oficer artylerji byłego wojska naszego, wypielęgnował starannie swoje faworyty, które były tak długie, troskliwie upomadowane i naprzód uczesane, że mu całkiem twarz tak zasłaniały, jak niegdyś kanie damskich kapeluszy kobietom. Obaj ci panowie zwrócili na siebie niemal całego miasta uwagę. Uliczniki ich węglem lub kredą na parkanach i ścianach w karykaturze przedstawiali, a studenci piórem, ołówkiem a niekiedy i farbami na papierze malując, przykładali do szyb.
Raz kiedyśmy się w dość licznem gronie dla odebrania żołdu do kancelarji komendanta zebrali, pan pułkownik i baron j zrobiwszy ze swych rąk rynnę dla obrony swego nosa, gdy się tak do swego biórka przeciskał i obejrzał się z uszanowaniem, spostrzegł faworyty pana R., a znalazłszy jego oczy, zapytał, dla czego bakienbardy jego tak długie? I w łagodnych wyrazach radził mu, aby je obciął cokolwiek, pokazując za przykład, że żaden z jego rodaków podobnych nie nosi. Pan K. uśmiechnąwszy się zapytał go równie, dla czego nos jego tak długi? I radził mu nawzajem, aby i on swojego odrąbał kawał, dowodząc, że nietylko żaden Anglik ale i żaden nawet człowiek podobnego nigdy nie miał i nie ma nosa. Baron wyciągnął rękę artylerzyście, i odtąd żyli z sobą w przyjaźni.
Ale wracam do pojedynku, który on jakkolwiek sam z siebie nic nie znaczący, wpłynął jednak na dalsze życie moje, obecni bowiem świadkowie unosili się nad moim taktem, zimną krwią i odwagą. Z tego powodu w kilka tygodni przyjęto mnie do loż massońskich, następnie karbonerskich, a w 1833 roku, w harakterze emisarjusza wysiano mnie wraz z drugimi do prowincji polskich.
Kto byli, i jakie mieli zamiary emisarjusze? wiadomo to jest prawie każdemu. Mając jednak wzgląd na potomność, której wspomnienia moje mogą dostać się w ręce, obszerniejsze o nich umyśliłem dać wyobrażenie.
Gdy z różnych prowincji polskich po kampanji 1831 roku emigrowało do Francji kilka tysięcy moich rodaków, naród francuski pamiętny na poświęcenie się nasze w wojnach napoleońskich, wyjednał u rządu swego opiekę nad nami. Z tego powodu wyznaczone zostały niektóre miasta, w których zgromadzeni po kilku set Polacy stanowili depot, mieli swoje rządy i komiteta pod nazwą: "Rad Polskich".
Rady te obok urządzeń administracyjnych, obok pilnowania wewnętrznego porządku, i czuwania nad konduitą każdego emigranta w szczególności, miały głównie na celu posyłać adresa do gabinetów francuskiego i angielskiego, prosząc o środki za pomocą których możnaby odzyskać utraconą ojczyznę.
Zarzucone od wszystkich zakładów naszych podobnemi adresami gabinety w odpowiedziach swoich oświadczyły, że chcąc aby żądania emigracji były prawne i właściwą miały powagę, potrzeba aby krew polska w walce z Moskwą, przelewała się na ziemi polskiej. Wówczas rządy zachodnie, widząc nierówną i niestosowną walkę, sposobem dyplomatycznym upomną się u rządów północnych o zwrócenie nam naszego kraju, bo cóż znaczy (mówiły nam gabinety) żądanie kilku tysięcy emigrantów, w porównaniu z kilkunastu miljonami cicho siedzących Polaków, i zdających się być zadowolonymi z rządu moskiewskiego?
Wiadomość ta jak iskra elektryczna rozeszła się po wszystkich naszych zakładach. Nieszczęśliwym nie wiele potrzeba 1
Słaby promień nadziei zbawienia ojczyzny, jest wystarczający, abyśmy się rzucili w przepaść.
Wybrani i wychodzący emisarjusze wiedzieli o tem dobrze, że trudno będzie w kilkudziesiąt ludzi tam coś zrobić, gdzie kilkadziesiąt tysięcy uzbrojonego wojska, musiało ustąpić przemagającej sile. Lecz trudno im było brać na szalę zimnej rozwagi słabą wprawdzie, ale zawsze nadzieję, w chwili, kiedy nieszczęśliwa ziemia tego poświęcenia i długu od nich wymagała. Poszliśmy więc w siedmdziesięciu na pewną zgubę.
Jak niegdyś gierylasy hiszpańscy, tak i emisarjusze mieli zebrać po kilku ludzi, uzbroić ich, i na wszystkich punktach polskiej ziemi zacząć walkę z Moskalami, ażeby odgłos tej dziwnej partyzantki, doszedłszy do Francji i Anglji, pobudził je do działań dyplomatycznych z rządem moskiewskim.
Lecz niestety! różnemi traktami i pojedyńczo prawie, wyszliśmy z Francji. Z nadzwyczajnemi trudnościami, z narażeniem wolności osobistej i życia, przerzynaliśmy się przez Rzeszę niemiecką, ocknęliśmy się nakoniec w Galicji. Tam byliśmy wprawdzie z zapałem przyjęci przez rodaków, ale nie mogliśmy się prędko w rozległym skomunikować kraju. I cóż z tego wyszło? Oto niektórzy z emisarjuszów mając moc działania bezpośrednio, zebrali po kilku uzbrojonych, wystąpili do walki i padli ofiarą, lub w samobójstwie znaleźli pokój. Niektórzy zaś oczekując od swych zwierzchników instrukcji, wyglądali jej niecierpliwie, ukrywając się tymczasem po domach obywatelskich pod przybranem nazwiskiem. W liczbie tych ostatnich byłem i ja. Zależałem pośrednio od majora S., który także z Francji jako emisarjusz tu przybył. Lecz pomimo moich chęci i poszukiwań aby się z nim skomunikować, dowiedziałem się tylko, że jemu śmiertelna choroba nietylko działać, ale i dać znać o sobie swym podwładnym nie dozwalała.
Tym sposobem zeszło kilka miesięcy. W tych to opłakanych czasach, poszukiwania, rewizje, rozlały się na całą Galicję. Nie było dnia aby kilku nie wzięto pod straże, nie było więzienia nienapełnionego emisarjuszami, emigrantami i miejscowymi obywatelami.
Tu dopiero nam nieszczęśliwym otworzyły się oczy! Tu dopiero poznaliśmy, że dyplomaci zmówiwszy się pomiędzy sobą, jedni wysłali najenergiczniejszych i gotowych na wszystko łudzi, aby drudzy wybierali ich jak z matni, i widokom swoim tychże poświęcali. Po przybyciu bowiem naszem, powstał wprawdzie na chwilę przytajony zapał obywatelski, ocknęła się energja i chęć wywalczenia ojczyzny, ale koalicja północna pomagając sobie wzajemnie, wydawała łudzi, których całą jest winą, – miłość ojczyzny!
Niedaleko ode Lwowa, w pięknem położeniu leży wieś Laszki murowane zwana. Na wzniosłym pagórku stoi dom murowany, naokoło wałem i staremi lipami otoczony. Na tych wałach parę dział i moździerzy, już do niczego niezdatnych, dowodzą dawnych burzliwych czasów polskich. Nie mogłem się dowiedzieć, do kogo wieś ta dawniej należała, dziś zaś jest w rękach dzierżawców. Lecz jeżeli domysły mają miejsce w powieści lub historji, to wnieść można, że Polacy czyli Lachy oparli się tu kiedyś mężnie, to jest, stali jak mur przeciw nieprzyjaciołom, a wdzięczna potomność dla uczczenia ich nieustraszonego męztwa i wytrwałości, nazwała to miejsce: "Laszki murowane".
Ogromne to zabudowanie jest na dwie równe części podzielone. W jednej połowie mieszkał pan Eugeniusz Ulatowski, a w drugiej pan Józef Padlewski, obydwa ożenieni z dwiema ładnemi córkami kapitana byłych wojsk kościuszkowskich, Adama Korytowskiego,
Pan P. chociaż trzymał na współkę w posesji ten majątek ze swym szwagrem, mając atoli dziedziczne dobra około granicy rosyjskiej, rzadko tu mieszkał. Pokoje tylko przez sługi zamieszkałe, stały gotowe na przyjęcie państwa, jeżeli ci stolicę Galicji odwiedzić zechcą. Druga połowa zajęta przez państwa U., odznaczających się patrjotyzmem, była przytułkiem wielkiej liczby emisarjuszów i emigrantów, zjeżdżających się tu w celu wzajemnego porozumienia się w sprawie publicznej, jako też i ułatwiania interesów prywatnych we Lwowie.
Z nieukontentowaniem urzędnicy patrzyli na te zjazdy; nasyłali nawet swoich ajentów w zamiarze szpiegowania naszych czynności. Nie zastraszało to jednakże państwa U., byli oni bowiem dobrzy, ludzcy, czuli i gościnni, a te zasady nie dozwalały im myśleć o sobie.
Pan U. był kasjerem naszego związku, i umarł później w więzieniu lwowskiem.
Ja dowiedziawszy się o tym domu, i chcąc powziąć wiadomość o panu S., przybyłem tu zrana. Lokaje przyzwyczajeni widzieć przyjeżdżających i wyjeżdżających, zwykle nas nie meldowali. Ja przeto wszedłszy wprost do pokoju emigranckiego, zapytałem znajomych o gospodarza domu, a gdy jego nie było, udałem się do drugiego pokoju. Spostrzegłszy na sofie trzy siedzące panie, i chcąc się zaprezentować, zapytałem o gospodynię domu. Najmłodsza i najładniejsza z nich powstawszy, lekkiem skinieniem głowy dała mi poznać, że nią była. Powiedziałem jej przybrane "Sieraczek" a nie prawdziwe moję nazwisko, i wmieszałem się pomiędzy znajomych.
Po obiedzie, pani domu widząc mnie na ustroniu w głębokiem zamyśleniu siedzącego, podeszła do mnie mówiąc:
– Zapewne miłe wspomnienia zostawionych piękności we Francji, nie dozwalają panu mięszać się do wspólnej jego kolegów rozmowy?
– Nie pani! – wyjmując z ust cygaro, odpowiedziałem – o p. S. zamyśliłem się! Co się zaś tyczę piękności o jakich pani wspominasz, to powiem prawdę, że dosyć jest widzieć Ją, aby o wszystkiem zapomnieć.
Ku wieczorowi wyjechałem z Laszek.
W taki sposób jeździłem przez kilka miesięcy w różne domy obywatelskie, szukając znajomych, lub będąc od nich wzywany. Około jesieni przyjechałem tu znowu, i znalazłem dwóch znajomych mi kolegów, z którymi udałem się do osobnego, emigrantom wyłącznie poświęconego pokoju. Tu rozmawiając długo, projektując i marząc, zasnęliśmy nakoniec.
Na odgłos szczekania psów, tentent i rżenia koni, ja pierwszy przebudziłem się. Spojrzałem w okno, drugie i trzecie. Niestety! dom był naokoło otoczony piechotą i szwaliżerami austryjackiemi! Strwożony, obudziłem kolegów. Zamięszanie powstało wielkie lecz ciche, a po kilku słowach pomiędzy sobą narady, spostrzegliśmy, ze przerżnięcie się przez straże bezbronnym, było nam niepodobne, zguba zatem nieuchronna!
Hałasem tym przebudzona pani domu, z pośpiechu pokazała się we drzwiach naszego pokoju w negliżu. Dowiedziawszy się o co idzie, przykazała lokajowi na krzyk oblegających nie odzywać się i nie otwierać, póki sama nie każe. Nas zaś trzech wezwała do swego pokoju.
W pokoju tym prócz dwóch małżeńskich łóżek, razem na środku zestawionych, nie było nic takiego, gdzieby nam się ukryć można było. Niespokojna gospodyni pani Tekla, odwinęła materace na swojem łóżku, i pokazała mi, abym się na niem położył. I ja rozciągnąwszy się na gołych deskach, przykryty zostałem materacami, na których okrywszy się kołdrą, sama się położyła. Panna Aniela, siostra jej męża, zrobiła toż samo z panem Talwen; trzeci zaś, pan Hankiewicz, schował się pod łóżko. Gospodarza w domu nie było. Wszystko to odbyło się.
to jednej chwili i bez żadnego hałasu Na naleganie oblegających i pozwolenie pani, lokaj udając tylko co przebudzonego, otworzył pokoje.
Mieszkanie jak powiedziałem, było podzielone na dwie części, i pokoje państwa P. już były zrewidowane. Wpuszczeni urzędnicy postawili u każdych drzwi szyldwacha, sami obeszli wszystkie pokoje lochy i strychy, a nie znalazłszy najmniejszego śladu, przystąpili do sypialnego pokoju, w którym poczciwe nasze rodaczki z takiem poświęceniem samych siebie, nas ukrywały.
Komisarz zażądał od pani domu, aby wraz z siostrą dla zrewidowania łóżek wyszły z miejsc swoich.
Wyobraźcie sobie moi kochani i szanowni czytelnicy, nasze położenie! W tak małej objętości, bo tylko w trzech łokciach kwadratowych, mieściło się nas pięć osób. Myśl, szybka jak błyskawica przebiegła mi przez głowę, i najtragiczniejszy koniec przewidywałem. Słabe kobiety liczyły na łzy i złoto, my zaś na krwawą walkę. I ja z natury prędki i niecierpliwy, uwalniając od wstydu wstawania z łóżek przy obcych poczciwą gospodynię i jej siostrę, poruszywszy się chciałem wyskoczyć, gdy pani Tekla poczuwszy znaki niecierpliwości mojej pod sobą, mnie mocniej przygniotła, a sama zwróciwszy się do komisarza, rzekła:
– Jakkolwiek od was panowie, spodziewać się można wszystkiego, nie przypuszczałam nigdy, abyście kroki swoje posunęli do tego stopnia, że nie szanujecie świątyni, jaką jest sypialnia kobiet. Ustąpcie więc w. panowie ztąd, albowiem przy was z miejsca się nie ruszym.
– Ne vous fachez pas Madame, la colère fait mal – z ironicznym uśmiechem powiedział komisarz, i wraz z drugimi opuścił pokój,
Powstać z łóżek, zasunąć drzwi za wychodzącymi i oswobodzić nas, było dziełem jednej minuty. W zamieszaniu niezważany przez nikogo z nas pan H., poszedł na palcach do pokoju bawialnego, i podjąwszy materac od sofy, położył się w niej, sam siebie tymże materacem pokrywając.
Tuż do pokoju sypialnego przytykał mały alkierzyk, w nim pod samym sufitem było małe okienko, które pani Tekla palcem nam pokazała. Ze zaś niebyło tu żadnego sprzętu, a czas naglił, i my nie mogliśmy wdrapać się do wspomnionego okienka, bohaterka nasza schwyciła mnie i pana T. pojedyńczo za nogi, i podsadzając do góry pomogła nam do przejścia przez toż okno do sieni, do drugiej połowy mieszkania należących, i, o dziwna i niepojęta naturo ludzka! delikatne i tylko do pieszczot stworzone jej rączki, schwyciły ogromną, w tymże alkierzu stojącą szafę, i z olbrzymią mocą okienko to zasłoniły. Panna Aniela zaś podtenczas zajęła się uporządkowaniem łóżek.
Gdyby te panie rzeczywiście nikogo nie ukrywały, zatrzymałyby zapewne nocnych gości parę godzin za drzwiami, i tak by wszystko urządzić się starały, aby wśród oświeconego buduaru w miłym negliżu przyjąć natrętów. Lecz niestety, będąc winnemi, one nietylko o sobie wcale nic nie myślały, ale w pośpiechu nie wiedziały nawet, gdzie im się podział pan H… Z gwałtownie przeto bijącem sercem, nie chcąc dłuższem zatrzymywaniem rewizji poddać się w podejrzenie, zaledwie nocnym szlafroczkiem przyodziane, wpuściły urzędników.
Komisarz z oficerem i innymi, po starannem przetrząśnieniu łóżek, obejrzeniu podłogi, ścian, pieca i innych rzeczy, udał się do wspomnionego alkierza, otworzył szafę, w której prócz wiszących sukien nic nie znalazł. A że owe okienko było za szafą, ani się o tem domyślał. Ztamtąd wracając, poszedł do bawialnego pokoju, i niestety, pierwszym przedmiotem mogącym ukrywać człowieka, była nieszczęśliwa sofa. Z niej dobyto pana H., i uszczęśliwiony komisarz powiózł go z sobą do Lwowa.
Zjazdy nasze i uczęszczanie do domów obywatelskich spowodowały, ze domy te i ich właściciele tak były skompromitowane przed rządem, że na każdym kroku i w każdej, bo nawet i w nocnej porze, domy i ich właściciele nie byli wolni od rewizji. Z powodu tego, z pode Lwowa rozjechać się w różne strony musieliśmy.
Postanowiono przeto na sesji, aby mnie za główny punkt pobytu mego naznaczono Podole galicyjskie, z obowiązkiem propagowania pomiędzy młodzieżą czerniejowiecką na Bukowinie zasad Towarzystwa Przyjaciół ludu.II.
W wigilją Bożego narodzenia, w 1834 r. we wsi Sidorowie na Podolu galicyjskiem we dworze, przyjemna i rzeźwa jeszcze staruszka krzątała się po pokojach, i wydając rozkazy pilnowana sama, aby oczekiwanym gościom na niczem nie zbywało.
Za stołem na kanapie po polsku ubrany siedział poważny, wysokiego wzrostu mężczyżna, około 70 lat mający. Zamyślenie się jego nad rozłożonemi kartami, niespokojność twarzy jego wyrażało.
– Źle moja pani – odezwał się nareszcie do swojej żony – niezawodnie jakieś nieszczęście przytrafić im się musiało.
To mówiąc, spojrzał na zegar na komodzie stojący. Było już wpół do piątej wieczorem.
– Już blisko piąta – mówił dalej – czy to słychana rzecz, aby dotąd nie przyjechali. Wszakże oni wiedzą, że oprócz uroczystości dnia dzisiejszego, są jeszcze moję imieniny, i dla tego wczoraj tu jeszcze powinni byli przyjechać, ażeby według zwyczajów pradziadów naszych, dziś rano w łóżku jeszcze będącym rodzicom, dosiego roku, a w szczególności mnie dzisiejszego patrona powinszować. Ale to modny świat… i dziwne jakieś zwyczaje…
I stary nadawszy usta i mrucząc pod nosem, okazywał znaki nieukontentowania.
– Przestań jegomość źle sądzić o najlepszych dzieciach naszych! Czy to niewiesz mój drogi, że droga ma wyłączne prawa, i że nic w niej wyrachować nie można… Zresztą macierzyńskie moje serce, nie przewiduje żadnego z niemi wypadku, a dotychczasowe ich przywiązanie, czyni mnie pewną że przyjadą – powiedziała dobra staruszka. I przyzwyczajona słuchać gderania męża, poszła do, swego zajęcia.
W trzecim pokoju, w gustownie zasłanem łóżku, leżała z podwiązana twarzą siedmnastoletnia dziewica, przykryta lekkim szlafroczkiem. Do niej więc zbliżając się ostrożnie na palcach pani K., zapytała:
– A co Albinko, nie lepiej ci?
– Nie kochana babuniu – stękając odpowiedziała zapytana – ból zębów nie, ustaje… Sądzę jednak że to przejdzie.
I babunia nię chcąc próżną rozmowa powiększać bolu, poprawiła okrywający ją szlafroczek i pocałowawszy ją w czoło, oddaliła się od niej.
Albina byłą córką obywatela Galicji, Macieja Pruss Wiśniowskiego, o mil pięć ztąd; mieszkającego. Od lat pięciu straciła, ona matkę, która na suchoty umarła. Sierotę oddano na pensję do Lwowa wraz z jej siostrą, trzema laty młodszą, Wincentą. Brat zaś, ich Antoni był, w szkołach.
Ojciec, tych trojga dzieci, mieszkał sobie na wsi, w Paniowcach Zielonych, majątku, który żona jego Teresa, z domu Szawfowska, a matka trojga sierot im zostawiła – Był on zarazem opiekunem tegoż majątku, i według praw krajowych, zdawał sądowi z dochodów rachunki,
W pietnastym roku życia, ukończyła Albina nauki na pensji wykładane, i zostawiwszy tam siostrę swoją, wróciła do domu.
Młoda pensjonarka nie była wcale tak piękną, jak zwykle autorowie powieści i romansów przedstawiają swoje bohaterki; nie miała ona wdzięku Wenery ani kształtu Diany, nie miała perłowych zębów, ani ust koralowych, nie miała łabędziej szyi arii kruczych włosów. Wszystko ona miała swoje własne, i była pewną że ani Diana, ani łabędzie, ani Wenera, ani kruki nie upomną się o swoję, i nie ogołocą jej z naturalnych wdzięków.
Od lat dziecinnych odznaczała się ona niezwykłą dobrocią i czułością serca; największem jej szczęściem było wyszukiwać i pomagać biednym. Dochody swoje obracała na wsparcie potrzebnych, sukien i ozdób nie była przyjaciółką, słowem była Wylana dla wszystkich, o siebie się wcale nie troszcząc.
Od niemowlęctwa prawie okazywała ona szczególną skłonność do samotności i nauki, i upewniwszy się, ie wszystkie dążenia ludzkie nie na tej ziemi się kończą, postanowiła działać cicho i skromnie, być obojętną na zdania ludzi, słowem chwyciła się zasady, że własne jej przekonanie wystarczy jej za wszystko, nie zważając na śmieszną i fałszywą opiniją świata, z pozoru zwykle o rzeczach sądzącego. Ztąd to ona jakkolwiek tak młoda, ód lat już kilkunastu miała swoją wolę, której oprzeć się nic nigdy nie było w stanie.
Z takiem usposobieniem, przy szczególnych rysach jej twarzy, przy braku zdolności ujęcia sobie obecnych, tyle innym kobietom właściwej, z tak melancholicznem i cierpienie okazującem spojrzeniem, wydawała się do tego stopnia poważną, że w pierwszy raz ją widzącym Wzbudzała mimowolne uszanowanie.
Z domem, gdzie teraz na żeby bolała, nie była ona połączona żadnemi związkami pokrewieństwa, i tylko znajomość i sąsiedztwo ściągnęły ją tu do znajomej nam już staruszki pani K., która pomimo lat swoich znajdowała szczególne upodobanie w towarzystwie Albiny, gruntownie i z powagą o każdej materji sądzącej.
Już goście z blizkiego sąsiedztwa zjeżdżać się zaczynali na wigilję, już oświecono pokoje i siano, rozłożone na stole, pokryto białym obrusem, gdy odgłos dzwonków i trzaskanie z bicza dały znać o nowo przybyłych. Solenizant pospiesznie wyszedł na ganek, i odetchnął swobodniej, spostrzegłszy wysiadające z trzech powozów znane nam już z Laszek murowanych swe dzieci. Uradowany gospodarz wprowadził je do pokoju, gdzie czułe przywitania i uroczyste powinszowania nastąpiły.
Z przybyłymi i ja przyjechałem, i państwo U. zarekomendowali mnie swoim rodzicom. Wiadomość o mojem szczególnem ocaleniu przy owej nocnej rewizji w Łaszkach, doszła tu już poprzednio, z tego powodu robiono różne uwagi, wnioski, zapytania, objaśnienia, i ogólną bawiono się rozmową.
Słaba na zęby Albina leżała w swoim pokoju, żadnego udziału w ogólnej rozmowie ani wigilji nie mając. Znajomi z gości pojedyńczo ją odwiedzali, pytali o zdrowie, i każdy z nich, radząc o uśmierzeniu bolu zębów, swoje zachwalał lekarstwo. I ta cierpiąca istota, dziwiąc się w milczeniu ludziom, tyle mającym pretensji do znajomości sztuki lekarskiej, była zmuszoną odpowiadać i wysłuchiwać długi a coraz odmienny szereg środków leczenia zębów, gdy tymczasem nic to nie pomagało, a przeciwnie rozjątrzało jej bole. Dla uniknienia więc nadal natrętów, kazała świece do innego wynieść pokoju.
Ja o niczem nie wiedząc, wyszedłem do drugiego pokoju, i usłyszawszy stękanie, zapytałem:
– Kto tu?…
– Jeszcze – pomyślała cierpiąca i nic nie odpowiedziała.
– Kto tu stęka? – powtórzyłem – czy nie mogę być komu w czem użytecznym?…
– Nie, bardzo dziękuję – była sucha odpowiedź, Ma się rozumieć ja wyszedłem.
– O Boże! cóż to za głos? – pomyślała cierpiąca – tyle osób znajomych i nieznajomych pytało mnie i rozmawiało ze mną, żaden tak szczególnego nie zrobił na mnie wrażenia! Ten głos (jak mi to później sama wyznała) odbił się w jej sercu i duszy, i wstrząsł nią okropnie.
Nazajutrz w bawialnej sali, po nabożeństwie, zebrało się całe towarzystwo, gdzie przyszła także i cierpiąca wczoraj na zęby Albina. Ulubiony jej ubiór czarny, wzrost wysoki, kibić kształtna, krok poważny, twarz nadzwyczajnej białości, oczy wielkie niebieskie, włosy czarne od niechcenia na białą jej szyję w puklach spadające, wszystko to tak było zajmujące, żeśmy wszyscy na niej mimowolnie spojrzenia swoje zatrzymali. Znajomi okrążyli ją i powrotu do zdrowia winszowali, ona skinieniem głowy dziękując im tylko, usiadła pomiędzy kobietami.
Ja długo przypatrywałem się jej i milczałem. Nareszcie przerwana przybyciem jej rozmowa, rozpoczęła się na nowo. Ja byłem dnia tego bardzo wesoły, zdobywałem się na różne koncepta i żarty, opowiadałem różne wypadki, wydarzone mi w drodze z Francji. Siedzące panie z zajęciem i wesołem usposobieniem mnie słuchały. Jedna tylko Albina ukradkiem na mnie spoglądała i w głębokiem zamyśleniu siedziała, i wśród najinteresowniejszego mojego opowiadania, ze łzami w oczach opuściła towarzystwo. Ja przy jej odejściu zauważywszy łzy w jej oczach, zmieszałem się kompletnie. Czułem że mi krew uderzyła do głowy, i serce moje doznało nadzwyczajnego bicia, dla tego mówić przestałem.
– Go to jest? kończ pan! – razem krzyknęły słuchające mnie panie.
– Nie mogę, darujcie panie… – po niejakiej chwili odpowiedziałem. I nie zważając na usilne nalegania i zatrzymywanie mnie pomiędzy sobą moich słuchaczek, opuściłem je i wmieszałem się pomiędzy mężczyzn.
Kobiety zaczęły szeptać i pomrukiwać coś pomiędzy sobą, a ja pomyślałem:
– Wszędzie gdzie byłem, lubiły towarzystwo moje kobiety, ona tylko jedna ze mną jak kamień.